W tym miejscu rośnie wiele grzybów - zarówno tych magicznych, jak i zupełnie zwyczajnych, mugolskich. Można odnaleźć to miejsce samodzielnie, ale trzeba trochę się nachodzić - choć tuż po deszczu widać je przecież z daleka, to jednak w czasie suszy nie wpadłbyś na to, jakie skarby kryją się w ziemi. Warto przyjść tu z wiklinowym koszykiem na prawdziwie polskie grzybobranie, jednak trzeba uważać! Po pierwsze - nigdy nie zbieraj grzybów, co do których nie jesteś pewien, czy są trujące. No i przede wszystkim z szacunkiem traktuj wszystkie napotkane okazy. Podobno skopanie nawet takiego wrednego szatana potrafi przynieść pecha…
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Czy las może być dla kogoś wyjątkowy? Jeżeli wychowałeś się w australijskim Perth w willi przy plaży, to tak. Co prawda Danny spędził też znaczną część swojego życia w Londynie, ale jak na prawdziwego mieszczucha przystało, lubiącego blichtr, luksus i wygodę, nie zapuszczał się w rejony, gdzie rządziła wilgoć, kleszcze i kłopoty. Już wystarczająco zniechęciła go do lasów pewna szkolna wyprawa do tego Zakazanego i „suszarka”, jaką urządził mu Patton Craine. Młody Australijczyk usłyszał wtedy słowa, których nie spodziewałby się po najgorszym skurwysynie z Nokturnu, ale jak widać, tacy ludzie nie dorastają skurwysyństwem szkolnej legendzie.
W każdym razie, las był dla Baxtera bardziej egzotyczny od himalajskich szczytów, afrykańskiej sawanny, czy śniegu na biegunach. A polski las? Tym bardziej!
Siedząc przy porannej kawie i talerzu tostów, czytał książkę, którą znalazł w przyczepie za fotelem. Było to anglojęzyczne wydanie „Małego Grzybiarza” – poradnika, opisującego grzyby występujące w okolicznych lasach. Danny za grzybami nie przepadał, ale szukanie ich wśród leśnej ściółki? To brzmiało jak wyzwanie, a te nasz Australijczyk lubił bardzo. Przygotował się na tę wyprawę wyjątkowo – szary dresik, za duża bluza z kapturem i pożyczone od jakiegoś chłopa gumofilce, dodające mu wiejskiego wajbu. A do tego wszystkiego wiklinowy koszyk, również pożyczony oraz „Mały Grzybiarz”, żeby przypadkiem nie pokusić się na jakiegoś sromotnika.
- Drzewo, kolejne drzewo i jeszcze więcej drzew. A co za mną? Też drzewa - rozmawiał sam ze sobą, zastanawiając się, co takiego wyjątkowego jest w lasach, że ludzi tak do nich ciągnie. Osobiście znacznie bardziej wolał ocean, fale oraz ich łapanie – na desce, czy kajcie. Oceanu co prawda nie było, ale były za to maślaki, które dostrzegł przy jakimś spróchniałym pieńku.
- No cześć, maluszki! - roześmiał się wesoło na tę zdobycz, odciął je delikatnie nożem i usadowił równie delikatnie w koszyku, tuż obok dorodnego borowika i kilku podgrzybków. Wilgoć i temperatura, jakie panowały tu w ostatnich dniach, sprawiły, że koszyk szybko się wypełniał. Wciąż nie wiedział, co zrobi z tą zdobyczą, bo kucharz był z niego żaden, ale hej, był całkiem kreatywnym gościem, więc z pewnością coś wymyśli!
- Mógłbym się nauczyć jak marynować i dać ojcu w prezencie do słoika z bimbrem. Albo oddam je w kuchni i zrobią z nich jakieś sosiwo? Mógłbym też je wysuszyć, zrobić z nich jakiś naszyjnik i wręczyć jakiejś babuleńce. Z pewnością by się ucieszyła, w końcu, kto by nie chciał grzybowego naszyjnika? - myślał na głos, wypatrując kolejnych zdobyczy. Zamiast tego, wypatrzył coś innego. Zza pnia spoglądały na niego czerwone ślepia wlane w paskudną fioletową mordę. Dzieła dopełniały rogi, kręcone jak u barana. Danny najpierw skamieniał, a potem zaczął się powoli wycofywać, krok po kroczku, zaciskając dłoń na różdżce w kieszeni bluzy.
