C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Ach, jedne z najsłodszych stworzeń, które tu są - pingwinki! Ależ niesamowicie znaleźć się między tymi uroczymi zwierzakami! Szkoda tylko, że to nie są te najsłodsze - psingwiny. Tutaj możesz niestety spotkać te dziksze gatunki pingwinów.
Poniższe kostki są obowiązkowe.
Kostki:
1 - Może nie trzeba było podchodzić do nich... Psingwinki są bardzo urocze, ale też niesamowicie lubią towarzystwo ludzi. Zaczynają biegać wokół Ciebie i aż trudno Ci utrzymać równowagę. Dopóki ktoś Ci nie pomoże - nie możesz się wydostać z tłumu psingwinów. Rzucasz też kostką k6 ile razy się wywróciłeś przez lgnące do Ciebie nieloty. 2 - Chciałeś sobie pogłaskać psingwiny, a tutaj z wody nagle wylatuje śmigacz! Rzuć kostką k6 by dowidzieć się na ile metrów poleciałeś do tyłu. Zakręć też kołem zagłady, by zobaczyć co sobie zwichnąłeś/uszkodziłeś. 3 - Może biegasz w poszukiwaniu pingwinów, a może całkiem niechcący tu trafiłeś. Ale zamiast na słodkie psingwiny, stajesz oko w oko ze smoczym pingwinem! Jeśli masz 15 lub więcej punktów z ONMS - wiesz, że czerowny dziób znaczy zianie ogniem. Udaje Ci się w porę uciec (możesz jednak założyć, że Ci się nie udaje, jeśli chcesz). Jeśli nie masz wystarczającej ilości punktów - smoczy pingwin zieje na Ciebie ogniem. Możesz zakręcić kołem zagłady w jakim miejscu będziesz miał poparzenie. Jeśli nie zajmiesz się tym odpowiednio - zostanie Ci blizna. 4 - Myślisz, że trafiasz na bardzo słodki i urocze pingwiny. Pewnie nie masz pojęcia, że to akurat młode śmigaczy. Nadopiekuńcze pingwiny pojawiają się obok was i zaczynają dziką szarżę! Dziobią jak szalone, musisz uciekać! Rzuć kostką k100, by zobaczyć jak dużo masz ran. Jeśli masz kostkę 85 lub więcej - potrzebujesz kogoś kto ma 15 lub więcej punktów z uzdrawiania, by uniknąć cięższych konsekwencji. 5 - Kiedy dostajesz się na pole pełne pisingwinów widzisz okrutną scenę - oto olifant chce pożreć małego psingiwnka! Jeśli rzucisz mu się na ratunek, psingwin będzie za tobą chodził do końca feriowego pobytu. Możesz zacząć używać powiedzenia wierny jak pisingwin. 6 - Akurat jesteś w środku bójki dwóch smoczych pingwinów! Pewnie walczą o jakąś uroczą pingwinkę. W każdym razie zieją ogniem gdzie popadnie i zanim zdążysz usunąć się z ich zasięgu rażenia - lód rozpuszcza się pod tobą. Wpadasz do wody i koniecznie potrzebujesz drugiej osoby do ratunku!
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Autor
Wiadomość
Valerie Lloyd
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : blizna na łuku brwiowym; nosi kolorowe soczewki, najczęściej brązowe
Wspaniały pomysł. Te dwa słowa zahuczały w jej głowie. Nie pierwszy raz Harmony okazywała serdeczne zainteresowanie jej osobą, ale w jej głosie nie było nawet śladu wahania czy współczucia. Naprawdę uważała, że to dobry pomysł. Val poczuła się nieco pewniej, przez chwilę wyobraziła siebie w aurorskich szatach, walczącą z jakimś potężnym czarnoksiężnikiem. A potem oprzytomniała. Wow, coraz częściej zdarzało jej się pogrążyć w głębokich rozmyślaniach. Czas zejść na ziemię, Lloyd. Trudno jej było wyobrazić sobie rodzinny dom Remy. Czy był pusty, a meble przykryto pokrowcami, żeby się nie kurzyły? Z tego co wiedziała, Seaverowie dużo podróżowali. A może wręcz przeciwnie, był pełen życia i pamiątek zebranych podczas licznych wojaży. W każdym razie, Val chętnie go zobaczy. Uśmiechnęła się w odpowiedzi na propozycję przyjaciółki. - Dziękuję, pewnie skorzystam. Ile można siedzieć w St Ives? - zażartowała nieśmiało, bo doskonale znała odpowiedź. Długo, a może i nawet całe życie. Ale jedna niewielka wycieczka na pewno jej nie zaszkodzi. Spojrzała na Remy chyba z zazdrością. Choć jej entuzjazm był zaraźliwy, jej pewność siebie nie do końca. A może trochę? Val pomyślała znowu o byciu aurorem. I o tym, że przyjaciółka będzie wspierać ją w tym pomyśle. Nie miała prawa jej zazdrościć, to było brzydkie uczucie. Trochę się na siebie zezłościła, ale nie dała tego po sobie poznać. - Daj znać gdzie i kiedy, a przyjdę z najpiękniejszym