W kuchni mało kto przebywa, bowiem jest to miejsce w pełni zdominowane przez skrzaty domowe - pomieszczenie przypomina bardziej wnękę w wielkiej, przestronnej jadalni. Ogromne okna wpuszczają dużo światła, a skromnie porozstawiane meble jedynie zdają się powiększać przestrzeń. Nie brakuje tu także zieloniutkich roślin, które dodają dużo uroku! W kącie stoi magiczny fortepian, na którym ktoś kiedyś chyba grał, ale praca w rezerwacie stała się ważniejsza...
Orion P. O. Shercliffe
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180
C. szczególne : Liczne tatuaże, kolczyki, rozległa blizna na lewym boku w kształcie przypominającym słońce
Przez moment jeszcze nie otwierał oczu, choć dźwięk trzasku teleportacji zdążył już zniknąć gdzieś zupełnie w poświstującym wietrze, bo i potrzebował tej chwili niepewności czy po dwóch latach wciąż uda mu się teleportować wprost na drewniany pomost w ogrodzie - idealnie na sam jego skraj, by nie wpaść do nieco zielonkawej wody stawu ogrodowego. Uśmiechnął się sam do siebie trumfalnie, gdy zerknął w dół na swoje własne oblicze lekko tylko zdeformowane od nierówności powstałych od wiosennego wiatru, po czym rozejrzał się czujnie, nawet jeśli wiedział, że gdyby ktoś z rodziny zdążył go zobaczyć, to usłyszałby już pełne niedowierzania czy oburzenia "ORION". Zarzucił torbę podróżną na ramię, czując przyjemną ekscytację powrotem do domu, bo i nigdy zbytnio nie przejmował się nieprzychylnymi komentarzami czy wciskanymi radami, bezgranicznie wierząc, że rodzina kocha go bezwarunkowo. Bez większych problemów otworzył drzwi, ani przez chwilę nie wątpiąc, że nie został usunięty z działania zakresu czarów chroniących posesję, więc i jakby nigdy nic ruszył wprost do kuchni, ze zwykłym "Cześć, Fred" mijając w salonie młodszego brata, choć przecież nikogo z rodziny o swoim powrocie nie poinformował. - Merlinie, jakie pustki, żenada - skomentował, przeglądając półki chłodzące w kuchni, gdy rzucił już swoją torbę na jedno z kuchennych krzeseł. - To teraz w piątki jemy same ryby czy co? - dopytał, nie zamierzając uznawać zapiekanych plumpek za prawdziwe jedzenie, więc i w końcu sięgnął po butelkę piwa Simisona, które zaczęło dymić od razu, gdy tylko pozbył się kapsla zębami. - Zamawiamy coś? - rzucił z szerokim uśmiechem do Freda, opierając się tyłem o kuchenny blat. - Podobno Nox otworzył jakiś bar w Hogs, ale znając jego to pewnie wszystko jest półsurowe. Próbowałeś już stamtąd czegoś?
Pojawienie się jego starszego brata powinno zapewne mocniej zdziwić Fredericka, powinno wywołać w nim jakieś głębsze emocje, niedowierzanie albo jakiś szok, ale zamiast tego mężczyzna jedynie lekko uniósł brwi w dość wymownym geście. Orion był jaki był, zupełnie inny, całkowicie odjechany w swój własny sposób i chociaż wiele ich dzieliło, świetnie się rozumieli. To zaś oznaczało, że Freddie był pewien, że coś się stało, coś, co dało jego starszemu bratu ostrogę do działania - czy to w postaci odwiedzin, czy ucieczki, czy jakiejś przeprowadzki. Cokolwiek tutaj bowiem Orion robił, nie wpadł raczej całkowicie przypadkowo, mając w zanadrzu jakiś plan, podstęp, a może kilka przyjacielskich słów. Może w końcu dotarło do niego, że jego młodszy brat został zaręczony i postanowił zjawić się, żeby trochę się z niego ponabijać. Torba, którą przy sobie miał, wskazywała jednak na to, że auror zamierzał pozostać w rodzinnym domu przez dłuższą chwilę, więc młodszy Shercliffe zmarszczył lekko nos. - Nie właź tutaj, jak do stodoły - mruknął, wstając z miejsca, które wcześniej zajmował, żeby podążyć za swoim bratem, obserwując, jak Orion rozgląda się po kuchni, jak w końcu sięga po alkohol, jak robi wszystko dokładnie tak, jak zawsze. Przynajmniej takie wrażenie odnosił Frederick, który w tym momencie miał wrażenie, że w ich życiu nic się nie zmieniło, że było dokładnie tak samo, jak dawniej, jak zawsze, że po prostu wędrowali utartymi ścieżkami, chociaż przecież jednocześnie wszystko było inne. - Ciesz się, że to nie ogony bobra - powiedział jeszcze, by potem podejść do brata i szturchnąć go w ramię, co z jego strony i tak było wielkim przejawem bliskości, po czym zmierzył go uważnym spojrzeniem, uśmiechając się samym kącikiem ust. - Znaleźliby się pewnie tacy, którzy uznaliby, że to surowe mięso zrobi z ciebie mężczyznę. Może spróbujesz? - zapytał, pozwalając sobie na tę zaczepkę, doskonale wiedząc, przez co obaj przechodzili, kiedy wysłuchiwali swoich rodziców, gdy nie byli z nich zadowoleni i starali się narzucić im własną wolę. Dokładnie taką, jaka im się w danej chwili podobała.
Orion P. O. Shercliffe
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180
C. szczególne : Liczne tatuaże, kolczyki, rozległa blizna na lewym boku w kształcie przypominającym słońce
Uśmiechnął się szeroko, swoim zadowoleniem obejmując nawet oczy, gdy tylko został szturchnięty w ramię w tym wyrazie Fredowej akceptacji. I choć z ich dwójki to on sam zdecydowanie uchodził za bardziej dotykalskiego, to raczej opinia ta oparta była na relacjach, jakie miał ze wszystkimi poza swoją rodziną. Dotyk był czymś oczywistym, przyjemnym, a zarazem był też sztuczką, manipulacją. Był czymś brudnym. Czymś, czym wcale nie zamierzał brukać swojej relacji z Freddim, czasem tylko korzystając z tego narzędzia przy matce. Puścił bratu pogodne oczko, a nawet poklepał go po ramieniu, co znaczyło przecież znacznie więcej od tych wszystkich miśkowych uścisków, które wymieni pierwszego dnia powrotu do pracy w Londyńskim Ministerstwie. - Nah, jeszcze faktycznie zmężnieję i będę musiał przerzucać łajno kozłagów przez resztę swojego życia - zaprotestował, kręcąc głową ze śmiechem, zanim nie upił jeszcze kilku łyków spokojnie parującego piwa. - Zostawię to sobie na czas, gdy kiedyś w końcu na służbie ugryzie mnie Wilkołak, a mi nie pozostanie nic innego jak wpadać do rezerwatu na każdą pełnię - dodał, nie mogąc powstrzymać się przed teatralnym zawyciem do sufitu, gdy odbijał się już od kuchennego blatu, by przełożyć butelkę do lewej dłoni, prawą dobierając się do wizbooka w swojej torbie. - Jest taka zajebista burgerownia w Londynie, złożę zamówienie, to w ciągu kwadransa wyślą kuriera. Wybiorę coś dla Ciebie, musisz mi zaufać, ja stawiam. Tylko powiedz czy chcesz jakieś frytki czy Twoja narzeczona zdążyła już wysłać Cię na dietę - rzucił zaczepnie, próbując klepnąć ciekawiący go temat tak, jak i klepnął przy tym wierzchem dłoni w brzuch Freda, z którego - przez własne nieudolne próby przytycia - lubił czasem się pośmiać, choć nie było do tego najmniejszych powodów. Odstawił butelkę na blat, po czym z paczką własnoręcznie skręconych papierosów przysiadł na parapecie, otwierając okno, by z wetkniętym między wargi szlugiem zabrać się do złożone zamówienia przez wizbooka, rzucając mimochodem: - Mam trzy tysiące galeonów długu do uregulowania w Ameryce. Wolisz czosnkowy czy BBQ?
