To miejsce o bardzo mrocznej i smutnej aurze; miejscowi niechętnie się o nim wypowiadają i ich zdania są podzielone - dla niektórych to lokalizacja, której za wszelką cenę należy unikać, bo przebywanie tam nie wróży nic dobrego, a dla niektórych niczym niewyróżniający się obszar lasu, którego sława jest podyktowana niepodpartymi niczym legendami. Jedno jest pewne - mało kto się tu zapuszcza, więc lepiej zachować czujność.
Kostki:
Rzuć kością k6, by dowiedzieć się co może cię tutaj spotkać.
1. Gdy tylko docierasz na miejsce, czujesz ogromny niepokój i lęk przed nieznanym. Krążysz niepewnie wokół drzewa i czujesz, że nie powinno cię tu być, że czym prędzej powinieneś opuścić tę lokalizację. Czy robisz to od razu czy jeszcze zwiedzasz okolicę - przez najbliższe 3 noce nawiedzają cię okrutne koszmary, a zmęczenie mocno daje ci się we znaki.
2. Ledwo zbliżasz się do drzewa, a już słyszysz ciche zawodzenie. Nie do końca wiesz skąd dobiegają te odgłosy i przede wszystkim kto jest ich autorem, ale długo jeszcze nie zapomnisz tych jęków, które opowiadają straszne historie mające niegdyś miejsce w tych okolicach. Zgłoś się po +1 pkt z historii magii, bo dzięki tym opowiastkom zyskujesz niesamowitą wiedzę dotyczącą wydarzeń sprzed wieków.
3. Drzewo jak drzewo, nic specjalnego. Niczym kozak idziesz zbadać o co tu w ogóle chodzi i nieważne czy chcesz udowodnić coś sobie czy komuś - odważnie stawiasz kroki i w tym wszystkim zapominasz, że czasem warto patrzeć pod nogi. Wywracasz się jak ostatnia oferma, boleśnie ocierasz sobie kolano o wystający korzeń i padasz jak długi. Twoja rana nie wymaga specjalistycznej opieki, ale zdecydowanie musisz rzucić parę zaklęć uzdrawiających, w przeciwnym wypadku będziesz kuśtykał cały następny wątek.
4. Podchodzisz do drzewa przerażony, bo oto zwisa z niego kawałek sznura z charakterystyczną pętelką. Na sam widok jesteś cały spięty, bo doskonale zdajesz sobie sprawę, że niegdyś przysłużył on komuś w nieszczególnie miłym celu. Coś jednak nakazuje ci zdjąć sznur z drzewa i tym oto sposobem jesteś posiadaczem sznura wisielca (+2 CM). Nie zapomnij zgłosić się po przedmiot w odpowiednim temacie.
5. Widok drzewa robi na tobie niewyobrażalne wrażenie. Ogarnia cię smutek, bo szczerze wierzysz, że legendy tubylców są prawdziwe i odebrało tu sobie życie wiele osób. Zaczynasz zastanawiać się czemu, jakie były ich motywy, a to wszystko potęguje obecna tu mgła i niepokojąca aura, która nie opuszcza cię jeszcze przez kolejny wątek - jesteś przygaszony, mało co cię cieszy i myślisz tylko o ulotności życia.
6. Ledwo wkraczasz na ten teren, a w twojej głowie pojawiają się szepty dobiegające.. z wnętrza drzewa? Są ledwo słyszalne, ale na tyle intrygujące, że postanawiasz je zbadać. Docierasz do części kory pokrytą dziwnymi znaczkami. Dorzuć k6: parzysta - masz na tyle dużo czasu, że jesteś w stanie w spokoju je odczytać, zyskujesz +1 pkt do starożytnych run; nieparzysta - pochylasz się nad rycinami w korze, ale zamiast jakiejkolwiek odpowiedzi, atakuje cię demon - bies wolny, z którym musisz poradzić sobie, zgodnie z mechaniką opisaną tutaj.
Życie było czymś, co w całości było co najmniej dziwne, czymś, co było co najmniej skomplikowane i Ian zdawał sobie z tego sprawę, zderzając się z dwoma światami, do których jednocześnie przynależał. Nie mógł w końcu wymazać tak po prostu jedenastu lat życia, tym bardziej że miał wspaniałych, wspierających go rodziców - chociaż jego ojciec zwykł od niego wiele wymagać - a i reszta rodziny nie patrzyła na niego jakoś szczególnie krytycznie. Poza babcią, kobietą głęboko wierzącą, która całe te czary traktowała jak skończone wariactwo, a może i konszachty z diabłem, odnosząc wrażenie, że jej wnuk i syn upadli na głowę. Tak bywało i Ian wkraczał z taką świadomością w świat magii, gdzie odkrył dalsze różnice, jakie dostrzegał już wcześniej - ludzie żyli na różnych poziomach, pochodzili z różnych warstw społecznych i często rodziło to pewne komplikacje, choć przecież mieli już dwudziesty pierwszy wiek i coś podobnego powinno zniknąć. Nie mogło jednak, co zaczął uświadamiać sobie dopiero niedawno, ponieważ mając różny poziom posiadania, nie dało się nigdy doświadczyć biedy, zamożności albo bogactwa. Oczywiście, można było wyjść z jednego stanu w drugi - jego tata zaczynał raczej od zera, a zmierzał do milionera - ale nie dało się przeżyć choćby dzieciństwa inaczej. Takie były już prawa natury i świata, więc z tego powodu Ian próbował pewnymi rzeczami się nie przejmować, pokazać innym, że miał ich w nosie, chociaż potem często walczył z gorzkimi łzami, nie chcąc, żeby ktokolwiek je zobaczył. - No znam, ale... No - odpowiedział niesamowicie elokwentnie, cały czas się rumieniąc i gdyby był dziewczyną, pewnie przy okazji by jeszcze zachichotał, ale zamiast tego przeczesał