C. szczególne : Zawsze ubrany na czarno w strój zakrywający wszystko prócz dłoni i głowy. Prawie nigdy się nie uśmiecha, za to wiele emocji można wyczytać z jego spojrzenia.
Ogromna przestrzeń rozpościerająca się nad całym piętrem, bez ścianek działowych, za to pełna zakamarków. Znajdują się tu liczne lukarny, a okna wychodzą na wszystkie strony. Poddasze jest dodatkowo powiększone zaklęciami, tak że wnętrze jest dużo wyższe, niż się to wydaje z zewnątrz. Obecnie poddasze jest bardzo surowe i do generalnego remontu, jednak docelowo ma stanowić samodzielny apartament.
Balkon
Oprócz schodów prowadzących na piętro budynku, znajduje się tu niewielki balkon, przez który spiralnymi schodami można zejść wprost do ogrodu. Nie było go w pierwotnym projekcie budynku, Nicholas transmutował je specjalnie dla Very, by zapewnić jej wygodę i pełną niezależność.
Szczerze mówiąc, prawie zasypiała, gdy napisał. Ale wiadomość na wizzengerze tak ją rozbudziła, że zerwała się do siadu, a dziki uśmiech momentalnie wykwitł na jej twarzy. Stał się jeszcze szerszy, gdy zrozumiała, dokąd prowadzi ich ta krótka i z jej strony bardzo nieprzemyślana wymiana wiadomości. Była akurat w pokoju gościnnym, który przejęła od Tima na czas remontu, który odkładała w czasie. Nico ostatnio był bardzo zajęty, ale to nic dziwnego, w pewnym sensie był już dorosłym dorosłym, miał pracę a do tego wykonywał również zlecenia na boku. Nie mówiąc o tym, że w Przystani zgarnął taki zwierzyniec, że opieka nad nim również zajmowała dużo czasu. Thomas chodził z kolei własnymi ścieżkami, wpadał do nich od czasu do czasu, ale nie śmiała go prosić o pomoc w tej kwestii. Ced z przyczyn oczywistych wypadł z puli kandydatów na to jakże ważne zadanie. Pomoc w ogarnięciu jej kąta na ziemi wiązała się z tworzeniem wspomnień w miejscu, w którym przez następne lata będzie spędzała tyle czasu. Nie mogła zaprzepaścić tej okazji na zapraszanie tu kogoś, do kogo nie pała bezgranicznym zaufaniem. I choć nie znała go zbyt dobrze, może to pochopne, głupie i niemądre… uznała, że Ryszard nadaje się wprost idealnie. A może to tęsknota i nieposkromiona chęć spędzenia z nim jak najszybciej chociaż odrobiny czasu. Gdy skończyli wizzowanie, zerwała się z miejsca, porywając koc, którym była przykryta. Po drodze na górę zgarnęła jeszcze kilka pledów i poduszek i wspięła się po schodach na poddasze. W środku było… surowo, lekko mówiąc. Pod ścianą stały puszki z farbą, które czekały na otwarcie i świeże, niedawno kupione pędzle. Poza tym nie było tak źle, choć rzecz jasna w centrum pomieszczenia walały się jeszcze pojedyncze deski, a podłoga była póki co niepołożona. Małe kroczki, pomyślała, kładąc wszystko na ziemię. Otworzyła okno, by wpuścić trochę powietrza i wyjrzała na ogródek. Ubrana w białą, za dużą koszulę, z włosami trącanymi przez wiosenny wiatr i zaróżowionymi od emocji policzkami wyglądała prawie jak uwspółcześniona wersja szekspirowskiej Julii. Niestety, przez to wyeksponowała na działanie wróżkowego pyłu. Po chwili poczuła się dziwnie, zupełnie jakby ktoś ja obserwował. Chciała zapytać „kto tam”, może to Nicholas podążył za nią na górę?, ale zamiast z tego z jej ust wyrwało się donośnie „i-haa”. Brzmiała zupełnie jak osioł, co zbiło ją z pantałyku. Ale nie na tyle, by nie skojarzyć tej dziwnoty z działaniem tych irytujących, skrzydlatych psotnic. Tym bardziej, że usłyszała po chwili chichot i poczuła, że ktoś dotyka jej ramienia. Poważnie zaniepokojona kwestią tego, kiedy to wszystko minie, wyjrzała raz jeszcze. Było ciemno, toteż ledwo dostrzegła ruch w ogrodzie. Ale chciała to bardzo wypatrzeć, toteż ostatecznie się jej udało. Momentalnie wyszła na balkon i oparła nonszalancko łokieć o balustradę, czekając na Ricky’ego tuż u szczytu schodów.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Kiedy chwilę wcześniej zagadywał do Werki na wizzengerze, wcale nie robił tego z zamiarem wproszenia się jej na chatę jeszcze tego samego wieczoru; właściwie to nie miał żadnych planów co do tej rozmowy ani nic mądrego do powiedzenia. Zwyczajnie łaknął kontaktu z nią; w szkole ich ścieżki niekoniecznie się splatały, bo Ryszard niezbyt często w niej bywał, a jeśli już - to przypadkowe spotkania ograniczały do krótkich interakcji na lekcjach, co zdecydowanie go nie satysfakcjonowało. W odpowiedzi na spontaniczne zaproszenie zerwał się więc z kanapy i pognał do domu Nicholasa i Weroniki jak na skrzydłach, w domowym dresiku, spranej koszulce z wizerunkiem Britney Bitsch, która nie miał pojęcia jak i kiedy znalazła się w jego szafie, oraz narzuconym na to szlafroczkiem w panterkę. I w stylowych gumowych klapkach Czarbota, naturalnie. Wizerunkowo może daleko było mu do amanta Romea, gdy skradał się przez krzaki pod balkon czekającej już na niego Julii, ale z drugiej strony, dałby sobie rękę uciąć że usłyszał jak z ust powabnej kochanki wydobył się dziwny dźwięk, jakby donośne chrząknięcie godne dorodnego zwierzęcia kopytnego. Więc może jednak byli siebie warci. Spojrzał na Werkę ze szczerym zachwytem i westchnął rozmarzony, nawet nie próbując udawać że traktuje to spotkanie z nonszalancją. Cieszył się jak skrzat na widok skarpety. - Wzięłaś sobie do serca tego osła, co? Drabina też prima sort - skomentował, dyskretnie tłumiąc chichot, gdy wspinał się do niej po krętych schodach prowadzących prosto na jej piętro. Chętnie zacytowałby teraz Shakeswanda, ale jako że nigdy nie czytał słynnego dramatu, to niestety nie miał pojęcia co oni tam gadali podczas balkonowej schadzki i nawet nie umiałby zaimprowizować; zamiast tego po dotarciu do celu natychmiast czule porwał Verkę w objęcia żeby pocałować ją na powitanie. - Cześć - szepnął konspiracyjnie, a potem wręczył jej kwitnący badylek zerwany po drodze z jakiegoś dzikiego krzewu. Nie był to może najbardziej wyrafinowany bukiet (albo i wcale), ale Ryszardowi wydał się idealny dla Werki, bo płatki miał prawie tak błękitne jak jej oczy. Czyli p r z e p i ę k n e.
Na co dzień dużo czuła i często owe uczucia musiała przepracowywać w rozmaity sposób, jako że nie pozwalała sobie na ich zdrowe przeżywanie jak przykładny i ogarnięty człowiek. Ale na jego widok nie mogła opanować ani błysku w oku, ani szczerego uśmiechu, ani nerwowego skubania i tak wymiętego mankietu koszuli. Niby wierzyła w to, że to wszystko dobrze się skończy i choć wszystko mogła przecież jeszcze zepsuć, po raz pierwszy od dawna miała w sercu oprócz strachu n a d z i e j ę. Zresztą w jego bezpośrednim towarzystwie szybko zapominała o tym, że w sumie jest się czego bać, że byli tacy, co zdeptali jej serce, wybierając kogoś lub coś innego. Wierzyła w to, że Ryszard by jej tego nie zrobił. - Przecież mówiłam, że jestem uparta – rzuciła, nie bez satysfakcji obserwując, że i on wyleciał z kwadratu w czym popadnie. - Improwizowałam. Wspinaczka po drabinie pod osłoną nocy brzmi bardziej romantycznie niż po schodach. Jej teatralny szept rozległ się w powietrzu, a potem mógł usłyszeć chichot. Gdy dotarł na balkonik, dała się porwać i ochoczo odwzajemniła pocałunek. Zdenerwowanie ustąpiło jak ręką odjął, a zamiast tego w głowie miała już wyłącznie fiubździu. - Witaj, principe – mruknęła, nie chcąc wcale się tak szybko od niego odsuwać. A gdy dostrzegła improwizowany bukiet, spojrzała na niego, jakby właśnie podarował jej ukochanie niezapominajki. Nie znała się co prawda tak dobrze na mowie kwiatów, ale akurat była świadoma faktu, że te niebieskie stanowiły oznakę zaufania i symbolizowały zaangażowanie. Na tę myśl serce zaczęło jej bić jeszcze szybciej, choć nie sądziła, że było to poczynione świadomie. - Dziękuję – zarumieniła się jeszcze bardziej i w tej chwili poczuła, jak chłód owiewa jej nogi. Miała na sobie jedynie przydużą koszulę i bardzo krótkie spodenki, toteż bez dalszych ceregieli złapała go za rękę i pociągnęła do środka. Z tym dziwnym uśmiechem, zwiastującym tysiąc i sto jeden nocy razem. - Witam w moich skromnych progach – rzuciła teatralnie, nosem sondując zapach kwiatka. Między nami, skromne to one nie były i przez rzucone zaklęcia z pewnością wydawała się większa niż jego salon. Nie było tu jednak wcale przytulnie, przynajmniej póki co, Zerknęła pobieżnie najpierw na tekstylia porzucone w pośpiechu na środku pokoju, a potem na farby i pędzle. Dobrze wiedziała, co chciałaby z nim robić, ale skoro on był dzisiaj jej gościem, prawo do decydowania pozostawiła jemu. - To… co robimy? – mruknęła, zarzucając mu ręce na ramiona. Uważała na kwiatuszka, ale nie mogła się powstrzymać. Tęskniła, nie żeby była w stanie mu to powiedzieć.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Ryszardowi nietrudno było zauważyć nawet w panującym dookoła półmroku że Werka stanowiła praktycznie jego lustrzane odbicie, jeśli chodzi o pozytywne odczucia związane z tym spotkaniem, i bardzo go to ucieszyło. Tak samo jak to, że z entuzjazmem odwzajemniła jego pocałunek, co zresztą sprawiło że po tej krótkiej chwili bardzo ciężko było mu się odsunąć; mógłby zostać tu, na balkonie, całą noc i zadbać o to, żeby kuso ubranej Werce nie było zimno - dał się jej jednak zaprowadzić do środka, mimo wszystko ciekawy tego jak się urządziła na poddaszu. Okazało się, że... wcale. Przestrzeń była naprawdę spora, być może i wielkości całego mieszkania McDonnellów, ale za to w stanie kompletnie surowym. Niejeden wezwany do pomocy remontowej człowiek pewnie by teraz załamał ręce nad ogromem pracy, ale nie Ricky, Ricky rozejrzał się pobieżnie z zachwytem, uznając natychmiast, że to absolutnie d o s k o, że Vera może sobie urządzić wszystko jak tylko chce. A on postara się jej to ułatwić. Ręce dziewczyny zarzucone mu na szyję wcale nie ułatwiały jednak decyzji o natychmiastowym, dziarskim podjęciu pracy; odwzajemnił gest, obejmując ją w talii, cały przejęty tym jak ładnie jej w takim piżamkowym wydaniu. Wbrew temu, na co w związku z tym miał największą ochotę, przyciągnął ją bliżej tylko po to, by lekko musnąć jej wargi, i odparł z pełną powagą: - Herbatę. Zaraz jednak uśmiechnął się, poprawił Werce opadający na twarz kosmyk włosów i dodał: - I demoniątka - zachichotał, bo dopiero po jej wiadomości na wizie uświadomił sobie to, jak groźnie i dwuznacznie to brzmiało i niesamowicie go to bawiło. - Ale to miała być nagroda, na którą zamierzam zasłużyć. Dawaj farbę, a potem... potem się zobaczy - zarzucił niby tajemniczo, ale po jego frywolnym uśmiechu i dłoni zalotnie wędrującej po plecach Werki p o d koszulą doskonale było wiadomo jakie ma plany. Jednak jakkolwiek kuszące by one nie były, to wiedział że nie uciekną, a nie są głównym powodem dla którego tu przyszedł; nie zależało mu przecież tylko i wyłącznie na łóżkowych ekscesach (i dobrze, bo wtedy nieźle by się rozczarował faktem że na poddaszu nawet nie było takiego mebla) no i nie chciał, żeby dziewczyna tak pomyślała. Chciał za to spróbować sobie wyobrazić ten pokój, w którym miał nadzieję być w przyszłości częstym gościem. -Opowiadaj, jaką masz tu wizję - zarządził niczym profesjonalny architekt wnętrz odwracając Werkę tak, by oboje patrzyli w tym samym kierunku, ale pozostali w swoich objęciach; dopóki nie musiał, nie zamierzał jej puszczać.
