Prawdziwe serce pustyni magicznej Arabii. Po horyzont widać jedynie złoto osypującego się z wydm piasku i rozlanego po pozbawionym chmur niebie słońca. Pustynia ta posiada kilka nazw, ale najczęściej używana odnosi się właśnie do czystości - ponoć wystarczy tylko na chwilę spuścić z oka swoją własność, by ta zniknęła w czystkach magicznego piasku.
Tutaj nie musisz nosić specjalnego stroju.
Autor
Wiadomość
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
Kość na teleportację: 1 (cecha mocno zmaterializowany) Kość na ucieczkę: nie teraz Kości na obrażenia:4 - obrywam zaklęciem Petrifikus Totalus Ekwipunek: lniana koszula i spodnie, kefija na głowie, okulary przeciwsłoneczne, różdżka, amulet Ijdia Sufiaan (+1 OPCM), plecak, w którym ma suchy prowiant (jakieś kanapki, krakersy) i 2-3 butelki wody z miodem, cytryną, solą i miętą (izotonik); (nic nie stracił) Cechy eventowe: Gibki jak lunaballa (zwinność); Złotousty Gilderoy (perswazja); Powab Wili (urok osobisty); Dwie lewe różdżki (transmutacja); Wiecznie struty; Mocno zmaterializowany; Obrona: 1, tylko za min. 25 lat. Pomoc:@Patricia D. Brandon ech. Co dalej: Jak się uda to na ruiny.
Podróż przemijała… miło. Pomijając fakt, że jego dumbader zachowywał się jakby trafiła go autentyczna, mityczna strzała amora, to było w porządku. Jego rozmówczyni okazała się dość miłą osobą i przynajmniej zagaiła. Co prawda typowym small-talkiem, ale lepsze to niż miałaby być niemową. Verey uwielbiał gadać z ludźmi i ich poznawać, a gdzie lepiej to robić niż na takich wyprawach? - O tak. – mruknął bardziej do siebie, choć sam nie miał pojęcia o prawdziwej miłości. Poklepał swojego wielbłąda po szyi uśmiechając się lekko, choć nie dało się tego wywnioskować z racji twarzy zakrytej kefiją. – Cóż, póki co nie mogę zbyt wiele powiedzieć, ale jest przyjemnie. Gorąco, ale miło. – dodał, popuszczając dumbaderowi lejce i delektując się przebieżką. - Mam nadzieję, że będzie ciekawie, z opowieści wynika że Derwisze są naprawdę interesującymi magami. – wykrakał, można rzec. Nie do końca o to mu chodziło, kiedy wymawiał te słowa. Jego dumbader spłoszył się, kiedy obok jego ucha świsnęło jakieś zaklęcie, zdecydowanie nie mające być żadnym żartem jednego z uczestników. Arthemis bardzo szybko pochwycił wodze zwierzęcia, ale nic do nie dało, gdy wielbłąd zrobił baranka i zrzucił go spanikowany ze swojego grzbietu. - Kurwa. – warknął, kiedy walnął tyłkiem w piasek. I mimo, że było go dość sporo to miał wrażenie, że i tak był absurdalnie twardy i obił sobie kość ogonową. Dopiero teraz spróbował zorientować się w sytuacji, aczkolwiek morze czarnych szat skutecznie mu to utrudniało. Widział jeden, wielki chaos. Jedyne co słyszał to okrzyki o ucieczce. Nie musiano powtarzać mu dwa razy, przeciwników było zbyt wiele. Szybko podniósł się z piasku, kefija spadła mu z czoła i zaczepiła się na jego szyi, a on sam oślepiony kilkoma ziarenkami nawet nie zorientował się kiedy wbiegł pomiędzy wrogów. Wyjął różdżkę zza koszuli, ale nie zdołał nic nią zrobić, bowiem bardzo szybko został trafiony petryfikusem. Zesztywniał w całości i opadł bezwładnie na pustynię. Na szczęście różdżkę miał wciąż zaciśniętą w dłoni.
