Podobno na samym końcu długiego lasu znajduje się miejsce, w którym zorza polarna nigdy nie znika. Kolory tańczą na niebie w akompaniamencie cichych szeptów. Wystarczy odrobinę się przysłuchać, by zrozumieć dlaczego niektórzy tubylcy tak bardzo boją się przeklętej zorzy - głosy zaczynają przypominać bliskich zmarłych i zdają się wiedzieć o tobie wszystko. Przepowiadają przyszłość, zdradzają sekrety przeszłości... i nie chcą wcale wypuścić tych, którzy do nich zawitali. Podobno jeśli ktoś bardzo chce, może próbować porozumieć się z konkretnym zmarłym, ale tubylcy bardzo odradzają tego typu wycieczki. Wszyscy wiernie powtarzają, że to tylko manipulacja okolicznej magii. To tylko wiatr, zmęczenie, wychłodzenie...
Uwaga. Temat jest cały czas ogólnodostępny, a poniższe wskazówki dotyczą osób, które biorą udział w evencie pt "Artefakty z Torsvårg".
Artefakt - Łuk
-> Jeśli Twoja kość poszukiwania wynosiła 2-4 odnajdujesz tu artefakt jednak spotyka Cię z tym mała przygoda. Obowiązują Cię niżej rozpisane kostki.
-> Jeśli Twoja kość poszukiwania wynosiła 5-6 poniższe kostki Cię nie interesują. Artefakt niemalże do Ciebie lgnie. Nie miałeś żadnego problemu z wydobyciem go.
->Jeśli wyrzuciłeś 1 na poszukiwanie to wystarczy, że napiszesz tu jeden post opisujący niepowodzenie odnalezienia.
Zapiski mówią, że właśnie tutaj znajduje się Łuk. Tylko gdzie? Gdzie nie spojrzeć goła ziemia… gdy zbliżasz się do odpowiedniego miejsca wyczuwasz pod stopami drżenie. Tak. Łuk jest zakopany pod ziemią. Rzuć Literą .
Spoiler:
Samogłoska - kopiesz, kopiesz, kopiesz i nic. Robisz już naprawdę głęboki dół aż w końcu napotykasz w ziemi opór. Drewno. Czyżby wieko skrzyni? Nie. To wieko trumny. Musisz ją odkopać do końca i co więcej, otworzyć. W środku znajduje się śnieżnobiały szkielet z łukiem przewieszonym przez żebra. Wystarczy, że tkniesz ręką bądź zaklęciem trupa ten wyciąga swoją łapę i zatrzymuje ją na Twojej kończynie (kostka stopy bądź nadgarstek). Miażdży ją boleśnie zanim się uwolnisz. Masz bardzo uszkodzoną kość, wymaga wielokrotnego zaklęcia zrastającego. Nawet po wyleczeniu kończyna będzie Cię boleć do końca ferii. Możesz odebrać Łuk. Spółgłoska- dokonałeś się po godzinie do wielkiego białego kufra. Jesteś ubrudzony od stóp do głów, ale było warto… prawda? Po otwarciu wieka znajdujesz łuk w wyściełanym atłasem pojemniku. Gdy wyciągasz Łuk uwalniasz zmagazynowane zaklęcie "Nec Consilium". Od teraz przez dwa swoje najbliższe wątki jesteś poddany temu zaklęciu. Nie da się go usunąć, a rozpoznać go można po czerniejących na szyi żyłach. Póki tak wyglądają tak zaklęcie ma na Ciebie wpływ. Zapoznaj się z jego działaniem z tematu zaklęć i uroków z dziedziny czarów zakazanych.
Nieistotna jest przyczyna z której się znaleźliście w tym samym miejscu i o tej samej porze. Znacie się bądź nie, ale jesteście tutaj. Niebo migota w cudownych kolorach, powietrze jest gęste, zimne, drżące i poruszane norweskim wiatrem. Delikatna mgiełka puszystego śniegu unosi się na wysokości Waszych stóp, a każdy Wasz stawiany krok wydaje się nieść echem po okolicy. Jest tu smutno, choć w pewien sposób pięknie. Caelestine - choć zorza przyciąga wzrok to jednak do Twoich uszu dobiegł stłumiony i schrypnięty dźwięk norweskich słów. Boyd - za pierwszą linią drzew zauważasz skuloną sylwetkę, pochylającą się nad czymś leżącym na śniegu. Po chwili, jeśli podchodzicie, dostrzegacie pewien obrazek. Wysuszona starowinka pochyla się nad zwierzęciem z bardzo poważnie złamaną przednią łapą. Słyszycie norweskie słowa, a sądząc po brzmieniu są one zachęcaniem zwierzaka do jeszcze jednego wysiłku. Najwyraźniej staruszka i jej podopieczny utknęli tutaj w trakcie podróży. Pies uniósł uszy i zawarczał na Wasz widok, a babuleńka zerknęła na Was przez ramię. Była przemarznięta do szpiku kości! Z początku pytała was o coś w swym rodzimym języku jednak dosyć szybko zorientowała się, że to bez sensu i przeszła na angielski. - Och, jak dobrze spotkać tu kogoś. Jak dobrze, dobrze... młodzieńcy... och, skarbeńki, pomóżcie starej babuleńce, ta biedna sunia została podeptana przez nieuważnego ferniego... - pochylała się nad psiną i głaskała go po łebku. - Ach, biedna sunia, biedna sunia. Tak daleko do schroniska, taka ranna, och, och, taka biedaczka. - biadoliła jak typowa babuśka, która w ciągu kilkunastu minut potrafiła dwukrotnie opowiedzieć historię swojego życia. Pies leżał przykryty warstewką świeżego śniegu, nie podnosił się, a jednak pchał swój wilgotny nos pod dłoń starowinki.
Gdy odpiszecie otagujcie proszę MG - Eskil Clearwater. Dostaniecie odpowiedź na Wasze działania, a zakładam, że uwiniemy się w 2 posty.