Uwielbiała jego uśmiech i uwielbiała jego udawaną powagę. Uwielbiała dotyk jego palców na swojej talii i czułe pieszczoty, które nie miały w sobie ni dozy niewinności. Uwielbiała jego towarzystwo i mogła się zgodzić na naprawdę wiele. W tym na demoniątka, ale może w swoim czasie. Choć prawda była taka, że jeśli nie zaczną bardziej uważać, ta nowa rzeczywistość dopadnie ich prędzej niż później. Spodobało jej się również to, że wziął na poważnie jej prośbę. Naprawdę nie była w stanie poradzić sobie z tym sama i nie miała serca ani ochoty prosić o to Tima czy Nico. Doskonale zdawała sobie sprawę, że przed nimi jeszcze masa roboty. I imponowało jej to, że widząc to nie tylko nie zwiał, gdzie pieprz rośnie, ale i zarażał ją wręcz optymizmem. Niezrażony tym, że nie ma tu łóżka, do którego może ją bez trudu (takie były w tym momencie fakty, przykro mi) zaciągnąć, przyjął rolę nadwornego architekta. Nie wypuścił jej ze swoich objęć, ale głosem nieznającym sprzeciwu zażądał konkretów. A ona, jak na przykładną Krukonkę, pomysłów miała od groma. - No dobrze, panie kierowniku. Najpierw pomalujemy pokój na biało, miejscami na niebiesko. Jestem pewna, że pójdzie nam doskonale, biorąc pod uwagę, że jest ciemna noc. Potem, może już nie dzisiaj, położymy podłogę. I postawimy ścianki działowe. Tu… - Wskazała prawą dłonią, w lewej wciąż trzymając kwiatka i jego rękę na swojej talii. - Będzie sypialnia. Duże, wygodne łóżko postawione w poprzek pomieszczenia. Przykro mi, ktoś będzie musiał spać pod ścianą i to na pewno nie będę ja. Była podekscytowana i wesoła, a strach, który towarzyszył jej ostatnio całkowicie wyparował. Otumaniona wizją przyszłości, była gotowa powiedzieć wiele nierozsądnych rzeczy. Mnóstwo śmiałych marzeń. - Tam będzie mój gabinet. Biurko i hamak, nic nadzwyczajnego. To właśnie w tym miejscu musimy się szczególnie skupić malując, poproszę o to, żeby co druga deska była niebieska. Z kolei w tym miejscu – Wskazała na przestrzeń w samym kącie poddasza, w którym znajdowało się dosyć duże okno. - Marzy mi się czytelnia. Dużo dywanów, puf, poduszek, świec i książek… no i plakaty oraz lampiony podwieszone ze skosu, bo jak wiadomo, gdy się czyta musi być odpowiednia atmosfera. Zamknęła ufnie oczy, rozkoszując się ciepłem jego ciała i miękkością szlafroczka. Było jej tak błogo, że mogłaby zasnąć na stojąco, choć przeczuwała, że nie zmruży oka do rana. - Za ściankami działowymi będzie stała perkusja. I mój drążek, tam będę tańczyć. Balet, oczywiście – zaśmiała się, dopiero po chwili zauważając dwuznaczność. W sumie mówiła mu, że tańczy, ale nigdy co konkretnie. - Ale dzisiaj malowanie, to na początek wystarczy. Panie kierowniku, mówiłam panu, że ja to właściwie nie mam kasy i że remont będzie ciągnął się miesiącami? Zażartowała, choć nie było to dalekie od prawdy. Wiedziała, że na jedno słowo, a Nico i Tim by ją wsparli w tej kwestii. Ale nie po to wyleciała z gniazda, by wpaść z deszczu pod rynnę. Na szczęście na tym świecie istniały bardziej cenne rzeczy niż pieniądze. Odwróciła się w jego stronę i posłała mu rozanielony uśmiech. - Ale się spłacę, obiecuję. W herbacie, koniecznie zimnej, przepysznej carbonarze z kradzionymi jajkami i wieloma błogimi godzinami wspólnie słuchanej muzyki. Całusy nie są uwzględnione, bo wynikają z poprzedniego kontraktu. Tylko proszę nie naliczać mi odsetek, bo się nie spłacę – mruczała lubieżnie, dając całkowity upust wodzom fantazji. To było wiele dużych słów, ale skrycie liczyła, że i on tego wszystkiego chce. Na odchodne chwyciła go za koszulkę, przyciągnęła do siebie i raz jeszcze złączyła na krótką chwilę ich usta. A potem jak gdyby nigdy nic odeszła, by otworzyć puszkę z białą farbą. Różdżka skryta w kocach i poduszkach przydała się po to, by za pomocą zaklęcia lumos sphaera wyczarować kulę światła. Po chwili oboje mieli w ręce po pędzlu oraz wałku i naprawdę mogli wziąć się już do pracy.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
On z kolei uwielbiał jej błysk w oku, urocze rumieńce na policzkach i ten tajemniczy uśmiech który zawsze pojawiał się na jej twarzy gdy zerkała przez ramię, prowadząc go za sobą w nieznane; uwielbiał w niej wszystko, choć jednocześnie wiedział o niej tak niewiele. Czuł się jak pod wpływem amortencji, i gdyby tylko posiadał jakieś szczątki rozsądku, pewnie pomyślałby, że czas przystopować i przeanalizować to wszystko na chłodno, zanim wdepnie głęboko w coś z czego nie sposób będzie się wyplątać albo co skończy się dla niego takim fiaskiem jak wtedy z Szarlotą. Niestety, a może i na szczęście, Ryszard nie posiadął krzty rozumu, a całą głowę właśnie widowiskowo tracił dla Veronicy. Wysilił wszystkie swoje komórki mózgowe, by skupić się na jej słowach i zapamiętać wszystkie szczegóły, gdy zaczęła opowiadać mu o swoich planach dotyczących aranżacji poddasza; nie było to łatwe, bo nie tylko posiadał zakres uwagi na poziomie ghula, ale i był lekko rozproszony całą jej postacią i słodkim, jakby brzoskwiniowym zapachem. Wodził wzrokiem po pomieszczeniu, wyobrażając sobie wszystkie opisywane przez Werkę zakamarki i zupełnie mimowolnie umieszczając w tych pojawiającej się stopniowo dookoła scenerii nie tylko ją, ale i siebie. Chyba miał do tego prawo, skoro sama właśnie wyraźnie sugerowała, że w ustawionym tu łóżku nie będzie spała sama. - Ale wiesz, że jak wystawisz stopę spod kołdry i jesteś nie od ściany, to wystawiasz się na wszystkie mieszkające pod łóżkiem potwory? - upewnił się, jednocześnie przyznając że z najwyższą przyjemnością zajmie to drugie, jego zdaniem znacznie bezpieczniejsze, miejsce. Słuchał dalej, przechodząc w wyobraźni przez gabinet, który brzmiał bardzo dorośle i poważnie, przynajmniej dopóki nie padła wzmianka o hamaku; brzmiało to jak tak genialny pomysł, że od razu pożałował że sam na niego nie wpadł i nie zainstalowali sobie takiego z Marleną w ich mieszkaniu. Może czas to zmienić? Tymczasem przeszli do czytelni, a choć fanem książek nie był, to uznał opisany przez dziewczynę klimat pokoju za naprawdę doski. - I gramofon? - dorzucił swoje trzy knuty, jakby chciał tym samym zasugerować że w jego opinii byłoby to idealne, przytulne miejsce na słuchanie Luumos i innych takich. Gdzieś w międzyczasie oparł brodę na jej rudej czuprynie i chciał ją czule cmoknąć w główkę, ale zamiast tego zaśmiał się na dwuznaczną wzmiankę o tańcu. Wcale nie było to aż takie oczywiste, że ma na myśli balet! - Słuchaj, możemy zaczarować ten drążek tak żeby robił się też pionowy - zachichotał - Wtedy ja będę tańczył na rurze, a ty Jezioro Feniksie - sprecyzował, a chociaż żartował sobie beztrosko to jednocześnie był pod wrażeniem wszechstronności Werki; wydawało mu się, że między napierdalaniem w perkusję a eterycznym baletem jednak istniała dość spora przepaść i imponowało mu, że dziewczyna potrafi ją przekroczyć. Absolutnie nie wątpił, że odkrywanie lirycznej części wychodzi jej równie dobrze co tej zadziornej. I bardzo mu się to podobało. - Oj, niedobrze - skomentował z udawaną dezaprobatą wyznanie o braku kasy i aż pokręcił głową, jakby faktycznie był rozczarowanym brygadzistą na magicznej budowie. Kolejne jej słowa rozczuliły go jednak tak, że już nie potrafił nawet udawać i odwzajemnił jej uśmiech, równie rozanielony i szczery. - Brzmi jak uczciwa umowa - przyznał - Ale nie obiecuję, że nie naliczę odsetek. Ciągle mi ciebie mało - dodał bardzo bezpośrednio i odwzajemnił jej pocałunek, zdecydowanie zbyt krótki; mieli jednak misję do wykonania, i to bardzo ważną: uczynienie poddasza Verki jej prawdziwym domem. - Chwila, stój! Potrzebujemy jeszcze takich durnych czapek z gazety - oznajmił, machając dziko rękami, by powstrzymać dziewczynę od rozpoczęcia pracy i za pomocą zaklęcia przywołał na poddasze jakieś czasopismo, być może należące do Nico, a być może do Augusta, którego dom sąsiadował z Przystanią; następnie ukucnął i zaczął pieczołowicie składać papier tak jak dawno dawno temu nauczył go skrzat Jacek, a gdy skończył, podał jeden Werce, a drugi wcisnął sobie na głowę. - No. Teraz możemy zaczynać. Tutaj na biało? - upewnił się, zanim zabrał się za kolorowanie najbliższej ściany, walcząc z pokusą, by malować na niej dedykowane dla Weroniki serduszka. Liczył na to, że uda mu się jakieś przemycić, gdy już sięgnie po niebieski.
Zaśmiała się, słysząc jego uwagę o potworach. Nie mogła zaprzeczyć, wszakże ta życiowa prawda była znana wszem wobec. Może właśnie dlatego marzyło jej się póki co hipsterskie łóżko z palet, pomiędzy którymi kreaturom skryć się trudniej. - Zdaję sobie z tego sprawę, ale obiecuję, że będę dzielna. - Całkiem straciła dla niego głowę, chwilowo będą poza zasięgiem zła, które czyhało na nią na zewnątrz. Można powiedzieć, że wszystkie jej demony poszły na urlop i z trwogą przemknęło jej przez myśl, że gdy wrócą, będzie źle. Miała w sobie tyle sekretów, które chciała mu powiedzieć, a nie powinna. A największy z nich sprawiał, że gdy w końcu zostawała sam na sam, dopadało ją poczucie winy. Doskonale pamiętała powód, dla którego tak właściwie poszła z nim na Celtycką Noc. Bała się, że gdyby jakoś się tego dowiedział, byłoby mu cholernie przykro. Dlatego wiedziała, że musi powiedzieć mu osobiście. Tylko kiedy? Póki co mieli na nosie różowe okulary i głowy w chmurach. Nie zamierzała tego psuć, dopóki nie dopadnie ich codzienność, choć z drugiej strony z każdą mijającą chwilą będzie coraz to trudniejsze. Mimowolnie westchnęła myśląc sobie, że te cholery dosyć szybko wróciły. Ale nie zamierzała oddać tej walki walkowerem, Owszem. poczuła się trochę zbita z tropu. I bezmyślnie powtórzyła za nim. - I gramofon. - Tonem o wiele mniej rozmarzonym. Była jednak wciąż w jego ramionach, co bardzo sprzyjało wróceniu na właściwe tony. Po chwili jej ciało się rozluźniło, a z gardła wyrwał się śmiech. Perspektywa nieco bardziej hulaszczych tańców niż te, do których była przyzwyczajona, okazała się dokładnie tym, czego potrzebowała. Oczami wyobraźni już widziała, jak razem się wygłupiają. Dodało jej to otuchy i rozluźniło supeł w żołądku. A gdy odpowiedział, że ciągle mu mało, poczuła niewyobrażalną satysfakcję. Bardzo zadowolona z faktu, że jest taki śmiały i bezpośredni, chciała się jakoś odwdzięczyć. Rozwiązanie samo nasuwało się na myśl, mogła pozwolić sobie na moment szczerości. Wyszeptać mu, że i ona czuła wieczny niedosyt, a odsetki może spłacać latami. Ale to trochę dużo, być może za dużo jak dla niej na tym etapie. W każdej chwili mogła go wystraszyć i pewnie za wiele sobie wyobrażała. Ale co poradzić, że jak już była zauroczona, to na całego. Zamiast tego czmychnęła z jego ramion, czując strach i podekscytowanie, bo uświadomiła sobie, że naprawdę wpadła jak śliwka w kompot. Nie przypominała sobie, żeby przy kimś innym tak szybko skruszały jej mury obronne. Ale zanim poświęciła nikłe resztki skupienia na czekającej ich pracy, spojrzała przelotnie w jego kierunku. A jej błękitnych tęczówkach zalśnił autentyczny podziw wobec jego odwagi, której brak tak dotkliwie odczuła. Chwilę później, uwaga ustąpiła rozbawieniu, gdy zaczął wymachiwać rękami. Na poddaszu znowu rozległ się śmiech, no tak! Czapeczki z gazet to element obowiązkowy każdego szanującego się remontu. Nie mówiąc o tym, że będzie to doskonała pamiątka, może nawet “coś starego” na ich ślubie. Znaczy co. Liczyła więc na to, że przywołana przez niego gazeta nie okaże się Playwizardem. Na szczęście był to tylko niewinny Prorok niewiadomego pochodzenia. Założyła gustowną czapeczkę, konstatując nie po raz pierwszy, że Ricky ma całkiem sprawne palce. Trochę żałowała, że zagoniła go do roboty a nie do fortu i już pieczołowicie szukała zaklęcia, którym mogliby się wywinąć z obowiązków. - Tak, tutaj na biało. - Uśmiechnęła się i z trudem oderwała od niego wzrok. Czasami wydawało jej się, że to wszystko to tylko jeden, wielki sen. Że wkrótce obudzi się sama i zła, z poczuciem, że o włos minęła się z przeznaczeniem. W które nie do końca przecież wierzyła, a jednak… - Gustowne nakrycie głowy, pasuje ci do panterki. Może powinieneś przemyśleć wybór życiowej ścieżki i zająć się modą? Okej, może nie podeszła do sprawy z obiektywizmem, bo dla niej nawet w worku na ziemniaki byłby jak Apollo. Niemniej kojarzyła, że niemal zawsze miał na sobie starannie dobrany outfit. Poza tym jej intencją było delikatne wybadanie, co go pasjonowało. Dobrze wiedziała, że to co się robi, a to co się lubi, to tak często zupełnie dwie różne rzeczy. Chciała go poznać, posłuchać kolejnej ciekawej historii z jego życia. Nanosząc farbę na ścianę dla zachęty opowiadała więc o własnym. O szczęśliwym dzieciństwie we Włoszech, spędzonych w cieniu gajów oliwnych drzew. O nagłej przeprowadzce, która złamała jej serce i zepchnęła na leśne ścieżki i długie, samotne wędrówki. O niesamowitym prezencie, płycie The Ministress, którą dostała na urodziny. O tym, że balet bo rodzice, a perkusja im na przekór. O jej planach na podróże małe i duże, przy czym pozwoliła sobie na nieśmiałe zerknięcie na Ryszarda. - … Jak już uzbieram kasę, to najpierw uderzam na Włochy. Raczej nie odwiedzę tamtej części rodziny, wątpię, żebym była tam mile widziana. Ale kuszą mnie zarówno miasta, jak i wieś, wiesz, winnice, cisza i spokój. Mogłabym spać nawet pod gołym niebem, ale bardziej sensowny wydaje się jakiś camper. Do tego trzeba rzecz jasna zrobić prawko - westchnęła, naprawdę nie kojarząc, że Ryszard jako mechanik zapewne takie posiadał. - Jak widzisz, czeka mnie dużo planowania.