włosy dłonią, potarł kark i jak pasikonik skoczył prędko w stronę nowego, bezpieczniejszego tematu, koncentrując się na kwestiach biesów, jakie były co najmniej fascynujące, a na pewno nie stanowiły potencjalnego matrymonialnego obrazu. Tym samym były zdecydowanie lepsze, niż rozprawianie o rusałkach. - Na moje to duchy, tylko nie do końca takie, jak te, które mu znamy. Bo jak się tak zastanowić, to w sumie duchy związane są z danym miejscem, co nie? Na przykład Szara Dama. I te tutaj też są jakby związane z miejscem, co prawda dość obszernym, ale to akurat mniejsza z tym. Słyszałem, że te utopce, nie wiem, czy je widziałeś, to faktycznie, no, wiesz, utopieni ludzie. No, więc jeśli przyjmiemy, że tak to działa, to ostatecznie to duchy, tylko takie trochę inne - powiedział, wymądrzając się na swój sposób, mówiąc tak, jakby miał absolutną pewność, że doskonale wie, co mówi, chociaż przecież nie był ekspertem w każdej możliwej dziedzinie. Bywał jednak uparty, jak osioł i to czasami dawało o sobie znać. Nawet, jak nie wiedział, próbował wiedzieć, chociaż trzeba było mu oddać, że przynajmniej starał się wymyślić coś mądrego. Ale nie o wszystkim wszystko wiedział, toteż nic dziwnego, że on również wzruszył lekko ramionami w kwestii magicznych leśnych enklaw, wiedząc, że nic tutaj po prostu nie poradzi. Zaraz jednak wrócili do czegoś, co wyraźnie obu ich ciekawiło, a mianowicie do kwestii biesów, jakie zapewne im gdzieś mniej lub bardziej towarzyszyły. - Jeśli przyjmujemy, że to duchy osób, które zmarły w mało przyjemnych okolicznościach, to byłbym skłonny stwierdzić, że zwyczajnie mogą zrobić nam to, co zrobiły sobie, zanim, no, umarły - powiedział, wykorzystując w tej sytuacji swój dość oficjalny ton i prawdę mówiąc, nie pomylił się zbyt wiele. Bo po chwili, kiedy znaleźli się już w tym zimowym anturażu, pod drzewem, na którym na pewno ludzie odbierali sobie życie - sznury, które zwisały z gałęzi bez dwóch zdań nie były pozostałościami huśtawek - na polanie pojawiło się coś, co Ian bezbłędnie rozpoznał, jako ducha. Biesa, potwora, demona podlaskiego, od którego niewątpliwie nie dało się tak łatwo uciec. I jak widać, był z niego kozak w necie, ale pizda w świecie, bo zwyczajnie wybałuszył oczy, zapominając o tym, że jest czarodziejem i gapił się na biesa, ze świadomością, że z niego żaden bohater, a co najwyżej uczony z okolicznej wieży magów, jaki może rzucić kilkoma mądrościami, ale do bitki się nie nadaje. Tym bardziej że zrobiło się tak zimno, że aż przeszły go dreszcze i miał wrażenie, że rozbolało go gardło. A później Terry rzucił zaklęcie, bies zniknął i pozostało po nim jedynie to lodowate zimno, jakie mroziło do szpiku kości, na całe jednak szczęście, pozostawiając ich bez większego szwanku. - Nie - odparł zwięźle Ian, który czuł krew w stopach i lód w całym ciele, wyraźnie gotów do szaleńczej ucieczki. - No... to ten chyba umarł z wymrożenia, a teraz zamierza zamienić całą okolicę w lody. Nie wiem, jak ty, ale ja nie zamierzam zostawać Frezerem - dodał, już nieco buńczucznie, nawiązując do Batmana. Skoro zaś nie zamierzał zamarzać, trzeba było się ruszyć i zwiewać, gdzie ich oczy poniosą.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Wzdrygnął się, na powagę słów Walsha, bo rzeczywiście, wszystko było przepełnione magią, szczególnie tu, na tym zaklętym Podlasiu, które choć niepozorne, wydawało się źródłem nieokiełznanej magi. - Tak, to dobry pomysł, chętnie. - przyznał - Ozdobne? A jadalne..? - że roślina była ozdobna, to akurat go średnio interesowało, ale jeśli była smaczna, o to rozmowa już wyglądała zupełnie inaczej. Niestety, z doświadczenia wiedział, że większość roślin ozdobnych poza ładnym wyglądem była niejadalna, albo wprost trująca. Wyciągnął różdżkę jakoś tak już całkiem odruchowo. W lesie czuł się słaby, trochę nagi, wolał mieć swój magiczny patyk na podorędziu, bo nie wiadomo, co ich może tu zaskoczyć. - Też byłem na tym moście! Właśnie stamtąd mnie przyciągnęły... Te... - wzdrygnął się na samo wspomnienie- Biesiki. Upierdliwe strasznie, chociaż raz spotkałem jednego, co mi znikąd dał to... - podniósł wyżej zaplątaną wokół nadgarstka przywieszkę z alpejską szarotką. Przebijali się przez gęstwinę, wymieniając zauważonymi zmianami w otoczeniu, kiedy Lockie przyznał otwarcie, że głównie to się bił z utopcami i uprawiał hazard, a jak tego nie robił - to jadł. - Jedzenie mają to takie... że mógłbym nie wyjeżdżać. - przyznał, kładąc rękę na piersi w pełnej powadze - Zawsze jak gdzieś jedziemy ze szkołą, to się zastanawiam, jaka będzie kuchnia. Ja to żre wszystko, wie profesor, ale czasem jest smaczniej, czasem mniej. - pokiwał głową na boki, przytrzymując się, bo mu się zdawało, że mu coś mignęło w kącie oka, na skraju pola widzenia, ale może to była wiewiórka? Oby nie te cholerne biesy...