Drake Lilac
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 218 cm
C. szczególne : Bardzo wysoki i barczysty. Praktycznie cały czas nosi na palcu pierścień tojadowy - tak na wszelki wypadek.
Na szczęście niedługo po tym jak wyrwał z paraliżu, pojawiła się ślizgońska prefekt, która pomogła mu oswobodzić się z tego nieszczęsnego stanu.-Dzięki.- Rzucił do niej, kiedy tylko się dźwignął z powrotem na nogi. Kiedy to nastąpiło, rozejrzał się za tym drugim gryfonem, którego chyba wzięli ze sobą któryś z drewiszy. Udało mu się też dostrzec Felinusa wraz z Doireann... No, bardziej usłyszeć ale i tak ostatecznie ruszył zaraz za nimi teleportując się co jakiś czas żeby móc ich dogonić. No... Nie spodziewał się takiej zawieruchy na wakacjach. Dobrze że byli w grupie, bo gdyby taka armia naskoczyła na dwie samotnie podróżujące osoby, to byłoby nieciekawie.
/zt
Patricia D. Brandon
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : burza kręconych, jasnych włosów; runa protekcyjna za lewym uchem
Wokoło panował totalny chaos. Ciągle ktoś krzyczał, wołał za kimś, każdy uciekał broniąc się przed ogniem zaklęć z różdżek lub w panice teleportowali się. Jej ciągle dokuczały oznaki silnego, niewidzialnego i długotrwałego ucisku na szyi, przez który nie mogła złapać oddechu, jednak starała się zgubić kilku beduinów, którzy puścili się w pogoń za nią i derwiszem, który jej pomógł. Zaaferowana odbijaniem zaklęć, które pędziły w jej stronę, nie była nawet w stanie zorientować się, kto z pozostałych na polu bitwy w miejscu ataku wyznawców potrzebował jeszcze pomocy. Sama w pewnym momencie stała się jedną z takich osób, na szczęście czar petryfikujący został szybko zakończony przez @Huxley Williams. Nauczyciel uzdrawiania tak szybko jak się przy niej pojawił, tak szybko zniknął jej z oczu. Zdezorientowana, przez moment, kiedy wstała, nie wiedziała co robić. Zobaczyła kilkoro uczniów, którzy znikają przenoszeni - miała nadzieję - w bezpieczne miejsce przez kilku opiekunów. Też chciała to zrobić - teleportować się gdzieś z dala od błysków i świstów zaklęć, tylko musiała naprędce zorientować się kogo mogłaby ze sobą wziąć. Wtedy, zobaczyła znajomą postać @Arthemis D. Verey, biegnącego wprost w grupkę beduinów. Aż wstrzymała oddech, kiedy jedno z zaklęć trafiło go w pierś i spetryfikowany padł na piasek. W ułamek sekundy, teleportowała się do niego, aby odwdzięczając się Drętwotą posłaną w zamaskowanych czarodziejów, pochylić się ku leżącemu mężczyźnie i chwytając go za rękę, przenieść kilkanaście metrów dalej, pod ruiny starego miasta. I dopiero kiedy oboje znaleźli się w miejscu, gdzie nie było zagrożenia ze strony beduinów, mogła zakończyć działanie czaru, który ciążył na Arthemisie. - Jesteś cały? - spytała od razu, nie kryjąc przejęcia w głosie, kiedy jednocześnie sunęła wzrokiem po jego ciele, szukając jakichkolwiek obrażeń. Na szczęście ich nie znalazła. - Co za skurwysyny... - warknęła, nie zważając na język, czując ciągle buzującą w jej żyłach adrenalinę. Wzięła głębszy wdech i opadając obok niego na piasek, rozmasowując sobie szyję, na której widniały nadal ślady po duszeniu. Nie wierzyła, że to wszystko działo się naprawdę...