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Nieświadomy tego, że chociaż nawet nie zaczęli, myśli dziewczyny już odpływały w stronę figli w nieistniejącym jeszcze forcie (i dobrze, bo jeszcze by się na nie skusił, a ściany same się nie pomalują), zabrał się dziarsko do malowania, podśmiewając pod nosem z tego jak fantastycznie Vera wyglądała w profesjonalnej czapce mistrza remontów. Razem prezentowali się jak Czar i Mar, dwaj sąsiedzi z czeskiej bajki, a do tego umiejętności budowlane prawdopodobnie posiadali na równie wysokim poziomie (czyli zerowym). Uchylił papierowej czapki jak dżentelmen kapelusza, gdy usłyszał komplement, może i naciągany, ale przynajmniej chyba szczery. Roześmiał się, chlapiąc farbą tam gdzie nie powinien, kiedy wyobraził sobie siebie w wersji high fashion. - To po prostu ta panterka pasuje do wszystkiego - wyjaśnił tonem eksperta, którym zdecydowanie nie był, ale jego miłość do tego zwierzęcego printu stanowiła niezaprzeczalny fakt - Nie wiem, czy przemysł modowy byłby na mnie gotowy - zachichotał - Jakbyś se zobaczyła co miałem w szafie zanim smok mi ją całą spalił, cofnęłabyś te słowa - uświadomił ją, myśląc przy okazji, że całkiem nieźle na tym wyszedł, że pozwolił Haroldowi skompletować sobie nową, ładną garderobę. Kto wie, czy zauroczyłby Werkę w żonobijce z bazaru, w których niedawno tak gustował. Z drugiej strony, skoro nie przeszkadzała jej ta Britney na jego klacie, to może i tak. Chciałby jej opowiedzieć wszystko o sobie, ale gdy zaczęli wymieniać zwierzenia wraz z ruchami zaczarowanych pędzli, powoli dotarło do niego, że chociaż o pierdołach mógłby opowiadać godzinami, to rzeczy ważne trochę mu umykają. Nagle uświadomił sobie, że nie miał planów, nie miał marzeń, żył, skupiając się tylko na tym co tu i teraz. Nie miał ukrytych talentów, które chciałby rozwijać ani wielkich ambicji związanych z karierą. Raczej nie miał hobby, chyba że liczyły się kace. Może to był dobry moment, żeby trochę zastanowić się nad swoim życiem, ale nie w tej sekundzie; na razie opowiadał Werce po prostu o wszystkim, co przyszło mu do głowy. O tym, jak w dzieciństwie spędzał większość czasu u ciotki w fabryce Honeycottów, aż od wszystkich tych słodkości zrobił się szerszy niż wyższy. O tym, jak przy pierwszym spotkaniu próbował podpalić Marlenie włosy, bo tak mu się nie podobała wizja posiadania siostry. O tym, że wciąż mają w Dublinie domek na drzewie, w którym przesiadują chociaż ledwo się mieszczą. O mądrościach skrzata Jacka i tym, jak nauczył Ryszarda pływać, wrzucając do stawu. O tym, dlaczego szczupak to król wód. I wreszcie o tym, że totalnie, absolutnie, za nic w świecie nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić, jak za dwa miesiące skończy szkołę. Drobne rzeczy, nic ważnego, a jednak kiedy Veronica dzieliła się swoimi, czuł się jakby odkrywała przed nim największe sekrety. Przestał malować, skupiony na malujących się pod powiekami obrazach włoskich uliczek, na których dorastała, i skrzętnie zanotował w ulotnej pamięci, że The Ministress to jej ulubiony zespół; chłonął wszystkie te historie, a kiedy Werka na koniec napomknęła o swoich planach podróżniczych, podekscytował się tak jakby sam się tam wybierał. Uwielbiał przygody, nawet te w których nie miał osobiście brać udziału. Chociaż, kto wie? Wyszczerzył się wesoło na samą myśl o takiej podróży. - Ty nie planuj, tylko rób, bo to wszystko brzmi d o s k o! - zawołał entuzjastycznie, wymachując znów bezwiednie pędzlem i robiąc tylko bałagan zamiast progresu - Prawko ogarniesz raz dwa, żadna wielka filozofia! Chyba że zamarzysz se szofera, to znam jednego - dodał; miał jakieś tam resztki taktu więc nie wpraszał się aż tak bezczelnie, jak chciałby, żeby nie stawiać jej w niezręcznej sytuacji, tylko sprytnie przemycił w żarciku sugestię, że jakby co, jakby dalej się znali i lubili za te kilka miesięcy, to on jest na tak. - Chciałabyś po szkole wrócić na stałe do Włoch? - zainteresował się, bo przyszło mu do głowy że skoro tak kochała to miejsce, to miałoby dużo sensu. On na pewno chciałby wrócić do Irlandii, gdyby z jakiegoś powodu opuściłby ją w dzieciństwie.
Śmiała twierdzić, ze to nie panterka pasuje do wszystkiego, a raczej Ryszard. W końcu w myśl zasady, że ładnemu we wszystkim ładnie, nie można było się kłócić z podobną logiką. Ale nie to zwróciło jej szczególną uwagę, nie to ujęło ją za serce. Jego sposób bycia był tak niesamowicie cudowny, że z całą pewnością dałaby się na niego skusić we wspomnianej żonobijce. Słuchała go z zaciekawieniem, rejestrując po drodze kilka ważnych faktów. Nie miała bladego pojęcia, że dzielił krew z Honeycottami i że był taki łasy na słodycze. To sprawiło, że momentalnie obiecała sobie wyprosić u Scarlett korki z magicznego gotowania, żeby móc w przyszłości zaskoczyć go bezbłędnym tiramisu. Nie powiedział jej też wcześniej wprost, że Marlena jest siostrą nabytą przez meandry życia, co wzbudziło jej ciekawość dotyczącą losów jego rodziny. Nie byłoby jednak grzeczne i dyskretne go o to wypytywać, bo podświadomie czuła, że to może być skomplikowana i niezbyt szczęśliwa historia. Grunt jednak, że dobrze się dogadują (kto wie, może lepiej niż ona i Melody?) i współdzielą mieszkanie, życie i wspominany domek na drzewie. Który brzmiał jak spełnienie marzeń, ale trudno jej było sobie go w nim wyobrazić. W końcu nie był taki niski jak ona i musiało być mu tam potwornie niewygodnie. Jej myśli odpłynęły w kierunku Dublina, którego również nie miała nigdy okazji zobaczyć. Może gdyby tak się kiedyś złożyło, że gdyby Nico nauczył ją tych zaklęć powiększających, a Ryszard zechciał ją zaprosić na rodzinne włościa… Tak sobie niewinnie gdybała, nie zamierzając jakkolwiek werbalizować tychże pragnień. Wierzyła, że jeśli będzie im to dane, na wszystko przyjdzie czas i miejsce. Skrzat Jacek brzmiał jak nietuzinkowa postać, może nawet nieco za bardzo. Bardzo ucieszył ją fakt, że Ricky należał do zdolnych ludzi i wypłynął na powierzchnię i nie chciała myśleć, jak inaczej mogłaby się skończyć ta historia. Nie do końca zrozumiała co ma w tym wspólnego szczupak, może stoczył z nim jakąś heroiczną walkę na dnie stawu? W każdym razie jej oczy zabłysnęły, gdy tylko usłyszała jego wyznanie. Przecież do niedawna sama nie wiedziała, co zamierza po szkole. I choć rytuał Chetana w himalajskiej świątyni rozwiał pewne wątpliwości, dalej nie była pewna, czy nie zboczy ze ścieżki, na którą wkroczyła. - Ja też, to znaczy. Nie wiem – rzuciła, czując jak bezradność bierze ją w swoje objęcia. Opuściła pędzel, spojrzała na niego przez ramię. Posłała mu smutny uśmiech w beznadziejnej próbie dodania otuchy. - To mi się co chwila zmienia. Aurorka, łamaczka klątw, dziennikarka. Podróżniczka, publicystka, opiekunka smoków. Gwiazda rocka. Wszystko i nic, jestem kłębkiem niespełnialnych marzeń. Smutek i zawód samą sobą był bardzo wyczuwalny w jej głosie. Obecnie pracowała w radiu, ale nie była w pełni przekonana, że pierwsza lepsza przeszkoda jej nie pokona. Poza tym nie do końca wiedziała, czy byłaby w stanie wytrzymać w nomen omen biurowej pracy. Gdy temat wrócił z powrotem na podróżne tory, wyraźnie się rozchmurzyła. Widząc jego uśmiech nie mogła, być już dalej smutna, nie zwracała również uwagi na kropelki farby, które rozpryskiwał. Choć normalnie pewnie doprowadzałoby ją to do szału. - Nie planuj tylko rób brzmi jak dobry plan – powtórzyła, ocierając czoło wierzchem dłoni. Cała ubrudziła się przy tym farbą, musiała teraz wyglądać jak jakiś szerp czy coś. Ale nawet tego nie zauważyła, bo jej uwagę całkowicie zajął fakt, że tak nienachalnie zaoferował się jako kompan podróży. Wbiła wzrok w podłogę, a uśmiech źle skrywanej satysfakcji wstąpił na jej twarz. Przez chwilę obserwowała kropelki białej farby. Naprawdę nie wierzyła w to, jak szybko to się wszystko rozwija i była ciekawa, w którą stronę zmierza. - Taaak? – zapytała, odwracając się już całkowicie w jego stronę. Przechyliła głowę, wyobrażając sobie jak przemierzają razem włoskie bezdroża. Pozbawieni obowiązków, trosk i powinności, wolni, beztroscy i po uszy w sobie zakochani. Na tę ostatnią myśl zupełnie się zarumieniła i machinalnie przestąpiła z nogi na nogę. No co, to przecież nie było zupełnie niemożliwe – od wakacji dzieliło ich jeszcze trochę czasu. - Nawet z szoferem, prawko mi się przyda. W końcu ów tajemniczy jegomość musi się wysypiać. Wzruszyła ramionami, nijak nie odnosząc się do kwestii, co w takim razie mieliby robić po nocach. Reszty z pewnością domyśli się sam. Gdy tylko usłyszała jego pytanie, dosłownie ją zamurowało. Uśmiech zastygł na jej twarzy, a wzrok podążył w bok. Tak naprawdę często się kiedyś nad tym zastanawiała i zawsze była na tak. Po zerwaniu z Fitzem nic tu jej praktycznie nie trzymało, z większością rodziny się nie dogadywała, a studia miały się za jakiś czas skończyć. Tim to wolny duch i nie wiadomo, kiedy wyruszy po raz kolejny w drogę. A Nico odbudował już swój życie i mógł kupować sobie świstokliki, kiedy tylko chciał. Pozostaje oczywiście kwestia Saskii i Marcelli, one nie miałby tak łatwo. Wierzyła w siłę przyjaźni, ale dopadałby ich rzeczywistość. No i wreszcie on. To prawda, kochała Włochy, ale to tylko miejsce. Które bez Ricky’ego, jak zresztą każde, wydawało jej się niezmiernie puste. Cieszyła się jak dziecko za każdym razem, gdy mijała go na szkolnych korytarzach. W zaciszu jego lub jej domu czuła się z nim jak driada w leśnym zagajniku. A perspektywa tego, co może ich jeszcze czekać, była bardziej kusząca niż słodycz winogron prosto z krzaka. - Nie. – Ta odpowiedź to była dla niej niemała rewelacja. No i jednocześnie deklaracja, ale była śmiertelnie poważna. - To piękne miejsce, ale to tutaj mam… – Nie była gotowa na zmierzenie się z tym, co kiełkowało w jej sercu, toteż wstrzymała powietrze i szybko wycofała się z tego, co błąkało się na końcu języka. - Przyjaciół. Rodzinę. Wiesz, tam dom twój, gdzie serce twoje – mruknęła, nieco zażenowana zarówno tym, że z każdą upływającą była coraz mniej odporna na to, co działo się w jej serduszku, jak i tym, jak bardzo brakowało jej odwagi, by przyznać to przed samą sobą. Chociaż ostatnie wypowiedziane zdanie i tak pośrednio zdradzało, że w jego obecności czuła stado motyli w brzuchu.