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Chris czuł napięcie, czuł również, że musiał mówić o czymkolwiek, byle nie myśleć o tym, gdzie dokładnie się znajdował, mając pełną świadomość, że wcale nie było tutaj miło ani bezpiecznie. Miał dziwne poczucie, że jeszcze chwila i wpadnie w panikę albo zwyczajnie będą nawiedzały go koszmary, od jakich nie będzie w stanie się uwolnić. Myśli te wędrowały za nim, jak złośliwe, namolne robactwo, jakiego nie umiał się pozbyć, więc zdecydowanie wolał skoncentrować się na rozmowie, nawet jeśli miałaby nie być do końca błyskotliwa albo mądra. To nie miało aż tak wielkiego znaczenia, kiedy po prostu obaj chcieli stąd uciec i zapomnieć o drzewie wisielców, poradzić sobie z ranami i zwyczajnie odpocząć. - Prawdę mówiąc, to nie wiem. Słyszałem też o tych gruszkach z wierzby i to z całą pewnością jest jadalne, o ile istnieje, ale musielibyśmy pewnie szukać ich gdzieś z dala od grodu - stwierdził całkiem szczerze, kiedy wędrowali pomiędzy roślinnością, starając się zostawić za sobą ciemność, półmrok i ciężki czar drzewa wisielców, jakie niewątpliwie nie miało najmniejszej ochoty dać za wygraną. Christopher miał wrażenie, że wczepiało się w ich ubrania, jakby chciało ściągnąć ich do siebie i pochłonąć. - Ach, więc może właśnie tam się ukrywają i stamtąd porywają niczego nieświadomych ludzi, to nawet miałoby sens - powiedział, kiwając głową, gdy dotarli do miejsca, gdzie zrobiło się jakby nieco jaśniej i przyjaźniej. Nieco, bo wcale nie był taki pewien, czy to nie była już przypadkiem gra wyobraźni. - A, więc napatoczyłeś się na te utopce, tylko o nich słyszałem, naprawdę są takie groźne? - zapytał jeszcze, zwalniając na chwilę kroku, bo miał wrażenie, że obecność drzewa wciąż ciążyła mu na barkach, dość mocno go blokując i powodując, że trudno mu się oddychało. Ale nie mógł dalej myśleć o tym koszmarnym miejscu, bo to nie przyniosłoby niczego dobrego, ani teraz, ani nigdy. Więc uśmiechnął się lekko na uwagę Lockiego. - Cóż, mnie w ten sposób pociągają nowe rośliny, zawsze chcę je wszystkie poznać, skatalogować, a najchętniej zabrać ze sobą - wyjaśnił, co raczej nie było żadną tajemnicą, skoro wszyscy wiedzieli, jakim zapalonym był zielarzem.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Pokiwał głową. Na chwilę obecną wyprawa po gruszki z wierzby brzmiała mu równie atrakcyjnie jak wypad do pubu i gotów by był iść gdziekolwiek, byle dalej stąd. Mimo że zielarz z niego był absolutnie żaden, a z nieistniejące rośliny był skłonny wierzyć równie bardzo, jak w zdobycie pucharu quidditcha przez drużynę slytherinu. Czyli wcale. Mimo to zamyślił się na chwilę, przeciskając ostrożnie między krzakami jeżyn. Przeszło mu przez myśl, że łatwiej byłoby je po prostu rozwalić zaklęciem, ale nie chciał podpaść nauczycielowi lubującemu się w zieleninie, a i samo to miejsce wydawało się móc się na nim zemścić za podpalenie jakiegoś krzaczka czy kępy trawy. Pomiędzy drzewami widać było już jakieś prześwity, co napawało nadzieją, że ze wszystkich stron, które wybrali, akurat udało im się skierować w stronę wioski, a nie do serca lasu. - To zależy, jak bardzo się jest gotowym je zmaltretować. - przyznał, mając w pamięci, że on sam, spragniony bójek i krwi, poradził sobie z utopcami jak na bandytę przystało, ale już towarzysząca mu któregoś razu gryfonka nie miała w sobie tego ognia i została pogryziona. - Ale raczej bym już się nie pchał w ich objęcia. Wie Pan, chciałem popływać, jak to w wakacje, ale tu wyskakują praktycznie z każdego bajora poza wyznaczonym kąpieliskiem, a ja to sie z pierwszakami na płyciźnie kąpać nie za bardzo chce. - powiedział słowem wyjaśnienia, wzruszając ramionami, które wydawały mu się dziwnie ciężkie, jakby ciągnął na plecach worek kamieni. - Czasami zazdroszczę takim ludziom, jak Pan, pasji. - przyznał- Ja sam nie wiem, co mnie pociąga. - w kwestii zawodowej przynajmniej, bo że lubił duże tyłki i fajne cycki to już opanował się i Walshowi nie mówił - I się tak plącze... - drzewa przerzedzały się powoli, a powietrze z dziwnie zimnego zaczynało być całkiem znośne, na co Swansea westchnął z pewną ulgą w głosie, której nie próbował przed Mistrzem Zielarstwa ukrywać. Miał zresztą wrażenie, że i nauczyciel poczuł tę ulgę.
Aoife Dear-Aasveig
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 165cm
C. szczególne : Farbowane na biało włosy, bardzo jasna cera, trochę piegów na nosie, jasnobłękitne oczy, ubiera się jak gotka.