Dziwny stwór nie był jednak zwierzęciem, tylko demonem i kiedy się zorientował, co robi Australijczyk, skoczył na niego. Baxter nawet nie zdążył zareagować i wydał z siebie tylko piskliwy, dziewczęcy niemal krzyk, kiedy biesie łapy zaciskały się na jego szyi. Bies tej siły na szczęście wiele nie miał i tylko dlatego, Baxter wciąż był wśród żywych.
- O ty kurwo, ty leśny ssaku! - wydarł się, kiedy to gwałtownym uderzeniem trafił biesa między oczy, a potem kopniakiem wysłał hen, gdzieś w krzaki. Z różdżką w dłoni gotów był na kontratak, ale stwór najwyraźniej dał za wygraną, a Danny mógł wrócić do swojego koszyczka.
- Brawo, Baxter. Prawie zgubiłeś grzyby. Co by babuleńka powiedziała, gdybyś wrócił z pustymi rękoma? Złamałbyś jej serce. - zaczął mruczeć pod nosem, czyszcząc grzybki z leśnej ściółki i wkładając je z powrotem do koszyczka. - Masz mordo szczęście, że żyjesz i że nikt nie słyszał tego pisku. Co to w ogóle był za pisk? Jak u eunucha. -
Danny otrzepał spodnie i poprawił kaptur na głowie. Jeszcze raz rozejrzał się po lesie, upewniając się, że dziwaczny stwór zniknął na dobre. Postanowił kontynuować swoją wyprawę, choć teraz z większą ostrożnością. Kto by pomyślał, że zbieranie grzybów może być tak emocjonujące?
- No, Baxter, życie z tobą nigdy nie jest nudne. Zawsze znajdziesz sposób, żeby zamienić zwykły dzień w przygodę. - mówił do siebie, idąc dalej przez las. - Może następnym razem wybiorę coś mniej ryzykownego... jak rybołówstwo. Chociaż z moim szczęściem, złapałbym na kija jakąś wodną nimfę, która by mnie zfriendzonowała, łamiąc mi tym serce. Jak nie urok, to sraczka.- zażartował, kierując się w kolejnego boru.
Nie był w lesie sam. Frederick również się tutaj kręcił, w swej lisiej postaci, zaglądając pod każdy kamień, sprawdzając każde drzewo, po prostu ciesząc się tym, co tutaj miał i był zmuszony do wysłuchiwania jakiegoś mruczenia. Wiedział, że ktoś z kimś rozmawia, choć gdyby się temu przysłuchał, zapewne doszedłby do wniosku, że rozmawia jedna osoba i zapewne prowadzi niesamowicie ważną konwersację ze swoją drugą jaźnią. Próbował jednak tego nie robić, bo nie zamierzał plątać się w nie wiadomo co, a przede wszystkim, nie wiadomo po co. Dostrzegł w końcu człowieka, który wyraźnie zbierał grzyby i nastawił uszu, patrząc na mężczyznę, zastanawiając się jednocześnie, czego ten właściwie chciał i kim był, poza tym, że na pewno nie miejscowym. Mruczał bowiem w ich rodzimym języku, a to oznaczało, że przyjechał na wycieczkę, a obecnie zajmował się ogołacaniem lasów z jego dóbr, co, jak po chwili się okazało, mądre nie było. Baba jagodowa dopadła go tak prędko, że Frederick nawet nie zdążył szczeknąć. Stulił za to uszy, kiedy doleciał go ten oryginalnie brzmiący pisk i prawie parsknął z rozbawienia, bo to, co się przed nim rozgrywało, było istną komedią. Wyglądało na to, że mężczyzna naprawdę nie do końca wiedział, co robić, jak również nie wiedział, kiedy zachować milczenie, więc Shercliffe minął go, nastawiając ucha, by wiedzieć, co ten miał jeszcze do powiedzenia. Podsumowanie krzyku było, a jakże adekwatne i Frederick, jak to Frederick, uznał, że można to wykorzystać. Dlatego też przebiegł obok nieznajomego, na tyle blisko, że może ten dostrzegł jego kitę, a później jednym susem przybrał ludzką postać i oparł się o pień najbliższego drzewa, elegancko zatrzymując się przy pięknych maślakach, na które rzecz jasna nie nadepnął. - Obawiam się, że połowa lasu ogłuchła od tych pisków - stwierdził spokojnie, przyglądając się mężczyźnie, starając się zrozumieć, kim był i co właściwie tutaj robił, ale było to naprawdę niesamowicie wręcz trudne.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Ta nieco ponad godzinna wyprawa do lasu, bardzo szybko nauczyła pechowego Australijczyka dwóch rzeczy – las dawał, ale też zabierał. Dawał cień, wspomnienia, spokój, a także grzyby, mnóstwo grzybów! Zabierał jednak coś o wiele cenniejszego – godność. Tej, po spotkaniu z biesem, pozostało w Dannym bardzo niewiele, o ile została jakakolwiek. Nie był to jego najdumniejszy moment. On, ex-ścigający, przez lata z uśmiechem na twarzy przyjmował kolejne cięgi tłuczkiem bądź barczystym ramieniem przeciwników. A tu? Teraz? W leśnej gęstwinie? Zachował się jak amator, czego bolesnym przykładem był przeciągły pisk. Jedynym plusem w tej sytuacji było to, że poza liśćmi i samym biesem, nie słyszał go nikt inny, prawda? Otóż gówno prawda!
