C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Jedno z bardziej wystawnych pomieszczeń w budynku i używane – jedynie okazyjnie i niespecjalnie często. Większe rodzinne zjazdy i uroczystości odbywają się właśnie tutaj, a i ważniejsi goście są w tym miejscu przyjmowani przy posiłkach. Dla Whitelightów zawsze liczy się jedno – by pokazać się z tej najlepszej strony.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Nie chciał się pojawiać w rodzinnej rezydencji, zupełnie szczeniacko mając zamiar unikać tego miejsca ile tylko mógł, a już szczególnie po dramacie, który rozegrał się w gabinecie ojca w maju. Sęk w tym, że niespecjalnie miał wybór, nawet jeśli zamierzał zaciskać zęby z powodu swoich własnych spraw, to kompletnie nie chciał zostawiać rodzeństwa na pożarcie mantykorom. Od rana jednak humor miał nietęgi, kiedy wydarzenie przestało być w odległości tygodnia, a kilku godzin, i właśnie tego dnia czas paradoksalnie mijał mu okropnie szybko, zbliżając do rodzinnej kolacji, która jak podejrzewał – będzie kompletną katastrową. Przerabiali już to, nie raz i nie dwa, za każdym razem kończyło się tak samo źle, kiedy ktoś nie wytrzymywał napięcia i zwyczajnie pękał, a los zupełnie przypadkowo wybierał osoby, które rozpoczynały dramat. Jedna wielka farsa, naprawdę nie mógł się doczekać. Palił więc lordka za lordkiem, wmawiając sobie, że to jakkolwiek go uspokoi. Bo chociaż miał kompletnie w nosie co rodzice powiedzą o nim, to wiedział, że wystarczy jedno złe słowo na temat Beatrice i jego cierpliwość zniknie niczym wiele zaklęć po użytym finite, zupełnie tak jakby nigdy nie istniała. — Zapytałbym czy jesteś gotowa, ale sam się czuję jakbyśmy szli na ścięcie. — rzucił, kręcąc głową i przyciągnął ją do siebie, zamykając w swoich ramionach i chowając twarz w jej włosach — Jedno twoje słowo i się stamtąd zmywamy, już i tak mam wyrzuty sumienia, że musisz iść tam ze mną. — dodał, nawet nie negując słowa musisz. To nie był żaden wybór, nie kiedy miała na swoim palcu jego rodowy sygnet, nie kiedy powiedziała tak, nie kiedy rozpoczął praktycznie otwartą wojnę z ojcem, nie zamierzając odpuszczać, za to jedynie pragnąc spędzić z nią resztę życia. Odsunął się od niej po kilku chwilach, w których czerpał siłę z jej bliskości i bez ostrzeżenia teleportował ich przed drzwi wejściowe whitelightowej rezydencji. Nie wszedł jednak od razu, zawieszając nieco posępny wzrok na znajomych drzwiach, na każdym szczególe, który doskonale zapamiętał i westchnął, jakby starając się pozbyć całego napięcia. — Nie ma to jak w domu. — prychnął, poprawił ciemnozieloną marynarkę i zapukał, zupełnie tak, jak gdyby nigdy tu nie mieszkał, jakby był obcym gościem, jednym z wielu, które mury rezydencji przyjmowały. Poczekał aż skrzat domowy – bowiem nawet nie oczekiwał, że któryś z jego rodziców się pofatyguje – otworzy im drzwi, by kulturalnie się z nim przywitać, już na wstępie popełniając okropne faux pas . Oddał mu jednak swój płaszcz, a także ten Trice, by w końcu przyciągnąć ją do swojego boku, nie bardzo wiedząc, czy to on bardziej potrzebował teraz jej, czy może ona jego. Państwo Whitelight czekają w głównej jadalni — usłyszeli od skrzata, a brew Camaela od razu się uniosła. Pamiętał doskonale, że główna jadalnia nie była często używana, jedynie do ważniejszych spotkań, większych imprez i nie spodziewał się, że ta do takiej należała. Ale może się mylił? — Chyba chcą się przed tobą pokazać. — mruknął swojej narzeczonej do ucha i poprowadził ich w odpowiednie miejsce, nie zwlekając już dłużej. A kiedy przekroczyli próg pomieszczenia, ze zdumieniem stwierdził, że byli pierwsi i nagle nie wiedział, czy to Hariel miał rację, że nie wytrzymałby bez Cama, czy jednak było na odwrót. Mógł mieć tylko nadzieję, że na rodzeństwo nie będą czekali zbyt długo. — Matko, ojcze — skinął im głową — Nie miałem jeszcze okazji oficjalnie przedstawić wam mojej narzeczonej, poznajcie więc Beatrice, w całkiem innych okolicznościach niż zazwyczaj. — uprzejmość, całkiem sztuczna i wyuczona kurtuazja aż wylewała się z jego lekkiego uśmiechu, kiedy machinalnie mocniej przyciągnął Trice do swojego boku, jakby w obawie przed tym co zaraz nastąpi, nie łudząc się, że się miło zaskoczy. Wzrok miał jednak twardy, ostrzegający, że wystarczy jedno złe słowo i stosowny gest się skończy.