Spłoszona Ifka odruchowo dygnęła przed kłaniającym się dżentelmenem, nawet jeśli były to wyłącznie światełka. Onieśmielała ją cała ta sytuacja, zupełnie jakby była małą dziewczynką, a nie prawie dorosłą kobietą. To nie był jej zwykły stan, na wszystko wpływ miały bandurki i seria nieszczęść, które ją doprowadziły do obecnej, tragicznej formy. Ale podpłomyk pomagał, sprawiał, że bała się mniej i z ulgą przyjęła zaklęcie, które choć częściowo ukoiło koszmarny ból głowy. - Dziękuję - westchnęła z ulgą, teraz już czując się bezpiecznie i dobrze. Teraz już wszystko musiało być dobrze, prawda? Piękna czarodziejka pojawiła się, by przyjść jej z pomocą, uśmierzyć ból, pocieszyć i zabrać do domu. Już nic złego nie mogło się stać. Świetliste dziewczę podeszło bliżej, a magia podpłomyka sprawiła, że panna Dear-Aasveig nie cofnęła się ani o krok. Miała ochotę wtulić się w to promieniejące ciepło, schronić się w skrzydłach anioła, który po nią przyleciał, odrzucić troski i zmartwienia. Bo przecież była bezpieczna. I wtedy usłyszała obietnicę pocałunku, który westchnienie później zagościł na jej ustach. Pocałunek był miękki, czuły i słodki, rozkoszny mimo smalcu, który rozpłynął się na wargach obu dziewcząt. Ale nie był jej wymarzonym pocałunkiem. Nie był chciany. A co najważniejsze, nie dała na niego przyzwolenia. A jednak podlaska magia działała wbrew jej woli, nie pozwalając Aoife na odsunięcie się i zerwanie kontaktu. Wciąż potrzebowała fizycznej bliskości, po prostu musiała tulić się do całującej ją rusałki, niezdolna, by ją odepchnąć. A jednak po jej policzkach zaczęły spływać łzy, a ciałem wstrząsnął tłumiony pocałunkiem szloch.
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Chris domyślał się oczywiście, że te gruszki na wierzbie nie były dla młodego mężczyzny ciekawe, bo pewnie wolał zupełnie inne sprawy, ale teraz kiedy otaczały ich same problemy, a atmosfera nie była ani trochę przyjemna, dosłownie wszystko było lepsze od dyskusji na temat drzewa wisielców. Prawdę mówiąc, Chris wolałby o nim zapomnieć, zostawić je za sobą, nie wracać do niego, po prostu porzucić, nie chcąc, żeby ta przykra sprawa się za nim ciągnęła. Wolał od tego uciec, wolał udawać, że nie został zaciągnięty w tak fatalne miejsce przez bandę biesów, wiedząc, że to nie było wspomnienie, jakie chętnie by przygarnął do piersi. I chciał je porzucić, domyślając się, że podobnie było w przypadku Lockiego. - Może lepiej będę trzymał się z daleka od tych wszystkich zatoczek i szuwarów, wiem, że to nie do końca przyjazne stworzenia, ale chyba nadal nie chciałbym ich całkowicie zniszczyć - przyznał, wiedząc doskonale, że nie brzmiało to zbyt odważnie, ale nie miał z tym najmniejszego problemu. Tak było, godził się na to i nie zamierzał od tego nawet na moment uciekać, wiedząc, że nie miało to zwyczajnie sensu. Był, jaki był i dawno już wyrósł z poczucia, że powinien się tego wstydzić, wiedząc, że był delikatniejszy, niż inni ludzie, choć jednocześnie niewątpliwie zdecydowanie bardziej wytrzymały. - W twoim wieku też nie wiedziałem - przyznał zupełnie swobodnie Christopher. - Byłem pewien, że najważniejsze powinno być dla mnie uzdrawianie, tak, jak dla brata i przyjaciela, ale to nie było to. Potrzebowałem czasu, by w pełni zrozumieć, co daje mi przyjemność i w czym jestem dobry. Profesorem też nie zostałem od razu - wyjaśnił, uznając, że dla Lockiego mogła to być również ważna informacja, coś, za czym chciał podążać, o czym chciał wiedzieć, na co chciał zwrócić uwagę. Zaraz też sam odetchnął głęboko, gdy tylko udało im się wydostać z gęstwiny i dostrzegli gród, na widok którego zielarz lekko się uśmiechnął, kiwając do siebie samego głową, a później spojrzał na towarzysza. - Wygląda na to, że przetrwaliśmy, chociaż wyglądamy, jak po niezłej szarpaninie - stwierdził swobodnie, jakby cały ciężar drzewa został za nim, co nie było do końca prawdą.
+
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Trudno ten incydent nazwać przygodą, ale dobiegła ona końca. Nie był szczęśliwy, że się tu znalazł, ani nie chciał też o tym dłużej myśleć. Ciało bolało go, jakby się bił o życie, a nie tylko wylądował pod przeklętym drzewem i nawet nie próbował zrozumieć, za co to były baty, za co bóle, za co zemsta, bo zdawało się, że czas się przyzwyczaić, że wszędzie i codziennie coś było gotowe robić czarodziejowi krzywdę, czy to fizyczną, czy psychiczną, jak nie smoki to wróżki, jak nie wróżki to biesy. Życie było pasmem nieszczęść. Uśmiechnął się słabo i pokiwał głową, bo to była najrozsądniejsza opcja. On sam, jak głupi nastolatek, poczuł plamę na swojej dumie głupiej, jak go tak utopiec znienacka przyatakował i poszedł robić podstępną wendettę, a nie było to ani rozsądne, ani logiczne, że tak do sprawy podszedł. No ale co się pobił, to się pobił, trzeba było to zaakceptować i o tym najlepiej szybko zapomnieć. Nie uważał, żeby w unikaniu konfrontacji było coś, czego można się wstydzić. Rozsądek i szczypta zdrowego sceptycyzmu pozwalały ludziom żyć dłużej. Sam pewnie, gdyby nie to, że jego klepsydra już jest naszykowana, może też szukałby rozwiązań mniej idiotycznych. Ale skoro śmierć za rogiem, to kto by się o to martwił? Spojrzał na Walsha z jakimś przebłyskiem inteligencji w oczach. Bardzo wygodnie było mu być kretynem i sobie tak dryfował na niskich oczekiwaniach i ogólnym zwątpieniu, ale Walshe sprawiali wrażenie takich ludzi, że nie czuł się jakiś skrępowany ani zobowiązany, kiedy przejawiał posiadanie więcej niż jednej szarej komórki. Pokiwał głową w zamyśleniu - czyż to nie odwieczny dylemat młodego człowieka, co zrobić po zakończeniu edukacji? Swansea nie sądził, że będzie miał taki luksus ją dokończyć. I teraz nie wiedział co dalej. - Ja nie wiem, jak Pan, ale idę się położyć. - przyznał, masując kark- |A potem chyba zrobię sobie zimny okład... na całe ciało... czy coś. - stęknął. W końcu wydostali się z lasu, pozostawiając drzewo wisielców za sobą i prawdopodobnie obaj mieli nadzieje, że za sobą zostawią też i wspomnienie o nim.