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Zrozumienie Werki i jej przelotny uśmiech zdecydowanie stanowiły pocieszenie, chociaż słowa dziewczyny wskazywały na to, że jej problem z przyszłością leży zupełnie gdzie indziej - bo podczas gdy on nie miał na sobie żadnego planu ani pomysłu, ona miała ich tyle, że starczyłoby dla kilku osób. Wcale nie wydało mu się to czymś złym i stanowczo pokręcił głową, aż przekrzywiła mu się gustowna czapeczka, kiedy nazwała swoje marzenia niespełnalnymi, bo kto powiedział, że musi tak być? - Nie widzę problemu - jak zwykle - Możesz być podróżującą po świecie aurorką specjalizującą się w łamaniu klątw rzuconych na smoki i pisać o tym artykuły, a w weekendy dawać koncerty rockowe - uśmiechnął się, kiedy wyobraził sobie tą wybuchową mieszankę, która jednak zdawała się idealnie pasować do Veronicy. Mnogość opcji wydawała się ogólnie być lepszą sytuacją niż ich niedosyt, chociaż być może odnosił takie wrażenie dlatego, że sam znajdował się w odwrotnej sytuacji, a wiadomo że brzytwotrawa sąsiada jest zawsze bardziej zielona. - Albo próbować wszystkiego po kolei, masz przecież w chuj czasu. Praca w radiu się liczy jako dziennikarstwo, nie? Podoba ci się tam? - zagadnął, nie tylko chcąc jej pomóc w rozwiązaniu tych rozterek, ale też zwyczajnie tym zainteresowany, bo robota dziewczyny zaciekawiła go już kiedy pierwszy raz o niej wspomniała; jeśli to było, tak jak może naiwnie sobie wyobrażał, gadanie do ludzi i puszczanie im fajnej muzyczki, to brzmiało jak zajebista profesja. Podróże stanowiły jednak j e s z c z e lepszą perspektywę, co też wyraźnie było widać w rozpromieniającej się znów twarzy Werki i jej ożywieniu związanemu z tym tematem. Magia rzeki zawróciła Ryszardowi w głowie na tyle, że - wciąż wspominając siłę tamtego uczucia - kiedy rzucił sugestię o szoferze, był praktycznie przekonany o tym, że rzeczywiście za kilka miesięcy wylądują razem w tym vanie czy camperze i przejadą całe Włochy wzdłuż i wszerz, tworząc najpiękniejsze wspomnienia, które będą do nich wracać po latach. Była to bardzo ekscytująca myśl, chociaż nie wyrażał jej głośno, bo wiedział, że nie powinni oficjalnie niczego planować, żeby oszczędzić sobie ewentualnego rozczarowania gdyby jednak coś poszło nie tak przed wakacjami; w myślach jednak już czuł to ciepło włoskiego słońca na twarzy, widział Werkę pląsającą beztrosko po plaży i czuł słodki smak wina, którego nawet szczegół nie lubił, ale w tych wizjach to nie miało znaczenia. W nich wszystko było przecież cudowne. - Tak, mojego kolegę z warsztatu. Łysy, po czterdziestce i pluje jak mówi. Na pewno ci się spodoba - uściślił z nieudaną powagą, rozbawiony nie tylko tym żarcikiem, ale i powstającą właśnie smugą farby na czole dziewczyny. Sam pewnie wyglądał nie lepiej, ale nie przejmował się tym kompletnie, tak samo jak tym że Werka weźmie jego słowa na poważnie. Bez względu na padające tu słowa, ich intencje były jasne jak to włoskie słońce, dlatego nie musiała wyjaśniać kwestii swoich planów na noce. Ryszard doskonale wiedział, że zmarnowanie ich na spanie byłoby marnotrawstwem. - Sen jest dla słabych, ale masz rację, prawko zawsze się przyda - przyznał; kiedy zadawał kolejne pytanie, nie spodziewał się że wywoła on w dziewczynie jakieś negatywne odczucia i przede wszystkim nie miał pojęcia, że jego osoba miała aż taki wpływ na jej decyzję. Gdyby wiedział, pewnie by się przeraził. I ucieszył. W końcu oznaczałoby to, że pierwszy raz komuś spoza rodziny rzeczywiście na nim zależy - może pochopnie, może za szybko, może ulotnie, ale jednak. Odpowiedź przecząca nieco go zaskoczyła, zwłaszcza w kontekście tego, że wcześniej między wierszami jakby narzekała na relacje rodzinne, ale skłamałby twierdząc, że nie poczuł jakiegoś ukłucia ulgi, że jej serce jednak pozostawało na Wyspach. - No tak, dobrego towarzystwa nic nie zastąpi. Ja na przykład pojechałem na półtora roku do Czech i było zajebiście, ale jednak no... Bez bliskich to nie to samo - przyznał - To fajnie, że nie spierdalasz na zawsze - dodał z szerokim uśmiechem, wykonując ostatni zamaszysty ruch pędzla na ścianie i cofnął się o kilka kroków by podziwiać efekt. Niesamowita biała ściana. - Czuję że to co tu stworzymy będzie zbyt zajebiste, żeby to zostawić - oświadczył wesoło, a to, czy miał na myśli tylko wystrój pokoju czy coś innego, pozostawało do interpretacji.
- Podróżująca po świecie aurorka specjalizująca się w łamaniu klątw rzuconych na smoki, która pisze o tym artykuły i jeszcze w weekendy daje rockowe koncerty brzmi… – mówiąc to na jednym wdechu, poczuła, jak dosłownie grzeje się jej mózg. - Bardzo ciekawie. Jego uśmiech poprawił jej humor, bo w Rickym było coś, co zarażało optymizmem. Trudno powiedzieć, jak wielki udział miała w tym jego wrodzona, niewymuszona charyzma, a na ile to był po prostu ten czar, na który okazała się tak podatna. Choć on nie widział dla siebie jeszcze jasno wyklarowanej drogi, w tym momencie poczuła pewność, że na pewno prędzej czy później coś złapie. Ludzie tacy jak oni szybko odnajdują się w show-biz, może powinna mu to zasugerować? Nie ośmieliła się jednak na żadną uwagę tego typu, na razie po prostu skupiając się na rozmowie. Ciekawość i śmiałość mogły okazać się zwodnicze, jeszcze przekona go do bycia aktorem i przez lata będzie żałowała, że całuje na srebrnym ekranie te piękne ladacznice. To byłoby dla niej potworne, bo była pewna, że w takiej sytuacji niż nie wybrałby jej. - Nie znasz moich rodziców. – W jej głosie zabrzmiał żal, bo tak wiele od niej oczekiwali. Na czele z tym, by deklaracja dotycząca zawodu była pewna, ostateczna i złożona w dniu odebrania dyplomu. Ach, i najlepiej, żeby szła w ślady ojca. Tak przynajmniej wnioskowała z nielicznych rozmów, jakie odbyła z nim na przestrzeni ostatnich lat. - Podoba, jest na pewno lepiej niż w Zonku. Oczywiście nie dopuszczają mnie do mikrofonu, jestem tam zaledwie asystentką. Wiesz, pilnuję harmonogramu i przekładam papiery z kupy na kupę. Ale nie powiem, mam możliwość brania lekcji z dykcji, tak na wszelki wypadek. Może kiedyś jeszcze usłyszysz mnie na antenie. – Wzruszyła ramionami, na nic jednak nie licząc. Kto wie, czy nie zrobi po drodze czegoś głupiego. Jak na przykład nagła zmiana zdania lub schowanie głowy w piach w decydującym momencie. Gdyby tylko mogła zgadnąć, co chodzi mu po głowie, zgodziłaby się w dwóch kwestiach. Stanowczo dość mocno ich pierdolnęło i nie powinni się temu tak łatwo poddawać. Wystarczy, że w tej chwili dowiedziałby się o takim Cedzie i cały czar mógłby prysnąć, no, może nie cały, ale znaczna jego część. Z przerażeniem zrozumiała w tejże chwili, że złamałoby to jej serce na pół. Poczuła się winna całej tej sytuacji, choć stan jej relacji z Puchonem był już klarowny. Sama powiedziała, że nigdy nic z nich już nie będzie. Oprócz tego trudno byłoby jej oponować z faktem, że rytuał jakimś sposobem zasiał ziarno uczucia. Przypomniał, jak wspaniale jest kochać i kusił, żeby zakochać się w nim. Na to wszystko było jednak za wcześnie, niektóre rzeczy na pewno nie powinny zostać powiedziane, choć czasami jest to tak jasne i nieskomplikowane, że samo ciśnie się na usta. Widziała jego rozbawienie i sama nie mogła zachować powagi. - Na pewno – chichotała, myśląc sobie, że to całkiem słodkie. Miło było spotkać w końcu na swojej drodze kogoś, kto tak wiele rozumie między wierszami. Kiwnęła również głową na znak, że nie zamierza zaniedbać kwestii egzaminu na prawo jazdy. Co prawda nie miała ani samochodu, ani kasy na jego zakup, ale… to tak na wszelki wypadek, jakby wszystko poszło po ich myśli. Wysłuchała jego słów do samiusieńkiego końca, nie onieśmielając się mu przerywać. Po pierwsze – jego zaskoczenie, pozytywne, odebrała jako dobrą kartę. Po drugie – Czechy. Po co te Czechy, czemu akurat one i aż na półtorej roku? Chciała usłyszeć w s z y s t k o o tej wycieczce, ale te myśli szybko się rozproszyły, bo przez jego uśmiech w ogóle nie mogła się skupić. Niby spojrzał na ścianę, ale głupia nie była. Miał rację, to co stworzą będzie zbyt zajebiste, żeby to zostawić. Jej mina wyrażała wszystko – ulgę, radość i nadzieję. Odłożyła pędzel na pokrywkę od farby, wałek rzuciła zwyczajnie na ziemię. Szła w jego kierunku niespiesznie, choć przecież cała się niecierpliwa. W końcu stanęła tuż przed nim, zerknęła na białą ścianę, próbując zrozumieć, co też najlepszego się tu dzieje. W końcu wspięła się na palce, przyciągnęła go do siebie jedną ręką, zaś drugą musnęła w zamyśleniu jego usta. - Też mi się tak wydaje – mruknęła, a po jej twarzy błąkał się wiele mówiący uśmiech. - Kierowniku, zarządzam przerwę na fort. Opowiesz mi o tych Czechach.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Wzmianka o rodzicach nie brzmiała zbyt dobrze, było to tylko jedno zdanie, ale Ryszard bez trudu wyczuł w niej żal i jakieś napięcie, doszedł więc do wniosku, że musieli być to ludzie z gatunku takich, którzy staliby na przeszkodzie w spełnianiu werkowych marzeń. Nie pasowało to zbytnio do tego wizerunku Seaverów, o których się mówiło w czarodziejskim świecie, to znaczy piratów, podróżników i hulaków. Ani do Weroniki, która przecież zasługiwała na gwiazdkę z nieba, albo i na cały księżyc, a nie na czepiających się jej planów starych. Pokiwał tylko głową, że rozumie problem i słuchał dalej; opis obowiązków w radiu nie brzmiał aż tak ekscytująco, jak sobie wyobrażał, ale najważniejsze było to, że Werce się podobało, no i że istniała szansa na usłyszenie jej w radiu To dopiero byłoby coś! - No, czaję. Nie wszystko od razu. Ja też na początku robiłem tylko jakieś pierdoły i świeciłem Lumosem pod maskę, nudy jak nie wiem... No, w każdym razie koniecznie musisz mi powiedzieć jak będziesz na antenie, żebym se puścił - powiedział z entuzjazmem, przyjmując za pewnik że tak właśnie się wydarzy. Przecież w jego oczach Veronica była zdeterminowana, ambitna i nieustraszona, a więc na pewno nie zamierzała się poddać przy byle przeciwności losu; Ryszard wróżył jej wielką karierę, w radiu albo i nie. Ale gdzieś na pewno. Czy to miało jakiekolwiek znacznie, czy powinni czy nie powinni poddawać się wywołanemu magią uczuciu, skoro po prostu to zrobili, nie bacząc na konsekwencje i komplikacje, jakie mogą dopiero nastąpić? Prawdopodobnie nie. Przecież do zakochania jeden krok, a oni zrobili już przynajmniej kilka susów i nawet gdyby teraz któreś zechciało się zatrzymać, cofnąć, zawrócić, to było na to za późno. A gdyby któreś chciało wyznać coś, co poddałoby w wątpliwość początkowe szczere zamiary i zasiało ziarnko niepewności, zazdrości w drugiej osobie? Czy wtedy wszystko runęłoby jak karty w eksplodującym durniu? Nie dowiedzą się, dopóki nie padnie imię pewnego Puchona, który jak na razie w odczuciu Ryszarda był tylko sympatycznym ziomkiem, który zachował się w porządku na dramatycznym kółku IKR. I o którym jak dotąd ani przez moment nie pomyślał, błogo nieświadomy tego, jak intensywnie chłopak chodzi po głowie Verce. Nie musiała dwa razy mu powtarzać, że nadszedł czas na przerwę, bo chociaż przyszedł tu ze szczerym zamiarem uczciwej pomocy, to nie zamierzał poprzestać na samej pracy, nie byłby wtedy sobą; a że pomalowali już calusieńką ścianę, to zdecydowanie był dobry moment na to, by pożyteczne zastąpić przyjemnym. Odwzajemnił pocałunek, przeciągając go aż zabrakło im tchu, zanim faktycznie zabrał się za to, co zarządziła dziewczyna: budowanie fortu. Jako samozwańczy kierownik tejże budowy zaczął więc po kolei rozkładać przyniesione przez nią koce, unosić je zaklęciami i jednocześnie tłumaczyć jednoosobowej ekipie, co ma zrobić z pozostałymi tekstyliami, żeby wszystko wyszło zajebiście. Oczywiście przy okazji śmiali się i dokazywali, bo humory dopisywały im jeszcze bardziej odkąd pojawiła się perspektywa relaksu na przytulnych poduszkach; budowa kryjówki poszła jednak całkiem sprawnie i już kilka chwil później w kącie poddasza powstał wspaniały fort. Kiedy do niego wchodzili, Ryszard doskonale wiedział, że to nie przerwa, a koniec robót na dziś, i najprawdopodobniej nie wypełzną stąd aż do południa; trudno, wcale nie zależało mu na szybkim ogarnięciu pomieszczenia, w końcu im więcej pretekstów do odwiedzin u Werki, tym lepiej. A jeśli każde malowanie i ozdabianie będzie się kończyło tak jak to dzisiejsze, to mógłby to robić do końca życia. Może powinien zostać budowlańcem. Na razie jednak położył się wygodnie trochę na poduszkach, a trochę na Veronice, tak jak wtedy kiedy leżeli, słuchając Luumos w jego mieszkaniu; przyszło mu do głowy, że i tutaj przydałoby się jakieś radyjko - na razie jednak musieli wypełnić ciszę sami. Albo nie musieli, milczało im się przecież równie dobrze; Werka jednak już wcześniej podłapała wspomniany mimochodem temat Czech, więc Ryszard postanowił odpowiedzieć. Dosyć oględnie, bo wcale nie miał ochoty zagłębiać się teraz w tamtą dramatyczną ucieczkę przed rozpaczą po rozstaniu z Szarlotą, ale głupio byłoby też zbyć pytanie. - Byłem w Souhvězdí na wymianie, chciałem pojechać na całe studia, ale jak zaczęły się te inby ze smokami, to wróciłem. Ogólnie było fajnie. Dużo piwa i takie tam - opowiedział, pomijając wątek motywacji do wyjazdu oraz takie szczegóły jak to, że większość czasu spędził w Czechach najebany jak szpadel pędzonym pokątnie w dormitorium nowych kolegów bimbrem. Trunek był co prawda prima sort, ale jakoś mu się wydawało, że Weronika niekoniecznie doceni tę ciekawostkę - a przyłapał się na tym, że wolałby, żeby poznała go jednak od tej nieco lepszej strony. - Mówiłaś wcześniej o swoich starych. Są jacyś zjebani? Nie chcą żebyś została podróżującą po świecie smokolożką zajmującą się... ee... no, tym wszystkim? - zmienił nieco temat, przypominając sobie tamtą wzmiankę, która zwróciła jego uwagę. Fort był zdecydowanie lepszym miejscem na dzielenie się tego typu bolączkami niż środek remontu, tak mu się przynajmniej wydawało.