Spotkanie Boyda i Caelestine nie było planowane. Panienka Swansea wybrała się na wycieczkę po Norwegii sama, o wiele pewniej i bezpieczniej ostatnio czując się swoim własnym towarzystwie niż w gronie innych osób. Pech chciał, że zakopała się w śniegu. Tylko dwa swetry; gruba, puchowa kurtka; długi, wełniany szalik, spodnie górskie; śniegowce i czapka z dwoma frędzlami zakończonymi puszystymi pomponami, ratowały ją przed zamarznięciem. Z jej wzrostem i śniegiem sięgającym jej do pasa, ciężko było jej się wydostać. W pewnym momencie natrafiła nawet na śnieżny tunel, jej wysokości. Ściana śniegu z lodem zawężała się, sprawiając przytłaczające wrażenie, dlatego szła szybko, z impetem wyskakując z zaspy, wprost w żywy, poruszający się obiekt. Nie zdążyła go zidentyfikować, bo wrodzona niezręczność, sprawiła, że najpierw ona, a później jej towarzysz ściągnięty desperackim łapaniem się czegokolwiek co było pod ręką, wylądowali na ziemi w śniegu. Caelestine zapiszczała. Liczne warstwy materiału zdradliwie dawały łatwo poznać, że Swansea, nie lubiła chłodu, a śnieg, który wleciał jej pod kołnierz z pewnością ciepły nie był... Przeturlała się spłoszona, próbując pozbierać się do pionu, ale zamiast tego uderzyła w bok Boyda, krzyżując z nim spojrzenie. Oblepiona śniegiem, z zarumienionymi od chłodu policzkami i łzawiącymi z zimna oczami, wpatrywała się w niego z zakłopotaniem, coraz dotkliwiej wbijając dwupalcową, puchatą rękawiczkę w jego bok. Światła zorzy odbijały się na twarzy Callahana, ale nie potrafiła docenić piękna tego obrazka, niesamowitej wizualizacji, ponieważ odkąd spędziła w tym chłodzie kilka godzin, skazana na dziwne podszepty Przeklętej Zorzy, dostrzegała w niej coraz mniej uroku, a coraz więcej hipnotycznych właściwosci. — Zabierz mnie stąd... — szepnęła w końcu bezsilnie, odrywając dłoń od krawędzi jego kurtki, jak tylko zdała sobie sprawę, że zaciska rękawiczkę na jej szwie. Powoli gramoląc się z ziemi, otrzepała się ze śniegu, pociągając żałośnie nosem, a chociaż nie ufała obcemu dotykowi, przy Boydzie jej fasada opadła już w Hogwarcie, kiedy postanowiła go pokrzepić. Komfortowo, unikała teraz tego tematu, nie wracając do tej chwili wcale. Mimo to z większą swobodą, chwyciła się jego łokcia, jak tylko stanął na równe nogi i pozwoliła mu prowadzić (tzn. po dżentelmeńsku wydrążyć przed nią dziury w śniegu, żeby nie musiała się w nich zatapiać. Pozycję zmieniła dopiero, kiedy zza szczelistego ciała Boyda usłyszała warknięcie, a później głos jakiejś staruszki. Wychyliła się zza pleców gryfona, dopiero teraz dostrzegajac przed sobą cały świat i... NAJPIĘKNIEJSZEGO PSA, JAKIEGO W ŻYCIU WIDZIAŁA. Przytulając się do ramienia Boyda, uczepiła się go, wychylając się bardziej zza jego ciała, żeby skupić wzrok na pięknym zwierzaku. Chociaż nie musiała tego mówić głośno, pociągnęła nieco rękę Boyda do siebie, żeby rzucić konspiracyjnie. — Niesamowity, prawda? — utkwiła zielone tęczówki oczu w oczach Boyda, na ten czas zapominając o skrępowaniu, jakie zwykle odczuwała w towarzystwie chłopców, kiedy patrzyła im w oczy. Jej wzrok był wyczekujący. Jakby prosiła Boyda, żeby coś zrobić. Bo sama nie miała pomysłu co. Ostatnio wysłana salamandra do Eskila, w odpowiedzi na ogłoszenie o zagubieniu kameleona, chyba wyraźnie zdradzała, że Caelestine zupełnie nie znała się na zwierzętach. A tym bardziej na pierwszej pomocy uzdrowicielskiej zwierząt.
Tego dnia nie był w najlepszym nastroju, a że nie chciał zadręczać Fillina swoją ponurą miną, to wybrał się na daleki spacer zupełnie przypadkową trasą, po prostu idąc cały czas przed siebie; w ten sposób trafił w doskonałe miejsce do użalania się nad sobą - wielką, pustą polanę, nad którą niebo mieniło się różnymi kolorami, a wiatr zdawał się przynosić ze sobą tajemnicze, trochę przyprawiające o dreszcze, niezrozumiałe szepty. Snuł się po okolicy bez większego celu i sam nie wiedział ile czasu, bo trochę stracił poczucie go, kiedy tak się wałęsał i podziwiał zdobiącą niebo zorzę. Podobało mu się, że jest tu sam i wcale nie było mu tęskno do towarzystwa, więc gdy z zaspy wytoczyła się na niego i prawie staranowała jakaś osoba, nie był zachwycony, ale gdy ową topiącą się w zaspach śniegu kupką nieszczęścia okazała się być Caelestine, przyjął to zdecydowanie z ulgą, bo od czasu ich nieoczekiwanego i nieco dziwnego spotkania w komnacie świetlików, postrzegał obecność dziewczyny jako... krzepiącą? Jakby na jej widok automatycznie wracał myślami do chwili, w której wpakowała mu się na kolana i powiedziała, że będzie w porządku. Gdy już oboje otrząsnęli się z upadku, upewnił się tylko że nie poturbowała się za bardzo, po czym bez ceregieli i dyskusji podał jej rękę i ruszył w drogę powrotną, torując drobnej postaci drogę w zaspach i zapewne szli by tak w milczeniu, gdyby nagle ich oczom nie ukazał się dość nietypowy widok: jakaś stara baba pochylająca się nad czymś leżącym w śniegu i jojcząca coś po norwesku. Zmarszczył brwi i już zaczął się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jakaś podstępna naciągaczka, która czai się w tym miejscu na turystów oglądających zorzę, opowiada jakąś łzawą historię o bilecie na świstoklik do domu i wyłudza galeony, gdy zorientował się, że Cesia ciągnie go za rękaw, wyraźnie poruszona. - No... pies jak pies... - bąknął, a tymczasem babcia zorientowała się, że powinna mówić do nich po angielsku, by ją zrozumieli. Nigdy nie był jakoś bardzo wrażliwy na cudzą krzywdę, nie zachwyciła go uroda pstrokatego psa, który zresztą był przecież tylko psem i gdyby to zależało tylko od niego, poleciłby babce, żeby jak najszybciej skróciła cierpienia rannego stworzenia i tyle. Selekcja naturalna, jesteś łamaga i wpadasz pod kopyta łosia, to odpadasz i nara. Tylko że to nie zależało tylko od niego, bo w pełnym nadziei i wyczekiwania spojrzeniu Caelestine było coś, czemu nie mógł tak po prostu odmówić. Westchnął, ale nie zastanawiał się długo. - Chodź. - polecił, pociągając ją za sobą, kiedy przyspieszył kroku i podszedł do staruszki. - Dobra, dobra, spokojnie, pani skończy ten lament, pomożemy. - zapewnił, starając się mówić ładnie i powoli, żeby baba wszystko zrozumiała, i ukucnął przy poszkodowanym, żeby przyjrzeć mu się bliżej - w oczy od razu rzuciła mu się złamana łapa i choć zupełnie się nie znał, to wyglądało na poważny uraz. Do tego pies był wyziębiony, pewnie leżał w śniegu Merlin wie ile. Właściwie im dłużej na niego patrzył, tym bardziej robiło mu się żal, zwłaszcza gdy jego wzrok napotykał cierpiące, bezradne ślepia psa. - Zabierzemy go do miasteczka. Macie tu jakiegoś weterynarza, ee, lekarza, cokolwiek? Jak nie, to na pewno jakiś nasz nauczyciel pomoże. Przyjechaliśmy na wycieczkę ze szkoły. - wyjaśnił kobiecie spokojnym tonem, żeby przypadkiem nie zaczęła znowu panikować i ubolewać.
Babcia nie przestała jojoczyć. Narzekała, marudziła, lamentowała, załamywała ręce i było to po prostu przygnębiające. Zostaliście poddanie starannemu biadoleniu, które niewiele wnosiło do sytuacji oprócz zwykłego bólu głowy. Babcia przemawiała głównie do wysokiego chłopaka aniżeli do dziewczynki skrywającej się za jego plecami. - Że kogo, złociusieńki? Leko-co? - zamrugała ogłupiałym wzrokiem jakby Boyd nagle postanowił oznajmić, że tak naprawdę jest animagiem, który co skoro świta przemienia się w opasłego cete. Tyle dobrego, że lament został przerwany. - Ja już nie mam na to pieniędzy i sił. Ja już naprawdę nie mam na to sił. Tylko same problemy z sunią, biedna sunia, oj biedna, jak tak można, cierpi malutka, ojojojojojoj, o nienienienie, ojeju biedulka, bidulka... - wpadła znów w potok lamentowania i ocknęła się po nim dopiero po paru chwilach. - Takie duże dzieciaki jesteście, ja wiem, że dobre serduszka, ojojoj, biedna, biedna sunia, malutka, taka obolała... ojojoj, no nic. NO NIC. - poprawiła swoją szpiczastą tiarę i wyprostowała plecy. Kobiecinka była niższa od Caelestine. Westchnęła głęboko i popatrzyła na was z większą uwagą. - Zróbcie z nią coś. Nie chce mi się jej targać do schroniska. - po czym błyskawicznie transmutowała się w lelka wróżebnika, krzyknęła w Waszym kierunku i odleciała hen na wyżyny, wysoko, w siną dal. Psina zawyła żałobnie za swoją beznadziejną właścicielką. Zwierzak nawet się podniósł na trzy łapy i próbował za nią podążać, ale nie dał rady pójść dalej. Zostaliście sami z rannym psem.