Kość na ucieczkę: 34 Kości na obrażenia: 13 - śmierć, 15 - diabeł Ekwipunek: różdżka, zwykła chusta (na głowie), litrowa butelka z wodą, gumka do włosów (na nadgarstku). Cechy eventowe: Świetne zewnętrzne oko (empatia)/ Silny jak buchorożec (kondycja fizyczna)/ Bez czepka urodzony/ rączki jak patyki (siła) Obrona: zero Pomoc: Potrzebuje Co dalej: mam złamaną nogę i poparzone lewe ramię, więc nic
W pierwszej sekundzie stopy dziewczyny zapadały się w piasku, a już w kolejnej leżała nie mogąc się poruszyć. Oberwanie zaklęciem nie było przyjemne, jednak gorsza była świadomość, że teraz nie jest w stanie zrobić nic więcej. Odgłosy walki docierały do niej wywołując nieprzyjemne uczucie, a ona była w tym momencie całkowicie bezsilna. Spetryfikowane palce zaciskały się mocno na różdżce, która obecnie nie była niczym więcej niż drewnianym patykiem. Nie mogła ruszyć dalej, odszukać Drake czy pomóc komukolwiek, bo sama tej pomocy potrzebowała. Nie sądziła tylko, że nadejdzie ona od osoby po której się tego zupełnie nie spodziewała - Julia Brooks. To właśnie Krukonka wyciągnęła ją z kręgu, a następnie odczarowała. Do Olivii jakby z opóźnieniem dotarło polecenie ciemnowłosej mimo to pochyliła się, wciąż czując sztywność stawów. Cichy jęk opuścił malinowe usta. - A z tobą, z tobą wszystko dobrze? - zapytała, błądząc po ciele dziewczyny wzrokiem. Nigdy nie widziała ran, choć Brooks wyglądała tak jakby ktoś próbował ją podpalić. Przerażenie wymalowało się w niebieskich tęczówkach Gryfonki. Na szczęście Julka potrafiła poradzić sobie w każdej sytuacji - w to Callahan nie wątpiła nigdy, nawet jeśli tamta była jej całkowicie obca. Gdy zapytała o teleportację brunetka potwierdziła, że poradzi sobie, a po chwili rozległ się charakterystyczny trzask, który sprawił, że Julka zniknęła. W pierwszej kolejności Olivia chciała iść w jej ślady, jednak najpierw musiała się upewnić, że z Drakem wszystko w porządku. I to był błąd. Czy to przeciążenie organizmu, fakt, że po zaklęciu petryfikującym nie doszła do siebie,a może zaklęcie? Nie było to istotne, robiąc krok poczuła silny ból w nodze, a jakby tego było mało, tuż obok śmignęła struga co czerwonego światła lekko muskając jej ramię; rozdzierając materiał ubrania poparzyła jej skórę ramienia. Syk bólu opuścił usta dziewczyny, a szklące się w oczach łzy postanowiły się w końcu wydostać, wpływając wartkimi stróżami w dół. Upadła, zaciskając dłonie w piąstki. Nie była w stanie zrobić nic.
Patricia D. Brandon
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : burza kręconych, jasnych włosów; runa protekcyjna za lewym uchem
Pragnęła znaleźć się w bezpiecznym miejscu, nie narażając się na atak wyznawców i móc w spokoju dojść do siebie, po tym wszystkim co się wydarzyło. Jednak pomoc Arthemisa z jej obrażeniami przekroczyła tę dziwną barierę, która ją zaniepokoiła. Niewiele myśląc, chciała jak najszybciej się od niego oddalić, a jednocześnie uświadomiła sobie, że na środku pustyni zostali jeszcze uczniowie, którzy mogą potrzebować pomocy, choćby z teleportacją. Oby tylko tyle potrzebowali... Pojawiła się na miejscu, od razu przeczesując wzrokiem teren wokoło, oceniając kogo ma w pobliżu. Było pusto. Chyba jednak źle wymierzyła i