______________________
She couldn't care less, and I never cared more, so there's no more to say about that.
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Szlag by to trafił… Naprawdę nie chciała tam iść, ale przecież nie miała wyjścia. Kiedy otrzymała informację na ten temat od Camaela, wiedziała, że to raczej nie podlegało żadnej dyskusji. Niemniej, miała doświadczenie w tych sprawach. Doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, jak tego typu rodzinne zjazdy się kończyły. Czy święta w jej rodzinnym domu nie były tego doskonałym przykładem? Nigdy, ale to kurwa nigdy nie mogło być miło i przyjemnie, zawsze kończyły się one wojną, bądź przynajmniej kłótnią. Dlatego jej szósty zmysł głośno informował o tym, że tym razem wcale nie będzie inaczej, choć rodzina będzie zgoła odmienna od tej, do której była przyzwyczajona. Na samą myśl, że razem z Camaelem miała udać się do posiadłości Whitelightów w ramach świętowania urodzin jego brata, od samego poranka robiło jej się niedobrze. Niemniej, była mistrzynią w ukrywaniu swoich emocji. Od zawsze szkoliła się w tej dziedzinie, a w momentach takich jak ten, dziękowała sobie za to, co już potrafiła. Wyglądała więc na kompletnie opanowaną i spokojną, a jedynie ktoś taki, jak Cam, kto znał ją prawdopodobnie lepiej, niż ona sama siebie, mógł zauważyć niektóre, delikatne tiki, zdradzające jej zdenerwowanie. Wciąż powtarzała sobie w głowie, że jedynie spokój może ich uratować, a im bliżej były godziny zero, tym mniej tego spokoju w niej pozostawało. Skupiła się na tym, by metamorfomagiczny czar pokrył wszelkie jej niedoskonałości, wszystkie blizny zostały wygładzone, włosy opadały na jej ramiona, delikatnymi, lsniącymi falami w czarnym kolorze. Wpatrywała się w Camaela, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Tutaj nie pasowały żadne słowa. - Nie martw się, będzie dobrze - powiedziała, wlewając w te kilka słów naprawdę dużo ciepłych emocji. Widać, że ukrywanie swoich własnych wciąż miała perfekcyjnie opanowane. Pozwoliła sobie na to, aby jeszcze raz, na spokojnie, ucałować jego wargi, bo potem nie będzie już na to czasu ani sposobności. A następnie Camael teleportował ich przed swój rodzinny dom. Posiadłość nie zrobiła na niej żadnego wrażenia, w końcu już ją widziała. Czujnie przyglądała się Camaelowi, gotowa zabrać go od razu, gdy tylko zobaczy, że cokolwiek jest nie w porządku. Miała głęboko w dupie, jak wyglądałoby to w oczach gospodarzy, bo jedynie zdaniem narzeczonego się przejmowała. Powoli ruszyli w stronę drzwi, Beatrice stukała na bruku obcasami. Przywdziała na twarz wystudiowaną maskę, która przedstawiała kurtuazyjne zainteresowanie i nic ponad to. Na nadgarstku lewej dłoni, jak zwykle miała blansletę z ukrytym w środku ostrzem Karona. To niesamowite, jakiej pewności siebie dodawała jej ta błyskotka. Oddała Camaelowi swój płaszcz i odruchowo wygładziła nieistniejące zmarszczki na swojej sukni. - W takim razie, nie powinniśmy być im dłużni- oznajmiła, patrząc narzeczonemy prosto w oczy, z dziwnymi iskierkami w czarnych tęczówkach. Uśmiechnęła się, z nieskrywaną wyższością, kiedy przekroczyli próg jadalni. Zatrzymała się obok Camaela, przyglądając bez cienia strachu najpierw jego ojcu, a potem matce. Obojgu skinęła delikatnie głową, gdy Cam ją przedstawił. Nie miała zahamowań, patrzyła obojgu prosto w oczy, nie zamierzała w żaden sposób się przed nimi ukorzyć. Nie należała do słabych ludzi i pod tym względem, nie zamierzała dzisiaj zmienić swojego zachowania. Stara Beatrice Dear, prawdopodobnie martwa od wielu lat, zmartwychwstała… - Bardzo mi miło w końcu oficjalnie państwa poznać - powiedziała, dalej z dokładnie tym samym uśmiechem na ustach. Chcieli show? Proszę bardzo. Beatrice postanowiła im je zagwarantować...