1.Wyleczenie psa będzie kosztować 40 galeonów (uznajemy tę opłatę jako "zakup" psa). Możecie zaprowadzić psa do nauczyciela/opiekuna wyjazdu posiadającego minimum 20 pkt z ONMS, który udzieli mu pomocy (wówczas medykamenty będą kosztować ww. kwotę) bądź po prostu uiścić opłatę i uznać, że pies odbył leczenie w tutejszej maleńkiej klinice dla zwierząt. 2. Każde z Was niech rzuci kością 1k6, aby poznać swoją pierwszą styczność z psiną.
Kostki:
1-2 - czymś psina się wystraszyła ale cały czas warczy w Twoją stronę i obnaża zęby ilekroć próbujesz podejść. Jeśli podsuniesz za blisko rękę, dziabnie Cię i stworzy Ci ranę lekkiego stopnia. Pies uspokoi się dopiero po wyleczeniu łapy bądź podaniu smakołyka. 3-4 - pies wyje przeraźliwie ilekroć go próbujesz dotknąć. Najwyraźniej boi się Ciebie i potrzebuje dużo cierpliwości. Nie chce iść, trzeba go podnieść i w ten sposób transportować. 5-6 - pies się uspokaja pod Twoim dotykiem. Przysuwa do Ciebie pysk i najwyraźniej postanawia Ci zaufać. Chyba polubił Twój zapach.
3. Po odegraniu powyższych kostek któreś z Was może psa adoptować. Dotychczasowa właścicielka już nigdy się nie pojawi. Najwyraźniej została zjedzona przez cete. Albo trolla.
Pociągnięta przez Boyda, posłusznie ruszyła za nim, co zresztą zawdzięczała nawet nie tyle nagle odkrytej, ujmującej charyzmie Callahana, co po prostu ciekawości pieska. Zakochała się w nim od razu, a nie było to łatwe w przypadku Caelestine. Wystarczyło jednak tylko jedno spojrzenie na mieniącą się róźnymi maściami sierść, żeby wiedziała, że ten pies był jedyny w swoim rodzaju. Wyglądał jakby sam Jackson Pollock przyłożył dłoń do jego stworzenia. Nic dziwnego, że nie mogła oderwać od niego wzroku. Miał nuty srebrzystej farby z sierści jednorożca i magicznych kredek podarowanych jej przez Cassiusa. Ukucnęła, pomimo warczenia pieska, wpatrując się w niego z niższej już pozycji. Im dłużej patrzyła na zwierzę, a później na staruszkę, tym bardziej nabierała pewności, że medycznej pomocy potrzebowała bardziej kobieta, niż pies, który wydawał się jej po prostu zestresowany i obolały. Mimo to, Swansea trzymała bezpieczny dystans, bo to warczenie nabierało na sile. Pociągnęła Boyda za kurtkę do siebie, kiedy pochylił się nad zwierzęciem, bo jak mógł ignorować jego zdenerwowanie. — Boyd... nie wiem czy to dobry pomysł. Wiedziała, ale powiedzenie "nie wiem" nadawało wypowiedzi większej łagodności, mniejszej agresywności. Nie podkopywało męskiego ego, sugestią, że chłopak podejmuje się ZŁEJ decyzji. Wtedy zadziało się kilka rzeczy na raz, które utwierdziło Ces w tym przekonaniu. Milczenie staruszki ustało, kiedy zamieniła się we wróżebnika i odleciała, a za to włączył się pies. Wyjąc w przestrzeń. Za kobietą, z bólu? Caelestine nie potrafiła stwierdzić. Przyłożyła dłonie do uszu, czując się, jak w opuszczonej klasie, w której Dźwięk Niezgody turlał się po ziemi pomiędzy nią, a Gryfonem. Tylko tym razem ten nie czaił się na nią w ciemności. A wręcz odgradzał ją od "suni", co zapewne było jedynym powodem, dla którego Ces nie została jeszcze ugryziona... Być może pies wyczuwał jej zatroskanie i strach o jego zdrowie i reagował z tym samym przejęciem co rudowłosa. — Boyd... — spokojny głos Caelestine, który nigdy nie nosił w sobie zbyt wielu barw, teraz wydawał się drżący, niepewny i bez wątpienia zmartwiony. — Bardzo ją boli. Pochyliła się w przód, w dalszym ciągu kurczowo trzymając się protezy Callahana, ponieważ odkryła ciekawą zależność. Dotykanie go w miejscu, które było tchnięte magią, a nie naturalnymi ścięgnami, skórą, miękkością i znanym, ludzkim ciepłem, przychodziło jej dużo łatwiej, niż gdyby miała dotknąć drugiej, w pełni zdrowej ręki. — Zabierzesz ją do kliniki, prawda? Caelestine była dziwną mieszanką uległości i bezsilności z dziwnym wpływem, jaki wywierała na ludzi samym tylko spojrzeniem. Bo chociaż nie kazała mu nic, to miało się wrażenie, że to rudowłose stworzenie zaraz się posypie i rozkruszy, jeśli tylko usłyszy odmowę. Więc w gruncie rzeczy istniała tylko jedna poprawna odpowiedź na zadane pytanie. Czy Boyd chciałby w tym momencie sprawdzać, czy puchonka istotnie mogłaby się złamać pod jego zaprzeczeniem? — Wydaje mi się, że miasteczko jest... — wstała, ale poza śniegiem i otaczajacymi ich feriami barw z Przeklętej Zorzy, nie widziała nic. Ani nie pamiętała skąd przyszła. Nie potrafiła wskazać strony, z której przybyli, chociaż chciała, dlatego zakończyła uniwersalnie: — ... niedaleko. Stojąc tak, czując jak robi jej się cieplej z nerwów, wyrwało jej się jeszcze niesympatyczne: — Co za przeraźliwie nieodpowiedzialna kobieta.