Zabrakło jej tchu i zrozumiała, że przerwa przerwą nie będzie. No dobra, taki od początku miała zamiar. Nie zwykła być również tak posłuszna, ale w życiu zdarzają się przecież wyjątki. Z tego powodu słuchała poleceń pana kierownika, który okazał się wielce wykwalifikowanym specjalistą od fortów. Próbowała zachować powagę, resztki rezonu, ale czuła, że przy nim nie musi. Choć zdawało jej się, że dawno zabiła w sobie tę dziecięcą część siebie, tę beztroskę, poczucie, że nie musi nikogo udawać, okazało się, że odpowiednim towarzystwie życie stawało się… cóż, dziecinnie proste. Choć i niedawny pocałunek, i spojrzenia, jakimi się wymieniali, jasno wskazywały na to, że dziećmi już nie są. Wierzyła jednak, że na wszystko przyjdzie odpowiedni czas. Wpełzła do fortu pierwsza, bo przecież Ryszard był niewątpliwie dobrze wychowanym dżentelmenem. Ułożyła się na poduszkach i natychmiast poczuła, jak on ufnie kładzie się po części na niej. Ciepło i bliskość niezmiernie ją kusiły, ale z drugiej strony perspektywa kontynuowania rozmowy wydawała się równie atrakcyjna. Może nawet nieco bardziej, bo po prostu chciała go poznać. Dowiedzieć się, co robił w tych Czechach, które były kolejnym pretekstem do poznania kolejnej historii z jego życia. Nie przypuszczała, że wkraczali na grząski grunt, że ktoś złamał mu serce, a kraina piwem i kołaczami płynąca była ucieczką. Zakrapianą bimbrem i zapewne niejedną nieprzyzwoitą historią, której nie będzie jej dane poznać. Przynajmniej póki co. Przez chwilę milczeli i to też było przyjemne. Bardzo nie lubiła ludzi, którzy nie doceniali ciszy – było w niej tyle piękna, co w muzyce. Nie zamierzała go z siebie zrzucać, ale przekręciła się tak, by móc widzieć jego oczy. Przegryzła wargę, bo nie umiała – stop, nie – nie chciała odrywać od nich spojrzenia. Kąciki ust same unosiły się do góry, z pewnością mógł to zobaczyć, ale czy to coś złego? W każdym razie po jakimś czasie podjął przerwany wątek… Traktując go nieco lakonicznie. Jako zapalona podróżniczka, chciała wiedzieć, czy bywał w jakichś zamkach oprócz szkolnych kwater. Czy zabrali ich na wycieczkę do Pragi, czy przechadzał się po Moście Świętego Karola, jak wyglądała panorama miasta, gdy wspinał się na Hradczany? Nic jej nie powiedział i czuła się trochę zawiedzona. Dużo piwa i takie tam brzmiało podejrzanie, ale była zbyt rozanielona, by poświęcić uwagę temu ziarnku wątpliwości. Nie podejrzewała go to, by cokolwiek przed nią ukrywał. W końcu był… inny. - Inby ze smokami nie były wesołe – przyznała z powagą, tym razem nieudawaną. Nie wspominała tych czasów rzewnie, bo śmiertelnie niebezpieczne rzeczy były na porządku dziennym. Owszem, wróżki są upierdliwe, ale przynajmniej nie palą ludzi żywcem. - Ale cieszę się, że wróciłeś. Tutaj też mamy dużo piwa, tu też bywa fajnie – mruknęła, odpływając natychmiast w te nieco bardziej przyjemne rejony. Jej ręka powędrowała ku jego twarzy, odgarnęła na bok jakiś splątany kosmyk włosów, Veronica z powrotem się uśmiechnęła. Nie ma przypadków, są tylko znaki. Mina się zmieniła, gdy wspomniał o rodzicach. Westchnęła, bo niechętnie o tym mówiła, ale rozumiała powody, dla których pytał. Chciał ją poznać, to normalnie. Nienormalne było to, jak bardzo nie lubiła o tym mówić. - I tak i nie. Niby są okej, ale… ojciec ciągle jest w drodze, prawie w ogóle się nie widujemy. Matka jest cały czas, ale ciągle się mnie czepia. Wszystkim zależy tylko i wyłącznie na tym, żeby podtrzymać rodzinną tradycję i poświęcić się tylko podróżom. Lubię je, są super, ale…- Nie jestem po to, żeby zapychać rodowy skarbiec. Nie poświęcę bezpieczeństwa, własnego zdrowia i życia bliskich jak Nico dla ich chorych ambicji… Chciała mu powiedzieć wszystko, ale tym razem nie mogła. Obowiązywały ją przyrzeczenia, a sprawa nie dotyczyła tylko i wyłącznie jej. Z szacunku dla kuzyna, zachowała milczenie. - Nie lubię, jak ktoś mówi mi, co mam robić. To była bezpieczna odpowiedź – szczera, ale lakoniczna. Można powiedzieć, że nieświadomie odpłaciła się pięknym za nadobne. W końcu on też nie podzielił się z nią swoimi czeskimi tajemnicami. - A twoi? Jacy są? – zaryzykowała pytanie, dając upust wcześniejszej ciekawości. Jednocześnie wyciągnęła różdżkę, by przygasić światło wyczarowane wiele milionów lat temu. Kusiło ją, by całkowicie je zgasić, bo tak wiele ważnych rozmów odbywało się w całkowitej ciemności. Ale chciała móc na niego patrzeć, by w razie czego dostrzec moment, w którym padnie o jego słowo za dużo. Bała się, że to spierdoli. Była wręcz przekonana, że tak się stanie.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Fakt, że w ciemnym, ciasnym forcie zrobiło się bardzo przutulnie i atmosfera zdecydowanie nie sprzyjała tylko rozmowom, a jednak zdecydowali się na razie na dalsze poznawanie się, odważnie podejmując ryzyko, że któreś w końcu palnie coś czego będzie żałować. Oboje mieli rzeczy, o których mówili niechętnie, jak te nieszczęsne Czechy; Werka zdawała się zaakceptować to jego niesamowicie nijakie podsumowanie wyjazdu i nie drążyła tematu, nie zadała tych wszystkich pytań które ją nurtowały. Czuł jednak, że dla takiej entuzjastki podróży opisanie półtora roku za granicą słowami "fajne" i "piwo" brzmiało rozczarowująco, dlatego dorzucił dziarsko: - Nie będę ci spoilerował za dużo, tylko kiedyś ogarniemy świstoklik i zobaczysz na żywo! - i w ten sposób upiekł dwa feniksy na jednym ogniu, bo wymigał się od opowieści i (miał nadzieję) sprawił Werce przyjemność taką wizją. Kiedyś już obiecał taką wycieczkę krajoznawczą Marlenie i starym, może po prostu powinni sobie zrobić rodzinny wyjazd integracyjny i zaprosić od razu wszystkich Seaverów? Rozbawiła go wizja grupowej fotki na Moście Karola, którą Cillian na pewno wrzuciłby na wizbooka, a potem jego myśli automatycznie powędrowały w kierunku rodziców Veroniki. Nie żeby rzeczywiscie jakoś szczególnie mu się spieszyło do poznawnia ich, bez przesady; był jednak zwyczajnie ciekawy, co to za ludzie i dlaczego ich córka zawsze ma na twarzy wyraźnie niechętny wyraz, kiedy o nich mówi. Jednocześnie był gotowy na to, że usłyszy od niej, że nieważne, że nic, że nie to nie jego sprawa - i to też byłoby spoko, znalazłby po prostu jakiś inny temat. Przecież jeszcze tylu rzeczy o niej nie wiedział, choćby tego czy jako pół-Włoszka uważała pizzę z ananasem za zbrodnię przeciw ludzkości. - Ojciec zawodowo podróżuje? To się z reguły niekoniecznie lubi się z zakładaniem szczęśliwej rodziny, nie? - skomentował, doskonale utożsamiając się z tym aspektem, przecież w jego przypadku sielanka nie wypaliła z tego samego powodu, angażującej kariery, wiecznych nieobecności i w końcu spektakularnej ucieczki do rumuńskiego buszu czy gdzieś tam. - Szkoda, że matka cię nie docenia tylko dlatego że chcesz iść swoją drogą. Głupio z jej strony - dodał, uśmiechając się pokrzepiająco, jakby odkrywcza wieść o tym że pani Seaver była po prostu durna miała jakkolwiek Verę pocieszyć. Nie wiedział jeszcze o jej najbliższych tyle, żeby móc powiedzieć coś sensowniejszego. I chyba nie był na tyle mądry. Bawił się bezwiednie jakąś wystającą z koszuli dziewczyny nitką, a kiedy przyciemnia zaklęciem światło i zrobiło się jeszcze przytulniej, przeszło mu przez myśl że to znak, że rozmowa dobiega końca i zamiast sekretami czas podzielić się pocałunkami, a dłonią zawędrować z nitki do guzików; Werka zadała jednak pytanie, zanim zdążył cokolwiek zrobić. Czyli robiła po prostu klimat do rozmowy. Też dobrze. - No, u mnie chyba lepiej to wygląda. Stara się nie czepia, bo spierdoliła dosyć szybko ujeżdżać smoki - najgorsze wyrzucił na początek, nawet nie starając się ukryć pogardliwej nuty w głosie, zarezerwowanej tylko i wyłącznie dla szanownej rodzicielki. Chyba nikogo innego nie darzył aż taką niechęcią i zdecydowanie było to widać. - Ale nie wyszedłem na tym źle, bo dzięki temu mam Fiadh, a to jest po prostu cud kobieta, nawet nie umiem tego opisać. Jakby ją ktoś chciał zamienić w fotel, poleciałaby Avada zamiast Bombardy, tyle powiem - natychmiastowo się rozpromienił, wspominając o macosze, która zajmowała specjalne miejsce w jego sercu. - Ojciec jest poczciwy. Fanatyk wędkarstwa, prowadzi przypałowego czarobloga na wizie i wiadomo, czasem coś mu odpierdoli i robi tyrady o odpowiedzialności, ale tłumaczymy se z Marlą, że to z troski. Żebyś słyszała jak jojczył, kiedy się dowiedział że poszliśmy do Avalonu na tą całą smoczą wyprawę. Momentami żałowałem że nic mi tam nie odgryzło głowy - zrelacjonował, śmiejąc się na koniec z tych wspomnień i bulwersu Cilliana, który po ich powrocie miotał się między furią a ulgą. Oczywiście Ryszard się rozgadał, jak to w przypadku tematu rodziny bywało, ale na koniec zapytał Werkę o kolejną kwestię. Liczył na to, że tym razem bardziej pozytywną. - A twoje rodzeństwo? - nie precyzował pytania, bo nie wiedział prawie nic poza tym, że Tim to jej brat i chyba łącznie było ich kilkoro.