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Podczas gdy jedna para czuła w sobie ogromne oparcie - bo zwyczajnie byli razem - ja postanowiłem oddać odrobinę stresu alkoholowi. Oczywiście nie przesadzam jakoś specjalnie, to zaledwie kilka kiliszków przed wyjściem! A potem odpowiednia ilość perfum i zaklęć, upewnianie się kilka razy czy nic nie czuć. Są to zbędne środki - nie byłem nawet podbity, a raczej miło pocieszony oraz pogodzony z losem. W moim stylowym garniturze czekam na Irvette w domu Camaela, do którego podałem jej wcześniej adres. Nie podobał mi się pomysł jechania Błędnym Rycerzem, albo proszenie, by Irvette zabrała nas teleportacją łączną. Dlatego decyduje się na stary, dobry i jakże zjawiskowy transport - w płomieniach sieci fiuu. Zapraszam ją do środka kiedy tylko pojawia się o umówionej porze. Czy przypadkiem Camael nie mówił czegoś, żeby nie zapraszać do niego dziewczyn? Już nie pamiętałem... - Pięknie wyglądasz. Och, mogłem założyć mój różowy garnitur, mielibyśmy matching outfits - mówię do Irv i widać po mnie, że poważnie zastanawiam się nad tym czy może nie pobiec się przebrać, ale w końcu macham na to ręką. Zakładam oczywiście na nos okrągłe okulary i razem z dziewczyną rzucamy w garścią proszku w kominek. Spodziewam się, że wyrzuci nas w jadalni - nie spodziewam się, że ktoś w niej będzie. Dlatego wychodzę z płomieni, a zaraz po mnie Irvette w samym środku sztucznych powitań i nieszczerych uśmiechów. - Och, spóźniliśmy się? - pytam, przygładzając zaczesane do tyłu włosy. Macham różdżką, by pozbyć się popiołu ze swoich ramion oraz mojej towarzyszki, po czym odwracam się do osoby u której miałem znacznie większe chody między rodzicami. - Matko! Wyglądasz pięknie, mam wrażenie, że młodniejesz z wiekiem. Tęskniłaś za mną ten długi miesiąc aż tak, skoro postanowiłaś mi zorganizować urodziny w tym pokoju?- pytam energicznie i podchodzę do matki, by położyć dłoń na jej ramieniu i musnąć delikatnie jej chłodny policzek. - Moja przyjaciółka, Irvette de Guise - przedstawiam Ślizgonkę, tym razem obydwojgu rodzicom, wyciągam rękę w kierunku mojej towarzyszki. Lekkim ściśnięciem ręki i krótkim ojcze, witam się z mniej przyjazną częścią tego związku. Szczery uśmiech z powrotem wpływa na moje usta kiedy klepię na przywitanie Camaela i kiwam lekko do Beatrice. Nie mam pojęcia jak inaczej mam się z nią witać, wycałowałbym jej policzki, ale w związku z tym, że jest moją opiekunką domu już sam nie wiem co mi wypada. - Znacie Irv - mówię tak beztrosko jak się da. Cam widział w moim domu Hope, a Bea dała mi z nią szlaban. To, że moją towarzyszką jest ponownie rudowłosa prefektka może wyglądać na jakiś fetysz. Oprócz tego też, że w oczywisty sposób widać mój godny pochwały dobór partnerki. Kątem oka wychwytuję skrzata, do którego macham radośni i już łapię za rękę Irvette, byśmy na chwilę podeszli do pomocnika domowego. - Straszliwie nudziłeś się beze mnie? Hej, może na dobry początek przyniesiesz mi whisky bez lodu. Podwójną - mówię konspiracyjnie do skrzata i rzucam pytające spojrzenie w kierunku rudowłosej czy coś chce. W naszym domu zawsze żyłem w bardzo (niestosownie według ojca) dobrych stosunkach z całą służbą.