Nie pomyślał zupełnie o tym, że nierozsądnie jest się zbliżać do wyraźnie zdenerwowanego, rannego psa, ale gdy Ces pociągnęła go za kurtkę, by powstrzymać ten ruch, posłuchał jej, choć rada nie brzmiała zbyt stanowczo. Próbował dogadać się jakoś z kobietą i przedstawić jej rzeczowy plan działania, niestety, na niewiele się to zdało, bo staruszka wolała w ogóle go nie słuchać i tylko jojczyć głośno, prawdopodobnie swoim ubolewaniem jeszcze bardziej stresując zwierzę. Słuchał jej biadolenia raczej jednym uchem, wzdychając sobie w międzyczasie i zastanawiając, jak niby ma przetransportować psa tak daleko, kiedy nagle do jego uszu dotarło beztroskie "NO NIC", poprzedzające pozostawienie problemu w ich rękach i zniknięcie. - EJ! - nie dowierzając w to co się stało, w gniewnym odruchu rzucił za odlatującym ptakiem jakimś kawałkiem patyka, który miał akurat pod ręką, tak jakby to miało w jakikolwiek sposób pomóc zachęcić go do powrotu; oczywiście chybił, a lelek odfrunął i zniknął w mroku. - Głupia, stara k... kobieta. - nie całkiem to miał na myśli, ale udało mu się powstrzymać cisnące na usta epitety przez wzgląd na Caelestine. Nie miał pojęcia, co robić, niesamowicie go zirytowała postawa właścicielki psa, która wyglądała na poczciwą osobę, a okazało się, że tylko szukała frajera, któremu może wcisnąć prosto w ręce ten kłopot. Pies wył przeraźliwie i nie było możliwości, żeby choćby go dotknąć, co Boyd ostrożnie próbował zrobić - bezskutecznie. Miał nadzieję, że może dziewczynie pójdzie lepiej oswajanie go, że pies jej zaufa, bo wyczuje jakoś łagodną, kobiecą energię czy coś w tym stylu, ale był w błędzie, bo w przypadku Cesi próba nawiązania kontaktu rokowała bardziej na ugryzienie niż uspokojenie. Jej głos wyrwał go z zamyślenia, podniósł wzrok na dziewczynę i dopiero teraz zarejestrował, że ta trzyma się go kurczowo jakby był jakąś deską ratunkową pośrodku jeziora; nie przeszkadzało mu to, nawet nie poczuł. - No tak, powiedziałem że pomogę, to pomogę. - odpowiedział, bo poczynił to postanowienie już wcześniej - ale nawet gdyby tak nie było, zapewne nie byłby w stanie odmówić spojrzeniu i tonowi Cesi. W jakiś sposób działał on dużo bardziej przekonująco, niż krzyki i polecenia. - O ile tu w ogóle jest jakaś klinika. Spytamy ludzi w centrum, jak się okaże że nie ma to pójdziemy do Leo. A potem... potem poszukamy tego schroniska, o którym mówiła. Tylko nie wiem, kurwa, jak go podnieść. Jesteś dobra z uzdrawiania? Umiesz Ferulę albo to przeciwbólowe? Może by się wtedy trochę uspokoił. Musisz ty, no bo ja nic nie wyczaruję. - mówił, myślał na głos, wracając wzrokiem do skomlącego psa. Gdyby nie był niedysponowany, ogarnąłby to raz-dwa; nie wiedział, jak Cesia radzi sobie z zaklęciami, ale jeśli niezbyt dobrze, to mieli problem. Jeśli nie załatwią sprawy magią, to w ostateczności będą musieli skombinować psu jakieś nosze z części ubrania i zanieść go razem, bo wszelakie inne branie bezpośrednio na ręce czy transportowanie zaklęciem lewitującym wydawały mu się zbyt ryzykowne. Ostatnie, czego by chciał, to uszkodzić go jeszcze bardziej, próbując pomóc. Myślał intensywnie, ale wciąż słuchał, kiedy Cesia się odzywała. -... tam. - dokończył jej wypowiedź o miasteczku, bez odwracania się wskazując ręką w odpowiednią stronę; chociaż tyle, że miał dobrą orientację w terenie i pamiętał trasę, którą przeszedł, bo inaczej mieliby już dwa problemy zamiast jednego. - Bardzo łagodnie powiedziane, ale to prawda. Mam nadzieję, że ją wpierdoli jakiś gigantyczny gronostaj. - przytaknął równie niesympatycznie, i sam nie był pewny, czy jest zły na to jak kobieta potraktowała swojego psa czy jak bezczelnie wykorzystała ich.
Caelestine z kolei pozostawała nieludzko spokojna. Ona zawsze była spokojna. Pomijając strach, kiedy działo się jakieś niebezpieczeństwo, czy chłód wdzierajacy się pod kołnierz, oczywiście. Teraz jednak na moment zapomniała o tym, że jest jej zimno. Stała, patrząc na psinę zza Boyda, nie czując już niebezpieczeństwa ugryzienia, kiedy Callahan odgradzał ją od obolałego psa. Nie podobało się rudowłosej, co kobieta zrobiła, ale w przeciwieństwie do Gryfona, nie emanowała tak intensywnie niechęcią do nieznajomej. Zamiast tego koncentrowała się na tym, co mogą zrobić. Spoglądając za ręką Boyda, uwierzyła mu na słowo, że właśnie tam powinni iść. Nie uważała jednak, że ranny piesek miałby im to ułatwić. Przystanęła z boku, obejmując się rękoma, rozważając co powinni zrobić. Pokładała wielkie nadzieje w Boydzie, ale może powinna ufać mu nieco mniej. W końcu gdyby był bardzo odpowiedzialnym i godnym jej zaufania osobnikiem, zapewne nie straciłby ręki w wieku dziewiętnastu lat… Słuchała go w ciszy, czekając na jego rozwiązanie, ale nawet głośne myśli, jakimi się z nią dzielił, żadnego jej nie nasuwały. W końcu odetchnęła zrezygnowana. Pierwszy raz żałując, że na lekcjach uzdrawiania nie przykładała się bardziej. Że większość życia poświęcała nauki teorii, a nie praktyce. Znała tylko podstawowe inkantacje magiczne, więc tak samo, jak Boyd, bezsilnie patrzyła na wyjącego psa. A jej zielone tęczówki coraz bardziej łagodniały. Ten przeraźliwy pisk czuła prawie tak, jakby dotyczył jej samej. Nie mogła go znieść. Nie znała zaklęć łagodzących ból, ani naprawiających obrażenia, dlatego… w końcu uniosła różdżkę i szepnęła: — Drętwota. I pies stracił przytomność, a Caelestine spojrzała na Boyda zaskoczona jego agresywnym stwierdzeniem. Wydawało się, że zaraz udzieli mu grzecznej reprymendy, ale powiedziała tylko: — Nie mów tak. Stanęłaby biednemu gronostajowi w gardle. Logika Caelestine czasami była bardzo sprzeczna. Dało się w jej słowach wyczuć zarówno wrażliwość i dobroduszność na los gronostaja oraz ogólną dezaprobatę do krzywdy wymierzonej jakiejkolwiek innej istocie, a jednocześnie sam fakt, że nie pomyślała o losie kobiety, zahaczał o cynizm. Przy czym, nie dało się w jej tonie odczytać jakiejkolwiek złośliwości, ironii, czy sarkazmu. Naprawdę była zatroskana o los gronostaja… Bowiem wiedziała, że gronostaj to taka bardzo ładna łasica, która mogłaby starszej pani nie przetrawić. — Czy to pomoże? — dopytała kiedy pies leżał już nieruchomo na ziemi. — Nie upuścisz go? Masz w ogóle czucie w jednej ręce? Nie zadawałaby mu tego pytania, gdyby nie było naprawdę ważne w tym momencie...
Rzuć kostką k6, jak 1, 2, 3 - to piesek nam się obudzi zanim dojdziemy do schroniska i ugryzie Cesię, bądź Ciebie (jeśli się poświęcisz), a jak 4, 5, 6 - to piesek się nie obudzi przez całą drogę.