Baxter prowadził właśnie niezwykle inteligentną dysputę z samym sobą, analizując swoje ostatnie "heroiczne" zmagania z biesem. Każdy szczegół tej przygody zdawał się być jak kłująca drzazga w jego pamięci. Jak mógł, człowiek, który stawił czoła najbardziej niebezpiecznym przeciwnikom w quidditchu, upaść tak nisko, by wydać z siebie dźwięk przypominający krzyk przestraszonej sarny? Myśl ta dręczyła go nieustannie.
Kiedy kątem oka dostrzegł ruch, jego reakcja była natychmiastowa. Wymierzył różdżkę w tamtym kierunku, krzycząc w pustkę: - Tym razem tak łatwo mnie nie dorwiesz, diable!
Gdyby uważał na jakichkolwiek lekcjach, wiedziałby, że diabły polskich lasów nie zamieszkują. No i bardzo szybko się okazało, że to nie upadły anioł chciał go wystraszyć, tylko animag pod postacią lisa. Całkiem złośliwy animag, musiał przyznać w duchu. Uczucie ulgi i wstydu zmieszało się w jego sercu, kiedy zobaczył z kim ma do czynienia.
- Oi, mate. – Przywitał się z mężczyzną, szczerząc się przy tym od ucha do ucha. – To nie był pisk, tylko okrzyk wojenny, australijski okrzyk wojenny, dokładniej rzecz ujmując. Spytaj aborygenów albo emu. A nie, czekaj, nie możesz, bo to ostatnia rzecz, którą słyszą przed spotkaniem ze stwórcą. – Wyłgał się sprytnie, aż mu nawet brewka nie tykła. - Tak w ogóle… to z czym ja walczyłem? Wyglądało to jak jakaś krzyżówka barana z dingo…. A niech mnie! Opieńka miodowa! – Momentalnie stracił zainteresowanie rozmówcą, bo oto dostrzegł przy jednym z pni prawdziwy urodzaj pysznych (podobno) grzybków, które zaczął starannie odcinać i wrzucać do koszyka, obok reszty leśnych zdobyczy.
Każdy grzyb, który trafiał do jego koszyka, był małym triumfem nad upokorzeniem, które przeżył. Skupienie na zbieraniu opieńków pozwalało mu odzyskać trochę utraconej godności, choć nie mógł pozbyć się wrażenia, że lis-animag wciąż go obserwuje, z uśmiechem pełnym złośliwości. Baxter starał się ignorować jego obecność, koncentrując się na swoim zadaniu. Las, mimo wszystko, miał swój urok, który działał na niego kojąco. Tego dnia Danny zrozumiał, że nawet najtrudniejsze doświadczenia można przełamać, gdy znajdzie się coś, co daje satysfakcję.