Ostatnio zmieniony przez Hariel Whitelight dnia 10/11/2021, 12:46, w całości zmieniany 1 raz
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Wstała wyjątkowo wcześnie i bardzo długo szykowała się na dzisiejszą kolację. Nie miała pojęcia, czego się spodziewać i przede wszystkim, dlaczego Harry postanowił zaprosić ją, a nie Griffin, z którą widocznie był dużo bardziej "zżyty". Kilka odpowiedzi krążyło po jej głowie i każda wydawała się jej być możliwa. Czy miała jednak zamiar odmówić zaproszenia na kolację u Whitelightów? Zdecydowanie nie. Po kolejnej próbie doprowadzenia się przed lustrem do porządku, postawiła na jasnoróżowy garnitur z białym topem pod spodem, a do tego ubrała pasujące szpilki, które dopełniały nieco eleganckiego looku. Nie chciała przesadzać, ale też nie wypadało pojawić się tam w dresie. W domu Camaela pojawiła się idealnie na czas. Nie pytała, czemu akurat z tego miejsca mieli przenieść się do rezydencji, ale wybór wydawał jej się raczej osobliwy. -Dziękuję. Myślę jednak, że nie mamy już czasu się przebierać. Ten garnitur idealnie do Ciebie pasuje. - Odwzajemniła się komplementem, gdy już przywitała się z nim dając krótkie całusy w obydwa policzki, jak to było we francuskim zwyczaju. -Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. - Złożyła mu jeszcze życzenia, z prezentem czekając jednak, aż przyjdzie na to odpowiednia chwila podczas kolacji. Przynajmniej według wielu tradycji, taka powinna nadejść. Weszli do kominka i przetransportowali się do bogatej jadalni. Irv podziękowała Harielowi za doprowadzenie jej do porządku, po czym wraz z nim przeszła do reszty zgromadzonych, by oddać się uprzejmym powitaniom. -Miło mi Państwa w końcu poznać. - Wyciągnęła ku nim dłoń, by grzecznie ją uścisnąć. Ostatnim razem nie miała tej przyjemności, gdy gościła na bankiecie w tej rezydencji i miała nadzieję, że ta kolacja będzie większym sukcesem niż tamten wieczór. Od razu wyczuła różnice w nastawieniu Harryego względem matki i ojca, choć nie zareagowała na to, witając się z kolejnymi gośćmi na tej kolacji. -Profesor Whitelight, Profesor Dear. Przecudny krój sukni. Czy to materiał z południowych wysp? - Skomentowała sukienkę, która była zdecydowanie bardziej wystawna niż to, w czym pojawiła się de Guise, choć tkanina wyglądała na niesamowicie lekką. Nie spodziewała się, że zaraz będzie pociągnięta w stronę... skrzata. Kąciki jej ust lekko podniosły się ku górze, gdy usłyszała szept Hariela. Zastanawiała się, czy powinna cokolwiek przyjmować, ale jakby nie było, to były jego urodziny, więc skoro on wydawał się nie mieć z tym problemu... -Może kieliszek czerwonego wina. - Powiedziała po krótkim namyśle, bo zdecydowanie nie chciała się mimo wszystko tutaj przecież upijać.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Nanael O. Whitelight
Wiek : 24
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171cm
C. szczególne : Niezwykle jasne i mocno pomalowane oczy, styl vintage, taneczna gracja przy każdym ruchu, wiecznie perfekcyjnie pomalowane paznokcie
Z każdą chwilą jestem coraz mniej pewna nadchodzącego spotkania i nie wiem nawet co na to wpływa. Uroczyste bankiety, eleganckie kolacje - to środowisko, w którym czuję się jak plumpka w wodzie, bo wcale nie muszę tego kochać, by zwyczajnie tym żyć. Dalej nie wiem, czy opowiastki skrzata o moich narodzinach w trakcie wystawnego balu to żarty, czy może naprawdę tak było, a ja od pierwszych chwil na tym świecie tęsknię za pięknymi strojami i zapachem szyku, zmieszanym w powietrzu tysiącem potraw, napojów i magicznych dekoracji. Czuję się niemal głupio, gdy szykuję się w Hogwarcie, bo normalnie robiłabym to w domu - w rezydencji, do której teraz idę tak, jakbym była gościem. Nie chcę jednak doświadczać skrzacich przygotowań, nie chcę presji schodzenia po schodach przy wszystkich i nie chcę, by mój partner musiał sam pukać do drzwi. Już i tak spada na niego jakże zaszczytna rola zadecydowania o sposobie naszego dotarcia do Doliny Godryka. Wdech, wydech. Będzie dobrze. Starałam się wyglądać jak najlepiej, ale moja klątwa nie pomaga. Zdecydowałam się na krótszą sukienkę, której nie