banerem na całym stadionie. Obiecuję - powiedziała tylko, nie odwracając wzroku od dziewczyny. Było jej bardzo miło, gdy spostrzegła ciepły uśmiech Remy. Odniosła też wrażenie, że znowu autentycznie a nie z litości chętnie pozna jej rodzinne miasto. Och, ile ona jej tam pokaże! Piękny port, piaszczyste plaże i knajpki znajdujące się nad brzegiem morza. Zjedzą fish’n’chips, napiją się coca-coli a na deser zjedzą lody. Będzie cudownie! Obserwowała, jak Maluch wdrapuje się do plecaka Remy, a potem pacnęła otwartą dłonią w czoło. No jasne, kompletnie zapomniała, że jej przyjaciółka będzie na boisku. O losie, i komu teraz kibicować? Puchonom oczywiście. Zdobędą przerażająco dużo punktów, pomimo tego, że Remy złapie znicz. Zarumieniła się jak burak i ochoczo przystanęła na propozycję Seaverówny. Po chwili w zatoce psignwinów zostały po nich tylko ślady butów na śniegu, a dziewczęta i Maluch wygrzewali się w mieszkalnych grotach.
Z jednej strony pobyt na feriach był rzeczywiście jakiejś formy urlopem, z drugiej wciąż pozostawał pedagogiem na wyjeździe organizowanym przez szkołę, w której był zatrudnionym. Nie mógł więc pozwolić sobie na całkowite ignorowanie obowiązków nauczyciela, nawet jeśli nie prowadził aktualnie ani warsztatów dla studentów, nie organizował kółka ani nie planował lekcji. Spacerował korytarzami mieszkalnego lodowca, chcąc dopilnować w nieco dyskretny sposób, porządku i spokoju korzystających z wakacji uczniów. Nie mógł wprowadzać hogwarckiego, regulaminowego reżimu, bo przecież nie byli w szkole - pozostawali jednak poniekąd pod jego opieką, więc kiedy tylko dostrzegł przez okno, jak dwójka trzecioklasistów próbuje przeszmuglować psingwina na teren lodowca, westchnął, kierując się w ich stronę. Nie dość, że był nauczycielem i opiekunem, to jeszcze przecież zajmował się przedmiotem opieki nad magicznymi stworzeniami, co sprawiało, że dwójnasób zobowiązany był interweniować. Dogonił łapserdaków przy tylnym wejściu do części mieszkalnej, by dopytać, co dokładnie chowają w tej wiercącej się i miotającej energicznie na wszystkie strony torbie. Zazwyczaj bowiem okazywało się, że tacy mali, nieletni złoczyńcy z podstawówki, postawieni przed spokojnie zadanym, rzeczowym pytaniem nie potrafili skłamać. Co innego, że Atlasowi generalnie mało kto potrafił tak lekko, patrząc prosto w oczy, nałgać o swoim przewinieniu - uznawał to jednak za swoją niesamowitą, pedagogiczną moc superbohatera, a nie urok osobisty, przy którym dzieciaki nie mają najmniejszych szans. Wyciągnął rękę po torbę, która została mu oddana w towarzystwie skruszonych min i spuszczonego wzroku. Najwyraźniej uczniowie spodziewali się srogiej kary, kto wie, może nawet odesłania do domu i tyle z wakacji. Atlas czuł się w obowiązku nagadać im do wiwatu, głównie jednak o tym, że takie zwierzaki jak psingwiny mogły zrobić sobie krzywdę w otoczeniu przedmiotów codziennego użytku czarodziejów, a już szczególnie, jeśli były transportowane jak pluszowe misie w torbach zapinanych na suwak. Groźnie kręcąc głową poinformował dzieciaki o tym, że to ich pierwsze i ostatnie ostrzeżenie i mają z ręką na sercu obiecać mu, ze już nigdy, ale to przenigdy nie będą terroryzować zwierząt. Ani domowych, ani dzikich. Skierował ich kroki na powrót tam, skąd przytargały biednego psingwina, zachęcając do tego, by opowiedziały mu o tym, co udało im się zaobserwować, nim udało im się go schwytać. Starał się rozmawiać z nimi o zwierzętach w taki sposób, by mogły zdać sobie sprawę z tego, jak unikatowymi, wyjątkowymi zwierzętami były te żywiołowe, antarktydzkie wesołki. Chciał w pedagogiczny sposób, by to uczniowie, we własnych głowach zrozumieli swój błąd i to dokładnie, nim dotrą do psingwinowego stada. Przypomniał w związku z tym, że to zwierzęta stadne i wyrwanie jednego z jego rodziny mogło go przecież straumatyzować, nie wspominając o tym, że przecież nie było opcji przeszmuglowania go na powrót do Hogwartu. Wypuściwszy zwierzaka, raz jeszcze upewnił się, że dzieciaki dostały swoją nauczkę, po czym puścił ich na podwieczorek.