Magia podpłomyka ze smalcem mogła powoli gasnąć, uczucie bliskie amortencji, potrzeba okazywania fizycznych czułości, a jednak przyglądając się rozświetlonej nordyckiej buzi, przy której co jakiś czas krążyły świetliste meduzy; Marcella naprawdę chciała pocałować dziewczynę i może gdyby nie działanie podlaskiego jedzenia nie dałaby się porwać tym dzikim impulsom pod wisielczym drzewem. Miejsce to nie było odpowiednie na pocałunki ani ciemność nie sprawiała, że czuło się tu bezpiecznie. Mogło się wydawać, że jedyną nadzieją pod drzewem wisielców jest Świetle i dziewczyna o lekko rudawych włosach, którego odcienia z pewnością nie widać w tych mrokach. Czy powinna zastanowić się, nad tym, co robiła tu przestraszona dziewczyna? Czy jej włosy ozdobił oddech samego Ullra, boga śniegu i łowów? Skąd była? Czy się znały? Czy była tylko wytworem jej wyobraźni? Udręczoną duszą, która potrzebowała pomocy? Pocałunek jest tak bardzo prawdziwy, tak samo, jak trzymanie w ramionach białowłosej, a jednak gdy tylko ich usta się stykają, ona płaczę. Wszystko jest takie nierzeczywiste, absurdalne jakby dwie baśniowe istoty ktoś wyrwał z ich opowieści, aby właśnie doprowadzić do tego surrealistycznego momentu. - Och. - Odrywa powoli usta od smutnej bezimiennej, a jej dłonie lądują na bladych policzkach, rozmazując łzy. - Dlaczego księżniczko płaczesz? Nie chciałam Cię skrzywdzić. Jesteś taka śliczna. - Sięga do jej jasnych włosów, gładząc je delikatnie, jak robiła to jej babcia, gdy wkradały się smutki, lęki, a potwory wychodziły spod łóżka. Świetle otacza dziewczyny, chroniąc ich obie, a wtedy Marcella zwraca baczną uwagę na sine ślady na ciele Aoife. Czy tutejsze biesy są w stanie posunąć się do takich nikczemności? - Bolą Cię? - Pyta, przyglądając się jej skórze milimetr po milimetrze.
Daleko mu było do filozofa, nie poświęcał więc większej uwagi na rozważania o ludzkiej psychice, prawach natury czy zasadach leżących u podstaw całych społeczeństw. Choć czasem udawał, że wcale tak nie jest, Terry był osobą raczej prostą, o zgoła przyziemnych rozterkach i problemach typowych dla wieku nastoletniego. Nie zaprzątał sobie głowy wielkimi ideami, kierując się w życiu przede wszystkim sercem i intuicją; jeżeli coś wydawało mu się nie w porządku, to za takie je przyjmował, nie rozdrabniając się dlaczego i jak lub skąd to wynikało. A że większość zasad panujących w czarodziejskim świecie wywoływała u niego silne poczucie niesprawiedliwości… Cóż, można mu być może zarzucić brak odpowiedniego doinformowania, ale chłopak nie był największym fanem czarodziejskich przepisów. Zdarzało się, że wprawiało go to w iście buńczuczny nastrój, odbijając się negatywnie nie tylko na nastroju Puchona ale także na jego zdrowiu i ocenach w szkole, miał bowiem tendencję do okazywania buntu w najmniej rozsądne sposoby. Póki co był jednak na wakacjach, a zmiana otoczenia zdawała się mieć zbawienny wpływ na jego młodzieńczy temperament – odkąd przyjechali na Podlasie ani razu nie oburzał się na hipokryzję magicznego światka zbyt zajęty odkrywaniem dziewiczych pół i lasów, by mieć głowę do czegokolwiek innego. - No właśnie. Czas przekuć teorię w praktykę. – gdyby mógł, zapewnię pokazałby Krukonowi język, jednakże w ustawieniu w jakim szli, odpowiedzieć mogłyby mu wyłącznie plecy przyjaciela. Przekomarzanki czy choćby rozmowa na tak nurtujące szesnastolatków tematy była dokładnie tym, czego chłopak potrzebował po stresującej końcówce roku. SUMy wykończyły go psychicznie i fizycznie, korzystał więc w pełni z wyjazdu, po raz pierwszy od wielu tygodni oddychając pełną piersią i śmiejąc się aż do utraty tchu. - Jak tak sobie pomyślę, że one kiedyś były ludźmi, to aż mnie ciarki przechodzą. – podsumował wywód Krukona. Jakaś wewnętrzna ciekawość i brak instynktu samozachowawczego kusiły go, by przyjrzał się biesom z bliska i przekonał się, czy faktycznie były tylko egzotyczną odmianą duchów. – Zastanawiałeś się nad tym kiedyś? No wiesz, czy chciałbyś po śmierci zostać duchem? – kontynuował wątek, nie przejmując się, że w takim miejscu podobne pogaduszki mogły jeżyć włoski na karku. – Ja bym w sumie mógł, ale nie chciałbym być takim wiesz, poważnym duchem, co straszy po zamkach. Bliżej mi do Irytka. Ale chyba wolałbym nie utknąć na wieki w Hogwarcie. – wizja płatania figli coraz to nowym pokoleniom wydawała mu się niezwykle zabawna, choć po chwili uświadomił sobie, że musiało to być niezwykle samotne zajęcie. Świadomość tego, że każdy, z kim by się zaprzyjaźnił prędzej czy później opuściłby ten świat, podczas gdy on nadal tkwiłby w nim na wieczność okazała się mniej zabawna niż to sobie na początku wyobrażał. Do śmiechu nie było mu także wówczas, kiedy przed nimi pojawił się prawdziwy bies sprawiając, że wszystkie ich dotychczasowe domysły i gdybania nabrały realnego kształtu. Bardzo realnego. Terry mógłby przysiąc, że słyszał jak Ian szczękał zębami gdzieś za jego plecami, sam czując, jak w sekundzie oblał go lodowaty pot. Puchon w jednej chwili uznał, że jednak wcale nie widzi mu się zostać duchem, a już z