Zdecydowanie nie był odpowiedzialną, godną zaufania osobą, która nadawałaby się do takiego przedwsięwzięcia jakim było ratowanie rannego psa - a jednak wziął odpowiedzialność i chyba zyskał jakiś ułamek zaufania Cesi, skoro jeszcze byli tutaj razem, kombinując nad tym, co zrobić z pozostawionym im nagle pod opieką zwierzęciem. Zachowanie kobiety wytrąciło go z równowagi, ale mimo tych niewybrednych słów i niewyrażającej entuzjazmu miny, i tak pozostawał dość opanowany jak na siebie; wiedział, że dalsze lamentowanie nad tym, jaka beznadziejna jest właścicielka psa nic tutaj nie da. Rzucał wszelakmi pomysłami, jakie przyszły mu do głowy, żaden jednak nie był kompatybilny z umiejętnościami dziewczyny - ale gdy ta w końcu zdecydowała się na rzucenie zaklęcia, co prawda ofensywnego, a nie leczniczego, to naprawdę mu zaimponowała. Czar był prosty i na tyle skuteczny, że pies natychmiast stracił przytomność, co z pewnością przyniosło mu niewyobrażalną ulgę, im zaś znacznie ułatwiło zadanie, bo teraz wystarczyło tylko uważać, żeby go niechcący jeszcze bardziej nie połamać, co z pewnością będzie bardziej wykonalne bez pełnego boleści skowytu i prób ugryzienia. - Zajebiście. - mruknął z aprobatą, a gdy Caelestine skomentowała jego życzenie pomyślnego losu dla kobiety, dodał: - Fakt. W takim razie troll. - i załatwione, głupia baba zostanie wpierdolona, a gronostaj cały i zdrowy. Pokiwał w milczeniu głową, gdy dziewczyna dopytywała, czy pozbawienie psa przytomności pomoże; brał go właśnie na ręce, kiedy padło drugie pytanie. Niezbyt taktowne, ale na szczęście nie przejmował się takimi rzeczami jak takt, więc nie poczuł się urażony, że w niego wątpi. - No nie upuszczę. Po to mi dali tę rękę, żebym se mógł nosić rzeczy. - zapewnił spokojnie, chwytając psa ostrożnie, uważając na złamaną łapę i inne wyraźnie poturbowane miejsca; zanim ruszył w drogę, przyszło mu do głowy coś jeszcze: - Strasznie zmarznięty. Weź go jakoś z wierzchu przykryj może moim szalikiem, co? - zasugerował, oddając tę czynność w ręce Cesi, bo sam nie chciał już odkładać psa na ziemię i brać z powrotem; kiedy załatwili tę kwestię, skierował swoje kroki w stronę centrum miasteczka, które, zgodnie z tym co wcześniej mówiła Caelestine, na szczęście było dosyć niedaleko. Szedł powoli, bo po pierwsze musiał brodzić przez śnieg, co nie było łatwe, a po drugie uważać, żeby nie zgnieść tego cholernego psa; część drogi minęła im zupełnie bezproblemowo, dopóki mniej więcej w połowie trasy (tak mu się przynajmniej wydawało) zaklęcie dziewczyny nie przestało działać, zwierzę odzyskało przytomność i, pewnie jeszcze bardziej przerażone niż wcześniej, rzuciło się z cichym warkotem do jego przedramienia; pies był jednak mocno osłabiony, a rękaw kurtki dość gruby, więc skończyło się na wbiciu zębów w materiał i lekkim draśnięciu. Sytuacja nie była niebezpieczna, ale generalnie wątek jakichkolwiek zębów w pobliżu jego ręki nie kojarzył mu się najlepiej. - Uśpij go. - sam niemalże warknął do dziewczyny, bez proszę, bez czy mogłabyś, bo nie miał teraz głowy do jakichkolwiek grzeczności; samo uszczypnięcie, choć lekkie, sprawiło że zrobiło mu się trochę słabo, a z drugiej strony, trochę krzepiąca była myśl, że pies jest mały i to on go trzyma, nie na odwrót. Gdyby dobrze chwycił, może by mógł skręcić mu kark. Choć bardziej miał ochotę wyjebać go w śnieg i spierdalać w podskokach; powstrzymywał jednak te wszystkie parszywe odruchy resztkami silnej woli, tłumacząc sobie, że ma w dłoniach niewinne zwierzę, i że spojrzenie Cesi, gdyby nie dotarł z nim do weterynarza, byłoby nie do zniesienia.
Caelestine nie była przyzwyczajona, żeby ktoś na nią warczał. Ludzie nigdy na nią nie warczeli. Cassius, jak tylko podnosił głos, zaraz z niego schodził, a potem wynagradzał jej te niebezpieczne, hipnotyczne nuty. Ale nie Boyd. Boyd syczał na nią już drugi raz. Idąc obok niego, zapatrzona w hipnotyczną maść psiny, drgnęła, słysząc tą nieczułą nutę. Dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa i chociaż zareagowała na jego słowa, już szukając różdżki i zaraz ponawiając Drętwotę, jakieś dziwne poczucie niepokoju rozlało się po jej ciele i zapaliło jej policzki na czerwono. Przynajmniej bardziej niż dotychczas, bo chłód skutecznie barwił jej skórę. Poczuła złość. Pomimo, że zaraz wytłumaczyła gryfona przed samą sobą, jego sytuację, w jakiej się znalazł. Kiedy ona podziwiała odcienie srebra, czerni i błękitu mieszające się na ciele psa, on musiał doznać szoku, kiedy ten wgryzł mu się w ramię. Mimo to… nie poczuła usprawiedliwienia dla jego burkliwości, mimo, że tak bardzo drastycznie wyglądało jego zachowanie tylko w jej głowie. A naprawdę… naprawdę Boyd zachował więcej zimnej krwi niż Ces, która teraz wpatrywała się w niego nieruchomo, z różdżką opuszczoną w dół, razem z dłonią, zielonymi, roztkliwionymi nad samą sobą oczami, zastanawiając się, jak niby do Helgi miałaby dosięgnąć jego szalika, żeby go nie dotknąć? A w tym momencie, naprawdę bardzo mocno dotknąć nie chciała. Dlatego ostatecznie zdjęła własny szalik, skrupulatnie owijając nim pieska i rozsiała wokół nich rozgrzewającą mgiełkę z czaru ogrzewającego. — Proszę… Jakoś miało się wrażenie, że jej odpowiedź miała drugie dno. Zupełnie tak, jakby sugerowała mu, że właśnie to powinien był dodać. A sugerowała? Nie zamierzała tego wyjaśniać. Naciągnęła czapkę głębiej na głowę, postawiła kołnierz puchowej kurtki na sztorc i obejmując się ramionami ruszyła przodem. Gubiąc rytm już przy pierwszym rozwidleniu w miasteczku. Presja wyboru i chłodu wywołała ciche kichnięcie, a Ces, przebierając nogami w miejscu, w końcu zdecydowała się obejrzeć na Boyda. Jakby czasem wiedział, w którym kierunku powinna pójść. Ale zamiast skrzyżować wzrok z Boydem, jej spojrzenie padło na pieska. Z ciekawością cofnęła się do Callahana i trzymanego przez niego psa i… wyciągnęła z zawahaniem dłoń nad sierść psiny. Tak naprawdę, nawet owijając zwierzę szalikiem, oparła się pokusie dotknięcia futerka. Ale teraz tknęła zwierzaka w łebek, ciekawa czy był tak miękki w dotyku, jak wyglądał. Czy te finezyjne barwy jego umaszczenia były tak samo piękne pod palcami, jak i piękne było wyczucie stylu “malarza”, który tego psa namalował. — Jakbyś miał go nazwać jednym kolorem, jaki kolor by to był? Uniosła wzrok do Boyda, pytając bardzo poważnie, jak na absurdalność tego pytania.