Niektóre rzeczy, niektóre gesty, nie były czymś, co Frederick akceptował, nie były dla niego przyjemne i wolał trzymać się od nich z daleka, ale to była sprawa, którą zdawali obaj akceptować. Nie byli zresztą, jak mu się wydawało, nazbyt wylewni, przynajmniej w sposób, który kojarzył się z tym właśnie słowem i wpasowywałby się w jego słownikową definicję. To prawda, że Orion dużo mówił, zdawał się czasami nawet miarą Fredericka paplać, jakby nie wiedział, że otwór gębowy trzeba było czasami trzymać zamknięty, by ta cała paplanina miała jakikolwiek sens. Nic zatem dziwnego, że młodszy Shercliffe obserwował go teraz z miną świadczącą o tym, że pewne uwagi mógłby zachować dla siebie, zaraz po tym, jak palnąłby się w durny łeb. Zostanie wilkołakiem nie byłoby wcale takie zabawne, jak próbował to malować, ale Freddie był pewien, że ten zdawał sobie z tego sprawę, jedynie żartował w swój idiotyczny sposób. - Po to, żebyś zeżarł wszystkie lunaballe? – zapytał więc, jakby próbował go podpuścić w kwestii swoich priorytetów i pokazać mu, że mimo wszystko znajdował się gdzieś na końcu łańcucha pokarmowego, nie zaś na jego początku. Było to, rzecz jasna, wierutną bzdurą, ale nie musieli na ten temat rozmawiać, by zdawać sobie z tego sprawę. Mieli więź, jakiej nie rozumiało w pełni ich rodzeństwo i nawet on sam nie umiałby ująć w słowa tego, co dokładnie czuł w stosunku do brata, jak wiele dla niego znaczył i co byłby w stanie dla niego zrobić. - Raczej to ja zdążyłem posłać ją na poszukiwanie dorosłości – odparł cicho, co w jego zachowaniu równało się ostrzegawczemu warknięciu i drgnął, gdy brat tak bezceremonialnie klepnął go w brzuch, patrząc na niego, jakby chciał go zapytać, co właściwie wyprawia. Był pewien, że Orion chciał się dowiedzieć czegoś o Josephine, a co za tym idzie, o tym, co właściwie wydarzyło się w domu, kiedy go nie było. – To zarozumiała siksa i nie wiem, co matka sobie wyobraża – dodał jeszcze, zerkając przez ramię w stronę pozostałych pomieszczeń, jakby zastanawiał się, czy na pewno w pobliżu nie ma nikogo innego, kto by mógł ich podsłuchać. Zaraz jednak wzniósł oczy ku sufitowi na kolejną beztroskę ze strony brata. - Typowe – powiedział na jego wyznanie. – Zamów wszystko, co chcesz, chociaż pewnie i tak większością jedzenia będziesz się bawił. Ale ja jestem głodny od tego przerzucania gówna hipogryfów. To o wiele bardziej męczące, niż bieganie z różdżką – dodał, nie stroniąc od kolejnego przytyku w stronę brata, ale wiedział, że ten za bardzo się tym nie przejmie. Obaj bardziej skupiali się na tym, że mogli w końcu pomówić twarzą w twarz.
Nie był pewien, czy coś się zmieniło, od kiedy jego rodzice dowiedzieli się, że wybierał się na studia, ale odnosił wrażenie, że spoglądali na niego nieco mniej wrogo. Dyskutowali o tym, jakby był dzieciakiem, jakby ze wszystkim musieli mu pomóc i to go irytowało, powodując, że krzywo spoglądał również na swoje rodzeństwo, jakby zakładał, że w tej sytuacji wszyscy zamierzali się z niego naśmiewać. Wiedział, że to nie było coś, na czym powinien się koncentrować, wiedział, że dawno temu zbudował już własne imię, że nie musiał przejmować się niektórymi sprawami, a jednocześnie czuł, że tak naprawdę wciąż był tym samym chłopcem, który wiernie chodził wszędzie za swoim ojcem, spełniając jego zachcianki. Domyślał się, że kiedy opuści dom rodzinny, że kiedy wróci do Hogwartu i tam zamieszka, wszystko się zmieni, że zacznie zupełnie inaczej spoglądać na swoje życie, na to, co go spotkało, na to, co planował, ale na razie czuł się, jak młody hipogryf, który złamał skrzydło i nie mógł wydostać się z uwięzi, dopóki nie zostanie wyleczony. Dlatego próbował ignorować wiele rzeczy, zwyczajnie wykonując swoje obowiązki i wodząc spojrzeniem za kolejnymi mieszkańcami domu, którzy zjawiali się, by zjeść śniadanie, a później kierowali się do własnych spraw. Nie odzywał się, bo nie był duszą towarzystwa, koncentrując się na leniwym czytaniu najnowszego wydania Proroka, śledząc kolejne linijki, w poszukiwaniu czegoś, na czym naprawdę mógłby zawiesić wzrok. To była niezbyt górnolotna rozrywka, ale była lepsza, niż zwyczajne wpatrywanie się w ściany, które uznałby za skończenie niemądre. Mógł trwać w bezruchu, ale z pewnością nie w tym domu, nie kiedy ciągle coś trzeba było robić albo udowadniać innym, więc wychodził z założenia, że picie herbaty i lektura gazety przed wyjściem do pracy, nie zostanie potraktowane, jako jakaś zniewaga. Robił tak od dłuższego czasu, z rozbawieniem odkrywając, że matka traktowała to, jako dobry znak, świadczący o tym, że Frederick albo znał swoje miejsce, albo też nie chował się po prostu po kątach, manifestując w ten sposób swoją dorosłość.
Unikała domu. Wyprowadziła się po studiach pod presją poczucia winy, że nie dołączyła, jak reszta rodziny do pracy przy rezerwacie. Nie mogła patrzeć na niemy wyrzut w oczach rodziców, którzy, choć werbalnie byli na tyle uprzejmi, żeby przestać wyrzucać jej tragiczne życiowe wybory, to jednak nie byli w stanie powstrzymać grymasów niezadowolenia na twarzy. Nie oczekiwała od nich pochwał ani wsparcia, mimo tego przystawała regularnie na matczyne próby swat, które ostatecznie chyba nawet sama rodzicielka spisała na straty. Był to dzień, w którym odzyskała jakiś tam gram swojej wolności. Życie poza rezydencją okazało się jednocześnie bardzo trudne i bardzo łatwe. Wymagało nauki nowych nawyków, nowych miejsc i zupełnie innego rodzaju samodzielności, co było przerażające i mimo dorosłego wieku wymagało od niej, w jej głowie, nieludzkiej odwagi. Z drugiej strony mogła ułożyć własne zasady, własny porządek, pilnować własnego rytmu i harmonogramu dnia. Wracała do domu rzadko, nie chcąc doświadczać więcej pretensji, które zaczynała wyczuwać paranoicznie nawet w tym jak matka trzymała filiżankę herbaty, czy jak ojciec zapinał płaszcz. Ich wyrzut był jej wyrzutem sumienia. Rzadko, ale wracała. Czasami. Chciała spędzać czas z Frederickiem, ale nigdy, od czasów wczesnego dzieciństwa po dorosłość, nie udało jej się w poprawny sposób nawiązać z nim bliskości. Może dlatego, ze nie było im nigdy dane zaobserwować, jak taka bliskość wygląda w rodzinie. Oboje upośledzeni na swój sposób. Rzadko, ale wracała. Czasami skorzystać z zasobów rodzinnej biblioteki, czasami spędzić trochę czasu w swoim pokoju, który na zawsze już miał być jej bazą, domkiem na drzewie, tajemną matnią bezpieczeństwa. Wchodząc do kuchni, zatrzymała się w progu, sztywniejąc, jak lalka, na którą w pół kroku ktoś rzucił petrificusa. Obserwowała go, jak czytał gazetę, skupiony na lekturze? Na wszystkim wokół? Przypominał jej dzikie zwierze, którego święty spokój może zaburzyć najmniejszy szelest liści, najciszej złamana gałązka. Nie robiła swoją obecnością hałasu, a i tak miała przeczucie, że był w stanie w cudowny sposób zawsze wiedzieć, kiedy się zbliżała. Może była jakąś jego chorobą, może po prostu to ten sam balsam do ciała, którego używała niezmiennie od dwudziestu lat. - Frederick. - przywitała się i natychmiast skrzywiła. Nie w taki sposób witają się ze sobą ludzie. Powinna była powiedzieć jakieś "cześć" czy "siemanko", ćwiczyła to ostatnio w pracy na zaskoczonych pielęgniarkach, ale coś było we Fredzie takiego, że wszelkie jej ułomne próby prezentowania normalności gasły, nim zdążyły się zatlić. Wiedziała, że go spotka, jak nie tu to w salonie albo w ogrodzie, a i tak zesztywniały jej mięśnie karku. Zajrzała do przewieszonej przez ramię, lakierowanej torby. - Słyszałam, że wybierasz się na studia. - to dobrze. To chyba dobrze? Może dobrze może niedobrze.