pewnością nie tutaj – na jakimś leśnym zadupiu. Nie miał zielonego pojęcia, jak przepędza się złe duchy, nie potrafił jednak stać bezczynnie i czekać, aż dziwny stwór zrobi z nich lodowe rzeźby na swój obraz. Kierując się intuicją, rzucił pierwsze zaklęcie, które przyszło mu do głowy i chwała niebiosom, że okazało się to wystarczające do przegnania biesa, bo chłopak nie był pewien, czy byłby w stanie przypomnieć sobie jakiekolwiek czary z lekcji OPCM. - Ta… Tutejsza Elsa się znalazła… - potaknął, ocierając rękawem bluzy pot z czoła – Pewny jesteś, że nic Ci nie jest? Dygoczesz jak galareta. – spojrzał krytycznie na białego jak ściana Krukona, po czym wyciągnął różdżkę i rzucił zaklęcie grzejące na pożyczony jakiś czas temu sweter. – Lepiej? – uśmiechnął się z troską, gotów transmutować ubranie w grubą kurtkę gdyby zaszła taka potrzeba.
Aoife Dear-Aasveig
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 165cm
C. szczególne : Farbowane na biało włosy, bardzo jasna cera, trochę piegów na nosie, jasnobłękitne oczy, ubiera się jak gotka.
Słowa były ciepłe, łagodne, a w połączeniu z łzami Aoife wręcz nierealne. Dearówna nie była sobą. Gdzie się podział jej ogień? Gdzie się podział lód w jej spojrzeniu? Przypominała topiącego się na przedwiośniu bałwana, o którym nie warto pamiętać i którego chce się zapomnieć wraz z nadchodzącym słońcem. Nie chciała być bałwanem. Nie chciała być nawet księżniczką. Była królową fiordów i królową śniegu. - Płaczę, bo wcale nie chciałam tego pocałunku - powiedziała, podnosząc na Marcellę ostre, dumne spojrzenie. Była odrobinę niższa od świetlistej rusałki, ale wyprostowała się dumnie w jej objęciach, wciąż jednak nie przerywając fizycznego kontaktu. - To był mój pierwszy, a ty go ukradłaś. Jesteś złodziejką, nie leśną nimfą. Oskarżenie rzuciła z takim chłodem, jakby zasiadała w Wizengamocie i właśnie wydawała na krukonkę wyrok skazujący. Winna pocałunku, winna jej łez, winna tej magii, która je złączyła i winna tych słodkich, miękkich ust, którym nie sposób się oprzeć. - Oko za oko - powiedziała i tym razem to ona posunęła się do kradzieży, w bezlitosnym akcie odwetu na swej oprawczyni. Zacisnęła palce swoich smukłych dłoni na ubraniach dziewczyny, nie pozwalając jej się odsunąć i uciec. Jej pocałunek nie był łagodny, tylko pełen agresji i złości. Chciała udowodnić i jej, i sobie, że nie straciła kontroli nad sytuacją, i że dominuje. Na koniec przygryzła lekko wargę Marcelli, nie pozwalając jej uciec, bólem podkreślając, że to ona decyduje, kiedy pocałunek się skończy. I dopiero wtedy przerwała, podnosząc na miodowe oczy krukonki swoje płonące spojrzenie. - Teraz jesteśmy kwita.
Problemy, jakie ich gnębiły, z całą pewnością nie były takie straszne, jak mogło się wydawać. Dla nich były wszystkim, ale dla starszych osób z pewnością były niczym, o tym jednak ani Terry, ani Ian wiedzieć nie mogli. Mieli czas, by się o tym przekonać, mieli w ogóle sporo czasu, co było dobre, a jednocześnie nie do końca, bo powodowało, że tkwili w jakimś zawieszeniu, jakiego nawet do końca nie rozumieli. MacTavish miał skłonności do tego, by wędrować myślami daleko, być może z powodu tego, że czytał bardzo dużo i ogólnie miał naturę filozofa, który lubił mieć rację, ale prawdę powiedziawszy jego natura była jeszcze iście dziecięca, dokładnie taka, jaką powinien mieć nastolatek, który nie do końca skupiał się na tym, co się dookoła niego działo. Tak więc niczym dziwnym nie było to, że na wszelkie uwagi o rusałkach rumienił się jak skończony idiota, z przyjemnością przyjmując chwilę, w której Terry dał mu łaskawie spokój i mogli skoncentrować się na duchach. - Nie wiem, niekoniecznie, to wydaje się takie mało pasjonujące, chociaż jednocześnie możesz przenikać przez ściany i wędrować po niektórych miejscach, nie? Ale to musiałoby być jakieś wielkie miejsce, bo w takim domu, co nawet miałby i sto metrów, to wiele byś nie zrobił. I pewnie byś się ostatecznie nudził. Chyba? Chociaż poznawanie ciągle nowych osób mogłoby być pasjonujące, ale jakbyś chciał pójść gdzieś dalej albo coś zobaczyć, to już by była z tego tragedia. Jobby - stwierdził na wywód przyjaciela, marszcząc brwi i robiąc miny, kiedy machał rękami, mając wrażenie, że chociaż trochę się ogrzewa. Jak się zaraz okazało, nic bardziej mylnego. Bo oto pojawił się przed nimi prawdziwy bies i zrobił się z tego niemały ambaras, z którego na całe szczęście wybawił ich Puchon, zmuszając ducha, demona, czy potwora, czymkolwiek było to stworzenie, do wycofania się. To nie oznaczało jednak, że powrócił gorąc, a Ian miał wręcz wrażenie, że marznie jeszcze bardziej, jakby spotkanie z tym szaleńczym czymś wywróciło jego świat do góry nogami. Szalone, nie do końca odpowiednie, a już na pewno nie to, o czym marzył, kiedy wybierali się na spacer. - No, ja tam jestem teraz Anną - stwierdził, mając wrażenie, że naprawdę rozpadnie się na kawałki z chłodu, ale jakoś to poszło dzięki swetrowi od Terry'ego. - Chodź, spadajmy stąd, bo jeszcze to coś uzna, że może z nas jednak zrobić lody na patyku. Głupie krówsko!