Frederick nie należał do najprzyjemniejszych osób, a kiedy z kimś pogrywał, robił to z prawdziwą przyjemnością, bawiąc się, czy to pod postacią lisa, czy człowieka. To nie miało zbyt wielkiego znaczenia, zawsze bowiem wszystkich uważnie obserwował, szukając dziur w ich postawie, szukając czegoś, w co mógłby uderzyć i tym samym zyskać przewagę. Być może to uczyniłoby z niego dobrego gracza, ale tego nie wiedział i wiedzieć nie zamierzał, bo zwyczajnie gry zespołowe go nie interesowały. Jeśli mowa była o sporcie, zdecydowanie bardziej wolał zapasy z magicznymi stworzeniami, noszenie im jedzenia, bel siana i Merlin raczy wiedzieć, czego jeszcze. Spędził na tym większość swojego życia, zaczynając już jako dzieciak, podążając za swoim ojcem, starając się jakoś mu zaimponować, co samo w sobie było niesamowicie głupie. Bo jak wkrótce się okazało, starszy Shercliffe nie doceniał podobnych gestów i zapewne nigdy miał ich nie dostrzec. - Ciekawe, muszę zapytać o ten okrzyk brata, na pewno sporo o nim wie, skoro spędził tam okres studiów - odpowiedział, również niezbity z tropu, doskonale wiedząc, że mężczyzna łgał. Był przerażony, zabrzmiał, jak piszcząca sarna, ale trzeba było przyznać, że próbował umknąć od odpowiedzialności za swoje zachowanie w całkiem kreatywny sposób, co Frederick doceniał, ale oczywiście nie zamierzał o tym mówić. Nie z nim były podobne numery, nie dla niego również były podobne zachowania, toteż po prostu powiedział, co wiedział, ciekaw tego, jak jego rozmówca, który również nie omieszkał się nie przedstawić, sobie z tym poradzi. - Podziwu godna arogancja - stwierdził, skłoniwszy lekko głowę, a później uśmiechnął się ledwie widocznie kącikiem ust. - Pojechać w nieznane i nie dowiedzieć się, czym dokładnie są biesy. Na bagna zapewne również wybierasz się bez mapy? - zapytał, nim mężczyzna wykazał się zainteresowaniem kolejnymi grzybami, a Frederick doszedł do wniosku, że ma przed sobą bardzo ciekawy przypadek idioty, jakiego trudno było mu nawet dobrze opisać. Zaraz jednak kątem oka dostrzegł jakiś ruch i pośród roślinności spostrzegł coś, co wyglądało, jak wydra, ale zapewne nią nie było. Patrzyło na niego z uwagą, zupełnie jakby czegoś oczekiwało.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
- Ach, więc twój brat spędził trochę czasu w Australii? – Danny podniósł brew, starając się utrzymać nonszalancki uśmiech, chociaż w środku czuł lekkie ukłucie niepewności. Zawsze starał się być w centrum uwagi, ale teraz, pod przenikliwym spojrzeniem Fredericka, poczuł się nieco jak na egzaminie, do którego nie miał okazji się przygotować... i w sumie co to dla niego za nowość? - No to musi być z niego całkiem twardy gość, skoro przetrwał. Tam nawet powietrze próbuje cię zabić, nie mówiąc o całej reszcie.
Zarechotał wesoło, próbując ukryć swoje rosnące zakłopotanie pod maską beztroski. Czuł, jakby jego żart nie trafił do końca w sedno, jakby Frederick już wiedział, że to tylko gra – próbował jednak nie dać tego po sobie poznać. W końcu zawsze był mistrzem improwizacji. A przynajmniej tak sobie wmawiał.
Kręcił różdżką w powietrzu, niby to z nudów, ale w rzeczywistości, by zająć czymś ręce. Jego umysł pracował na pełnych obrotach, starając się znaleźć kolejny sposób, by zyskać przewagę w tej wymianie zdań. - Arogancja? Ja bym to raczej nazwał wrodzonym optymizmem. – rzucił z uśmiechem. – Nie znam się na biesach, to fakt. Ale widzisz, mój drogi, ja jestem typem, który woli dowiedzieć się wszystkiego z pierwszej ręki. Jakieś tam książki i przewodniki są dla ludzi bez wyobraźni. Wolę podejść do tematu praktycznie. Tak jest znacznie ciekawiej
Czuł, jak serce bije mu trochę szybciej. Czy to przez wspomnienie biesa, czy może przez tego zgryźliwego rozmówcę? Danny wiedział, że ma do czynienia z kimś, kto uwielbia grać w subtelne gry słowne, i że nie jest to jego najmocniejsza strona. Jednak nie zamierzał się poddawać. Przygoda to przecież jego drugie imię, prawda?
Przechylił głowę, próbując odczytać, co się kryje za spojrzeniem Freda. - A co do bagien… Kto wie? Może właśnie czekają na mnie, żeby odkryć jakiś nowy, fascynujący sposób na ugrzęźnięcie po pas w mule? A może zapadnę na jakąś nową, nikomu nieznaną chorobę, którą nazwą mpim imieniem? Przygoda życia! – starał się brzmieć beztrosko, ale w głębi duszy poczuł lekkie drżenie, jakby jego własne słowa nagle nabrały zbyt realnego sensu. W końcu wiedział, jak to jest wpaść w tarapaty. Nie był pewien, czy jest gotów na kolejną taką lekcję.