Wally A. Shercliffe
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 197 cm
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Wally był coraz bardziej zmęczony atmosferą ich rodzinnego domu i coraz bardziej zdeterminowany, żeby go opuścić. Jego sytuacja zmieniła się diametralnie - związek z Bridget stał się faktem i wiązał się z jego planowaną przeprowadzką na jacht. Jacht należał co prawda do Bri, ale Wally przywykł do mieszkania u innych, a w tej dziewczynie był absolutnie i bez pamięci zakochany, co nie zdarzało mu się... cóż, nigdy. A w każdym razie był to jego pierwszy wybuch romantycznych uczuć od dwunastu lat. Noc spędził na dopieszczaniu swojej książki, jednak wstał o rozsądnej godzinie, zgodnie z nawykami badacza przyrody, wziął prysznic i nucąc coś pod nosem ruszył do kuchni, marząc o filiżance kawy i jajecznicy. Życia wydawało mu się dobre, mimo wszystkich trudności, ale ten stan ducha związany był w równym stopniu z jego pogodną naturą, stanem szczęśliwego zakochania i poczuciem, że tworzy coś naprawdę dobrego. Wkroczył do kuchni, nie przypuszczając, kogo w niej zastanie. Oczywiście, z Frederickiem widywał się niemal codziennie i udało im się nawiązać wątłą nić porozumienia, która może nie była braterską miłością, ale dawała nadzieję na przyzwoite relacje. Z Birdy widział się do tej pory raz, w księgarni, i to spotkanie głęboko go wzruszyło, sprawiając, że przez jego głowę i serce przetoczyła się fala skłębionych emocji. Jednak to, co było w tym wszystkim najważniejsze to fakt, że siostra go nie skreśliła i że zamierzał nadrobić stracony czas na tyle, na ile było to możliwe. Nie licząc ich najstarszego brata, który miał własną rodzinę i własne życie, Wally był blisko wyłącznie z Birdy, czując się za nią odpowiedzialny i starając się ją chronić przed światem, który wydrwiwał jej inność. Cóż, ten układ działał, dopóki Wally nie skończył Hogwartu i nie wyjechał na studia do Australii, zostawiając młodszą siostrę samą sobie. I mimo że znajdował racjonalne wytłumaczenia i usprawiedliwienia dla swojego postępku, w głębi duszy nie potrafił sobie wybaczyć. Może będzie mu dane zostać w jej życiu na dłużej i tym razem nie zawieść. Nie należy powtarzać błędów, prawda? Kiedy pojawił się w kuchni, cały w uśmiechach, ubrany w dżinsy i kraciastą koszulę z podwiniętymi rękawami, jego młodsze rodzeństwo zdążyło już najwyraźniej zamienić kilka zdań. Atmosfera była tak gęsta, że można było ją kroić nożem i Wally natychmiast to wyczuł. Och, Merlinie, nie teraz, nie dziś, nie od rana... - No cześć, rodzino. Cześć, Fred. Cześć, Birdy. Nie wiedziałem, że wpadniesz, ptaszyno. Będę robił jajecznicę, ktoś ma ochotę? - zapytał pogodnie, mimo że przeczuwał, że to niewiele da. Tych dwoje nigdy się nie dogadywało i wyglądało na to, że przez lata jego nieobecności nic się nie zmieniło. Właściwie w kontekście Birdy w ogóle trudno było mówić o zmianach.
Frederick był tym typem człowieka, który nie lubił niespodzianek. Nie przepadał za nimi, miał je za coś mało miłego, coś, co wcale nie sprawiało mu przyjemności, a raczej powodowało, że się naprężał, czekając na cios, jaki miał nadejść. Przyjęcia niespodzianki, prezenty, czy drobne uprzejmości, nie były czymś, co Fredericka szczególnie cieszyło, czy za czym tęsknił, nie było to również coś, co traktował jako coś normalnego i chociaż przez jakiś czas zdawało się, że zaczął odzyskiwać normalność, znajdując ją tam, gdzie się tego nie spodziewał, Laena przepadła bez wieści, zostawiając go ponownie samego, tak samo zgnuśniałego, jak dawniej. Być może nawet nieco bardziej zirytowanego, chociaż nie przyznawał się do tego, bo nie zwykł przywiązywać się do innych ludzi, wiedząc, że ci również nie przywiązywali się do niego. Jego znajomości były w większości powierzchowne, a to, że Thalia i Nathaniel nadal go znosili, było prawdziwym cudem od Merlina. Walter zaś wyraźnie musiał mieć niesamowicie wiele pokładów cierpliwości, skoro nadal z nim nie tylko wytrzymywał, ale również próbował rozmawiać. Tymczasem Birdy była inna i Frederick nie był w stanie zrozumieć, co właściwie tutaj robiła, tym bardziej o tej porze, skoro nie przepadała za tym domem - tak samo, jak i on - i skoro miała ułożone własne życie. - Birdy - odpowiedział, równie oficjalnie, zwracając się do niej jednak w ten sposób, bo po coś miała to, nazwijmy, drugie imię. Spojrzał na nią kątem oka, starając się zrozumieć, co się tutaj działo, gdy właściwie natychmiast naprężył mięśnie na jej uwagę. Nie miał pojęcia, czego powinien się po niej spodziewać, czy to była pochwała, czy może nagana, a może starsza siostra zamierzała się z niego śmiać, wytykając mu, że mając prawie trzydzieści lat nie powinien bawić się w takie bzdury? Nie był w stanie powiedzieć, czego dokładnie od niego chciała, a to spowodowało, że natychmiast usztywnił się, jakby połknął kij od szczotki, przypominając zapewne najeżonego lisa. - Tak - potwierdził zwięźle, ale nie dodał nic więcej, czekając na reakcję ze strony siostry, bo ostatecznie to ona postanowiła się do niego odezwać, powodując, że pojawiła się między nimi jakaś linia konwersacji. Frederick miał z tym poważne problemy, ale kto go znał, ten doskonale wiedział, że właściwie ze wszystkimi trudno mu się rozmawiało, a tutaj na dokładkę w kuchni zjawił się Walter i zaczął mówić coś na temat śniadania. Młodszy Shercliffe mruknął coś pod nosem, upijając kolejny łyk herbaty, jakby w ten sposób chciał zamarkować swoje napięcie. - A wytniesz mi gwiazdki w tostach? - zapytał i trudno było powiedzieć, czy mówił poważnie, czy była to jedna z jego złośliwości.
Zadziwiające było to, jak dwójka ludzi o tak wielu zbieżnych cechach boże się od siebie aż tak różnić. Dla Berty niespodzianki były koszmarem, od którego nie umiała się uwolnić, choć z zupełnie innych pobudek zapewne, niż te powodzące Frederickiem. Nie wiedziała, jak ma na nie reagować, nie lubiła tego, że zaburzały jej zaplanowany rytm dnia, nie lubiła poczucia zobowiązania prezentami, jakby wymuszały na niej wdzięczność, mimo nawet tych, które dawane były teoretycznie w podzięce same w sobie. Niespodzianki wszystko psuły, cały porządek zadań, a prezenty były straszne, niechciane, niepokojące. Coś musiało być w ich młodości takiego, że zakorzeniło w nich tę myśl, nie mając jednak pół ćwierci okazji do poważnej rozmowy zawierającej więcej niż garść płytkich uprzejmości i czterech zdań prostych, mieli już chyba nigdy nie dostrzec żadnych w sobie podobieństw. Bo i na próżno ich szukać, od nieładu na jego głowie versus jej gładko uczesane i ciasno związane w koczek włosy, przez wygodną szykowność naprzeciw sztywnej, zapiętej pod samą szyję elegancji, aż po swobodę siadu z gazetką, kiedy ona sterczała jak patyk wbity na sztorc w ziemię. Zakładanie, że są w czymkolwiek podobni, wydawało się idiotyczne. Przełknęła ślinę, biorąc wdech w momencie, w którym jego bystre spojrzenie strzeliło w jej stronę znad gazety. Zawsze zauważał więcej, miała wrażenie, że widział w niej każdą wątpliwość i popękaną słabość, była pewna, że nienawidził jej za to, jak nieporadna się stawała, a stawała się niemal upośledzona w jego towarzystwie. - Przyniosłam Ci książkę. - powiedziała sucho, znów się krzywiąc, bo przychodząc tu, planowała w głowie powiedzieć to w znacznie bardziej miękki, przyjazny i zachęcający sposób. Nie umiała z nim rozmawiać. Nigdy. Teraz też nie. Z torby wyjęła unikatową publikację Perpetuy Fancourt, zamówiła ją odrazu kiedy dowiedziała się, oczywiście z trzeciej ręki, o planach młodszego brata. Pamiętała, że jego pasją była astronomia. Pamiętała o nim wszystko, od pierwszego dnia, kiedy się spotkali, po te sporadyczne momenty, kiedy mijali się na korytarzach domu, z którego musiała uciec, żeby nie umrzeć. Miała pamięć absolutną, suche fakty umieszczane w archiwach w swojej głowie, wiele z nich opatrzonych imionami członków rodziny, te o Fredzie ukrywane pieczołowicie, ale hołubione. Ta niewielka garstka wspomnień była cenna, jak pamiątka, zaglądała do nich regularnie, bo nie chciała, by wypłowiały, szczególnie że od czasów, kiedy jeszcze zdarzało im się rozmawiać normalnie minęło tak wiele lat i nie miała żadnych nowych, by się nimi cieszyć. Spojrzała na okładkę książki, prostą, materiałową, o kwadrach księżyca, gwiazdozbiorach i rozumieniu wszechświata słów kilka, zagryzając nerwowo usta. Na chwilę chyba zresztą przestała oddychać. Przed omdleniem uratowało ją pojawienie się Waltera, z którego drogi zeszła bokiem jak krab, by przepuścić go do wnętrza kuchni. - Cześć Wally. - odpowiedziała mechanicznie. Wyuczony odruch odpowiadania na przywitania, coś, czego nie rozumiała, ale wiedziała, że brak odpowiedzi jest często kojarzony z nieuprzejmością. Zmarszczyła lekko brwi.- Właściwie przyszłam tylko na chwilę. Zaraz pójdę. - dodała obiecującym tonem, jakby zakładała, że i drugi brat nie jest szczególnie zadowolony z jej wizytacji - Nie mogę jeść jajek, mam za wysoki cholesterol. - powiedziała automatycznie i westchnęła, wyciągając w końcu rękę z książką w stronę Freda. Miejmy to już za sobą, mały rodzinny rytuał, wyciąganie ręki do lisa po to by ją ugryzł, potem ją zaboli, zniknie na następne pół roku, aż zapomni, że bolało i przyjdzie wyciągnąć rękę znowu. I znowu.