przeniosła się kawałek dalej, od miejsca, w którym napadli ich beduini. Ruszyła więc przed siebie, zasłaniając się nieco przed wiatrem, który w otwartej przestrzeni zaczął hulać. Szła kilka minut, dopóki w końcu nie dostrzegła na horyzoncie postaci leżącej na piaszczystej powierzchni. Dobiegła tam, by stanąć przed dziewczyną i na moment zamarła, widząc piasek zabarwiony krwią. - Kurwa... - przeklęła pod nosem, przykucnąwszy przy niej - Trzymaj się, dobra? Zaraz się tym zajmiemy, okej? Wszystko będzie dobrze - mówiła nieco chaotycznie, jednak starała się pozbierać myśli i zdecydować co powinna zrobić najpierw. Uniosła więc różdżkę, aby nakierować ją na rozległe rany Olivii, by w następnym momencie oczyścić je za pomocy delikatnego strumienia wody. Jednak te nadal krwawiły. Kurwa jego mać! - Wytrzymaj jeszcze chwilę. - machinalnie położyła jej dłoń na udzie, a kiedy usłyszała jęk bólu i zobaczyła grymas na jej twarzy, zdała sobie sprawę, że to nie tylko rany zewnętrzne, co potwierdziła jej po chwili Gryfonka. Kobiecie wydawało się, że dziewczyna z sekundy na sekundę staje się coraz bledsza, przez co musiała szybko działać. - Tuus Claudere Varices. Tuus Claudere Varices - powtarzała, próbując zatamować ciągłe krwawienie z dużych ran na jej ramionach, jednak zapomniała, że czar działa tylko podtrzymywany za pomocą formuły. Nie potrafiła działać w tak stresujących warunkach, zwłaszcza, jeśli chodziło o kogoś życie. Ostatecznie przerwała tamowanie, aby ponownie zapewnić Callahan, że wszystko będzie dobrze, po czym naprędce wyczarować bandaże i usztywnienie na jej nogę, a następnie kładąc dłoń na jej głowie (jedynym miejscu na ciele dziewczyny, którego nie bała się dotknąć) teleportowała je pod ruiny dolnego miasta.
Kość na teleportację: nie rzucam, ponieważ cecha + kompletny brak umiejętności teleportacji Kość na ucieczkę: not yet Kości na obrażenia:Locomotor wibbly - Locomotor wibbly po raz drugi - Virherba Ekwipunek: Na sobie: okulary przeciwsłoneczne, lekki strój, wiązane buty za kostkę W plecaku: różdżka, dwie butelki wody, kilka mandarynek i nektarynek, kilka chlebków pita; duża zwykła chusta Cechy eventowe: Gibki jak lunaballa (zwinność), Złotousty Gilderoy (perswazja), Powab wili (zwierzęta), Rączki jak patyki (odporność na magię), Wiecznie struty, Mocno zmaterializowany (nie umie w ogóle teleportacji!) Obrona: 0 Pomoc:@Camael Whitelight teleportuje mnie z kręgu, a @Jasper 'Viro' Rowle mnie odroślinkuje (plsplspls) Co dalej: honestly dunno
- To nie taki głupi pomysł... gdybyś przy okazji skombinował mi jeszcze smoka - stwierdziła, rozpromieniając się nieco na samą myśl o takim wielkim gadzie, z którym mieszkałaby sobie w spokoju na przyjemnym odosobnieniu. Camael raczej wiedział jaką słabość miała Nanael do smoków, więc pewnie mógł się domyślić jak bardzo się w tym momencie wkopał, nieszczególnie podsyłając jej księżniczkową wizję, ale zamiast tego podając się za dobrą opcję do naciągnięcia na hajs przy kupowaniu smoczego jaja. Chciała zaproponować próbę odzyskania okularów, które wypadły jej bratu, ale szybko zorientowała się, że poza tym coś jeszcze jest nie tak. Odwróciła się w stronę większego tłumu idealnie w momencie, gdy powietrze zaczęły przecinać