Gdy Frederick spojrzał w stronę czegoś, co przemknęło między drzewami, Danny poczuł się, jakby odetchnął z ulgą. Chociaż na moment uwaga przestała być skupiona na nim. - Widzę, że ktoś tutaj lubi grać na kilku frontach. Jednym okiem na mnie, drugim na to, co tam przemyka. – Próbował utrzymać ton żartobliwy, ale w środku miał nadzieję, że Frederick odwróci swoją uwagę na coś innego, przynajmniej na chwilę.
- Słuchaj, nie wiem, czy masz w planie mnie testować, czy tylko uprzykrzyć mi dzień, ale skoro już tu jesteśmy, może mi zdradzisz, co jeszcze kryje się w tych lasach? Może masz jakieś inside info, jak omijać te wszystkie leśne stwory, albo przynajmniej, gdzie znajdę te dziwne grzyby? Ponoć smakują jak mięso – Zapytał i pokazał palcem na zdjęcie z przewodnika grybiarza, na którym widniała dorodna kania.
- A co do mojego "pisku", jak to nazwałeś... Cóż, każdy ma swój sposób na rozładowanie napięcia. Jeden piszczy, drugi przemienia się w lisa i straszy innych. Kto co woli, nie? - zakończył, próbując ukryć lekki dreszcz, który przeszedł mu po plecach na myśl o tym, jak blisko był od prawdziwego niebezpieczeństwa.
Frederick znał osoby takie, jak mężczyzna, który przed nim stał. Przestraszone, głupie i niemające nic sensownego do powiedzenia, więc mówiące dosłownie wszystko, co ślina przynosiła im na język, jakby to miało spowodować, że poczują się lepiej, że coś się w ich życiu zmieni, że zabłysną albo w jakiś inny sposób okażą się cenne dla innych. Najczęściej również miały całkiem wysokie mniemanie o samych sobie, by nie powiedzieć, że zwykły zadzierać tak nosa, jakby uważały, że są najważniejsze na świecie. I z reguły jednostki takie jedynie go nudziły, nie potrafiąc wybrnąć z sytuacji, w jakich się znajdowały, dokładnie tak, jak ten tutaj, od którego słów bolały Shercliffe’a uszy i umysł. Zupełnie, jakby musiał zniżać się do poziomu dziecka starającego się dotrzymać kroku dorosłemu, tylko zupełnie nie było w tym sensu. - Zawsze sądziłem, że książki są dla osób, które posiadają wyobraźnię, w przeciwieństwie do tych, którzy uwierzą, gdy zobaczą, ale widać myliłem się całkowicie – odpowiedział ironicznie, całkowicie ignorując kwestię swojego brata, bo była jak kolejne brzęczenie irytującego komara, a tych zwyczajnie nie lubił i nie zamierzał z nimi przebywać. – Skoro więc lubisz tak bardzo przygody, nie powinienem ci w nich przeszkadzać, ale jeśli już utkniesz w bagnie, zapewne będziesz tam całkowicie sam, więc obawiam się, że nikt nie nazwie go twoim imieniem – dodał, wzdychając lekko, jakby ta sprawa niesamowicie go martwiła, co, jak łatwo było się domyślić, było całkowitą bzdurą. Frederick zapewne byłby pierwszą osobą, która w to bagno by Daniela wepchnęła, nie przejmując się nim nawet przez minutę. Sekundę. Będąc dokładnym. Uniósł brwi na uwagę o dwóch frontach, pozostawiając tak samo znudzony wyraz twarzy, jak wcześniej, bo ta uwaga miała tak wiele sensu, że aż chciało mu się na nią ziewać, tak samo, jak wysiłki drugiego mężczyzny w stosunku do tego, żeby go obrazić. Brzmiało to zupełnie tak, jakby Shercliffe rozmawiał z pięciolatkiem, starającym się mu w jakiś sposób zaszkodzić, ale to przestało go już bawić, więc delikatnie wzruszył ramionami, robiąc to w iście królewski sposób, wyraźnie godny członka wielkiego rodu. - Podobno lubisz przygody, więc może powinieneś jednak częściej piszczeć – skomentował prosto jego pytania dotyczące omijania biesów, nawet nie kłopocząc się wyjaśnianiem mu, że nie rozładowywał żadnego napięcia, bo zwyczajnie go nie czuł, żyjąc raczej w swoich dwóch naturach. I bez problemu skierował się w bok, w stronę, gdzie wcześniej widział biesa, bardziej ciekaw tego stworzenia, niż niebotycznie nudnego mężczyzny.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Daniel spojrzał na Fredericka, starając się nie zaśmiać zbyt głośno na jego nadętą minę. Że niby to on, Danny Baxter, jest tu „tym, który nie posiada wyobraźni”? Cóż, Australijczyk nie mógł się nie uśmiechnąć. Można mu było odmówić wielu rzeczy, między innymi zdrowego rozsądku, ale wyobraźni to mu akurat nie brakowało. No, chyba że ktoś utożsamiał jedno z drugim, to wtedy, cóż, jego problem!