Wally A. Shercliffe
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 197 cm
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Wyglądało na to, że Wally jako jedyny nie miał nic przeciwko niespodziankom, ale może wynikało to z jego decyzji o opuszczeniu rodzinnego gniazda tak szybko, jak było to możliwe. Od niemal dwudziestu lat jego życie właściwie składało się z samych niespodzianek i było tak nieprzewidywalne i niestabilne jak on sam. Co prawda w tej kwestii powoli zachodziły pewne zmiany, ale nie należy uprzedzać faktów. Nie dotknął Birdy, mimo że miał ochotę ją przytulić, pocałować w policzek - pokazać jej, jak bardzo się cieszy na jej widok. Tej otwartości nauczył się z czasem, bo z całą pewnością nie wyniósł jej z domu rodzinnego. W jakiś sposób pasowała do tego, kim był w głębi duszy, a Australia była doskonałym miejscem, by otworzyć się na świat i ludzi, przestać traktować wszystko z takim zimnym dystansem, nawet jeśli było to nieco powierzchowne. Nawet nie drgnęła mu powieka na wzmiankę o podwyższonym cholesterolu siostry, mimo że te słowa pasowałyby raczej do sześćdziesięcioletniego faceta, a nie młodej pani doktor. Ale Birdy taka już była i jedyne, co mógł dla niej zrobić, to akceptować i kochać. - Zostań, Birdy. Może chociaż zrobię ci kawę? Albo tosta? - zaproponował, naprawdę chcąc, żeby poczuła się mile widziana, mimo że Fred jak zwykle siedział za tym swoim murem gburowatej podejrzliwości. W tym momencie, siedząc z gazetą i chmurną miną, tak bardzo przypominał Wally'emu ojca, że ten aż wewnętrznie się wzdrygnął, jednak nie dał tego po sobie poznać. - Gwiazdki? Myślałem raczej o serduszkach, ale skoro wolisz gwiazdki, Fred... - odparł lekko Walter, nie dając się sprowokować bratu i przyjmując tę uwagę jako żart, a nie złośliwość. Co za zabójcze połączenie - Birdy, która zupełnie nie wyłapywała niuansów i ironii oraz Fred, który miał poważne problemy z porozumiewaniem się w sposób pozbawiony sarkazmu. Podszedł do blatu kuchennego, zabierając się za przygotowanie kawy i kątem oka dostrzegł, że Birdy z wahaniem wyciąga w stronę Freda jakąś książkę. Brakowało mu kontekstu dla tej sytuacji, ale rozumiał, że jest świadkiem jakiejś próby nawiązania przyjaznych stosunków - i prosił Merlina, żeby Frederick właściwie odczytał ten gest, zamiast swoim zwyczajem kłapać zębami.
Niespodzianki nie były tym, co odpowiadało Frederickowi, a od czasu kiedy został zaręczony wbrew własnej woli, nie znosił ich jeszcze bardziej. Zawsze, ale dosłownie zawsze, spodziewał się, że wydarzy się coś złego, że to, co ma nadejść, nie jest ani trochę przyjemne, że za chwilę dostanie reprymendę albo dowie się, że to, co robił, było niewłaściwe. Przypominał lisa, który raz otrzymawszy pomoc od człowieka, zorientował się, że było to oszustwem i został otruty. Na pewno to, że został w domu, że poddał się rodzicom, przyczyniło się do tego, że nie było w nim ani trochę wesołości, a na większość rzeczy reagował sarkazmem, po prostu broniąc się w ten sposób przed światem zewnętrznym, nie pozwalając na to, żeby ktokolwiek się do niego zbliżył. I, chociaż tak bardzo różnili się z Birdy, byli w tym bardzo podobni, choć jednocześnie stali po zupełnie innych stronach tej samej barykady. - Książkę? - zapytał, uciekając się teraz jedynie do półsłówek, zupełnie, jakby próbował grać w jej grę, posługując się jej językiem. Złożył gazetę, którą położył na stole, obok kubka z herbatą, wyraźnie przyjmując pozycję człowieka, który za chwilę miał zostać okrzyczany z góry na dół, z którego miano szydzić i pokazywać mu, że jest skończonym głupcem, że do niczego się nie nadaje, że jest słaby, że jest po prostu beznadziejny. Zapewne przez lata, które spędził w taki, a nie inny sposób, z takimi, a nie innymi słowami, spowodowały, że jeżył się dosłownie na wszystko. Jedynie Walter jakoś jeszcze nad nim panował, może z uwagi na ten swój uśmiech, a może chodziło o coś zupełnie innego. - Serduszka? Spodziewasz się, że jestem śmiertelnie zakochany w wybranej przez rodziców narzeczonej i chcesz, żebym cieszył się każdym dniem? - zapytał brata, przy okazji zrzucając na niego kolejną informację, jakiej wcześniej mu nie podał, uznając najwyraźniej, że nie była aż tak istotna. To nie była prawda, bo miała dla Fredericka wielkie znaczenie, ale zanim zaczął pyskować, jak to on, spojrzał na książkę, którą podała mu Birdy i zaniemówił. Tak po prostu. Nie spodziewał się po niej czegoś podobnego, nie spodziewał się przede wszystkim, że ktoś w ogóle pamięta o tym, że był zainteresowany astronomią, że czytał z gwiazd dosłownie wszystko, bawiąc się tym przy okazji naprawdę dobrze. Wydanie było swoją drogą piękne i oczywiście, a jakże, wyjątkowe. I Frederick czuł się z tego powodu dziwnie. Nie na miejscu. Zupełnie, jakby siostra zamierzała jednak się z niego śmiać, chociaż nie miał pojęcia, dlaczego miałaby to zrobić, ani co by się z tym miało wiązać. Zmarszczył lekko brwi, wyciągając rękę po książkę, którą odebrał, przesuwając ostrożnie palcami po okładce. Znowu miano go oszukać? - Nie musiałaś... - mruknął, bo oczywiście nie wiedział, jak należycie podziękować, ale nie zabrzmiał ani trochę opryskliwie, bardziej jak dziecko, które zupełnie nie rozumie, co się dookoła niego dzieje.
W momencie, w którym przestrzeń wypełnił zapach wody kolońskiej starszego brata, miała jednoczesne uczucie, jakby zajrzało im przez okno jakieś specjalne słońce. Walter niósł w sobie takie ciepło i lekkość, której Berta myślała, że nie uświadczy w tym domu nigdy. Nie umiała sobie przypomnieć, czy za dzieciaka było inaczej - rezydencja kojarzyła się jej z więzieniem i ze wmuszaniem jej w pewne ramy, narzucone przez matkę i oschłe komentarze ojca, dotyczące jej dość żałosnych wyników w nauce. Przełknęła ślinę, podnosząc nadgarstek do góry, w bardzo charakterystycznym dla siebie geście, by przeanalizować cyferblat i wzrokiem śledząc sekundnik ułożyć w głowie szybki plan na resztę przedpołudnia i skinęła głową. - Dziękuję, chętnie napije się kawy. - odsunęła od stołu krzesło, podnosząc je i stawiając na posadzce, by nie wydało dźwięku, który kojarzył jej się zawsze z gwałtownym odejściem od stołu, a to było powiązane zawsze z czymś nieprzyjemnym. Obserwowała Frederica i nienawidziła się w duszy za to, że nie umiała wyczytać nic z jego twarzy. Może nawet nie dlatego, że był w mimice oszczędny, bo nawet gdyby miał ekspresję paryskiego mima, to by zapewne nie była w stanie rozszyfrować co mu się kłębi w głowie. Walczyła usilnie, by nie rzucić zaklęcia legilimens i nie pozwolić sobie po prostu zajrzeć bezczelnie do jego głowy, wysłuchać jego myśli, jego serca, pozbawionych filtra krzywdy i emocji i wygrała. Ze sobą samą. - Ale chciałam. - odpowiedziała, czując, że musi coś odpowiedzieć, żeby nie pozostawić tej kwestii niejasnej. Chciała jakoś celebrować jego decyzję, ale była ostatnią osobą, której przyszłoby do głowy zrobienie ciasta czy otworzenie szampana. W jej głowie dobra książka to zawsze dobry prezent. - Zostajesz w domu? - skierowała pytanie do Waltera, wpatrując się w niego tymi domagającymi się oczami. Skoro Fred miał zniknąć za murami Hogwartu na kolejne trzy lata, rezydencja zapowiadała się stać jeszcze mniej kuszącym do odwiedzania miejscem. Frederic, choć nie był wylewnym, kochającym bratem, był jednym z powodów, dla których było jej tu łatwiej wracać. Miała jednak podejrzenia, że Wally, tak jak i ona sama, raz już poznawszy smak wolności od brzemienia rodziców, nie wróci pod ich skrzydła nigdy.