pierwsze krzyki i pierwsze zaklęcia, z których podmuch jednego porwał jej z włosów słomkowy kapelusz. Chyba krzyknęła, chociaż w gruncie rzeczy nie była tego pewna - lgnęła do Camaela zupełnie odruchowo, niemal zeskakując z dumbadera. Chciała złapać go za rękę w jakimś szczerym odruchu zacieśnienia rodzinnej więzi, jednak on już pochwycił jej nadgarstek, tylko po to by porwać ją ze sobą w teleportacyjną nicość, której tak cholernie nienawidziła. - Camael? - Wydusiła, z trudem łapiąc oddech po nagłym wypadnięciu na piasek, nie będąc przyzwyczajoną do takich skoków, bo unikając ich jak ognia wody. Był tuż obok, ale chaotyczny tłum jakimś cudem odciągnął ich od siebie; nie widziała jak jej brat obrywa zaklęciem, bo sama już padała na ziemię, trafiona prawdopodobnie Locomotor Wibbly. I pewnie powinna się cieszyć, że nie oberwała groźniejszym zaklęciem, a jednak leżenie na ziemi w tłumie uciekających ludzi nie było szczególnie bezpieczne i jedyne co mogła, to próbować odczołgać się jeszcze dalej, żeby nikt jej nie zdeptał. Ledwo postanowiła spróbować wstać, a już poczuła na sobie kolejną falę tego samego zaklęcia, odbierającego jej mobilność w tak paskudnie paraliżujący nogi sposób - pewnie zamiast czołgania się lepsze byłoby udawanie nieprzytomnej, bo nie ściągałaby na siebie uwagi napastników... - Camael? CAMAEL - wołała jednak zamiast tego, tylko o brata się martwiąc i tylko jego chcąc mieć już przy sobie, by nie tylko czuć się bezpieczniej, ale móc myśleć, że i ona może jakoś mu się przydać. Rozglądała się za znajomą sylwetką i w pewnym momencie szukała nawet pośród rozbieganego tłumu kocich łapek - czegokolwiek. Zaciskała uparcie palce mocniej na różdżce, wyklinając pod nosem wzburzony w powietrzu piach i... - Viro? - Była pewna, że to on, ale chyba jeszcze jej nie widział. Nie wiedziała, czy w ogóle wie kim jest, ale ona musiała znać jego - nie dość, że asystent transmutacji, to jeszcze asystent jej brata. Spróbowała się podnieść, by tym razem osunąć się na piasek z zupełnie innym poczuciem chłodu rozlewanego po całym ciele, zagarniającego każdą jej cząsteczkę w odmienny układ. Kolejny okrzyk ugrzęzł jej w gardle, ale i tak nie była w stanie robić niczego poza żałosnym dopraszaniem się o pomoc; wylądowała nie tyle na piasku, co w piasku jako biało-różowa orchidea.
Kość na teleportację:5 i przerzut na 5 Kość na ucieczkę:66 Kości na obrażenia:VIRHERBA Ekwipunek: Różdżka ofc; bukłak z chyba wodą; mugolski aparat Cechy eventowe: ZALETY: Złotousty Gilderoy (perswazja); Czaroglota; Świetne zewnętrzne oko (spostrzegawczość) WADY: Bez czepka urodzony; Rączki jak patyki (odporność na magię); Tykająca łajnobomba Obrona: - Pomoc: Ratuję @Nanael O. Whitelight i wołam @Camael Whitelight Co dalej: Ruiny