– Wiesz, mój lisi przyjacielu... To zabawne, bo jak dla mnie, właśnie ci bez wyobraźni czytają o bagiennych przygodach, zamiast ich doświadczać osobiście – wzruszył lekko ramionami, nie kryjąc się z lekką złośliwością. – Ale skoro wolisz teorię zamiast praktyki, nie zamierzam cię na siłę wciągać do tego bagna – dosłownie i w przenośni.
Patrzył na Fredericka z błyskiem w oku, po czym, nie czekając na odpowiedź, westchnął teatralnie, odwracając wzrok na ścieżkę przed sobą. Lasy, bagna i przygody nie były może jego naturalnym środowiskiem – przynajmniej nie w takim mrocznym, wilgotnym wydaniu – ale najpiękniejszy z Baxterów nie był typem, który wycofałby się tylko dlatego, że grunt staje się grząski.
– Ten pisk… – mówił z nieudawaną lekkością, – ... w mojej rodzinie nazywamy to „okrzykiem bojowym”. Nie każdy ma do tego naturalny talent, wiem, ale jeśli kiedyś najdzie cię ochota, żeby rozwinąć swoje zdolności, to, proszę bardzo, służę pomocą. Podobno działa nawet na biesy. Albo na zgorzkniałych Brytyjczyków, ale w tym muszę się jeszcze upewnić.
Danny odwrócił się, jakby tylko na moment, by uśmiechnąć się do samego siebie, zanim znów spojrzał przed siebie.
– No więc... – powiedział bardziej do siebie niż do zgryźliwego kompana, który może nawet już nie słuchał. – ... Jeśli utknę tu gdzieś po pas w mule, to przynajmniej w dobrym stylu. Zresztą, towarzystwo rechoczących ze mnie żab jest na pewno znacznie przyjemniejsze niż kogoś, kto na Nimbusa wszedł nie tą stroną, co trzeba. Godspeed, mate.
Nucąc cicho pod nosem jakąś melodię, z koszykiem w jednej dłoni i różdżką w drugiej ruszył dalej, a każde skrzypnięcie gałęzi pod stopami przypominało mu, jak mało wiedział o tej polskiej przyrodzie. Rzadko bywał w takich miejscach – wilgotne liście, porośnięte mchem pnie, nawet zapach, ciężki od żywicy i grzybów, wydawały mu się niemal egzotyczne, ale im dalej szedł, tym bardziej się w to wciągał. Przywykł do życia w mieście i bliskości morza, jednak gdzieś w głębi wciąż tkwiła cząstka Danny’ego, która uwielbiała odkrywać coś nowego, nawet jeśli wymagało to trochę wchodzenia w błoto.
Po drodze jego wzrok przykuł dorodny grzyb o miodowym odcieniu wyrastający u podstawy omszałego pnia. Przyklęknął obok, przyglądając się znalezisku jak cennemu skarbowi.
– Opieńka miodowa, jeśli się nie mylę! Prawdziwa gwiazda lasu! – zaśmiał się i odciął grzyb zgrabnym ruchem. – Do kociołka jak znalazł. Przyda się coś, co nie smakuje jak szpitalna papka, a mówią, że to prawie jak mięso.
Podniósł się, otrzepując dłonie o spodnie, po czym spojrzał na kolejny pień, przy którym dostrzegł rządek podgrzybków. Oklepane i nudne, ale jadalne – a w przypadku grzybów, cóż, czasem tylko to się liczyło, prawda? Z zadowoleniem dorzucił je do koszyka, czując, że ta wyprawa – pomimo wszystkiego – zaczyna nabierać niezłego smaku.