Wally A. Shercliffe
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 197 cm
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Nie pasował do tego domu. Nigdy. I zawsze starał się być pod prąd, wyślizgiwać się z ram, w które wpychali go rodzice, jednocześnie podkopując jego wiarę w siebie. Nie docenili jednak jego buntowniczej natury, uporu, z jakim dążył do niezależności i spełnienia ambicji. Australijskie słońce i obowiązujący tam naturalny luz pozwoliły Wally'emu rozkwitnąć i w pełni rozwinąć nie tylko swoje zdolności, ale też charakter, który, mimo że zawsze pogodny, w Anglii wydawał się jakby przygaszony, nieco wypłowiały. Ta wczesna ucieczka z zimnego domu rodzinnego pozwoliła mu być tym, kim zawsze chciał być, a teraz mógł wnieść odrobinę słońca do życia swojego rodzeństwa, bo mimo że jemu też nie było łatwo, to z zupełnie innych powodów. Uśmiechnął się z zadowoleniem, kiedy Birdy przyjęła jego zaproszenie. W jakimś sensie było to zabawne - spędził w tym domu najmniej czasu, wprowadził się z powrotem jakieś trzy miesiące temu, a teraz sprawiał wrażenie gospodarza i doskonale odnajdywał się w tej roli. Być może była to kwestia jego koczowniczego trybu życia i umiejętności zadomawiania się tam, gdzie akurat rzuciła go praca. A może kierowała nim nie do końca uświadomiona chęć sklejenia tej rodziny, która mimo że tak duża, nigdy nie była sobie szczególnie bliska. Krzątał się teraz, parząc kawę i równocześnie przygotowując jajecznicę, kiedy komentarz Fredericka zupełnie wytrącił go z równowagi. Obejrzał się na niego ze zdumieniem, nie bardzo wiedząc, co na to odpowiedzieć. - Trochę radości i zakochania by ci nie zaszkodziło. Ale nie, nie spodziewam się, bo nic nie wspominałeś o swojej narzeczonej. Ani o tym, że ci ją wepchnęli siłą - mruknął Wally, zrzucając jajecznicę na swój talerz i stawiając go na stole. Nieuważnie posmarował tosta masłem, nadal zdumiony rewelacją brata. Kawa potrzebowała jeszcze chwili. - Może nie jestem na czasie ze wszystkimi rodzinnymi rewelacjami. No to... jaka ona jest? - zagadnął, zabierając się za jedzenie. Jadł z apetytem, co bardzo dobrze pasowało do całej jego energicznej, wysokiej postaci. W napięciu obserwował interakcję Birdy i Freda, mając nadzieję, że nie dojdzie do spięcia. Odprężył się nieco, kiedy Fred zareagował prawie jak człowiek cywilizowany, a Birdy prawie zgodnie z wymogami zasad społecznych podkreśliła swoją dobrą wolę. Wypadło to zaskakująco dobrze i Wally pozwolił sobie na lekki uśmiech, mając nadzieję, że nic się nie popsuje. Choć z jego rodzeństwem nigdy nic nie wiadomo. Pytanie Birdy zbiło go z tropu i gdyby nie fakt, że jego twarz była ogorzała i wysmagana wiatrem, być może lekko by się zarumienił. Nie był pewien, czy jest gotów, żeby komunikować komukolwiek zmiany, na jakie się zanosiło w jego życiu, ale skoro siostra zapytała wprost, nie mógł lawirować. - Nie. Myślę, że wytrzymam jeszcze jakiś tydzień, a potem przenoszę się do mojej dziewczyny na jacht - poinformował ich lekkim tonem, udając, że to przecież nic szczególnego - wyprowadzić się na jacht swojej dziewczyny, o której nikt z rodziny nie miał pojęcia. Nie mówiąc już o jej wieku i tym, że znali się bardzo krótko, jednak tych informacji nie miał ochoty im zdradzać. - Więc podejrzewam, że to jednak mnie należą się tosty w kształcie serduszek - skwitował z lekkim rozbawieniem, wstając, żeby rozlać kawę do filiżanek i podać ją siostrze tak, jak sobie zażyczyła. Dobrze stwarzał pozory, ale nie był pewien reakcji Freda i Birdy, a poza tym nie przywykł do dzielenia się informacjami ze swojego życia prywatnego... właściwie z nikim.
Frederick nie był zadowolony z tego, co się działo i było to widać. Nie był aż tak swobodny i spokojny, jak bywał i chociaż jego postawa nadal wydawała się całkowicie pokerowa - w większości zachowywał się tak, że nikt nie byłby w stanie powiedzieć, co dokładnie chodziło mu po głowie - to jednak mięśnie mu się naprężały. Zachowywał się jak czuwające zwierzę, jak istota, która w każdej chwili była gotowa zarówno do obrony, jak i ataku, ale tego nauczyło go życie w tym domu. Prawdę mówiąc, nie nauczyły go tego ani hipogryfy, ani buchorożce, ani inne stworzenia, które mieszkały w rezerwacie, ale właśnie ta rezydencja i jej mieszkańcy, kolejne osoby, na które się tutaj natykał, które były jego bliskimi. Żył pośród nich, ale z całą pewnością nie z nimi i dawało to właśnie efekty, kiedy bezceremonialnie spuszczał na starszego brata bombę, a starszą siostrę traktował nieco jakby była zbyt upierdliwa. Problem polegał na tym, że Frederick ani nie rozumiał, czemu Birdy chciała mu coś dać, ani nie rozumiał, dlaczego Walter próbował się z nim zaprzyjaźnić, zupełnie, jakby wietrzył w tym jakiś podstęp. Nic zatem dziwnego, że kiedy kobieta stwierdziła, że po prostu chciała podarować mu książkę, zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Birdy nie była jednak jakąś wielką zagadką, więc mógł stwierdzić, że najwyraźniej faktycznie chciała mu coś podarować. W jakim celu? To już była tajemnica. - Czystokrwista - odpowiedział bratu ironicznie, jakby to podsumowywało cały wybór rodziców, ale również samą Josephine, której na całe szczęście nie musiał od dawna oglądać. To jednak miało zmienić się już wkrótce, kiedy przekroczy bramy Hogwartu. - Jak zapewne się domyślasz, jest również młodsza, chociaż zapewne gdyby była w moim wieku, nie byłaby tak kapryśna w stosunku do idealnego partnera - dodał z wyraźnym przekąsem, jasno pokazując, co sam myślał o tych zaręczynach. Trzymał się ich, choć miał do tego powody, o których nie chciał mówić rodzeństwu, obawiając się, że przez to wszystko prędzej czy później dotrze do uszu rodziców, a skoro był na razie na ich łasce, to zwyczajnie wolał unikać jawnych konfrontacji. - Widzę, że bierzesz życie za rogi - skomentował i znowu trudno było powiedzieć, czy był złośliwy, czy szczerze zdziwiony, pozostawiając to ocenie Waltera, choć musiał przyznać, że jego brat najwyraźniej bardzo szybko działał, może uważając, że nie ma czasu do stracenia, skoro dobiegał czterdziestki i najwyraźniej czegoś mu brakowało.
Na wspomnienie narzeczonej Frederica spuściła wzrok na blat, jakby czuła się wina. Nie jego narzeczeństwu, a swoich nieudanych prób. Mimo usilnych starań rodziców, po tym jak drugi narzeczony zerwał zaręczyny, trzeciego już nie udało się znaleźć, a zdawało się, że w odróżnieniu od brata, Berta bardzo chciała związku partnerskiego. Po jej ustach przemknął cień uśmiechu, kiedy uważne spojrzenie Freda, które otrzymała w zamian za książkę, nie pociągnęło za sobą przykrego komentarza ani uszczypliwości. Kolejny mały sukces dzisiejszego dnia. Faktycznie bowiem Birdy nie była chodzącą zagadką, wszystko mówiła zupełnie szczerze, nie rozumiejąc i nie umiejąc używać insynuacji, metafor czy grać w jakieś emocjonalne szachy 5D. Pokiwała głową, na odpowiedź Waltera. Osobiście pewnie nie wybrałaby mieszkania na jachcie, to wydawało jej się dość bałaganiarskie, trudne do utrzymania w sterylnej czystości, a kiwanie się łódek kojarzyło sie jej z pewnym brakiem harmonii, bez której nie była w stanie zasnąć. - Na jachcie potrzebne są tosty w kształcie serduszek? - zmarszczyła lekko brwi, bo nie była w stanie odnaleźć połączenia pomiędzy zamieszkaniem Waltera na jachcie i tostami-serduszkami. Spojrzała na Freda, jakby ten może mógł podzielić się odpowiedzią na tę zagadkę, ten jednak do całego równania dołożył łapanie życia za rogi, co kompletnie już nie miało sensu, więc finalnie jedynie upiła łyk kawy. Czarnej, bez mleka. Gorzkiej jak samo życie. Chciała się odnaleźć w tym układzie, przypomnieć sobie czasy, kiedy chcieli czy nie - spędzali popołudnia czy przedpołudnia w swoim towarzystwie. Nie umiała wyłuskać z pamięci tamtych dni, ani tego, o czym rozmawiali, ani tego kim byli, co było o tyle zaskakujące, że przecież pamiętała absolutnie wszystko. Dlaczego więc nie zwykłą, rodzinną codzienność? Czy to dlatego, że nie było w tej codzienności rodziny? Każde z nich było w zupełnie innym miejscu, w swoim życiu i w swojej głowie - choć umiała zauważyć ten znaczące różnice, nie umiała znaleźć w sobie przyczynku czy powodu, by próbować cokolwiek zmienić. Jej głowa szybko dostosowała się do sytuacji, uznając to za po prostu nowy standard.