Czuję, że odzyskuję własną postać. Że mogę się poruszać. Że znów mogę myśleć i mówić, a nie tylko czuć i oddychać. Czuję jak serce łomoce mi w piersi i jak trudne jest przełknięcie śliny w wysuszonym gardle. Czuję to wszystko i jestem tego świadom, a jednak tak naprawdę nie potrafię się ruszyć, wciąż czując wiotkość swojego ciała, jakby to było banalną do złamania łodyżką. Słyszę krzyki, słyszę przeraźliwe, rozdzierające duszę wycie i dopiero to wyrywa mnie z tego roślinnego letargu, gdy moje przerażone spojrzenie dosięga w końcu twarzy Camaela. Twarzy przyjaciela wśród tumanów kurzu i nieuzasadnionej przemocy. Nie jestem pewien czy słyszy moje "jasne", bo zaledwie układam usta w to proste przytaknięcie, a już skaczę w teleportacyjny tunel niemal na ślepo pojawiając się kilkanaście metrów dalej. Nie myślę o tym, czy mogło wyglądać to na samolubną ucieczkę, ani czy przyjaciel naprawdę mógłby aż tak we mnie zwątpić, bo otrzymując zadanie, otumaniony hukiem zaklęć i dudnieniem własnego serca, potrafię myśleć tylko o tym, by czym prędzej odnaleźć siostrę Camaela, bezgranicznie wierząc w to, że i on z takim samym zapałem szukałby dla mnie mojej. I nie odnalazłbym Cię pewnie, Orchideo, gdybyś nie zawołała mnie po imieniu. Tym właściwym. Wykręcam się w końcu w ostatnim momencie, by nasze spojrzenia mogły ledwie się zetknąć i ta krótka chwila wystarczy, by błysk Twoich jasnych tęczówek zapewnił mnie, że to właśnie Ty. Że to Ciebie szukam i kilka zaklęć obronnych dzieli mnie od tego, bym w końcu mógł paść przy Tobie dramatycznie na kolana, delikatnie wspierając dłonią Twoją łodygę. W innych warunkach z pewnością poświęciłbym te cenne sekundy na poetycki zachwyt nad rumieńcem różu na bladych płatkach, a jednak ten jeden raz słowa poezji utkwiły mi w gardle, by ustąpić miejsca zaklęciu przywracającemu Ci prawdziwą postać, bo choć nie tyle widzę, co słyszę, że obie strony starcia znacząco już się wykruszyły, nie mogę pozwolić sobie na typową dla siebie ignorancję. - Jesteś ranna? - dopytuję szybko, nieszczególnie biorąc pod uwagę Twoje potransmutacyjne otępienie, bo i wyrzucam z siebie słowa tylko po to, byle to pytanie wybrzmiało, skoro i tak nie potrafiłbym Cię uleczyć. Zaraz odwracam się już do Ciebie tyłem, osłaniając Cię własnym ciałem i próbując na szybko wypatrzeć Camaela, zdecydowanie nie czując się w pozycji do obrony samego siebie, a co dopiero tak pięknego kwiatu, nawet jeśli ten jest już pod postacią kobiety. - Camakurwael! - drę się jak debil, ściągając nie tylko pożądaną uwagę przyjaciela, ale też zdecydowanie wrogo nastawionego mężczyzny, w którego stronę rzucam niezwykle precyzyjne Vincula i kilka zdecydowanie mało celnych Expulso, z których jedno w końcu trafia w mojego związanego rękawami przeciwnika, powalając go na ziemię.
Kość na teleportację:1, ale patrze na 4 ---> 5 - Duże rozcięcie na dowolnej części ciała. Kość na ucieczkę: Z cech wynika - 25 - 49 Kości na obrażenia:Gwiazda i Sąd Ostateczny, ale bronię. Ekwipunek: Eliksir Wiggenowy, Eliksir ochrony przed ogniem, Bransoletka z ayuahasca (wybór kostki z przerzutu), Beret Uroków (transmutowany na chustę)(+1 OPCM), Kolczyki z królikiem (+1 ONMS), świetlik (+3 Runy), woda, bandaż, maść z rumianku, prowiant, scyzoryk, różdżka, tłumaczki, magiczny krem z filtrem słonecznym, strój pustelnika, torebka jasmine (+1 zaklęcia), przewodnik pustynny, książka z magicznymi zwierzętami. Cechy eventowe: Silna psycha (Opanowanie i Odporność), Świetne zewnętrzne oko (Spostrzegawczość), Niezręczny Troll (Brak Empatii), Rączki jak patyki (Brak Siły), Drzemie we mnie zwierzę (specyficzne zachowanie) Obrona: 3 - Punkty + Beret Pomoc: Chyba nie Co dalej: Zabieram Becię do Kobry.