trzeba zapinać i wiązać, bo w przeciwnym wypadku zaraz by się ze mnie pewnie zsunęła; włosy też zostawiam luźno rozpuszczone, muśnięte żelem i ciasno trzymane metamorfomagią, by ładnie układały się na jednym ramieniu. Nawet butów nie mogę mieć zapinanych, więc nawet jeśli proste szpilki nie wydają się idealne przy tak miękkich z niepokoju nogach, to nie mam dużego wyboru. Biżuterię ograniczam do minimum, makijaż utrzymuję w odcieniach czerni i nude'owego brązu... ale i tak wiem, że przy moim towarzyszu zupełnie zniknę. Viro w swojej obecnej postaci jest nowy i jest ciekawy. Nie oponowałam, gdy dobierał dla siebie postać, zbyt szczęśliwa, że w ogóle chce się zgodzić; dopiero teraz martwię się, że może jednak Swansea to nie jest tak idealna opcja, bo może jednak kiepsko dobrałam balans pomiędzy zadowoleniem rodziców kimś z rodu, a zniesmaczeniem ich kimś z niezbyt przychylnie postrzeganego rodu. Swansea ma być bezpiecznym środkiem - na tyle, by matka nie rzuciła się szukać dla mnie kogoś innego, ale też na tyle, by ojciec nie zaczął planować ślubu. - Gotowy? - Upewniam się chwilę przed zapukaniem do drzwi, później tylko uśmiechając się do skrzata, oddając swój płaszcz i to jemu przedstawiając nie-Viro, by moje powitanie rodziców ładnie zgrało się ze skrzacim zapowiadaniem naszego przyjścia. To w tej chwili faktycznie powstaje Reece Swansea. - Ojcze, matko - wyrzucam z siebie dźwięcznie, pochylając lekko głowę i może tylko nieco mocniej uwieszając się na ramieniu mojego partnera. - Mam nadzieję, że nie jesteśmy spóźnieni? - Wiem, że nie jesteśmy, a nawet jeśli - minimalnie, więc mamy szansę uniknąć ewentualnych uwag. Przenoszę spojrzenie na moje rodzeństwo i to wtedy dociera do mnie, co tak właściwie martwiło mnie najbardziej. Jesteśmy tu wszyscy. To zapowiada chaos i problemy, piekielnie odmienne zdania i nieustanny stres o to, że nawet jeśli matka nie skomentuje moich wystających obojczyków, to zwróci uwagę na zaczesane do tyłu włosy Hariela, ganiąc go za nie używanie jakiegoś niesamowitego żelu, który ona tak kocha; stres, że zawsze coś będzie nie tak, więc atmosfera zgęstnieje. I to chyba świadomość, że moi bracia znowu tworzą lepszy duet, mieszkając razem i zacieśniając więzi, najbardziej mnie dobija. Ja jestem sama, trzymając się kurczowo mężczyzny, który w gruncie rzeczy nie istnieje. - Camael, profesor Dear - witam się, nie chcąc po sobie pokazać smutku. - Hariel, Irvette - ciągnę dalej, chyba odruchowo idąc wiekiem. Nie wiem co więcej powiedzieć - to miejsce, ten dobór gości, te aromatyczne zapachy... wszystko zdaje się mnie zatykać i nie mam pomysłu na żaden grzeczny small talk, więc pozwalam sobie go pominąć, skoro i tak domyślam się, że rodziców w tej chwili najbardziej interesuje Beatrice.
Uważam za niezwykle ironiczne, że o mnie pomyślałaś. Tak, nie jesteś pierwszą, na której życzenie podaję się za kogoś, kim nie jestem, ale przecież nie wyczytałaś tego z żadnego z moich ogłoszeń, a sama na to wpadłaś, wiedząc o mojej największej zdolności. I metamorfomagii. Bo to nie tę magiczną zdolność uważam za największą, a tę wrodzoną intuicję do podszywania się pod innych - nie tylko do kreowania postaci w mojej głowie, ale i do tego, by pozwolić tym postaciom żyć choć przez chwilę. Móc poczuć bliskość drugiego człowieka, szczerą miłość, pragnienie, złość, smutek, pasję. To nawet urocze, że nie zdajesz sobie sprawy, że całym sensem istnienia Reece'a Swansea jesteś właśnie Ty. To Ty powołałaś go do życia i dla Ciebie też umrze, nie pojawiając się dla nikogo innego. Że to do Ciebie będzie lgnąć każda jego myśl, gdy resztki mojej własnej osobowości skupiać się będą na podanym alkoholu czy subtelnym unikaniu spojrzenia Camaela, który przecież już nie raz rozpoznał mnie pod moim metamorfomagicznym przykryciem. Obsypując Cię komplementami wczuwam się w swoją rolę i przy drobnej pomocy transmutacji poganiam kolory swojego nudnego garnituru pod ombre Twojej sukienki, jedynie cienki golf pod marynarką pozostawiając w ciepłym odcieniu bieli. Ostatni raz zerkam na swoje odbicie w lustrze, poprawiając zaklęcie trwałego przylepca na pasku swoich spodni, zanim