W jej oczach błysnął zachwyt, gdy tylko usłyszała o świstokliku. Za każdym razem, gdy myślała, że opanowała sztukę maskowania emocji do perfekcji (co rzecz jasna było tylko jej opinią, od tej dzieliły ją kamienie milowe) zdarzało się coś takiego. Albo czytał w jej myślach, albo dostrzegł zawód na jej twarzy - niezależnie od przyczyny, jego reakcja była w punkt. Zaproszenie do Włoch było mniej bezpośrednie, no bo przecież ustalili, że szoferem ma być plujący kolega. Jego było śmiałe, prostolinijne, naturalne. Ryszard miał w sobie wszystko co, czego tak dotkliwie jej brakowało. Przynajmniej na co dzień, w otoczeniu większości ludzi, bo przy nim wszystko stawało się nagle takie… nieskomplikowane. - Nie mogę się tego doczekać – mruknęła, dusząc w zarodku myśl, że wszystko było nie po kolei. Czy ostatnim razem nie obiecali sobie, że ich kolejne spotkanie będzie niezobowiązującą, kiczowatą randką? Reasumując fakty, najpierw się w sobie zakochali, potem spędzili wspólnie noc, teraz remontowali (można chyba zaryzykować stwierdzenie, że ich przyszłe) miłosne gniazdko i planowali wakacje. Szaleństwo. Nic tylko czekać, aż któreś z nich w tym rozbiegu wpadnie na pierwszą lepszą przeszkodę i zrobi sobie krzywdę.
Rozmowy o rodzinie były mniej przyjemne, ale za to bardziej bezpieczne. Urealniały ich relację, bo przecież nie ma prawdziwej miłości bez przyjaźni, a ta oparta jest właśnie na poznawaniu siebie. Uśmiechnęła się gorzko na słowa o rodzinnym szczęściu, które przez większość czasu było jej po prostu obce. Owszem, miała sporo rodzeństwa i matkę, ale i z nimi nie zawsze było jej po drodze. A do tego dziadek… nie, nie chciała teraz o tym myśleć, bo złe wspomnienia są w forcie zwyczajnie zabronione. - Z reguły to się wyklucza – przyznała mu rację, łagodniejąc. Żałosna prawda była jednak taka, że pomimo tego, że tak rzadko gościł w jej życiu, tak wiele czasu poświeciła na zdobycie jego uznania. W sumie to był jeden z głównych powodów, dla których w ogóle wybrała się na studia. Z kolei, gdy wróciła myślami do matki, w jej oku błysnęła czysta niechęć. To paradoksalne, na świadomym poziomie wiedziała, że Francesca chce dobrze. Ale chyba z jednej strony miały zbyt podobne charaktery, z drugiej zaś odmienne poglądy, by miało prawo skończyć się to inaczej. - Owszem, głupio. Dobrze by było, gdyby w końcu wzięła się za swoje życie, zamiast rozporządzać moim. Teraz jednak nie było dla niej istotne to, co myślą o niej rodzice. Liczyło się to, co pomyśli sobie o niej on. Uświadomiła sobie, że dała niezły popis – wiedziała, że tkwi w niej pierwiastek czystej złośliwości, przed którym chciała go chronić najdłużej jak to możliwe. A jednak pokazała swoją brzydką stronę, niebezpieczny błysk w oku, uraczyła go tonem niepozbawionym zbędnej ironii. Było z niej niezłe ziółko i choć podejrzewała, że Ricky lubi zioło, to bała się, że akurat nie takie.
Przez chwilę wydawało jej się, że chce ją pocałować. Dopiero teraz zauważyła, gdzie błądziła jego ręka i jak respektowała pewne niepisane zasady, trzymając się w i d e a l n e j odległości od guzików. Kusił ją, jak zwykle, ale póki co próbowała się skupić na poznaniu jego wnętrza. Nie chciał, żeby pomyślał, że liczą się dla niej tylko łóżkowe (poduszkowe?) harce, bo wbrew poszeptom rozsądku wcale tak nie było. Jego nieszczęście jej nie ucieszyło, choć teraz lepiej rozumiała, skąd wzięło się przeczucie, że tak dobrze ją rozumie. Wyglądało na to, że mają ze sobą bardzo wiele wspólnego, choć jej ojciec niby co jakiś czas wraca. To jest jeszcze gorsze, niż gdy go nie ma, bo jego usilne próby odbudowania zrujnowanych relacji były dosyć żenujące. Ale były, a matka Ryszarda nawet nie próbowała i to musiało być jeszcze gorsze. - Przykro mi to słyszeć – mruknęła, po raz pierwszy słysząc pogardę w jego głosie. Mówiąc szczerze, do tej pory nie byłaby nawet w stanie sobie tego wyobrazić. Szybko jednak mu przeszło, gdy wspomniał o Fiadh. Macocha? Chyba tak, skoro tak wiele byłby w stanie dla niej zrobić. Zarówno ona, jak i poczciwy ojciec (fanatyk wędkarstwa) brzmieli cudownie. A gdy do równania dodać Marlenę, skrzata Jacka, no i przecież, że Ryszarda, brzmiało to jak bardzo ciekawa gromadka. Przez myśl przemknęło jej, że pewnie ich święta nie są takie pompatyczne. Ich dom taki potwornie pusty, a w rozmowach nie pobrzmiewa echo ukrytych intencji. Ach, a tego czarobloga to koniecznie musi znaleźć! - Może nikt jej nie zamieni i obejdzie się bez przemocy - zachichotała w odpowiedzi. - Poczciwy brzmi przyzwoicie, a troskliwy jak marzenie. Skomentowała jeszcze, zanim nie wspomniał o smoczej wyprawie.
No kruci, faktycznie. Kompletnie już zapomniała, że widziała jego zdjęcie w „Proroku”! - Na cycki Morgany, Ryszard. No tak, przecież ty tam byłeś! Musisz mi koniecznie w s z y s t k o opowiedzieć. – Była zachwycona perspektywą kolejnej ciekawej historii, może też trochę tym, że w jej forcie znajdował się prawdziwy bohater. Który szczęśliwie zachował głowę na karku, bo gdyby nie to, nigdy nie odkryłaby nawet tak wielu z jego zalet. Nie zignorowała jego pytania, które wymsknęło się mu w tym samym czasie co jej prośba. Pokrótce opowiedziała o każdym z nich. Tim, zdecydowanie dla niej najważniejszy, dwa lata temu wziął i wyjechał. Wrócił niedawno i oczekuje, że będzie zachowywała się tak, jakby nic się między nimi nie zmieniło. Z kolei Melody, znany wszem i wobec jako Milo ma w głowie głupotki i psoty. Niewiele poza tym, choć może jeszcze dorośnie. Obu znał z Gryffindoru, kwestię Nicholasa całkowicie przemilczała, bo to trudny temat. O pozostałych powiedziała niezbędne minimum, nie mogąc się doczekać, aż opowie jej o Avalonie.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Nie zniechęcił go ani trochę nasączony złośliwością ton ani ostre jak brzytwotrawa spojrzenie, którym uraczyła go, gdy temat zszedł na jej matkę, bo kto jak kto, ale akurat Ryszard doskonale wiedział jak ogromną niechęcią można darzyć teoretycznie jedną z najbliższych osób, więc jej reakcja wydawała mu się adekwatna. A po drugie nie patrzył na nią obiektywnie, więc uważał, że nawet kiedy nie brzmiała najprzyjemniej i ciskała gromy z oczu to i tak była wspaniała. Wolał jednak, żeby była też zadowolona z tego wieczoru, a nie udręczona wspomnieniem konfliktu z matką, dlatego po prostu przytaknął jej, że rzeczywiście, stara powinna znaleźć sobie jakieś hobby bo ewidentnie jej się nudzi, skoro przypierdala się do takiej zajebistej córki i nie drążył dłużej tego tematu, zamiast tego opowiadając jej co nieco o swojej patchworkowej rodzinie. Bez zastanowienia przemilczał bolesne szczegóły dramatu związanego z odejściem Farrah i to, jak straszliwie zawiódł się wtedy na ojcu, który pogrążył się we własnej rozpaczy i kompletnie go zaniedbał, zostawiając na pastwę losu i - dzięki Merlinowi - skrzata Jacka; nie lubił o tym myśleć, nie chciał o tym mówić, wolał skupić się na pozytywach. Te chyba spodobały się Weronice, chociaż nie aż tak bardzo jak rzucona mimochodem wzmianka o Avalonie. W międzyczasie wysłuchał jeszcze streszczenia o całej gromadce rodzeństwa Seaverów, których okazało się być jeszcze więcej niż zakładał; chętnie wypytałby Verę o coś więcej, o ich relacje, o to jak dorastało się w takim tłoku, o to czy sama chciałaby równie dużą rodzinę czy wręcz przeciwnie, uważa że im mniej tym lepiej, o mnóstwo rzeczy. Widział jednak, że dziewczyna woli temat śmiertelnie niebezpiecznej przygody niż rodziny i szczerze mówiąc, to wcale się jej nie dziwił. Już nabierał oddechu, by uraczyć ją tą samą historyjką, którą opowiadał na przestrzeni miesięcy wszystkim pytającym i która konstrukcją przypominała raczej sensacyjne przedstawienie, ze stopniowaniem emocji, sztuczną krwią, szybką akcją i adrenaliną. Taką, którą ludzie chcieli usłyszeć, żeby potem móc pokiwać głową i powiedzieć "szacun, stary, ale super, co za przeżycie"; nie zrobił tego jednak, bo coś mu podpowiadało, że Verka nie chce słyszeć, tylko słuchać naprawdę. - Wszystko wszystko? - upewnił się, zerkając na nią w oczekiwaniu na potwierdzenie, a potem powrócił do skubania tej nieszczęsnej nitki, bo to pozwalało mu się lepiej skupić, i zaczął mówić, przywołując wszystkie te fatalne obrazy, które od czasu do czasu powracały do niego we śnie i sprawiały, że budził się zlany zimnym potem: - Najbardziej pamiętam, jak śmierdziało, bo wszędzie był dym, okropny, duszący, a do tego to wycie które brzmiało jakby kogoś zarzynali żywcem, nie było wiadomo czy to tylko te duchy czy ktoś obok ciebie serio właśnie płonie. Straszne. I ta świadomość, jak już dotarliśmy do legowiska Starszego i wszystkie zwierzęta zaczęły nas atakować, że o kurwa, to chyba jest misja samobójcza. I ja to tam chuj, ale przecież była tam też Marla, Sasia... - przyznał, po raz pierwszy zdradzając komukolwiek, jak trudne było to przeżycie i że stanowiło coś więcej niż tylko szaloną przygodę. Nie mówił jednak tego żeby wzbudzić litość Werki, nie oczekiwał współczucia, w końcu sam się tam wybrał i gdyby miał podjąć tę decyzję drugi raz, zrobiłby tak samo. Po prostu dobrze było to z siebie wyrzucić i wiedzieć, że zostanie zrozumiany, nawet jeśli Very osobiście tam nie było. - No, ale daliśmy radę. Nie było innego wyjścia - dodał po chwili, próbując powrócić do uśmiechu i typowego dla siebie, pozytywnego tonu, bo przecież nie chciał jej tak całkowicie zdołować tymi zwierzeniami, których pewnie się nie spodziewała. Podniósł rękę, na której nosił otrzymany od Ministerstwa tytanowy pierścień. - No i w nagrodę rozdawali fanty, patrz, takie coś mi dali na sinedolorem. Alarmuje jak coś powinno zaboleć i łagodzi trochę jak oberwę zaklęciem - pochwalił się, uznając że co jak co, ale ten gadżet to zajebista sprawa, w końcu stanowczo zmniejszał szansę na to, że błogo nieświadomy jakiegoś poważnego urazu zejdzie z tego świata szybciej niż by chciał.
Potwierdziła bez zastanowienia, w najśmielszych wyobrażeniach nie mogąc przewidzieć, że mogła być to taka trauma. I słuchała, a z każdym słowem czuła, jak robi się jej coraz to słabiej. To nie brzmiało jak chansons de geste, już prędzej jak relacja z jakichś okopów. Lub mówiąc ściślej – pola bitwy, która pewien konflikt zakończyła, choć przecież nie bez ofiar. Doskonale pamiętała o największym z poświęceń, na jakie zdecydował się doktor Fairwyn. A gdy Ricky opowiadał o smrodzie, dymie i przepotwornym wyciu dotarło do niej, jak wielkie podjął ryzyko. Mówiąc szczerze, po całej hecy z Baxterem miała dosyć Gryfonów, dosyć pochopnie nazywając ich bezmózgimi gumochłonami. Teraz było jej wstyd, bo w końcu zrozumiała, jak wiele wymaga od człowieka odwaga. Ryszard zyskał dotychczas w jej oczach z niejednego powodu – był uroczy, szczery, dobry, ciepły i zabawny. Ale teraz do misternej układanki doszła kolejna cegiełka. W sumie byłby chodzącym ideałem, gdyby nie ta odznaka prefekta. Odkładając żarty na bok, poczuła falę wdzięczności, zwłaszcza, gdy wspomniał o Saskii. Owszem, w toku opowieści przypomniała sobie, że w sumie wybrali się tam razem. Jednak przyjaciółka nigdy nie relacjonowała jej tego w takich szczegółach, choć zdecydowanie było czym się chwalić. Nic dziwnego, zarówno dla niej, jak i dla niego to musiało być ewidentnie trudne doświadczenie, ale Vera była daleka od współczucia. W końcu wyszli ze starcia zwycięsko, wyzwalając czarodziejską społeczność spod wpływu smoków. Poza tym sama nie lubiła, gdy ktoś niepotrzebnie jojczył jej nad rudą czupryną „oj jaka biedna”, choć przecież nie miała problemów takiego kalibru. Niemniej na tyle, na ile była w stanie, rozumiała. Doskonale wręcz pojmowała skomplikowane powody, dla których postawił swoje życie i zdrowie na szali. Sama zamierzała to zrobić, idąc na vendettę przeciwko wróżkom. Zapewne nieporównywalnie mniej niebezpieczną, ale najpewniej równie nieprzewidywalną. Przez chwilę nie wiedziała co powiedzieć, więc po prostu milczała. Z jej oczu biło uwielbienie, którego nawet nie próbowała ukryć, a na ustach (pomimo poważnej atmosfery) błąkał się cień uśmiechu. Który przygasł, gdy tylko wspomniał o chorobie. - Cierpisz na sinedolorem? – mruknęła z przestrachem, myśląc sobie, że jego odwaga graniczy z głupotą. Przecież jeśli tylko coś by się stało w Avalonie… tłumaczyło to też fakt, dlaczego był aż tak wdzięczny, gdy na spotkaniu KRT uwolniła go spod wpływu zaklęcia. Nie była już zła na Adelę, miały to przegadane, aczkolwiek teraz poczuła jakąś niewytłumaczalną falę niechęci wobec dziewczyny. - Jesteś naprawdę szalony, Ryszard. Ale masz szczęście, że przy tym taki… Uroczy. Nie skończyła jednak zdania, bo w półmroku po prostu zamknęła mu usta pocałunkiem, jednym z wielu, które była mu jeszcze winna i zapewne nie ostatnim tej nocy. Zmrużyła oczy, myśląc sobie, że choć nie może zrobić wiele, by wynagrodzić mu trudy i niebezpieczeństwo wyprawy, zrobi co w jej mocy, żeby choć trochę osłodzić mu życie.