Było zbyt pięknie, aby mogło to trwać dłużej. I to wcale nie pustynia sprawiła, że cała karawana wpadła w kłopoty. Śliniący się Dumbader poruszył niespokojnie głową, rudowłosa czarownica wydała z siebie ciche westchnięcie zniecierpliwienia słońcem oraz wiatrem, chociaż strój doskonale chronił. Nie zwracała uwagi na nic oraz na nikogo po krótkiej konwersacji, którą miał a z właścicielem zakochanego w jej samicy wielbłąda, powtarzając w głowie najprzydatniejsze zaklęcia oraz informacje z książek o pustyni, oraz magicznych stworzeniach, gdzie skupiła się na tych, które mogły tu występować. Chociaż kamienna twarz emanowała spokojem oraz obojętnością, pozostawała czujna, gotowa na niespodziewane. Zawsze tak było trzeba. Aleksander powtarzał, że zagrożenie lubi brać z zaskoczenia, a nieprzychylny klimat i inna kultura, niekiedy negatywnie reagująca na obcych — mogło zdziałać swoje. I miał rację. Chaos rozpętał się szybko, razem z trzaskiem towarzyszącym zakapturzonym postaciom, które się tu pojawiły. Zaatakowały niemal natychmiast, przez co większość zwierząt dostała ataku paniki. Nie zwróciła uwagi, kiedy znalazła się na ziemi, gubiąc przy okazji jeden ze swoich eliksirów oraz jedzenie. Działała instynktownie, jak zwykle — zaciskając palce na wyjętej różdżce, wiedząc, że podstawą jest opuszczenie zamkniętego kręgu, który stworzyli atakujący wyznawcy. Przeklinając siarczystym Szkockim pod nosem, zamknęła oczy i z trzaskiem oddaliła się, chociaż zdążyła oberwać zaklęciem. Szczypanie było mocne, ale znośne. Była wytrzymała na ból, nawet jeśli lecąca z rozcięcia na ramieniu krew wyglądała paskudnie. Niewerbalnie rzuciła zaklęcie ochronne Protego Maxima, broniąc się przed przecinającymi powietrze świstami. Nie reagowała na panikę innych, zwyczajnie skupiając uwagę na najbliższym otoczeniu oraz własnym bezpieczeństwie, będąc betonem emocjonalnym. Tarcza pękła, zostawiając ją na ułamki sekund bez ochrony, bo zaraz zaklęcie rzuciła ponownie, umożliwiając mu odbicie kolejnych czarów rzuconych w jej kierunku. Przypadek chciał, że usłyszała Beatrice. Rozejrzała się dookoła, wstając i poprawiając torbę, szukając przyjaciółki, czasem odbijając jakieś zaklęcie lub traktując wyznawcę drętwotą, jeśli stał jej na drodze. Cały czas uważała na ochronę, trzymała się nisko, korzystając z naturalnych zasłon i udogodnień logistycznych. W końcu odnalazła czarnowłosą, obok której był nauczyciel transmutacji. - W porządku? -zapytała krótko, pośpiesznie i zlustrowała ich wzrokiem. Ktoś go wołał, chociaż jasnowłosy skupiony był na swojej narzeczonej. Westchnęła krótko, łapiąc ją dłonią za ramię. Karmelowe tęczówki spojrzały w oczy Camaela — uparta, nieco władcze i takie, które nie zniosą sprzeciwu. - Ktoś Cię szuka, idź. Ja zajmę się Beatrice. I nie dyskutuj ze mną, nie mamy na to czasu. Wiesz przecież, że włos jej z głowy nie spadnie, prędzej mnie, niż do tego dopuszczę. Młoda asystentka była pewna siebie i stanowcza, przyciągając oślepioną kobietę do siebie i zaciskając oczy, teleportowała się ze świstem, zabierając ją ze sobą. Bez pytania o zgodę czy oczekiwania reakcji z jego strony. Musiał jej po prostu w tym zaufać.