nie zabieram Cię w jakże elegancką przejażdżkę Błędnym Rycerzem, zachowując się wręcz teatralnie dostojnie, by rozbawić Cię kontrastem między nami a pozostałymi pasażerami magicznego autobusu. - Będę Twoją ramą - szepczę więc cicho w odpowiedzi, lokując pełne optymizmu spojrzenie w bezkresnym błękicie Twoich oczu, bezgranicznie wierząc, że będziesz dziś dla mnie najpiękniejszym obrazem, jaki mogę sobą podkreślić. Pomagam Ci zdjąć z siebie płaszcz, byś przypadkiem nie naruszyła perfekcyjnego układu swoich włosów i zaraz zwalniam nasz krok, by gaspnąć cicho pod wrażeniem pierwszy raz widzianej przeze mnie jadalni w rodzinnej rezydencji Whitelightów. - Och, tszyli to jednak prawda, że wnętsza jest zawsze większa od zewnętsza - komentuję, pozwalając kącikowi ust zadrżeć pod prostotą tej myśli, którą w swojej prawdziwej postaci przetransmutowałbym ku zupełnie innym sensom i faktycznie choć grzecznie witam się z atrakcyjnym towarzystwem, to do Ciebie wciąż ucieka każdy mój uśmiech, jakbym mógł jakoś zarazić Cię moim dobrym humorem. Z ciężkim włoskim akcentem witam się z Twoimi rodzicami i całą resztą obcnych Czarodziejów, dopiero przy @Hariel Whitelight łamiąc swoją koncentrację, gdy jego ubiór tak przyjemnie skontrastował się dla mnie z nudną grzecznością stroju mojego Whitelightowego przyjaciela. - Hariel - witam się, testując jak to znane mi przecież imię ułoży się we włoskich nutach akcentu i uśmiecham się szerzej, podając chłopakowi rękę, zanim ta nie sięgnęła po kieliszek wina z noszonej przez skrzata tacy. - Więcz to Twoje śdrowie my pijemy ćisz - zagaduję Twojego brata luźno, szczerze zafascynowany poznawaniem bliżej Camaelowej rodziny, a jednak ledwie upijam łyk przyjemnie gładkiego wina, a już muszę zdusić w sobie komentarz o braku prezentów dla solenizanta, więc dla bezpieczeństwa mojej misji szybko powracam do Ciebie (@Nanael O. Whitelight) uwagą, by przyciągnąć Cię nieco bliżej z rozbawionym spojrzeniem wiernie lgnącym do Twoich oczu. - Ale ja mam naćeje, sze to my będziemy mieli więcej okazja do rozmowy - zauważam ostrożnie, prowadząc Cię już bliżej naszych miejsc. - Mosze Ty mi opowieś więcej o tych klątach? - zagaduję dalej, stuknięciem w palec wskazując na lekko szamoczącą się do rozpięcia klamrę zlepionego zaklęciami paska.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Wiedział, że w końcu to nastąpi. Nie wiedział za to co planował jego ojciec, ale był pewien, że dzień nie został wybrany przypadkowo. Nie, to był pierwszy test, który miał pokazać, kto był wyżej, kto rozdawał tutaj karty. Środa była samym środkiem tygodnia, dniem pełnym innych zobowiązań, które każdy zapewne musiał przekładać. Nie miał informacji czy Nakir i Max się zjawią, ale nie miał wątpliwości, że zaproszenie otrzymali. Po śmierci Twyli rodzinne kolacje stały się rzadkością, a po odejściu Gabriela – niemal całkowicie porzucono ten zwyczaj. Rodzina tkwiła w swego rodzaju rozłamie, przykrywanym sztucznymi uśmiechami i sztywnymi skinieniami głowy. Camael zostawił córkę u Honeycottów, gdzie Lailah znalazła się w dobrych rękach Mairion i Juniper, z dala od tego co miało nastąpić. Ubrany w dobrze skrojony garnitur, teleportował się przed drzwi do rezydencji, wyjmując ostatniego papierosa przed kolacją. Niespiesznie go spalił, porządkując myśli, które stale uciekały w stronę tego, jak zachowa się jego ojciec. Nie rozmawiali o Maxie, choć Cam próbował zacząć temat, wybadać teren. Ojciec jednak zawsze go zbywał, zmieniał temat na te wedle niego bardziej naglące, ważniejsze. Camael nie wątpił, jakie intencje w tym były, a to tylko sprawiało, ze odczuwał coraz większy niepokój względem tego wieczora. Wszedł do rezydencji, kierując się od razu w stronę głównej jadalni – tak rzadko używanej, tylko wtedy, gdy potrzebny był pokaz. Oh, nie wątpił, że za chwilę rozpocznie się prawdziwe przedstawienie. Skinął głową pozostałym obecnym, w tym dziadkowi Nakira, którego jeszcze nie widział. — Cieszę się, że się stawiłeś — usłyszał za plecami niski tembr głosu ojca i drgnął, odwracając się w jego kierunku, posyłając wymuszony uśmiech. — Nie pozostawiłeś mi wyboru, prawda? — odparł, a