Był teraz zdecydowanie zbyt zaabsorbowany sytuacją, w jakiej się znaleźli i pilnowaniem, żeby pies nie zdechł mu na rękach, żeby w ogóle zastanawiać się nad tym, czy stosuje wystarczającą ilość zwrotów grzecznościowych i czy jego ton jest wystarczająco uprzejmy, by nie urazić Cesi czy nie wywoływać u niej jakiegoś dyskomfortu; ani trochę się tym teraz nie przejmował, zresztą, to chyba nie tajemnica, że nigdy nie był szczególnie kulturalnym człowiekiem. Umknęło mu drugie dno wypowiedzi dziewczyny, gdy ta spełniała jego prośby - a może po prostu puścił ten wydźwięk mimo uszu i zwyczajnie zignorował, bo naprawdę czuł, że nie ma teraz czasu na zbędne gadanie i zajmowanie się takimi pierdołami? Ważne, że piesek został opatulony szalikiem - dlaczego poświęciła na to własną część garderoby, zamiast skorzystać z oferowanej przez niego, w to już nie wnikał, nie wydawało mu się to istotne - i na nowo uśpiony, tak że przez chwilę przestał stanowić zagrożenie. Oby na tyle długo, żeby zdążyli dotrzeć do centrum. Nie mógł iść tak szybko, jak by chciał, bo bał się że każdy gwałtowniejszy ruch albo uszkodzi albo obudzi zwierzę, brodził więc ostrożnie przez śnieg, podczas gdy Caelestine odważnie wystrzeliła do przodu jak z procy i... zawróciła przy pierwszym rozwidleniu, by jednak do niego dołączyć; zatrzymał się na moment, gdy zauważył że dziewczyna wyraża chęć pogłaskania pieska. Pytanie, które padło po chwili, zupełnie zbiło go z tropu, bo po pierwsze w życiu by nie wpadł na to, żeby w ogóle się nad czymś takim zastanawiać, a po drugie średnio się znał na kolorach. Uniósł brew, jakby chciał powiedzieć "serio kurwa mnie o to pytasz?", ale zamiast tego zerknął na sierść psa, obiektywnie bardzo pięknie umaszczoną, mieniącą kilkoma odcieniami szarości i upstrzoną małymi plamkami w innych kolorach, jakby faktycznie był płótnem jakiegoś abstrakcyjnego malarza. Ale czy Boyda to zachwyciło? Niekoniecznie, dla niego pies był po prostu kolorowy w ciapki i tyle. Mimo tego chciał odpowiedzieć na pytanie dziewczyny i nawet się trochę wysilił, żeby coś wymyślić. - Metalowy, bo jest taki szary i zardzewiał przy pysku. - stwierdził niezbyt mądrze, ale naprawdę nie było go stać na nic więcej, po czym ruszył powoli dalej, by zaraz skręcić w lewo; byli już na obrzeżach miasteczka, zamierzał teraz spytać pierwszą spotkaną osobę o drogę do weterynarza, żeby nie błądzić niepotrzebnie. Za kolejnym rogiem znaleźli mężczyznę, który poinstruował ich jak iść dalej, całe szczęście niedaleko, w końcu miejscowość była niewielka - okazało się, że owa "klinika" znajdowała się w miniaturowej przybudówce przy jednym z domów, a choć była dość skromnie wyposażona, prowadzący ją mężczyzna wyglądał na godnego zaufania i zapewnił ich że wyleczenie psa nie będzie problemem.
/ztx2
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Kostki na łuk: 3 Efekt dodatkowy: I - miażdży mi kończynę
Po dość długim odpoczynku zdecydowali się wznowić poszukiwania. Wygrzebali przekopiowaną wcześniej mapę i udali się ku przeklętej zorzy, by spróbować swojego szczęścia w odnalezieniu mistycznego łuku, który miał tworzyć z przeklętą strzałą komplet, na który wyczekiwał troll. Siniak po poprzedniej przygodnie wciąż znajdował się na brzuchu Maxa i niestety, ale bolał. Na szczęście dość szybko i dyskretnie udało mu się zaleczyć niefortunne przecięcie, nie martwiąc nim Lowella. Krew wsiąknęła po części w materiał bluzy, jaką miał na sobie tamtego dnia, a kilka prostych zaklęć wystosowanych na osobności w łazience sprawiło, że po skaleczeniu nie było już najmniejszego śladu. -Tylko błagam żadnego spadania z drzew czy innych podobnych atrakcji tym razem. - Ostrzegł Felka, gdy powoli zbliżali się do celu dzisiejszej wędrówki. Max wciąż pamiętał ten moment przerażenia, gdy zobaczył lecącego w dół z ogromnej wysokości puchona. Był częściowo zły na samego siebie, że zaproponował zwykłe wspinanie się po drzewach szczególnie, że sam chwilę wcześniej o mało co nie zjebałby się z innego. Wciąż nie potrafił pozbyć się tej nadmiernej troski, która zaczęła witać w jego sercu po wydarzeniach w Zakazanym Lesie i choć starał się tego nie okazywać przesadnie, po prostu nie miał zamiaru pozwolić dzisiaj Lowellowi na śmierć. -Mam nadzieję, że ten łuk ukryli w lepszym miejscu. Ja wiem, że strzała - powietrze taka metafora, czy ki chuj, ale jak znowu będę miał przeszukiwać niebo, żeby dostać kawałek patyka, jak bazyliszka kocham pierdalnę sobie w łeb. - Mistyczne artefakty co prawda z natury nie powinny być łatwo dostępne, ale Max liczył, że tym razem będzie mógł wykazać się gdzieś na poziomie ziemi. Odczarowanie przedmiotu mogło sprawić mu problem, ale wysiłek fizyczny, szczególnie taki ja poprzednio, nie wchodził w grę. Pomimo odpoczynku, kondycja ślizgona zostawiała wiele do życzenia, a ten nie chciał się narazie przeciążać, chcąc zostawić siły na nadchodzące treningi przed nieuchronnie zbliżającym się meczem z krukonami. Był ciekaw, czy w ogóle będzie miał możliwość zagrania nie tylko ze względu na swoją kondycję, ale i decyzję Heaven. W końcu po tak długim czasie pani kapitan miała prawo nie wystawić Maxa w pierwszym składzie najbliższego spotkania szczególnie, jeżeli ten będzie dawał dupy na treningach.
Zastanawiało go to, czy Przeklęta Zorza była naprawdę przeklęta, aczkolwiek nie miał okazji tego sprawdzić w ciągu ostatnich kilku dni; dziwne przeczucie jakoby powodowało, no i też ostatnie wydarzenia wynikające z przebywania nieopodal Jeziora "Oko Odyna" w celu zyskania artefaktów strzał, iż musiał zaczerpnąć trochę tchu. Co jak co, ale brakowało mu tygodnia powrotu do pełni sił, w związku z czym nadal czuł się niespecjalnie dobrze z zaklęć; musiał zachować należytą dozę ostrożności. A rzucanie Arresto Momentum wcale nie podchodziło pod cokolwiek mądrego, niezależnie od tego, jak mądrze by to brzmiało. W obecnym stanie potrafiło go tylko i wyłącznie spowolnić nieznacznie, aniżeli umożliwić bezpieczny upadek z pięknego drzewa, w związku z czym Felinus przez te parę dni tłukł sobie do łba jedną, charakterystyczną rzecz. Korzystanie tylko z tych czarów, które opanował w pełni, bez jakichś zaawansowanych gówien, zdawało się być najlepszą opcją w jego przypadku. Cicho westchnął, kiedy to opatulił się kurtką, gdy chłód zaczął ponownie atakować, chcąc ukraść jakkolwiek ciepło, jakie wydzielał. O nie, nie zamierzał na to tak łatwo pozwolić; postanowił odroczyć w czasie pewne skutki działania niesprzyjającej pogody, kiedy to przedzierał się przez kolejne zaspy śnieżne, byleby dotrzeć na prawidłowe miejsce działań względem artefaktów dla starego trolla. - Postaram się, ale nie obiecuję. - wyszczerzył się, choć mimowolnie spoważniał, kiedy to stanął na twardym gruncie, chowając dłonie do kieszeni czarnej kurtki. Gdzieś na pasku miał nóż, który mógłby się przydać, gdyby potrzebował od razu chwycić za trzymane ostrze. W oczach znalazła się powaga, jaka to była wymagana co do tej sytuacji. Wiedział, iż takie beztroskie podejście może jednak wkurzyć, dlatego spojrzał do góry, wszak w kolejce ustawił się wyjątkowo daleko, w związku z czym nie był jakoś szczególnie wysoki. - Wiem, nie będę robił niczego głupiego. - odpowiedział całkowicie szczerze, zanim to nie przeszli dalej. Zauważył te pewne zmiany w przypadku zachowania Solberga, co może było dziwne z początku, ale koniec końców podejrzewał, że Zakazany Las odcisnął na nim znacznie większe piętno, niż mógłby się tego spodziewać. Iż zależało mu na bezpieczeństwie bliskich i nie chciał powtarzać tej samej sytuacji. Powracać do nich. - To jest przeklęta zorza. Nie podejrzewam, by ktoś chciałby się do niej zbliżać, skoro z jakiegoś powodu musi jednak posiadać ten dziwny tytuł. - oznajmiwszy, nie podejrzewał, by jakkolwiek łuk znajdował się w powietrzu. Na sam widok tej zorzy czuł dziwny niepokój, a różdżka wysyłała mu kompletnie sprzeczne sygnały, jakoby nie będąc zadowoloną z przebywania w takim miejscu. Ostrokrzew ewidentnie starał się go chronić, ale czy był w stanie? No właśnie; nie bez powodu czekoladowe tęczówki odwróciły się od tego pięknego zła, podejrzewając, iż ono wcale nie jest normalne. - Albo transmutacyjne gówno, albo... po prostu musimy w odpowiedniej odległości kopać. - zaproponował, samemu chwytając za jeden z przyniesionych sprzętów. Dawno z niego nie korzystał i chociaż na samego siebie nie mógł narzekać, o tyle jednak przebijanie się przez warstwy ziemi wcale nie należało do najprzyjemniejszych rzeczy. I o ile nie bał się wysiłku fizycznego, to było to jednak dwa lata temu. Skrajne wychudzenie usunęło jego zdolności siłowe. Bo o ile był w stanie przyjebać ładnie innym przedmiotem, o tyle jednak pewne ograniczenia w swoim ciele posiadał. - Gdzie to jest na tej mapie... - powiedziawszy, spojrzał na trzymaną mapę, jakoby zastanawiając się, ile kroków zrobić w lewo, ile do przodu i inne takie...