Zt
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Na chwilę przyjmujemy wesołe tony w naszej rozmowie, ale jakoś znowu schodzi na bardziej filozoficzne rzeczy. Przynajmniej takie mam wrażenie, kiedy Ruby wzdycha zauważając, że nie wie co robi. Mimo to uśmiecham się lekko. - A, na pewno nie jest z tobą gorzej niż ze mną. Ja podróżowałem, no o ile mieszkanie u ludzi w Anglii można tak nazwać, rzuciłem szkołę, wróciłem i nadal nie wiem co robię! Ty jeszcze masz czas! - pocieszam ją pokazując swoją beznadziejną sytuację. I trochę zazdrościłem jej faktu, że miała mało tego czasu, próbując potrafić bawić się w dorosłe życie. Ja nadal miałem go mnóstwo - finansowany ojcem, bez większych perspektyw na życie, bo zwyczajnie nie miałem zbyt dużo pomysłów na to, a równocześnie żadnego który miałby większy sens. Udaję oburzenie kiedy pokazuje mi środkowy palec, teatralnie kładąc sobie dłoń na sercu. Miałem nadzieję, że zaraz będziemy się rozkoszować spotkaniem z dorosłymi pingwinami i będziemy jedną, wielką rodziną. Ale niestety okazało się, że starsze osobniki wolą nas zabijać, a nie bratać się. Nieporadnie ratuję Ruby, bo wcale niewiele to daje. Leżę zamroczony na śniegu, próbując się pozbierać, mrucząc jakieś zgodne aha na to, że musimy uciekać, ale wywalam się kiedy chcę dźwignąć się na nogi. Z przerażeniem zauważam, że mam rozciętą skroń czy coś w tym stylu, nie umiem określić, ale wiem że mam krew na rękach! Swoją, nie metaforycznie. Już mam panikować bardziej, ale wtedy widzę że moja sytuacja jest niczym w porównaniu do mojej koleżanki, którą właśnie atakuję dziko pingwiny! Wyciągam z kieszeni różdżkę i przez chwilę waham się, bo powiedzmy sobie szczerze - kto ma ochotę rzucać zaklęcia na jakiekolwiek stworzenia, które nie wyglądają jak jakieś lodowe smoki. - Depulso! - krzyczę w końcu kiedy udaje mi się stanąć na nogi. Dwa razy macham tym samym zaklęciem i nieloty przewracają się na plecki, lecąc odrobinę od Ruby. Podbiegam do dziewczyny i łapię ją za ramię. - Jezus, Ruby... - jęczę, bo krew w moich oczach wyglądała jak istna fontanna. Podnoszę ją do góry i próbuję podbiec odrobinę, ale już widzę kolejną ekipę pingwinów, więc znienacka łapię Gryfonkę w objęcia i modląc się pod nosem obracam się wokół własnej osi, gapiąc się uparcie w dal śnieżnej pustyni. Na chwilę nas zatyka, a potem lądujemy prawie kilkanaście metrów dalej, tak że widzimy ja tylko w oddali. Aż boję się sprawdzić jak tam moja towarzyszka. Czy jej noga tam nie została? Czy moje futro jest całe w krwi? A może dziewczyna już nie żyje? - Ruby? - mamroczę w końcu decydując się wypuścić ją z moich chudych, miażdżących objęć.