Wally A. Shercliffe
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 197 cm
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Wally poczuł się trochę niezręcznie, kiedy brat podsumował swoją narzeczoną w ten sposób. Cóż, Bridget też była od niego młodsza - i to sporo. Czy to znaczyło, że miała niskie oczekiwania, bo była zbyt niedoświadczona, by wybrać mądrzej? Odsunął od siebie tę myśl. Pokręcił powoli głową. - Myślałem, że powiesz nam o niej coś... bardziej definiującego. Ale jasne - czystokrwista i młodsza. No i co masz zamiar z tym wszystkim zrobić? - zapytał wprost, ale bez szczególnego nacisku. Jego brat miał sposób myślenia pod pewnymi względami równie dziwny jak ich siostra. Z drugiej strony Wally musiał uczciwie przyznać, że dla wielu ludzi on też nie był do końca normalny, ze swoimi pasjami i sposobem postrzegania świata. Co za rodzina. Spojrzał na siostrę z przepraszającą miną, nie komentując słów Freda o braniu życia za rogi, zwłaszcza że jak to często bywało, nie tylko Birdy miała problem z odczytaniem intencji ich brata. - Nie, ptaszyno, wybacz. Wyraziłem się niejasno. Chodzi o to... - zastanowił się, chcąc jak najczytelniej wyjaśnić skomplikowaną i niedosłowną interakcję z Fredem. Po tylu latach wyszedł z wprawy, a przecież dawniej było to niemal automatyczne. To trochę jak z używaniem obcego języka, który rdzewieje, jeśli wiele lat w nim nie mówimy. - Chodzi o to, że ja wprowadzam się do mojej dziewczyny na jacht, bo... bo jestem w niej zakochany. Serduszka symbolizują miłość. Fred nie jest zakochany w swojej narzeczonej, dlatego proponowanie mu tostów o tym kształcie nie ma sensu, bo ten symbol się do niego nie aplikuje. Ale w moim przypadku już ma to sens - powiedział wreszcie, lekko zacinając się przy prostym, a jednak bardzo dla niego trudnym stwierdzeniu, że jest zakochany w Bridget. Merlinie, tego rodzaju wyznania przed rodzeństwem (akurat w rodzinie Shercliffe'ów) były czymś niebywale trudnym, zwłaszcza dla Wally'ego, który mimo pozy rodzinnego wesołka i lekkoducha niechętnie przyznawał się do swoich prawdziwych uczuć i spraw prywatnych. Do dzisiaj żadne z jego rodzeństwa nie miało pojęcia o zaręczynach z Louise, które miały miejsce dwanaście lat temu, ale skończyły się poronieniem, co zmieniło Wally'ego w enfant terrible, który zdawał się niczego nie traktować serio i wiać gdzie pieprz rośnie na samą wzmiankę o związku. Cóż, nie wszystko jest takim, jakim się wydaje. - Wiecie, mnie rodzice też próbowali znaleźć narzeczoną. Nawet kilka, mimo że byłem wtedy w Australii albo... gdzieś tam. W każdym razie przez dwa lata nie odpisywali na moje listy, kiedy dobitnie im oświadczyłem, że na pewno nie wrócę do Anglii, żeby ożenić się z jakąś dziewczyną, której nie znam i poznać nie zamierzam. Nie było mi jakoś szczególnie przykro, bo i tak niezbyt lubiłem pisać te listy - przyznał z lekkim uśmiechem, zniżając głos, mimo że wiedzieli, że rodzice wyszli już z domu. Było w tym coś nastoletniego i na swój sposób uroczego. Coś, czego nie mieli, a w każdym razie nie w takim składzie, kiedy naprawdę byli nastolatkami, bo różnica wieku była zbyt duża.
Frederick zupełnie nie wiedział, co miał zrobić w sprawie swojej siostry, więc trwali tak w zawieszeniu, jakie zdawało się nie mieć żadnego rozwiązania. Zauważył, że było nieco inaczej, że nie było dokładnie tak, jak do tej pory, chociaż jednocześnie nie był w stanie zdefiniować, co dokładnie się zmieniło. Był człowiekiem, który sprawiał wrażenie zawsze przygotowanego na podobną okoliczność, ale obecnie zwyczajnie nie był w stanie powiedzieć, co się działo i do czego dokładniej zmierzała Birdy. Być może czegoś od niego oczekiwała, ale wcale nie był taki pewien tego, czym miało to być. Zapewne chodziło o studia i z tego powodu wewnętrznie się burzył, ale kiedy wypłynął temat Josephine zupełnie stracił zainteresowanie książką i tym, że wracał do Hogwartu. - Mógłbym również opowiedzieć o tym, że wyrzuciła, zapewne, pierścionek do morza, że się ze mną kłóci, nienawidzi mnie i ze wszystkich sił próbuje pokazać mi, jak głupi i bezwartościowy jestem. Zabawna dziewczyna, prawdę mówiąc, ale nie pali mi się do ołtarza. Ten zresztą musi poczekać na koniec studiów - wyjaśnił zjadliwie, nie mając najmniejszej ochoty mówić o swojej narzeczonej w superlatywach, bo miał ją za rozkapryszoną i głupią pannicę, z której nic nie było w stanie wyrosnąć. Nie zrywał zaręczyn jedynie dlatego, że z pewnych względów było mu dzięki temu wygodniej, nie musiał się z pewnych kwestii tłumaczyć, nie musiał się nad nimi pochylać, ani szukać bardziej skomplikowanych rozwiązań. Zyskiwał właśnie trzy, przynajmniej trzy, lata ucieczki od rodziców i odwleczenia ślubu, jakiego zamierzał pozbyć się w odpowiedniej chwili. Frederick uniósł brwi na wyjaśnienia swojego starszego brata, mając ochotę zapytać go, czy miał może piętnaście lat i motylki w brzuchu, ale tak się szczęśliwie złożyło, że wolał chwilowo skoncentrować się na pytaniu Birdy. Wiedział, zawsze to wiedział, że jego siostra nie do końca rozumiała uczucia innych, ale w tej chwili zachowywała się, jakby nie miała pojęcia o tym, jak świat był urządzony i zastanawiał się, jakim cudem zdołała dożyć tej chwili. Właściwie, jak oboje zdołali, biorąc pod uwagę rzeczy, jakie mówili, zupełnie, jakby zostali odklejeni od otaczającej ich rzeczywistości. - Cóż, wygląda na to, że zostałem uszczęśliwiony za was wszystkich, by nieść dalej chwałę rodu i płodzić kolejnych potomków - stwierdził, uśmiechając się krzywo, nim westchnął cicho. - Chociaż może teraz będę mógł zostać zwolniony z tego obowiązku...