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Taki właśnie był urok lat młodzieńczych, że każdy błahy problem wydawał się tragedią na skalę narodową. Zresztą, czy podobnie nie było w przypadku każdej grupy wiekowej? To, co dzieciom wydawało się śmiertelnie poważne, nastolatkowie zbywali machnięciem dłoni, natomiast dorośli z rozbawieniem obserwowali, jakie sprawy zaprzątały myśli dorastającej młodzieży. Na tym polegał czar, czy może klątwa dorastania, że wrażliwość zmieniała się wraz z biegiem lat, kreując coraz to nowe rodzaje dylematów. Terry nie należał do osób, które potrafiły spędzać długie godziny zastanawiając się nad tym, co przyniesie przyszłość i jakie decyzje należy podjąć, by zebrać jak najdorodniejsze owoce. Chłopak żył chwilą, zdecydowanie zbyt często kierując się w życiu impulsem niż rozumem, każdy dzień traktując przy tym jak nową przygodę. Częściej niż w przyszłość, Puchon oglądał się za siebie, z tęsknotą wspominając beztroskie dzieciństwo i utracone na zawsze normalne życie. - Mógłbyś przeczytać wszystkie książki, które kiedykolwiek napisano. - podsunął, wyobrażając sobie przyjaciela zamrożonego w czasie, przesiadującego dniami i nocami w tym samym fotelu w jakiejś ogromnej bibliotece. - A potem streszczać je mniej ambitnym studentom. - puścił mu oczko, doskonale świadom tego, ile razy Ian ratował mu dupę na wieczór przed oddaniem wypracowania, które mieli napisać na podstawie podręcznika, którego Puchon nigdy nawet nie otworzył. - Zaskarbiłbyś sobie wieczną wdzięczność przyszłych pokoleń. Być może swoim lekceważącym podejściem do spraw pozagrobowych chłopcy nagrabili sobie u lokalnych duchów, w następnej chwili stanęli bowiem oko w oko z jednym z nich. Majaczący przed nimi strażnik lasu - czy czymkolwiek właściwie były biesy - nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do swojego stosunku wobec intruzów. Zdecydowanie nie był to jeden z przyjaznych, czy choćby złośliwych duszków. Na moment sytuacja stała się naprawdę nieciekawa i gdyby nie głupi uśmiech losu, oboje zamieniliby się w lodowe figurki. Kto wie, może nawet sami staliby się biesami? - Czy to w takim razie robi ze mnie Svena? Albo Olafa? - mimo buzującej wciąż w żyłach adrenaliny, Terry zachichotał, przywołując w pamięci fabułę rzeczonej bajki. - Masz racje, zmywajmy się stąd. Musimy znaleźć Twojego Christoffa, żeby Cię odczarował. - posłał mu jeszcze jeden rozbawiony uśmiech i ruszył w stronę z której przyszli. - Mam nadzieję, że nie spotkamy ich tu więcej.
Każdy wiek rządził się swoimi własnymi prawami i chociaż większość osób zdawała sobie z tego sprawę, nie czuła tego, dopóki nie zaczynała dorastać. Z czasem coś, co kiedyś było nie do przejścia, co onieśmielało, co powalało na kolana i powodowało, że człowiek nie był w stanie oddychać, stawało się błahostką, na jaką naprawdę można było machnąć ręką. Teraz jednak było inaczej, zupełnie inaczej, i Ian chwilowo nie wyobrażał sobie innej rzeczywistości, nawet jeśli inni powtarzali mu, że kiedy dorośnie, to przekona się, jak sprawy się miały. Na razie jednak przekonał się, że faktycznie z duchów lepiej nie żartować, aczkolwiek uwaga Terry'ego spodobała mu się tak bardzo, że nagle pokraśniał i lekko rozchylił wargi. - To by było dopiero coś, nie powiesz mi, że jest inaczej! Słuchaj, może wtedy byłbym takim drugim Gandalfem, co nie? - powiedział na jednym wdechu, niemalże się zapowietrzając, bo taka opcja wydała mu się nagle szalenie interesująca i nic nie wskazywało na to, żeby miał z niej zrezygnować, chociaż wiązała się z mało przyjemną kwestią przejścia na tamten świat. Skoro jednak niektórym się to zdarzało, czy raczej, zdarzało się dosłownie wszystkim, to dla niego również była to jakaś opcja, ale zdecydowanie nie na tę chwilę. Teraz, jak łatwo było stwierdzić, chcieli stąd po prostu wyjść, przetrwać i skoncentrować się na wakacjach, jakie zdecydowanie mogły ich cieszyć. Mieli przed sobą wiele wspaniałości, wiele możliwości, wiele opcji, o jakich nawet chwilowo nie myśleli, śmiejąc się i próbując jakoś pozbyć tego dojmującego zimna, jakie Ian nadal odczuwał, mając wrażenie, że za chwilę dostanie z tego wszystkiego gorączki. Parsknął na uwagę przyjaciela, uznając, że na pewno jest Olafem, a później zrobił się znowu cały czerwony, bo uwaga Terry'ego spowodowała, że nie wiedział, co powiedzieć, więc po prostu pognał przed siebie, wraz z nim uciekając z tego miejsca, jakie zdecydowanie nie miało im do zaoferowania niczego przyjemnego.