— No nie wiem, łatwo powiedzieć, ale mam wrażenie, że wszyscy moi bracia mieli i mają zaplanowane życie od a do z, a ja prędzej dam sobie uciąć rękę niż zagrzeję miejsce w Wizengamocie — wzruszyła ramionami. Właściwie zazdrościła mu, że mógł sobie pozwolić na podróże. Jej rodzina co prawda nie klepała jakiejś mocnej biedy, ale uważała, że do bogactwa też im daleko. Jakby miała ocenić, to uznałaby, że należą do klasy średniej. Była też osobą, której było już okropnie głupio ciągnąć galeony od taty, dlatego znalazła sobie pracę i zapieprzała, żeby uzbierać na paliwo i potrzebne kursy, by w końcu kiedyś mogła pójść tą drogą, którą dawno temu sobie wymarzyła. Na razie jednak to wszystko pozostawało w sferze marzeń, a ona to akceptowała. Przyjęła taktykę małych kroków, które ostatecznie - miała nadzieję - doprowadzą ją tam gdzie chciała. W życiu się nie spodziewała, że ten niewinny wypad skończy się właśnie tak. Ona leżała na ziemi, ratując swoją twarz i pozwalając tym agresywnym pingwinom, żeby ją dziobały, bo za nic w świecie nie wiedziała co robić. Działała instynktownie, chroniąc swoją głowę, jakby miała tę zasadę wyrytą głęboko w umyśle - zawsze należało chronić łeb, i nieważne czy akurat się wywalała nieporadnie jeżdżąc na wrotkach, czy atakowały ją dorosłe pingwiny. Nie miała pojęcia ile tak leży, ale adrenalina pozwalała jej nie czuć takiego bólu, który miał jej towarzyszyć już za kilka chwil. Czuła metaliczny zapach swojej krwi, często bywała nieostrożna, znała go. Przeklinała w myślach siebie za naiwne myślenie, że dorosłe osobniki zostawią ich w spokoju i przeklinała też te durne pingwiny. Obiecała sobie, że już nigdy nie dotknie żadnego z tych głupich nielotów. Nie oponowała, kiedy Harry ją dźwignął, a jedynie jęknęła, bo pomimo adrenaliny, czuła te wszystkie uderzenia dziobem. Nie zdążyła też zaprotestować przed teleportacją, choć podświadomie dziękowała Merlinowi, że Hariel w ogóle potrafił się i ją teleportować. Gdyby była sama najpewniej tragicznie umarłaby i została zeżarta przez pingwiny. To nie była ta epicka śmierć, w którą wierzyła, to byłby prawdziwy dramat, choć pewnie wylądowałaby na pierwszych stronach Proroka. Wir teleportacji ją porwał, a jej żołądek odmówił posłuszeństwa, co wcale jej nie zdziwiło. Nie odpowiedziała chłopakowi, a tylko odepchnęła go od siebie, by przypadkiem go nie zarzygać, kiedy nachylała się wypluwając zawartość swojego żołądka na śnieg. Jak ona nie cierpiała teleportacji! Nie była świadoma skali swoich obrażeń, choć ta powoli do niej docierała. — Ja pierdole — jęknęła, upadając na kolana, cała drżała, a mimo to wyjęła z kieszeni różdżkę, ledwo mogąc ją utrzymać przez trzęsące się ręce. Było jej zimno i gorąco jednocześnie, no i krwawiła, musiała to zatamować. Właśnie tej ostatniej myśli chwyciła się jak tonący brzytwy, gdy skierowała na siebie różdżkę. Harry chyba też krwawił, ale nie pomoże mu, jeśli sama się wykrwawi. — Haemor... — odchrząknęła, bo głos jej się łamał — Haemorrhagia iturus — powiedziała pewniej, z ulgą obserwując jak krwawienie ustaje. Merlinie... Spojrzała na Hariela, nie mając siły się od razu podnieść. — Dzięki, jesteś cały?