Jego słowa okazały się prorocze, bo z fortu nie wyszli aż do południa. Gdy się obudziła, w ustach wciąż czuła specyficzną gorycz nopuerun, który na ostatnią chwilę przywołała niezawodnym i niezastąpionym accio. Zmęczony pracą, w tej chwili spał jeszcze snem sprawiedliwego. Dopóki nie otworzył oczu, nie śmiała się ruszyć z miejsca, nie będąc zawstydzona ani nagością, ani jego bliskością. Skłębione myśli koił spokój jego oddechu, a wszystkie plany (włącznie z tym, by przygotować im gorącą herbatę) odłożyła na potem. Liczyło się tu i teraz, a w tym momencie czuła szczęście i podekscytowanie, które górowały nad strachem czy rozsądkiem. Zerknęła na tytanowy pierścień i wróciły do niej słowa poprzedniego wieczoru. I w tym momencie obiecała sobie, że zrobi wszystko, by nie tylko ochronić go przed światem, ale i przede wszystkim krzywdą, którą mogłaby wyrządzić mu sama. Akurat wtedy otworzył oczy, przeciągnął się i posłał jej szeroki uśmiech. A reszta poranka to już ich słodka tajemnica.
Od Celtyckiej Nocy minęły już trzy tygodnie, pozostawiając po sobie słodkie, upojne wspomnienia i... kto wie? Może coś więcej? Dorosłość polega nie tylko na czerpaniu garściami z wolności, ale też na ponoszeniu konsekwencji własnych czynów. I właśnie teraz miało się okazać, czy @Veronica H. Seaver i @Ricky McGill wyniosą z chwili zapomnienia coś o wiele trwalszego, niż mogliby przypuszczać. Veronica nie mogła mieć wątpliwości - okres jej się spóźniał już od dobrego tygodnia, a to budziło uzasadniony niepokój. Nie mogła żyć w niepewności co do własnego stanu, dlatego dyskretnie zaopatrzyła się w eliksir ciążowy i skorzystała z niego zaszywając się w bezpiecznym zaciszu swojego poddasza. Teraz pozostawało czekać na wynik określony przez kolorem mikstury.
Veronico, rzuć kostką k100 i zastosuj się do wyniku: 2-33 barwa fioletowa - coś ewidentnie poszło nie tak. Niejednoznaczny wynik nie przynosi odpowiedzi i zmusza Cię do powtórzenia testu za tydzień. Tym razem wynik nie będzie pozostawiał wątpliwości. 34-55 barwa malinowa - gratulacje! Zostaniecie rodzicami! Rodzinka może obstawiać czy za dziewięć miesięcy maluch będzie podobny bardziej do tatusia czy do mamusi. 56-80 barwa niebieska - tym razem obyło się bez osób trzecich. Jak się z tym czujecie? Ulga? A może cień zawodu...? 81-99 barwa czerwona - lepiej przejdź się do uzdrowiciela, bo ten kolor nie wróży nic dobrego. Z pewnością nie jest to ciąża, ale istnieje ryzyko, że Ricky sprzedał Ci coś innego niż by chciał. 1 i 100 - taki złoty strzał musi oznaczać coś specjalnego. Gratulacje! Za dziewięć miesięcy na świat przyjdą DWA maluchy!
Wszystko, co mogło pójść nie tak w jej życiu wydarzyło się w przeciągu ostatnich kilku tygodni. Tak jej się wydawało aż do tej pory. Vera nie do końca wierzyła w to, co się dzieje. Patrzyła tępo na ostatnią z wiadomości, które wysłała Ricky’emu, myśląc sobie, że jest skończoną idiotką. Przecież nie powinien oglądać jej w takim stanie – chodziło nie tylko o jej wygląd, ale przede wszystkim samopoczucie. Nie wiedziała, co się stało, ale… już w momencie, gdy aportowało ich na tamtą łąkę czuła, że coś jest nie tak. Że coś jest mocno nie w porządku. Gdy wróciła do domu, od razu pomaszerowała pod prysznic. Szorowała zawzięcie każdy skrawek swojego ciała, zupełnie jakby chciała zmyć z siebie pyłkowy brud. Potem wycisnęła całą odżywkę na włosy i zaczęła je rozczesywać. Przy tym wypadło ich jeszcze więcej niż tam, na feralnym balu. Resztki, które zostały na głowie pokryła olejem arganowym i przebrała się w kraciastą, flanelową piżamę. Nie wyszła z pokoju gościnnego przez cały dzień, próbując zasnąć, ale nie mogła zmrużyć oka. Wszystko do niej wracało – długotrwała wędrówka, wejście do zamku, bal, pocałunek Ryszarda, aż wreszcie ostatni nikły uśmiech Kingfishera. Te obrazy powtarzały się w pętli, chciało jej się od tego wszystkiego płakać. Nie miała już w sobie jednak łez, po prostu leżała, patrząc w sufit a za każdym razem, gdy Nico zaglądał do niej i pytał, czy wszystko w porządku, po prostu na niego warczała. W końcu kroki zawiodły ją tam, gdzie chodzić nie powinna. Była już noc, może pierwsza, może druga – kto wie. Miała przy sobie różdżkę, wizza i koc. Chciała do kogoś napisać, czuła, że potrzebuje pogadać, ale dobrze wiedziała, że jedyna osobą, z którą chciała się teraz zobaczyć był... Spojrzała w stronę fortu, który od czasu kłótni stał się strefą zakazaną. Odpaliła niedawno kupiony muzogram i stuknęła w niego różdżką, a w ciszę przerwała melodia Luumos. Ta sama, której nie powinna słuchać. Też zresztą zakazana. W oddali słychać było pierwszy grzmot. Nadchodziła burza, jedna z wielu, która oczyści ziemię z resztek wróżkowego pyłu. Położyła się na ziemi, przykryła kocem i skuliła w kłębek. Wyciągnęła wizza i w beznadziei naskrobała pierwsze, co jej przyszło do głowy. Odpisał. Napisała. Odpisał. I tak aż do momentu, w którym od słowa do słowa chyba szedł w jej stronę. Bała się. Tak bardzo przerażała ją myśl, co może przynieść to spotkanie. Piosenka po raz kolejny dobiegła końca i wtedy uświadomiła sobie, że tamta noc minęła, że ta jest inna i czas na zmianę repertuaru. Muzyka była smutna, ale miała w sobie siłę, tę samą, której chyba jej brakowało. Jednocześnie podczas tego długiego dnia odkryła, że słuchanie czegokolwiek było jedynym, co w ogóle było w stanie ją uspokoić. Choć musiała leżeć tak blisko muzogramu, bo przecież… do tego wszystkiego była chora. Mogła w sumie nie usłyszeć pukania, nie zauważyła również, że zaczynało padać. Gdy tylko sobie to uświadomiła, odruchowo spojrzała w stronę balkonowych drzwi.
#nacechowany: drzemie we mnie zwierzę (zachowanie)
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Starcie z wróżkami nie było tak krwawe i brutalne jak to ze Starszym Smokiem, co wcale nie znaczy że należało do przyjemnych, a umysłowe gierki i konieczność nieustannego trzymania się na baczności, by nie paść ofiarą wróżkiwej manipulacji okazały się być równie wyczerpujące; kiedy wszystko dobiegło końca i mogli wydostać się wreszcie z tego dziwacznego balu, Ryszard myślał że odczuje przede wszystkim poczucie spełnionej misji i ogromną ulgę. Tymczasem już od pierwszych minut po wylądowaniu na łące towarzyszył mu dziwny, wewnętrzny niepokój, obce mu do tej pory wrażenie niedopasowania do towarzyszącej mu grupy, a w gardle wyrosła mu gula uniemożliwiająca swobodne wypowiadanie się. Na samo wspomnienie pocałunku, z którym rzucił się na zupełnie obcego człowieka, w dodatku na oczach wszystkich - łącznie z Werką - płonął rumieńcem i miał ochotę zakopać się pod ziemią. Jednocześnie bardzo chciał wyjaśnić wszystko z dziewczyną. Chciał ją zobaczyć, chciał jej powiedzieć tyle rzeczy, ale zdobył się tylko na napisanie kilku niezbyt wylewnych wiadomości na wizzengerze, trzęsącymi się rękami i z głosem w głowie szepczącym mu, że nie ma sensu się odzywać, bo tylko zrobi z siebie jeszcze większego pajaca niż dotychczas. Wahał się, gdy zachęciła go do przyjścia, chociaż o niczym innym nie marzył. Wiedział, że i on tej nocy nie zaśnie, tylko będzie leżał, rozmyślając czy mogli zrobić coś inaczej, lepiej? Uratować Kingfishera, który padł ofiarą własnej wyprawy? Nękany tymi przemyśleniami, wspomnieniem chaosu panującego w dworze i okropnym stresem na myśl o spotkaniu z Weroniką, zmusił się do ruszenia w stronę Przystani, ignorując nie tylko deszcz, ale i ściśnięty z nerwów żołądek. Im bliżej balkonu był, tym bardziej panikował; w końcu jednak dotarł na miejsce i zapukał lekko w szybę. Nie było możliwości, by Vera go usłyszała, na szczęście spojrzała w jego stronę. - Hej - wymamrotał po wejściu do środka i... i w głowie miał pustkę. Uśmiechnął się nieśmiało, zaraz spuszczając wzrok gdzieś na swoje buty, i czekał na jej ruch. Merlinie, dobrze było znów tu być. Szkoda tylko, że z jakiegos powodu czuł się tak obco we własnej głowie.
Widziała, że coś mówił, ale szczerze mówiąc nie do końca jego cichy pomruk, z tej odległości nawet muzyka, jak i dźwięk kropel deszczu uderzających w dach był trochę przytłumiony. Mogła tylko zgadywać, jak bardzo ucierpiał jego słuch. Mogła mieć tylko nadzieję, że przyjmuje regularnie mikstury, które przesłała mu pocztą. Że faktycznie przeszedł się do profesora Williamsa albo innego uzdrowiciela. To wszystko było takie trudne… Westchnęła, nie odrywając od niego spojrzenia, choć czaiła się w nim pewna doza nieufności. To nie tak, że chciała się tak czuć albo miałą ku temu powody. Choć mimo wszystko trochę ją skrzywdził, musiała więc wyglądać jak zranione zwierzę. Przegryzła wargę, nie wiedząc, jak zareagować na takie nieśmiałe, jak się mogła domyślać, przywitanie. Zrzuciła to póki co na bakier tego feralnego pocałunku. Niby to rozumiała, ale mimo wszystko wkurzało ją, że z jakiegoś powodu jego buty są teraz ciekawsze niż jej oczy. Omiotła go spojrzeniem, wciąż trzymając dystans i wtedy zdała sobie sprawę, że jest mokry. Przecież pada. Wyjęła machinalnie różdżkę, podeszła do niego ostrożnie. Stuknęła patykiem w jego tors, mrucząc silverto i szybko się cofnęła, zupełnie jakby zrobiła coś złego, choć to przecież był tylko wyraz troski. Przez chwilę prostu na niego patrzyła, niepewna, co zamierza. Był chyba jednak zbyt onieśmielony, żeby przejąć inicjatywę. Zacisnęła palce na różdżce i machnęła ją po raz kolejny. Wygląda na to, że dzisiaj będą porozumiewać się bez słów, a jedynie za pomocą scribo. - Nie słyszę cię. To ta choroba - Napis uniósł się w powietrzu, rozświetlając pomieszczenie srebrno-niebieskim blaskiem. - Dobrze, że jesteś. Dziękuję. Uśmiechnęła się do niego słabo, zanim poświata zniknęła. Ich oczy nie były jeszcze przyzwyczajone do ciemności, toteż przez chwilę jej ręka błądziła w ciemności, zanim napotkała jego dłoń. Mocno ją ścisnęła i pociągnęła go dalej od wyjścia. W stronę fortu, choć póki co nie była pewna, czy w ogóle powinni sobie pozwolić na ten luksus. Nie, póki co zatrzymała się przy muzogramie - stojąc tak blisko, trochę go już słyszała, ale nie za dobrze. Kiwnęła głową na przedmiot i zapytała. - Jak z tobą? Słyszysz coś? Wiedziała, że choroba postąpiła u niej szybciej niż normalnie. W końcu była niewyspana i mocno odczuła stres na własnej skórze. A jak było z tym u niego? I czy… w ogóle powinni rozmawiać akurat o tym, a nie o czymś ważniejszym? Tego nie wiedziała.