Z|T x2
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Kość na teleportację:2 – przez cechę z opanowaniem 5/6 → przerzut za cechę bez czepka, więc 1, ale mam opanowanie, więc 4 + dorzut 6 Kość na ucieczkę:97 → przerzut za cechę bez czepka – 28 Kości na obrażenia:convulsio, imite sella i crura + dorzut B (ręka lewa nie od różdżki) Ekwipunek: różdżka, Lordki i magiczna zapalniczka, strój pustelnika, jedwabny szal i woda Cechy eventowe:Czaroglota, Silna psycha (opanowanie), Złotousty Gilderoy (lider), Wiecznie struty, Rączki jak patyki (odporność na magię), Bez czepka urodzony Obrona: bronię się przed imite sella / 1 (powyżej 25 lat) Pomoc: Teleportuję @Nanael O. Whitelight do ruin i @Jasper 'Viro' Rowle idzie z nami! Co dalej: Jednak ruiny XD Nerwy miał całkowicie w strzępkach. Oddychał głęboko, ale nawet nie próbował się uspokajać, kiedy nie miał pojęcia gdzie jest Nana, a Trice stała obok niego i nic nie widziała. Spojrzał na nią ze strachem w niebieskich tęczówkach i uświadomił sobie, że nawet kiedy adrenalina go nie opuściła – to nie miał pojęcia co robić. Nie zamierzał jej zostawiać, a jednocześnie panicznie bał się o swoją siostrę. Niech to szlag! Miał ochotę krzyczeć, rzucić expulso tak silne, że wszystkich by odrzuciło, a i złość w nim zagościła, kiedy zrozumiał, że któryś z Wyznawców zaatakował jego narzeczoną. Pokręcił głową na słowa @Beatrice L. O. O. Dear, chociaż nie mogła go w tej chwili zobaczyć. Nie chciał jej zostawiać, przeklinał moment, w którym zdecydował się na tę wycieczkę, a także wszystkich tych, którzy ją organizowali. — Nie, nie zostawię cię tu, nie ma mowy. — odparł, z uporem w głosie, który wychodził ponad nutę strachu, wciąż w nim żywego. Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, usłyszał, że ktoś się zbliża i niewiele myśląc – skierował w tamtym kierunku różdżkę, mocno ją trzymając. Szybko jednak rozpoznał burzę ognistych włosów i odetchnął, kiedy zorientował się, że to @Nessa M. Lanceley. Skinął jej głową, odruchowo lustrując ją wzrokiem i sprawdzając, czy jej nic nie było. Nie umknęła mu krew na ubraniu, ale nie mieli czasu na zaklęcia lecznicze, na nic nie mieli czasu. Usłyszał swoje imię, choć przerwane przekleństwem i spojrzał w tamtą stronę, nie kryjąc napięcia swoich mięśni. Nie wiedział czy Viro go woła, bo byli w tak złej sytuacji – jeszcze gorszej niż wszyscy się znaleźli, czy był ku temu jakikolwiek inny sposób. Wiedział jedno, przyjaciel musiał znaleźć Nanę, w końcu go o to poprosił. Zacisnął zęby, znajdując się w patowej sytuacji. Nie chciał zostawiać swojej narzeczonej, a jednocześnie doskwierała mu tragiczna świadomość, że Nanael nie mogła się sama teleportować i Viro nie mógł jej pomóc. Nie miał wyboru. Podniósł spojrzenie na Nessę i skinął jej głową, puścił ramię Trice i zdążył rzucić jedynie „kocham cię”, kiedy teleportacyjny tunel zabrał kobiety, a sam Whitelight skoczył w jeden, by znaleźć się w pobliżu swojej siostry i przyjaciela. Przedarł się przez przeciwników, raz po raz rzucając w nich zaklęcia obezwładniające i dopadł do znajomych sylwetek, niemalże głupio się uśmiechając, kiedy dostrzegł, że nic im nie jest. — Uciekamy stąd! Viro, teleportujemy się do ruin, które są niedaleko, widzimy się za kilka sekund! — powiedział jedynie i mocno chwytając swoją siostrę za nadgarstek, bez ostrzeżenia porwał ją w teleportacyjną próżnię, uciekając przed resztą Wyznawców, zanim którykolwiek jeszcze zdążył zrobić im krzywdę.
|zt dla mnie, Nany i Viro
______________________
She couldn't care less, and I never cared more, so there's no more to say about that.