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
- O mi też rodzice planowali Wizengamot. Nie wiem co dokładnie, pewnie jakaś posadka bez pokrycia, bo wiesz... nie jestem ich chlubą i ojciec oddałby wszystko, żeby mnie gdzieś wsadzić i udawać, że jestem ekstra. W każdym razie - rozumiem wobec tego niechęć do tego by siedzieć w takim miejscu - mówię i aż mam lekki dreszcz na samą myśl, że ja - taki piękny, kreatywny, rozrywkowy, miałbym być zamknięty w takim miejscu. Nie to, że w to kompletnie nie wierzę. Szczerze mówiąc wydaje mi się, że to całkiem możliwe, że w końcu ktoś mnie tam wsadzi, a ja nie będę miał sił się oprzeć. Ale kto wie. W końcu ostatnimi czasy urósł mi całkiem niezły kręgosłup moralny. Póki co mnie i Ruby najbardziej dzielił pociąg do samodzielności, którego nie odczuwałem, bo żyłem w przekonaniu że nie mam wyjścia - będę musiał słuchać zawsze rodziny. To będą rozważania Harry'ego na kolejny dzień. Póki co właśnie musiałem radzić sobie z armią pingwinów otaczających Rubsona. Muszę również przyznać, że śmierć to byłaby po prostu niesamowita, na pewno byłaby na nagłówkach, a ja musiałbym udzielać wywiadu. W którym całe Ministerstwo musiałoby się tłumaczyć dlaczego ktoś kto nie dał rady obronić przyjaciółki przed pingwinami dostał Order Merlina. Całe szczęście, skończyło się to szczęśliwie. Całe szczęście, że teleportację opanowałem jako jedną z nielicznych dziedzin, które serio umiałem. Kiedy ta mnie odpycha, ja już widzę co się dzieje, więc odskakuję od niej i jedynie z troską patrzę się jak wymiotuję. Co prawda wyciągam różdżkę, ale dość niepewnie. Nie mam pojęcia jak mógłbym jej pomóc, mogę co najwyżej pomóc jej wytańczyć dobry humor... - Co mam robić.... - jęczę, bo naprawdę nie wiem. Na szczęście Ruby radzi sobie całkiem nieźle sama, na co wzdycham z ulgą. - Och, na srające pegazy, całe szczęście, że ty wiesz co robić... Ja? Nie no co ty, to chyba tylko głowa. Chyba że mam ją kompletnie rozwaloną i nic nie czuję! - mówię i z każdym słowem jestem coraz bardziej przerażony. - Powinniśmy teleportować się do kogoś kto pomoże. Jeśli pójdziemy na piechotę będziesz jeszcze mieć blizny czy coś - zauważam kiedy już się uspokajamy odrobię. Niepewnie wyciągam dłoń w jej kierunku, by wspólnie teleportować się jak najszybciej do grot.
Udało jej się zatamować krwawienie, co uznała za ogromny sukces. Z trwogą jednak stwierdziła, że absolutnie nie ma już siły, by rzucać skomplikowane zaklęcia i w duchu błagała Merlina, żeby Harry nagle nie upadł na ziemię nieprzytomny, kiedy adrenalina przestanie działać. Zawsze wiedziała, że to całkiem magiczny hormon, problem w tym, że kiedy znikał to cały świat się walił, a ona nie miała na to teraz ani ochoty, ani energii. Dlatego odetchnęła z ulgą, kiedy uznał, że pomocy mu nie trzeba, choć zaraz potem zaczął panikować. Spojrzała na niego, dokonując wstępnych oględzin, ale nie zauważyła żadnych oznak umierania. Przynajmniej tyle. Z niemałym wysiłkiem dźwignęła się na nogi, a kiedy już stała i miała pewność, że nie upadnie – pewniej chwyciła różdżkę. — Nie ruszaj się przez chwilę — powiedziała, kierując różdżkę na jego rozcięcie na czole — Vulnus alere — rzuciła zaklęcie zanim w ogóle zdążył jakoś zareagować. Nic więcej dla niego nie mogła zrobić, ten urok był łatwy i chociaż pobieżnie załatwił sprawę, nie zamierzała bardziej testować swoich sił. Co innego rzucać bardziej skomplikowane zaklęcia na samą siebie, co innego na kogoś i nie zamierzała bawić się w uzdrowicielkę z długoletnim stażem. Nie była przecież głupia, no przynajmniej taką miała nadzieję. Skinęła głową, gdy wspomniał o teleportacji i zacisnęła usta w wąską linię. Doskonale wiedziała, że miał rację, ale to wcale nie znaczyło, że ten pomysł jej się podobał. Już dawno straciła nadzieje, że kiedyś się do tego przyzwyczai i już nawet przestała próbować. Jej niechęć do tego środka transportu był całkiem uzasadniony, czego Hariel był świadkiem kilka chwil temu. — Tak, ale odsuń się później natychmiast, będę rzygać — powiedziała ostrzegawczo, bo doskonale się znała, a teraz była w tak średnim stanie, że nawet się nie łudziła. Nie chciała jednak zwymiotować na chłopaka, więc liczyła na to, że ją posłucha. Wyciągnęła rękę w jego stronę, starając się przygotować, ale to nigdy się nie udawało. Kilka sekund później już wciągnął ich wir teleportacji, niosący nadzieję, że znajdą prędko kogoś, kto miał więcej kwalifikacji niż ona miała.