#nacechowany: drzemie we mnie zwierzę (zachowanie)
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Kiedy tylko przestąpił próg poddasza i zerknął na Verę, od razu zauważył, że coś jest nie tak; dostrzegł w jej spojrzeniu coś dziwnego, obcego i jakby... dzikiego? Coś, co sprawiło, że przez moment poczuł się, jakby powinien ją najpierw oswoić, dodać otuchy, zapewnić że jest w porządku, że już nie musi się bać, ani Króla Ciemnego Dworu, ani wróżek, ani Ryszarda, ani jego gniewu podczas ich ostatniej konfrontacji - po prostu niczego. Skrępowanie odbierało mu jednak nie tylko mowę, ale i paraliżowało ruchy, dlatego stał jak ta miotła w schowku, jednocześnie karcąc się nieustannie w myślach za to, jak się zachowuje. Z przejęcia nawet nie zauważył, że zmoczył go deszcz, i zorientował się dopiero w momencie w którym Werka za pomocą zaklęcia osuszyła mu ubranie. Miły gest, chociaż dostrzegł w nim wciąż tą samą ostrożność jak u spłoszonej zwierzyny, co w jakiś sposób nie pasowało do okazywanej troski. Zrobiło mu się gorąco, czuł że cały spłonął rumieńcem i wymamrotał znowu coś, co chyba było podziękowaniem - a czego sam nie mógł usłyszeć, bo w znacznym stopniu stracił słuch i gdyby nie świadomość diagnozy jaką postawił im Williams, to pewnie myślałby że to zasługa wizyty na Dworze, bo ewidentnie to po niej mu się pogorszyło. Uświadomił sobie, że powinien jakoś ją uprzedzić, że ma problemy ze słuchem i dostrzegł w tym momencie pewną problematyczność tej sytuacji, mianowicie: żeby ją usłyszał, będzie musiała do niego prawie krzyczeć, a piętro niżej spał przecież jej kuzyn. Na szczęście Werka jako Krukonka szybko wpadła na rozwiązanie problemu, który, jak się okazało gdy przeczytał wiadomość, dzielili. - To ja dziękuję. Że mogłem przyjść - odpisał, czując coś w rodzaju ulgi, że nie muszą rozmawiać, bo komunikowanie się za pomocą pisma wydawało mu się znacznie łatwiejsze niż mówienie. Kiedy Werka chwyciła go za rękę, miał ochotę przyciągnąć ją do siebie i mocno przytulić - nie miał jednak odwagi na takie czułe gesty, więc tylko odwzajemnił jej uśmiech bardzo łagodnie. Dał się jej pociągnąć do muzogramu, a po przeczytaniu wiadomości nachylił się do niego tak, że prawie stykał się z nim uchem. - Ledwo słyszę. Ale lubię tę piosenkę - napisał, gdy dotarła do niego znajoma - i zajebiście smutna - melodia. Zrobiło mu się przykro, gdy pomyślał że to właśnie ona odzwierciedla nastrój Werki. Wygrali, uratowali świat od wróżek, powinna puścić "We are the champwizards". Wyprostował się, odnajdując jakieś pocieszenie w myśli, że w półmroku Vera nie widzi jaki jest zawstydzony. Nie chciał, żeby pomyślała, że wcale nie chce tu z nią być. - Poza słuchem jest ok. Dzięki eliksiry - a po chwili wahania dodał: - Gdybym miał sam iść do Williamsa, umarłbym z żenady. Prawdę mówiąc, teraz też trochę umierał, ale nie miał kompletnie pomysłu na to, co zrobić żeby się wyluzować i otworzyć. Zerknął na Werkę, odrywając wreszcie wzrok z podłogi, i uśmiechnął nerwowo, tak jakby to miało coś pomóc.
Serce się jej krajało, gdy w dostrzegła, że aby cokolwiek usłyszeć musi przykładać ucho do muzogramu. Z nią nie było aż tak źle, przynajmniej na razie, a w myślach coraz częściej obarczała się winą za ich obecny stan. Nie żeby to było takie łatwe do ustalenia - kto tu kogo zaraził. Co nie zmieniało faktu, że od konfrontacji w pustej klasie miała wrażenie, że to ona jest źródłem wszystkiego co złe w ich relacji. Gdy ujrzała napis po prostu smutno się uśmiechnęła. Pomyślała od razu o tym, że łatwo się odkrywa, że za bardzo pokazuje swoją melancholię spowodowaną między innymi tym, co zrobił, że ta muzyka może i była piękna, ale do wesołych się nie zaliczała. Ale obiecała mu, że nie będą do tego wracać i wcale nie zamierzała, choć uczuć nie da się tak łatwo wyplenić. Swoją drogą chyba po raz pierwszy na tak świadomym poziomie wykiełkowała w jej głowie myśl, że powinna przed nim ukryć, jak się czuje. Do tej pory Vera istniejąca dla świata i dla Ryszarda były dwiema różnymi osobami. Jedna z nich bywała wyrachowana i cyniczna, druga była zdecydowanie bardziej otwarta i spontaniczna. Teraz to wszystko nie miało znaczenia, bo przecież i tak czuła się nieco obco. Czuła przede wszystkim strach i złość, której w ogóle nie rozumiała. Choć teraz jej zdenerwowanie było poniekąd słuszne. Bo gdy tylko przeczytała, że nie był u profesora Williamsa pokonała dzielący ich dystans i złapała za koszulkę. Przyciągnęła go do siebie (choć z jej siłą to bardziej ją ciągnęła do niego) i coś do niego powiedziała. Potem uświadomiła sobie, że na pewno nie słyszy jej warczenia, toteż niedbale machnęła różdżką. - Nie byłeś u niego? Ale u kogoś byłeś? – Patrząc na niego uparcie i nieustępliwie. Twarz tak blisko twarzy, znowu, choć w innym kontekście. Czy mógł zobaczyć, jak jej oczy w pewnym momencie łagodnieją? Czy zrozumiał, że w momencie, gdy puściła skrawek ubrania absolutnie wygrał? Czuła jego zapach przemieszany z wonią deszczu i jedyne, o czym mogła teraz myśleć to miękkość jego ust. - Przepraszam. – Pod sufitem pojawił się kolejny napis, zupełnie jakby przestraszyła się swojej reakcji. Zarówno tej pierwszej, jak i drugiej. A może przepraszała za coś, czego jeszcze nie zrobiła? Niewiele myśląc, po prostu go pocałowała. Po chwili otworzyła z powrotem oczy, a gdy w końcu na niego spojrzała w jej uśmiechu nie było smutku. Przez chwilę, bo potem szybko pojawił się w nich strach. Jeśli choć trochę ją obejmował, wyswobodziła się z tego i niemal potykając o muzogram czmychnęła do fortu. Musiała się skryć, schować, pójść gdzieś, gdzie czuła się bezpiecznie. Czy chciała, aby podążył jej śladem? Niewątpliwie. Ale czy da się tak łatwo oswoić? Czas pokaże.
#nacechowany: drzemie we mnie zwierzę (zachowanie)
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Kiedy szarpnęła go za koszulkę, aż się zachwiał, bo kompletnie nie spodziewał się tak niespodziewanego, gwałtownego gestu; z ich dwójki to raczej on był tym wykonującym niekontrolowane ruchy kończyn, bo nie mógł ustać spokojnie dwóch minut. Werka nie rzucała się na niego dotychczas, chyba że z pocałunkami albo w euforii. Nigdy w złości, a chyba właśnie to dostrzegł teraz w jej oczach, które wręcz ciskały gromy. A może to nie był gniew, tylko upór? A może coś jeszcze innego? Zupełnie nie potrafił jej dziś rozgryźć, a przecież wcześniej nie miał z tym problemu. Bardzo chciał wiedzieć, czym to wszystko było spowodowane, dlaczego Wera miała w oczach tą dziwną dzikość, dlaczego on sam czuł się skrępowany każdym słowem, ruchem i gestem, chociaż kiedyś był tak otwarty i wyluzowany. Teraz wręcz nie mógł w to uwierzyć, w to jak normalnie się kiedyś czuł i jak normalnie było między nim a Werką. Czy jeszcze kiedykolwiek będą w stanie do tego wrócić? Chciałby, ale nie miał pojęcia czy będzie potrafił. - To krępujące - wyznał, zawstydzony już podwójnie, nie tylko wizją wizyty u uzdrowiciela i przyznania mu się do podejrzenia choroby wenerycznej, ale i tym że nie miał odwagi by to zrobić. A może wcale nie pisał już o tym, a o ich obecnej sytuacji? Tymczasem spojrzenie dziewczyny wyraźnie złagodniało, a on nie miał pojęcia z jakiego powodu, ulżyło mu jednak że tak się stało, bo nie wiedział jak długo jeszcze zniesie ten intensywny, natarczywy wręcz wzrok - a naprawdę bardzo się starał, by tym razem już nie odwracać swojego. Nie chciał jej jeszcze bardziej rozjuszyć. Pokręcił powoli głową na znak że nie ma za co przepraszać, przecież nic się nie stało i wtedy nastało kolejne zaskoczenie. Vera znów na niego natarła, ale tym razem w znacznie milszy, choć nie mniej stresujący sposób. Z pocałunkiem. Naturalnie, odwzajemnił go, chociaż lekko i niewinnie; zaskoczony, nie wiedział co zrobić z rękami i kiedy wreszcie nieśmiało, delikatnie ulokował je gdzieś w okolicy jej talii, Werka odsunęła się i wyślizgnęła zanim on zdążył odpowiedzieć jej uśmiechem. A potem uciekła. Stał przez chwilę w miejscu, bijąc z myślami, czy powinien iść w jej ślady - bardzo chciał, ale nie wiedział, czy ona chce. Może więc bezpieczniej byłoby się wycofać, wyjść, usunąć w cień i zniknąć zamiast narazić na to, że uzna go za natarczywego i spotkać z odmową? Wreszcie zmusił się, dzięki zachowanym jeszcze w duszy resztkom gryfońskiej odwagi, do zaczajenia się w okolicy fortu, w którym chowała się dziewczyna. Ostrożnie odchylił połę koca zasłaniającego wejście i zajrzał do środka, wyraźnie speszony zarówno wcześniejszym pocałunkiem jak i tym naruszaniem jej prywatności, której właśnie się dopuszczał. - Mogę? - wyczarował niepewnie, a litery zadrżały w powietrzu tak jak pewnie zadrżałby teraz jego głos. Dlaczego to wszystko nagle było takie trudne?
Ta chwila, która dzieliła ją od czmychnięcia w fort a, jak to nazwał, naruszenia jej prywatności, dłużyła się niczym wieczność. Veronica siedziała w nim skulona, obejmując rękoma nogi, czekając na to, co nadejdzie, a bała się, że nadejdzie nic. Że Ricky się spłoszy, że po prostu ją tu zostawi, choć przecież wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że i jemu na niej zależy. Chociaż trochę. Gdy w końcu jednak zobaczyła ruch w półmroku, zamarła. Była tak s z c z ę ś l i w a, że sobie nie poszedł, że mimo wszystko, pomimo dziwnego wstydu, która zdążyła już zauważyć, zdecydował się na podjęcie próby oswojenia jej strachu. Spojrzała na napis, który przez chwilę drżał w powietrzu. A potem, zanim zgasło światło, na niego. Patrzyła na niego z nieufnością, ale i zaciekawieniem, nie mogąc odnaleźć się w tej sytuacji i w nowym wydaniu. Jej odpowiedź nadeszła po krótkiej chwili, po prostu kiwnęła głową na tak. Przez moment nic się nie działo, ale to przecież nie dziwne. O ile poza fortem na poddasze sączyło się światło księżyca, o tyle już w środku gruba warstwa koców i pled nie przepuszczała nocnego blasku. Wyjęła różdżkę i wykonała odpowiedni ruch, szepcząc inkantację. - Chodź, no co ty. – Zupełnie jakby to wszystko było oczywiste, bo przecież kiedyś właśnie takie było. Westchnęła i spróbowała się rozluźnić, nie tuliła się już do nóg jak dziecko z chorobą sierocą, po prostu wyciągnęła rękę i go do siebie delikatnie przyciągnęła. Sama jednocześnie wyłożyła się na ziemi przykrytej sporą warstwą poduszek, trochę licząc na to, że Ryszard skuma cza-czę. Że po prostu ją przytuli, tak zwyczajnie. W każdym razie wyciągnęła różdżkę i zarysowała w powietrzu kolejne lśniące litery. - Wszystko jest dziwnie trudne, co nie? – zapytała, pełna obaw, czy tylko ona tak to odczuwa. Gdy litery zniknęły, pochłonęła ją ciemność i niepewność. Nie wiedziała co prawda, co tu dodać, albo srebrne światło dodawało jej otuchy. - Chciałabym mieć czasozmieniacz. Wiem, że dobrze zrobiliśmy, ale to było straszne. Nie spodziewałam się tam zobaczyć to, czego byłam świadkiem. Szybko pożałowała swoich słów. Można je było zinterpretować na różnoraki sposób, choć akurat miała na myśli głównie wspomnienie oblicza Króla Ciemnego Dworu. Wciąż słyszała echo jego śmiechu i czuła, jak wróżki z niej szydzą. Przymknęła oczy, dotknęła machinalnie głowy. Włosy pokryte olejem oczywiście jeszcze nie odrosły. A tak w ogóle to musiała wyglądać teraz okropnie. Było jednak zbyt wiele słów, których nie mogła dusić w sobie, toteż fort znowu rozjaśnił się nikłym światłem. - Nie miałam na myśli tamtego, nie martw się. Dobrze zrobiłeś, ten dupek mógł wszystko zniszczyć. A już myślałam, że tylko w bajkach pocałunki ratują życie.