Obserwowała ich obu z pewną konsternacją. Nie rozumiała zdziwienia jej pytaniem. Wally wyraźnie najpierw powiedział, że przeprowadza się na jacht, a potem, że w związku z tym należą mu się tosty w kształcie serduszek. W jej głowie kalkulacja i zadane pytanie były całkowicie prawidłowe. Zmarszczyła lekko brwi, wykrawanie tostów w serduszka było według niej marnowaniem całkiem solidnej ilości chleba. Tylko dlatego, że się jest w kimś zakochanym? Nieroztropne. Ale czytała przecież w życiu niejeden romans, a w przynajmniej połowie ktoś wspominał, że zakochani robią głupie rzeczy. I taką właśnie konkluzję tworząc w głowie po tym, jak Walter wyjaśnił jej niuanse zapotrzebowania na serduszkowe tosty. Uniosła filiżankę do ust i upiła łyk kawy. - Wiem, co symbolizują serduszka, Walt. - powiedziała cicho, odstawiając kawę i wyrównując uszko tak, by było równolegle do krawędzi stołu. Wzięła głębszy wdech, patrząc na naczynie i zastanawiając się, co właściwie wypadałoby w takiej chwili powiedzieć. Pożałować? Pogratulować? Zarówno ona jak i Frederick mieli to nieszczęście, że im nie dane było się zakochać. Oboje dostali narzeczeństwo na tacy i choć ona, w porównaniu do młodszego brata, przejawiała większą ochotę na taki układ - miała to narzeczonych takie samo szczęście. Z tym, że oni nie wyrzucali pierścionków do morza. Wysyłali list do matki, że to się jednak nie wydarzy. Pierścionki Bertha wciąż trzymała w szkatułce na toaletce do makijażu. - Dobrze, że uciekłeś. - powiedziała nagle, podnosząc spojrzenie na starszego brata. Była w niej dziwna powaga, choć trudno było ocenić, czy jakaś znacznie większa od zwyczajowej powagi, jaka maluje się na jej twarzy. W jakimkolwiek innym kontekście można by się w tym "dobrze, że uciekłeś" doszukiwać pretensji, ale Bertha nie używała takich insynuacji.- Tam, gdzie wolno Ci było postawić granice. - cieszyła się, że Walter uniknął tego nędznego losu, który pozostał jej i Frederickowi.- Tutaj dobitne oświadczenia, że się czegoś nie zamierza, nie działają. Słów Freda o Josephine nie umiała skomentować. Poniekąd dzieliła z nim tę frustrację, rozumiała jego rozgoryczenie. Zostało mu odebrane coś elementarnego, z czego konstruuje się delikatna tkanka własnej wartości i ludzkiego ego, doświadczanie uczuć i intymności, został rzucony w związek, który nie był nacechowany miłością, a choć na liście WHO chorób psychicznych, miłość miała numer F 63.9, to wciąż była niezbędnym elementem prawidłowego rozwoju emocjonalnego. Wiedziała to wszystko, to była wiedza z zakresu jej umiejętności zawodowych. Dlaczego więc nie umiała swojego zrozumienia przekuć w słowa? Tylko patrzeć, jak Fred szczerzy zęby, wściekły lis, gotów kąsać, jeśli ktokolwiek podejmie rękawicę dyskusji. - Nie jesteś szczęśliwy Frederick. - oznajmiła, patrząc na brata. Wiedziała, bo ona też nie była. Tylko w inny sposób - Są na to eliksiry. Napary. Inne farmakologiczne rozwiązania. Pewnych rzeczy się nie da naprawić, takich jak oczekiwania Edmunda. - przesunęła lekko filiżankę - Nie musisz tego dźwigać. W tym stwierdzeniu było coś upiornego. Pewne przyznanie się do własnych, niecnych rozwiązań. Była psychiatrą, znała wiele środków oddziaływających na centralny układ nerwowy, produkcję hormonów w mózgu, wiedziała, czym można zagłuszyć lęki, czym ukoić nerwicę. Sama stosowała regularnie środki, z których część nie była legalna właśnie w celach medycznych. Żeby móc spać w nocy. Żeby nie płakać w drodze do pracy. Uśmiechnęła się lekko do Waltera: - Muszę zaraz iść do pracy, ale mam nadzieję, że poznamy Twoją dziewczynę... wkrótce?
Wally A. Shercliffe
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 197 cm
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Wally nie potrafił z nimi rozmawiać. Zapomniał języka, jakim dawniej porozumiewał się z Birdy, a z Fredem nigdy nie miał okazji się nauczyć. Zazwyczaj interakcje z ludźmi przychodziły mu z wielką łatwością niezależnie od szerokości geograficznej i języka, ale wyglądało na to, że jego rodzina stanowi ewenement na skalę światową i dogadanie się z nimi będzie wymagało znacznie więcej wysiłku. Wiedział, że z Birdy znajdzie wspólny język, że po prostu muszą się poznać na nowo, ale że oboje tego chcą i przy odrobinie wysiłku wszystko się ułoży. Z Fredem nic nie było pewne, mimo dobrych chęci Waltera. Pewnie nie powinien był ciągnąć tematu zaręczyn, ale Frederick sam go dotknął, a było to coś, czego wszyscy troje doświadczyli, mimo że tylko w wypadku ich wiecznie zjeżonego brata sprawa była nadal aktualna. - Jej czy twoich studiów? - zagadnął Wally, wychwytując ten niuans i podejrzewając, że Frederick ma jakiegoś asa w rękawie. Zignorował litanię narzekań i samobiczowanie Freda, wiedząc, że pocieszanie go i naprostowywanie byłoby zupełnie bezproduktywne, a może nawet obróciłoby się przeciwko niemu. - Przepraszam, Birdy. Chciałem dać ci pełny obraz - wyjaśnił Wally, czując się głupio, bo mimo ich wspólnego wyjścia do knajpy po przypadkowym spotkaniu w księgarni (no dobrze, nie do końca przypadkowym) nadal nie potrafił jeszcze określić, na ile Birdy zdołała wyuczyć się różnych niuansów i podtekstów, które dawniej były dla niej kompletnie nieczytelne. Czuł, że przed nim jeszcze długa droga i że będzie musiał wykazać się dużą cierpliwością i pokorą, ale wiedział też, że Birdy jest tego warta. Nie wiedział za to o zerwanych zaręczynach i być może zaskakującym dla niego fakcie, że Birdy chciała miłości romantycznej. Właściwie nie powinno go to dziwić - zawsze była na uboczu, inna, samotna, ale przecież potrzebowała jego, bliskości brata, kogoś, komu mogła zaufać i kto dawał jej poczucie bezpieczeństwa i akceptacji. Dlaczego miałaby nie pragnąć związku? Być może po prostu dlatego że to zdawało się nie pasować do jej chłodnego sposobu bycia, umysłu precyzyjnego i ostrego jak skalpel, pozornego braku uczuć i niezrozumienia dla nich. - Wiem. Właśnie dlatego uciekłem. Ale żałuję, że nie wróciłem wcześniej i nie namówiłem was, żebyście też uciekli - powiedział szczerze Walter, odwzajemniając spojrzenie siostry i zaraz przenosząc wzrok na brata. Na słowa Freda spiął się i lekko zbladł, choć przy jego opaleniźnie wyglądało to raczej jakby poszarzał. Zaraz jednak przywołał na usta lekki uśmiech, dziwnie wymuszony. - Z przedłużaniem rodu nie ma co szaleć. Jest nas dostatecznie dużo - powiedział nieco zduszonym głosem, nadal uśmiechnięty, ale jakby wycofany. Odsunął od siebie wspomnienie Louise i ich dziecka, ale przyszło mu to z trudem. Spotkanie z nią przyniosło mu ukojenie, jednak nie zmieniło faktu, że temat posiadania rodziny był dla niego nadal bolesny, a przy rodzeństwie nie potrafił się maskować tak dobrze jak przy obcych. Być może jego nadmierna wrażliwość również miała z tym coś wspólnego. Nie skomentował słów siostry, upijając łyk kawy i tylko obserwując w napięciu twarz Fredericka, który mógł w każdej chwili ugryźć albo schować się do swojej lisiej nory. Stwierdzenie Birdy trafiało w sedno problemu i podsuwało rozwiązanie. Znała się na tym jak nikt, tak jak on znał się na wodnej faunie i z samego rytmu pojawiających się na powierzchni wody bąbelków potrafił wyczytać, z jakim stworzeniem ma do czynienia. Miał szczerą nadzieję, że brat przyjmie pomoc, ale w to nie zamierzał się już wtrącać, choć był gotów wspierać oboje, bo wszyscy troje doskonale wiedzieli, że oczekiwania rodziców rujnowały im życie - jemu samemu najmniej, bo uciekł kiedy tylko pojawiła się okazja. Jednak patrząc na swoje młodsze rodzeństwo, głęboko nieszczęśliwe i samotne, czuł gryzące wyrzuty sumienia. Ale czy zdołałby ich uratować, czy po prostu podzieliłby ich los? Odpowiedział Birdy uśmiechem. - Jasne. Chętnie was przedstawię - może zorganizujemy jakąś kolację? Jest naprawdę bardzo miła - zapewnił być może trochę zbyt powściągliwie, ale zalewanie ich informacjami na temat Bridget nie wydało mu się właściwe. Wystarczyło, że powiedział głośno, że jest w niej zakochany, narażając się na milczące szyderstwo Fredericka. - Fajnie, że wpadłaś, ptaszyno - dodał ciepło, patrząc na siostrę z czułością i troską, której nie potrafił zwerbalizować, mimo że przecież zawodowo żonglował słowem. Wiedział tylko, że więcej nie zniknie z jej życia i że zrobi, co w jego mocy, żeby jakoś pomóc Fredowi. W końcu byli rodziną. Popsutą i mocno dysfunkcyjną, ale rodziną.