Frederick miał w zwyczaju ignorowanie brzęczących much. A do takiej kategorii zaliczał właśnie mężczyznę, który nie potrafił zamknąć ust i próbował pokazać się z doskonałej strony, a jedyne, co mu wychodziło, to coraz głębsze pogrążanie się w błocie i szambie. Shercliffe, co oczywiste, nie miał do niego za grosz szacunku, a każda uwaga, jaką ten kierował ku niemu, jedynie go męczyła, powodując, że nie miał najmniejszej ochoty na dalsze dyskusje na temat nie wiadomo czego, ale zapewne tego, jaki niesamowity był jego rozmówca. Niesamowicie głupi, z tym jednym Frederick był w stanie się zgodzić, cała reszta bowiem nie miała sensu i miał nadzieję, że nigdy więcej nie spotka na swojej drodze tego skończonego ignoranta, który próbował swoim zachowaniem pokryć to, że gdzieś w niemowlęctwie musiał stracić połowę mózgu. Druga funkcjonowała na tyle, że pozwalała mu mówić, ale kłamstwa i próby wybielenia się, przy jednoczesnym pokazaniu, jak głupi był rozmówca, były tak śmieszne, że opiekun zwierząt doszedł do wniosku, że spora część druzgotków była mądrzejsza od rzekomego grzybiarza. Dlatego też całe jego przemówienie było dla Fredericka jedynie nudnym potokiem bzdur, jakie w ogóle zignorował, przyglądając się otaczającej ich faunie i florze, dochodząc do wniosku, że marnowanie czasu na podobne indywiduum, było co najmniej żałosne i niepotrzebne, a on nie lubił marnować swojego dnia na podobne przygody, jakie nawet go nie bawiły. Dlatego też pozwolił mu odejść w poszukiwaniu nie wiadomo czego, bo na pewno nie grzybów, na tych najwyraźniej mężczyzna w ogóle się nie znał, a później spojrzał jeszcze w ślad za biesem, jakiego dostrzegł wcześniej kątem oka, zastanawiając się, czy nie lepiej byłoby za nim pobiec, w ten sposób zyskując wolność, jakiej zapewne potrzebował. Zamknął jednak na moment oczy, nadal opierając się o pień drzewa, i wciągnął głęboko powietrze, chcąc pozbyć się z głowy tych skończonych bzdur, jakich musiał przed chwilą wysłuchiwać.
W grzybowym zakątku zachodziły różne sceny. Zawiązywały się przyjaźnie, ale też krystalizowały niechęci. Każdy zakamarek Podlasia zdawał się być nasycony magią, która wpływała na ludzi - na jednych bardziej, na innych mniej, ale wpływała na wszystkich bez wyjątku. Zwykła czynność, taka jak zbieranie opieńków i kani, mogła być relaksująca z punktu widzenia turysty - ale czy to, co lubili turyści, było =również atrakcją dla lokalsów? Z pewnością mieszkańcy grodu Raj także mieli pośród swoich, miłośników grzybiarstwa, wybierających się na grzybobranie codziennie w sezonie. Tylko nie o takich lokalsach tu mowa! Pomiędzy wysokimi trawami, pomiędzy krzewami, rozległ się cichy szelest. Z początku można by było założyć, że to Danny tak nieroztropnie przemieszcza się między drzewami w poszukiwaniu drogi powrotnej na ścieżkę, którą mógłby opuścić to miejsce, najszybciej jak się da. Ale ton nie był Danny. Był to ktoś znacznie, znacznie mniejszy...
Frederick był przyzwyczajony do tego, jak las się zachowywał, jak przemawiał, jak się zmieniał. Nie znał co prawda tego miejsca, nie rozumiał go tak dobrze, jak rezerwatu, w jakim nie tylko pracował, ale tak naprawdę wychował się i żył, ale był w stanie rozpoznawać niektóre dźwięki, szelesty i trzaśnięcia gałęzi, nie wspominając w ogóle o odgłosach, jakie wydawały z siebie zwierzęta. Dlatego też po chwili wsłuchiwania się w to, co działo się dookoła niego, uniósł powieki, by skierować wejrzenie jasnych oczu w stronę, z której dobiegał do niego szelest. Zastanawiał się, czy będzie w stanie określić to, co się ku niemu kierowało, czy nie powinien jednak się gdzieś wycofać albo, co również było możliwe, przyjąć lisiej formy, by umknąć przed kolejnymi, nie do końca proszonymi gośćmi. Nie miał ochoty na rozmowy podobne do tych, jakie odbył z szaleńcem, który nie wiedział, że świat nie kręcił się wokół jego osoby. Wolał ciszę i spokój, a jednak miał świadomość, że ta może nie zostać mu zagwarantowana, biorąc pod uwagę prosty fakt, że ktoś, a może coś, zbliżało się w jego stronę, najpewniej zamierzając znowu zakłócić jego wypoczynek. Ciekaw jednak był tego, czym dokładnie było owo coś, bo Podlasie całe usiane było niezwykłymi tajemnicami, jakie być może w jakimś sensie go interesowały.