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Norweskie otoczenie wciąż go zachwycało i chociaż potrafił czytać i wiedział, że idą w miejsce, które ludzie nazywają przeklętym, nie mógł nie zachwycać się urokiem tej lokacji. Jaśniejące nad zmarzniętą ziemią kolorowe światła zapierały wręcz dech w piersiach. Miał tylko nadzieję, że nie dosłownie, bo naprawdę jak na początek wyjazdu miał zdecydowanie dość atrakcji. Pokręcił z lekkim uśmiechem głową na pierwsze słowa Felka. No innej odpowiedzi to się raczej po nim nie spodziewał. Miał jednak nadzieję, że ten będzie w miarę na siebie uważał, bo mimo wszystko przecież Max nie zawsze będzie mógł w odpowiednim momencie zareagować i uchronić go przed czymś dużo poważniejszym. -Niby racja, ale z drugiej strony to jest magia. Nigdy nie wiesz, co ludziom odpierdoli, a z naszym szczęściem wlecenie w nią z całym impetem też nie brzmi jak coś niemożliwego. - Zgodził się, jednocześnie nie mogąc się powstrzymać od wytknięcia tego, co Lowell przeoczył. Skoro świat i tak pluł im w twarz, czemu by nie miał wystawić tej dwójki na kolejną pojebaną próbę? -Brzmi świetnie. Przekopanie całej Norwegii zajmie nam tylko z milion lat. - Spojrzał na trzymaną w ręku Felka mapę, choć kompletnie nie mógł się skupić na odczytaniu z niej czegokolwiek. Szepty, które dochodziły z zorzy były lekko niepokojące, a Max przysiągłby, że jeden z głosów wydaje mu się szczególnie znajomy. -Feli.... Powiedz, że nie odjebało mi już kompletnie i też to słyszysz. - Powiedział w końcu, potrzebując potwierdzenia, że resztki zdrowia psychicznego jednak jeszcze w nim siedziały i nie zaczął nagle słyszeć czegoś, czego zdecydowanie słyszeć nie powinien.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Kogo norweskie otoczenie nie zachwycało? Początkowo Lowell miał zamiar spędzić całe ferie w igloo, nie udając się gdziekolwiek indziej, niemniej jednak w swoim postanowieniu zbyt długo nie wytrwał, wszak... po prostu trudno było mu usiedzieć na jednym miejscu. I dupa bolała, i nieciekawie było, kiedy to rutyna dawała się we znaki. Owszem, mógł się uprzeć przy tym, ale koniec końców był prędzej człowiekiem ciekawym, wędrującym, poszukującym wręcz nowych wrażeń - nic dziwnego zatem, że często spotykał prefekta Ravenclawu i często się z nim umawiał na jakiekolwiek schadzki. I wpierdalał w kłopoty, co było wręcz wpisane w jego obecny życiorys, nawet jeżeli starał się unikać problemów. Szło mu to całkiem nieźle - do czasu, kiedy to postanowił ponownie się wychylić. Jak zwykle, nie po drodze mu z logiką i szczęściem, nawet jeżeli umysł działał często na pełnych obrotach. Dlatego patrzył, gdzie stawia kroki i starał się nie wpierdolić w przypadkową pułapkę na jakąś zwierzynę, okrytą śniegiem, który to mógł ją skutecznie zatuszować. Uważał, spoglądając czekoladowymi tęczówkami raz na własne nogi, raz pod własne nogi, innym razem na Maximiliana, a koniec końców - przed siebie. Mimo to taka podzielność uwagi nie sprawiała mu problemów - zresztą, rzadko kiedy miał z tym problem, choć ewidentnie wolał się skupić na jednej rzeczy. Chociażby przy leczeniu, kiedy to miał do odratowania trójkę nieuważnych... studentów. W tym jednego ucznia. - Nie zdziwiłbym się, gdyby jakieś magiczne błogosławieństwo tej zorzy postanowiło zrobić z nas mielonkę. - Lowell specjalnie wyciągnął okulary, by móc się jej przyjrzeć. Widok oczywiście był zapierający dech w piersiach, co nie zmienia faktu, iż myśl o tym, iż to jest miejsce uznawane powszechnie za przeklęte... no cóż, nie dawała mu spokoju. Bo spać to spał, ale zagwozdka ta pozostawała niewyjaśniona, dlatego nie bez powodu Felinus postanowił się wyciszyć i odciąć od emocji, przyjmując neutralny wyraz twarzy; częściowo chociażby. Tak w ramach nie tylko treningu, lecz również realnej ochrony. Szkoda byłoby zakończyć przygodę właśnie w tym miejscu. - Zajebiście, może moje prapraprapra, w chuj prawnuki, będą w stanie odnaleźć ten artefakt. A nie, czekaj. - zaśmiał się, wszak ostatnio po drodze było mu z żartami na temat własnej dysfunkcji, w związku z czym przyjacielsko go trącił w ramię, by tym samym chwycić za łopatę. Jeszcze nie wiedział, z czym Max ma do czynienia, choć samemu tego osobiście nie odczuwał; umysł posiadał zamknięty w związku z czym początkowe szepty niespecjalnie miały na niego jakikolwiek wpływ. Choć czuł, jakby ktoś lub coś pukał i starał się mimowolnie dostać, co spowodowało wzrost jego czujności. - Nie słyszę, ale czuję, że coś próbuje wpłynąć na umysł... Nie, nie odjebało ci. - spoważniał. - Wycofaj się na chwilę. - mruknął, prostym gestem chcąc zabrać na odległość paru metrów Solberga z tego miejsca, zalecić zachowanie odległości. Oddalić od tej przeklętej zorzy, kiedy to samemu trzymał bariery - nowe, różniące się od poprzednich, choć nie do końca niezniszczalne. Samemu po krótszej chwili zdecydował się je opuścić i, o zgrozo, nie był to dobry pomysł. Słyszał jakieś szepty, ale nic kompletnie dla niego nie znaczyły - bo nie miał nikogo bliskiego, który by zmarł. Dlatego szepty te nie miały żadnego podbicia emocjonalnego. - Coś... coś jest. Nie wiem co to, ale... działa niepokojąco. - mruknął po dłuższych obserwacjach, kiedy to przymrużył oczy, starając się odciąć ponownie od ich wpływu, co nie było takie proste. Nienawidził tego uczucia, ale chciał zapomnieć o tych szeptach, w pełni skupiając się na wyznaczonym zadaniu. Zacisnąwszy zęby, czekoladowe tęczówki spojrzały w stronę łopaty. On był w stanie pracować - jak jednak z Maximilianem? Czy ten przepływ magii, z jakim obecnie miał do czynienia, nie wpłynie z powrotem na sygnaturę magiczną? - A ty, co słyszysz? Kogo słyszysz? Dasz rady cokolwiek robić? Może lepiej będzie, jak sam będę kopał... albo po prostu się wycofamy. - zaproponował, spoglądając w jego stronę. Oczywiście, że się martwił; musiał się martwić, bo gdyby mu nie zależało, to kompletnie by tę kwestię olał. A tak to wchodziło do gry zdrowie psychiczne i to, co konkretnie chłopak słyszy - nie podejrzewał, by to było coś... szczególnie miłego.