- Kto wie - odparł tylko na pytanie starszego brata. Nie mógł za długo z nimi przebywać. Zapewne dlatego, że zwyczajnie nie lubił ludzi, że przeszkadzali mu w życiu, ale tutaj najwyraźniej chodziło również o to, że jego rodzeństwo znało jego słabe strony, znało jego, znało problemy, jakie sprawiali ich rodzice, rzucając ich na głęboką wodę, oczekując od nich nie wiadomo czego i nie wiadomo dlaczego. Było to widać w jego postawie, kiedy miał prawdziwą ochotę pogrążyć Waltera i właściwie mógłby to zrobić, bo jego słowa raniły z reguły o wiele bardziej, niż czyjekolwiek inne. Był w tym mistrzem, z zadowoleniem obserwującym, jak pogrąża kolejne osoby, jak je niszczy i przybija. Frederick musiał przyznać, że coś podobnego sprawiało mu przyjemność, zapewne z powodu tego, że zyskiwał nad kimś władzę, że był ponad nim, że zwyczajnie nie musiał znowu stać w kącie, czekając na nie wiadomo co, ani nie wiadomo, po co. To nie było zapewne nazbyt zdrowe, ale każdy radził sobie z problemami na własne sposoby, co oznaczało, że on również to robił, miotając się jak wściekła ryba, która wpadła w sieć. I było to po nim widać, kiedy teraz sieć zacisnęła się za mocno, kiedy łańcuch, jaki otaczał jego szyję, stał się naprężony do granic możliwości, a Frederick poczuł niemalże, jak przyłożono do jego boku ostrogi. Przeszył go gniew, ten lodowaty, zimny gniew, jaki kierował jego językiem, jaki powodował, że unosił brwi, wyginając je we wdzięcznym łuku, zachowując zawsze postawę co najmniej arystokratyczną. Był jednak gotowy do ataku, do zadania ciosu, do wyprowadzenia uderzenia, jakie miało trafić w najbardziej bolący kawałek ciała, czy serca. I nawet teraz mu się to udało, chociaż nie wiedział o tym, co Walter przed nimi ukrywał. - Cóż, może zechcesz powiedzieć matce, że nie wychowała byka rozpłodowego, tylko syna? Aczkolwiek obawiam się, że twoja argumentacja zostanie skazana na porażkę, bo ona w naszym wieku miała już pokaźną gromadkę przychówku - stwierdził Frederick, wstając od stołu. Zrobił to spokojnie, arystokratycznie, a jednak zimno, pokazując, że ta sprawa była dla niego niemożliwa do przebycia. Zaś Birdy zrobiła coś, co jedynie wszystko pogrążyło, powodując, że młodszy brat spojrzał na nią, jakby chciał zapytać, czy aby na pewno nie powinna zawiązać języka w supeł. Nieszczęśliwy był przez całe życie, więc mogła darować sobie takie uwagi, mogła zachować je dla siebie, przełknąć i dać mu święty spokój. - Zapewne bardzo mili będą również rodzice - stwierdził ironicznie na uwagę Waltera, po czym skinął im głową i po prostu opuścił kuchnię, udając się do lisiej nory, by w niej pozostać, z daleka od ich spojrzeń, z daleka od ich uroczych słów, które nie miały przeniesienia na rzeczywistość.
Choć atmosfera opadała powoli, nie było to dla niej obce. Uczucie, które Frederickowi zdawało się znajomym zaciskaniem pętli na szyi, dla Berty było równie wyczuwalne, choć w jej przypadku metafora opisałaby zmianę gęstości powietrza. Robiło się zbyt gęste, by się poruszać, zbyt gęste, by nim oddychać. Dopijając kawę wiedziała, jakby mając wewnętrzny zegar, czas się skończył. Na sesjach w pracy nie musiała ustawiać timerów, mijające minuty w jakiś sposób ustawiały się w jej pamięci, będąc ciągiem znaków, na podstawie których podświadomie kontrolowała mijany czas. Tak samo w rodzinnym domu, miała wrażenie, że przekraczając próg, nakręca minutnik, jak ten z kurką do gotowania jajek i wszystkim krokom, stawianym na drewnianych podłogach, przygrywało cykanie odliczające do końca tej dyskusyjnej przyjemności. Kiedy młodszy brat poniósł się z krzesła, odstawiła filiżankę i spojrzała na Waltera. Zdawało się, że jej wzrok, jej mina, w tym momencie wyglądała na bardzo klarowną, przedstawiającą pewne zmęczenie, wyrażającą niewypowiedziane "tak to właśnie jest", które bardzo szybko znikło, zastąpione jej codziennym, ubogim w mimikę wyrazem twarzy. Kiedy jego kroki ucichły na korytarzu, z krzesła podniosła się i ona, biorąc filiżankę w ręce i odnosząc ją do zlewu. Odwróciła się do starszego brata i położyła mu dłoń, delikatnie, ostrożnie, na ramieniu, jakby jego ramie było nagrzaną płytą palnika, którą należało sprawdzić, by się nie sparzyć i powiedziała dziwnie słabym głosem: - Przygotuję kolację. Wyślę zaproszenia - organizowanie wydarzeń zawsze przychodziło jej z łatwością. Odnajdywała się w porządku harmonogramów, obowiązków i dokładnych planów.- Może przyjdzie. Ale pewnie nie przyjdzie. - dodała ciszej, jakby ściany miały donieść Frederickowi, że nie wierzyła w jego poczucie rodzinnej solidarności. Wygładziła garsonkę i obeszła stół, by zgarnąć stojącą obok krzesła, które zajmowała torebkę. Zarzucając cienki skórzany pasek na ramię skierowała spojrzenie raz jeszcze na twarz Wally'ego. Chciała umieć mu powiedzieć, że jej szkoda. Że wielu rzeczy nie mógł rozumieć w dynamice tego domu. Że długo go nie było. Że nie tylko on się zmienił. Chciałaby umieć do niego mówić słowami tak, jak umiała do niego myśleć, ale Walter nie potrafił legilimencji, więc jedynie kiwnęła głową. - Jestem pewna, że jest bardzo miła. - dodała, uznając, że skoro Wally akurat to powiedział o swojej wybrance jako najważniejsze, to to było w jego oczach jej najlepszą cechą- Do zobaczenia, Wally. - pożegnała się i również wyszła.
Wally A. Shercliffe
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 197 cm
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Wally zesztywniał na słowa brata, czując, że blednie i że robi mu się zimno z gniewu i urazy. Pewnie w innych okolicznościach nie zareagowałby na atak Freda albo zbyłby go jakimś żartem, jednak tym razem nie było to możliwe, między innymi ze zwględu na czar wróżek, który nadal trzymał go w swojej mocy. On również wstał, nagle górując nad bratem wzrostem, mimo że Frederick też nie był ułomkiem. - Ja już stoczyłem swoje bitwy, Fred. Czas dorosnąć i samemu rozwiązywać swoje problemy, zamiast obwiniać o nie wszystkich wkoło. Możemy ci pomóc, ale nie będziemy się więcej narzucać - wycedził przez zaciśnięte zęby, wiedząc, że pewnie po tych słowach nie będzie już powrotu. Ale może Frederick właśnie tego potrzebował - kubła zimnej wody, kogoś, kto był w takiej samej sytuacji jak on, a jednak potrafił się z niej wyrwać i ułożyć sobie życie po swojemu. - Sam powiedz matce, że nie jesteś bykiem rozpłodowym. Chyba że się boisz? - dodał drwiąco, czując, że słowa wyślizgują mu się z ust bez jego kontroli. Ale za długo już znosił fochy młodszego brata, które przystoiły może piętnastolatce, ale nie facetowi, który powoli zbliżał się do trzydziestki. Nie odpowiedział na jego ostatnie, jadowite zdanie. Stał bez ruchu, opierając się biodrami o blat kuchenny i próbując się wziąć w garść. Dopiero po chwili spojrzał na Birdy i posłał jej blady uśmiech, kiedy ta położyła mu dłoń na ramieniu ostrożnym, wystudiowanym gestem - bardzo świadomym i tym dla niego cenniejszym. - Dzięki, ptaszyno, to bardzo miłe. Doceniam - powiedział miękko, po czym zamilkł na chwilę. - Może byłoby lepiej, gdyby nie przyszedł - stwierdził wreszcie, mimo że przyszło mu to z trudem. Czy był aż tak odrealniony? Czy jego wizja samego siebie jako tego, który powróci i scementuje tę poposutą, rozproszoną rodzinę była aż tak idiotyczna i niemożliwa? Mimo że nie używali w tej chwili magii, Wally podskórnie czuł, co Birdy chciała mu powiedzieć. I zdecydował, że czas skupić się na jedynej osobie, która w tej rodzinie CHCIAŁA utrzymywać z nim kontakt - na samej Birdy. Pokiwał głową i uśmiechnął się znowu, patrząc jej w oczy. - Mam nadzieję, że się polubicie - powiedział miękko, a wspomnienie Bridget jakoś złagodziło jego napięte rysy twarzy. - Do zobaczenia, ptaszyno. Dobrze było cię zobaczyć - odparł, a kiedy wyszła zmył naczynia zaklęciem, po czym zaszył się w swoim pokoju, żeby oddać się pisaniu, co było najlepszym lekiem na zszargane nerwy i nieprzyjemne rodzinne konfrontacje.