Dzikie stworzenia w naturalnym środowisku zachowują się tak, jak dyktuje im instynkt. Jak wiele z takich zachowań czy odruchów mogłoby przejść na człowieka, który wystarczająco długo z taką dziką naturą obcował? Jak wiele z tych naturalnych dla dzikich zwierząt reakcji wpisywało się w jego umysł i duszę, kiedy poznawał świat i doświadczał go z punktu widzenia takiego samego dzikiego stworzenia, jak te, które były prawdziwymi panami lasków i zagajników? Czy fakt, że Frederick rozumiał naturę, umiał się w niej odnaleźć, umiał się zachować, czynił go w oczach dzikich zwierząt innym, niż typowy przechodzeń przez leśny zagajnik? Czy to ciekawość popchnęła zwierzaka w te krzaki? Czy może to jednak czysta desperacja... Spomiędzy gałązek wychylił się wąski, rudy pysk, który na widok Shercliffe'a rozwarł się, wydając z siebie bezgłośne szczeknięcie. Mały lis wpatrywał się w mężczyznę, próbując zrozumieć, czemu instynkt mówił mu "lis", ale wszystkie inne zmysły krzyczały "niebezpieczeństwo". Wyślizgnął się nieporadnie spomiędzy traw, ostrożnie, nieco bliżej i bliżej mężczyzny. Okazało się bowiem, że całą tylną łapkę miał okropnie poranioną, co okiem wprawionego leśniczego, jakim Freda można było przecież śmiało nazwać, było efektem wyrwania się ze słabo nastawionych wnyków. Na Podlasiu wciąż polowano w ten barbarzyński sposób. Lisek zatrzymał się, jednocześnie na tyle blisko, by móc przyjrzeć się mężczyźnie, ale na tyle daleko, by przynajmniej spróbować uciec, gdyby ten chciał mu zrobić krzywdę.
Lis. Tego właściwie mógł się spodziewać, właściwie mógł go wyczuć, chociaż tego do końca nie zrobił. Obserwował go teraz, nie poruszając się, pozwalając na to, by ten powoli do niego podchodził, krok za krokiem, krok za krokiem, żeby się nie spieszył, żeby zwyczajnie się z nim oswajał. To nie było coś, co normalnie się wydarzało, więc Frederick, doświadczony przez lata pracy w rezerwacie, wiedział, że coś było nie w porządku i dość prędko zarejestrował rany na nodze stworzenia. Były paskudne, a on skrzywił się, wiedząc doskonale, skąd pochodziły. Nie był krystalicznie czysty, ale nienawidził kłusowników, mając ich za skończonych idiotów. Rozejrzał się, jakby spodziewał się, że ktoś go zobaczy, a później ostrożnie, powoli, usiadł na ziemi, czekając, aż lis do niego ostatecznie podejdzie, dając mu tyle czasu, ile ten potrzebował, by w końcu ostrożnie, krok po kroku, zająć się jego łapą. Wymagała leczenia i wsparcia, a to był w stanie mu dać, widział już podobne ślady, toteż miał świadomość, jak sobie z nimi radzić. I chociaż spędził przy tej czynności sporo czasu, chociaż nie było to coś, co planował, dawało mu to satysfakcję, o jakiej zapewne nie zamierzał mówić głośno. Tak czy inaczej, zdołał zająć się lisem, zdołał z nim zostać, bo ten nie chciał odchodzić i skończyło się na tym, że przez kilka kolejnych dni doglądał go w milczeniu, upewniając się, że ten na pewno stanie na łapach, że na pewno wszystko będzie z nim w jak najlepszym porządku. Było to coś, co mu odpowiadało, ale również coś, o czym nie mówił innym, spędzając spokojne chwile w lesie, z daleka od spojrzeń innych ludzi, z daleka od ich pytań, w towarzystwie stworzenia, które niewątpliwie rozumiało go o wiele lepiej, niż nadęci, zadufani w sobie ludzie, mający wrażenie, że są kimś, tylko dlatego, że takie mieli o sobie mniemanie.