ojciec jedynie się uśmiechnął w odpowiedzi. Camael nie kierował się jeszcze w stronę wyznaczonego sobie krzesła – po prawej stronie ojca. Zerknął na zegarek na lewym nadgarstku, wskazujący, że do rozpoczęcia tego cyrku zostało mniej niż dziesięć minut. Zauważył, że nie było jego rodzeństwa, ale nie spytał o to Jahoela. Cieszył się nawet, że zarówno Harielowi, jak i Nanael udało się uniknąć tej farsy. Sam nie miał tyle szczęścia, czytając kilka słów na pergaminie listu słyszał niemal ton, z którym mogłyby zostać wypowiedziane. I chyba pierwszy raz w życiu nie dyskutował, wiedząc po co to wszystko było. Zawiesił spojrzenie na ojcu, próbując wyczytać z wyrazu jego twarzy cokolwiek, co mogłoby wskazywać na jego zamiary. Ta jednak była taka jak zawsze – zimna, pozbawiona wyrazu, a jednak spoglądająca na wszystkich z wyższością. Atmosfera w pomieszczeniu była napięta. Nikt ze sobą nie rozmawiał, za to każdy ciskał spojrzeniami. To Chamuela wbijało się nieprzyjemnie w Jahoela, choć ten nic sobie z tego nie robił. Głowa rodu znała swój teraźniejszy status i Cam był pewien, że nie oszczędzi nikomu o tym przypomnieć. Siedem minut. Dalej – pomyślał Camael, doskonale wiedząc, że choć kolacja miała rozpocząć się o szóstej, tak ojciec oczekiwał przyjścia wcześniej, właśnie to uchodziło za punktualność. Przyjście o czasie, o szóstej, z pewnością zostanie uznane za brak szacunku. Absurdalne? Zdecydowanie, ale nic nie mógł na to poradzić. Jahoel również spoglądał na zegarek z nieznacznym uśmiechem. Wiedział co robił, wyznaczając tę datę, każdy jeden ruch mężczyzny był wykalkulowany o najmniejszy szczegół.
Ledwo otrzymał list, wysłał wiadomość do Maxa informując go o panujących w ich domu zasadach – być punktualnym, oznaczało kwadrans przed wyznaczoną godziną. Strój nie miał być inny niż garnitur, nawet jeśli była to tylko rodzinna kolacja. Miał nadzieję, że Max posłucha jego rady, czy raczej wytycznych i stawi się na czas na kolacji. Miał nadzieję, że sam będzie na czas, ale były to płonne nadzieje. Niestety praca przeciągnęła się i do rezydencji teleportował się właściwie w biegu. Tak samo pospiesznie się ubierał, choć nie było tego widać. Garnitur, barwna koszula dla zachowania swojego charakteru i był gotów. Odpuszczał sobie muszki, czy krawaty, mimo wszystko nie zamierzając aż tak dopasowywać się do życzeń starszych rodu. Zbiegając po schodach wysłał patronusa do Maxa, poganiając go, gdy tylko dowiedział się od skrzata, że jego wciąż jeszcze nie było. W końcu z głębokim westchnieniem przeciągnął dłonią po włosach, poprawiając w ten sposób ich zaczesanie i wszedł do jadalni. Cztery minuty przed czasem. Za późno. Widział to w spojrzeniu ojca, a także w niezadowoleniu dziadka, a kiedy dostrzegł Camaela, wiedział już dlaczego byli tak zirytowani. Skinął głową wszystkim w ramach powitania, na moment zatrzymując się w miejscu. W jednej chwili znów był nieznacznie przygarbiony, jakby pozbawiony pewności siebie, jak kiedyś, jeszcze gdy się jąkał. Obecnie był to jedynie pozór, jaki utrzymywał dla swojego świętego spokoju. Pozór, przez który nie spoglądano na niego inaczej, niż wcześniej, a który uznał, że jest dość wygodny, gdy nawet jego dobre wyniki z zakresu transmutacji czy obrony przed czarną magią nie przyniosły oczekiwanych słów pochwały. - Jak zwykle spóźniony – usłyszał słowa Chamuela, który choć wiedział, czym zajmował się jego wnuk i znał realia pracy aurora, nigdy nie traktował tego jako usprawiedliwienia do spóźnień, bądź nawet nie stawienia się na wezwanie. Tak samo jak nigdy nie uwzględniał wymówki związanej z ratowaniem innego czarodzieja przez swojego syna. Raguel jednak, choć wiedział, jak niesprawiedliwe to było, sam także spoglądał na Nakira, jakby ten dopuścił się największej zbrodni. Auror jedynie pochylił niżej głowę w geście pokory i zajął miejsce obok ojca, unosząc spojrzenie na Camaela. Kazałem mu się pospieszyć chciał przekazać spojrzeniem, ale nie było to łatwe i podejrzewał, że Cam nie chciał tak naprawdę przesadnie się w to wplątywać. Zabawne, skoro był przez jakiś czas profesorem Maxa… Tylko gdzie był Gryfon? Zostały dwie minuty….