z.t x2
+
Aoife Dear-Aasveig
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 165cm
C. szczególne : Farbowane na biało włosy, bardzo jasna cera, trochę piegów na nosie, jasnobłękitne oczy, ubiera się jak gotka.
Milczenie Marceli w jakimś stopniu sprawiło jej satysfakcję. Przejęła kontrolę, udowodniła że nie jest potulnym dziewczątkiem i wreszcie doszła do momentu, w którym to leśna złodziejka pocałunków nie wiedziała, co powiedzieć. To było przyjemnie uczucie. Może trochę złe, budzące bardzo prymitywne instynkty w piętnastolatce. - Nie zamierzam tu sterczeć. Powinnyśmy wracać do wioski. Ale zanim to zrobimy... - podniosła wzrok na wisielcze drzewo i na pętlę, która z niego zwisała. - Zaliczymy dobry uczynek, żeby nikogo przypadkiem nie kusiło. Ot, wymówka. Tak naprawdę to chciała po prostu zdobyć czarnomagiczny przedmiot, z którego być może kiedyś poczyni stosowny użytek. Bo o tym, że z takiego sznura da się zrobić użytek, była przekonana. Wdrapała się na drzewo z kocią zwinnością, a kiedy już miała to, po co tam wlazła, zeskoczyła na ziemię. Miała już dość tej nocy i związanych z nią wrażeń. - Nie masz pojęcia, jak się stąd wydostać, nie? - popatrzyła sceptycznie na pannę Hudson. - Trzeba będzie ogarnąć to inaczej, wkurwia mnie już ten las. Jak ktoś zapyta, powiem że to Ty wzywałaś pomoc. Uniosła różdżkę w górę i wystrzeliła snop iskier, które poszybowały ponad korony drzew, wskazując potencjalnym zainteresowanym ich miejsce pobytu. Ukryła skrzętnie wisielczy sznur, którym nie zamierzała się chwalić, a potem usiadła, zamierzając czekać, aż przylezie jakiś nauczyciel, żeby ocalić dwie zaginione duszyczki. W końcu za coś im tu płacono, prawda?
Festyn powitalny dobiegł końca, a wraz z nim każdy miał się udać do swojego miejsca noclegowego. Przynajmniej tak mówił jego ojciec, gdy żegnali się, obiecując sobie, że zobaczą się już w domu. Słowa ojca niewiele dla niego znaczyły, a będąc młodym i głupim, postanowił poszwendać się w okolicach lasu, licząc na znalezienie czegoś ciekawego czym mógłby się pochwalić przed swoimi kolegami. Jego poszukiwania ruszyły z kopyta gdy zobaczył i usłyszał iskry wydobywające się gdzieś z nad koron drzew. Nie zastanawiając się wiele, wszedł w głąb gęstwiny. Nie bał się, mieszkał na Podlasiu od urodzenia i znał tamtejsze leśnie ścieżki jak własną kieszeń. Z dźwiękiem łamanej ściółki leśnej i blaskiem zaklęcia lumos na końcówce różdżki, wyłonił się przed dwiema nastoletnimi czarownicami. - Zabłądziłyście? - zapytał pogodnie, próbując ocenić w jakim nastroju były dziewczęta. On był w świetnym, pomimo później pory i ogólnego zmęczenia, które odczuwał gdzieś z tyłu głowy. - Za dziesięć galeonów lub jeden uśmiech, wyprowadzę was stąd. - stwierdził, opierając się o pień pobliskiego drzewa.
Aoife naprawdę zdążyła się ucieszyć. Jako córka norweskich fiordów od razu zidentyfikowała dźwięk ludzkich, nieszczególnie dyskretnych kroków. O taki hałas nie pokusiłoby się żadne dzikie zwierzę. Problem pojawił się w momencie, kiedy ich błędny rycerz zażyczył sobie zapłaty za swoją niemal bezinteresowną pomoc. - Ona zabłądziła. - Dearówna zgodnie z obietnicą wypadła się wszystkiego. - I spanikowała. Ja się czuję świetnie i nie zamierzam płacić ani pół galeona za spacer po lesie. Uśmiechnąć też się nie zamierzała, ale w tym wyręczyła ją Marcelka, która znów stała się leśną boginią i wcieleniem uroku osobistego. Aoife miała ochotę teatralnie prychnąć, ale tak naprawdę liczyła na to, że nieznajomy wyprowadzi je obie do wioski i skończy tę nieplanowaną leśną przygodę o nieznanym początku. - Pięknie. Skoro już nam przeszkodziłeś, to nie ma powodu, żebyśmy tu dłużej siedziały, mino niewątpliwie uroczej atmosfery. Wisielcze drzewo na wszystkich działało zachęcająco, nie ma co. Na szczęście chłopak nie robił problemów, być może za sprawą Marcelki, a może po prostu lubił takie pyskate zołzy jak Ifka. Grunt, że je wyprowadził z lasu, a wykończona Norweżka mogła wreszcie oddać się w objęcia Morfeusza, zapominając o niepokojących doświadczeniach pierwszej nocy na Podlasiu. +