______________________
Like an oak, I must be stand firm
Like bamboo I'll bend in the wind
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Ignorancja była zaletą w takich nieoczekiwanych sytuacjach. Max uniósł lekko brwi, kiedy otrzymał zaproszenie, zdając sobie sprawę z tego, że oczekiwanie dobiegło końca i właśnie miał wejść w paszczę lwa. Camael miał rację, twierdząc, że wystarczy poczekać, by znaleźć się ostatecznie pod ostrzałem. Wiedział to również dzięki ojcu Nakira, który stopniowo zaczął wkraczać w jego życie i chociaż nigdy wprost nie powiedział, o co chodziło, zostawiał za sobą odpowiednio wiele sugestii dla publiki, by ta coś podejrzewała. Max był również pewien, że to Raguel próbował skłonić Montgomery’ego do dawania mu trudniejszych przypadków. Miał to szczęście, że Hugh go lubił, obaj uważali, że szukanie wsparcia w medycynie nieco mniej tradycyjnej może mieć przyszłość i mieli nieco podobne zapatrywanie na sprawy szpitalne. Dlatego też Montgomery nie dał się wciągnąć w te rodzinne rozgrywki, zapewniając jednak, że jest ze swojego młodego uzdrowiciela całkiem zadowolony. Rzucanie kłód pod nogi, kiedy nikt nie patrzył, było jednak wyraźnie czymś, co podobało się ojcu Nakira, nie wiedział jednak, że trafił na dość trudnego przeciwnika, który wkroczył na całe szczęście w ten okres, kiedy zaczynał panować nad młodzieńczym gniewem, przekuwając go w żelazny spokój. Nie wiedział, co jeszcze miało go czekać, ale biorąc pod uwagę ostrzeżenia młodszego kuzyna, zdawał sobie sprawę z tego, że taniec właśnie się zaczął, a każde potknięcie zostanie potraktowane, jako skończona tragedia. Był pewien, że ten uroczysty obiad skończy się awanturą, czuł to niemalże całym sobą, ale skoro mleko zostało rozlane, skoro Chamuel nie zamierzał dłużej trzymać języka za zębami, coś trzeba było zrobić. Max miał tylko jeden garnitur, ale nie przejmował się tym, nie kłopotało go również to, że jego czerwona barwa i łańcuszek przy kołnierzu koszuli mogą być drażniące. Prawdę mówiąc, nie czuł się nawet szczególnie zdenerwowany, być może dlatego, że jego własny ojciec zrównał go z ziemią, że życie do tej pory zdołało tak dać mu w dupę, że czuł się bardziej jakby szedł na jakieś przedstawienie, niż na straszliwą rodzinną kolację. Zdał sobie również sprawę z tego, że skrzaty musiały być powiadomione o jego obecności, bo kiedy tylko zjawił się na miejscu, wskazano mu odpowiednie pomieszczenie, za co podziękował, kierując się tam z poczuciem, że właśnie robił coś niebezpiecznego. Nic zatem dziwnego, że na chwilę w kąciku jego ust wykwitł krzywy, kpiący uśmiech, świadczący o tym, że to było ekscytujące. Nie od biedy był Gryfonem i spodziewał się, że za chwilę zostanie przeciągnięty przez środek szamba. Miał również świadomość, że portrety spoglądały na niego w milczeniu, kiedy na niecałą minutę przed wyznaczonym czasem, stanął w drzwiach pomieszczenia, w którym zebrali się członkowie rodu, domyślając się, że Nakir odetchnie z ulgą, że się nie spóźnił. Ciekaw był, czy tym sposobem zirytuje pozostałych, bo odnosił wrażenie, że tutaj dosłownie każdy szczegół miał znaczenie, każdy najmniejszy. Dlatego też ledwie widocznie skinął głową Nakirowi i Camaelowi, zakładając, że nie powinien się z nimi nadmiernie spoufalać, nie wiedząc, do czego mogłoby to doprowadzić, po czym zwyczajnie przywitał wszystkich zebranych. Na chwilę zawiesił wejrzenie na Raguelu, którego widział nie tak dawno temu, odkrywając, że w tym miejscu sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zgorzkniałego, niż w Mungu. Chamuel niewiele go interesował, znał już jego zdanie na swój temat i na temat swojej babki, widząc w nim własne rodzeństwo. Nienawidził jej, bo była inna, bo chciała czegoś innego, i dokładnie to samo spotkało Maxa, który w pewien sposób był w stanie zrozumieć ten mechanizm, jednocześnie czując prawdziwą gorycz w związku z tym, co to oznaczało. Był jednak tutaj, wystawiał się na ich spojrzenia, pozwalał im na to, by go osądzali, choć obiecał sobie, że wszystko, co się wydarzy, spłynie po nim, jak po kaczce.