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Szukanie artefaktów miało ten ogromny plus, że pozwalało im dotrzeć w miejsca takie jak to, które zdecydowanie warte były odwiedzenia, by nacieszyć oko. Max musiał jednak przyznać, że magia jaką dotychczas spotykał w tym kraju była zupełnie inna od tej, z którą miał do czynienia w Wielkiej Brytanii. Ta zdawała się być bardziej niebezpieczna i wymagająca jakiejś ofiary. Nawet te przeklęte, cieplutkie kamienne ławeczki były tylko z pozoru przyjazne, a potrafiły wywołać ogromny, palący ból w osobie, która się do nich zbliżyła. Na samo wspomnienie uczucia wypalania żywcem flaków, Max skrzywił się. To było gorsze niż ciosy, jakie otrzymał od Viro. -Konserwa z Solberga dostępna tylko w lokalnych sklepach spożywczych. - Zaśmiał się na tekst o mielonce i już wyobrażał sobie puszki z własnym ryjem, w których to sprzedawali by owy luksusowy i trudno dostępny towar. Nie miał jednak wątpliwości, że raczej mało kto pokusiłby się o kupno czegoś tak "wytwornego". Prychnął gdy Feli zażartował ze swoich wnuków. Dystans do całej tej sytuacji był wskazany, choć gdzieś głęboko Max zastanawiał się, czy oby na pewno puchon pogodził się z każdym aspektem swojej utraty. W końcu doskonale pamiętał ich rozmowę na ten temat na wizzie i nie było to wtedy dla niego takie łatwe. -Spokojnie, któryś z moich bękartów na pewno odnajdzie łuk i dla Ciebie. - Poklepał go po plecach nie mogąc powstrzymać się od odbicia piłeczki. Oklumencja w tym miejscu zdecydowanie wyglądała jak coś dość przydatnego. Szepty, które Max słyszał naprawdę go rozpraszały szczególnie, że to dziwne poczucie, iż słyszy kogoś znajomego wkradało się w jego serce. Posłusznie odsunął się na bok, gdy Felek o to poprosił. Te kilka kroków zrobiło różnicę. Szepty jakby ucichły, gdy oddalił się od zorzy, ale wciąż były obecne. Max z lekkim niepokojem patrzył na Felka stojącego kilka metrów przed nim. -Myślisz, że to coś niebezpiecznego? - Nie znał się na tym, a wiedział, że puchon studiował czarną magię, więc jeżeli było to coś z tej dziedziny miał większą szansę rozpoznać zagrożenie. Solberg nie mógł jednak wiecznie trzymać się na uboczu, więc ponownie podszedł do puchona pozwalając, by głosy znów nabrały na sile. -Nie ma mowy. Nie po to tu przylazłem, żebyś odwalał sam całą robotę. - Powiedział stanowczo, początkowo ignorując zadane przez Felka pytania. Znał kilka osób, które odeszły już z tego świata, ale to jeden głos najbardziej zdawał się wyróżniać wśród reszty. Pozwolił sobie skupić się na nim. Musiał mieć pewność nim potwierdzi własne przypuszczenia. -Słyszę...Matkę. - Powiedział w końcu czując, jak przez jego ciało przechodzi nieprzyjemny dreszcz. Nie do końca była to osoba, której głos z zaświatów chętni przyjmował. -To gdzie mapa karze nam kopać? - Odchrząknął, niezbyt subtelnie zmieniając temat i próbując skupić się na ich zadaniu, choć nie był w stanie pozbyć się z głowy tego głosu.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Lowell trochę jednak wątpił w to, czy warto było tutaj przychodzić. Owszem, widok był piękny, zapierał dech, pozwalał na zastanowienie się, niemniej jednak... no właśnie. Przeczuwał jakieś zbliżające się zagrożenie, różdżka zaczęła mimowolnie drżeć, jakoby reagując na przepływ magii. Cholera chciała ewidentnie przekazać, iż coś jest nie tak, dlatego nie bez powodu zacisnął na niej mocniej i skrupulatnie palce. Mówiła coś, chciała coś przekazać, ale koniec końców... wiele razy przekonał się, iż ta ma rację. Dlatego postanowił się jej posłuchać, zachowując wszelkie środki ostrożności, by przyczynić się tym samym do zminimalizowania ryzyka, które może tutaj ewentualnie występować. Felinus mimowolnie zaczął przegryzać dolną wargę, pozwalając sobie na ten drobny gest własnej mimiki twarzy, który zdawał się ewidentnie tworzyć pewną, logiczną całość. - Kupowałbym. - zaśmiał się, choć można było zobaczyć pewne... zastanowienie, w szczególności wtedy, gdy nie wiedział, co może na nich tutaj czekać. Chciał wiedzieć, znać plany tego miejsca, wznieść się ponad to, co widoczne, by odkryć to, co przyszłościowe, niemniej jednak nie było mu to dane. Nie bez powodu zatem zastanawiał się przed każdym kolejnym krokiem, kiedy to nie przeczuwał, by to miejsce jakkolwiek było dobre. Jakieś przyczyny musiały wcześniej zaistnieć, iż otrzymało ono miano... no cóż. Niespecjalnie idealnego. Przeklętego wręcz; cicho westchnął, kiedy to nie wiedział, co na nich koniec końców czeka. Nie lubił tego, kiedy to poprawił własną kurtkę i odpalił fajkę, opanowując tym samym większość negatywnych myśli. Nie chciał, by pełny pesymizm przejął pałeczkę pod jego kopułą czaszki, w związku z czym poczuł mimowolną chęć wzięcia szluga i wsadzenia go sobie do gęby - co, zresztą zrobił. Czy martwił się swoją utratą? Może gdzieś wewnątrz czuł się jak skrzywdzone dziecko, które, gdyby nie zachowywany dystans, zapewne zostałoby jeszcze bardziej... skrzywdzone. Dlatego zachowanie odpowiedniej odległości i pozbawienie samego siebie brania wszystkiego na poważnie pozwalało mu w tym wszystkim wytrwać. Bo może strata uderzała w jego godność i znaczenie przekazywania genów, ale miał na to kompletnie wyjebane. Chciał korzystać z tu i teraz, a poza tym, skoro jednak faceci prędzej wypełniali jego gusta, nie mógł nie odnieść wrażenia, że nie jest mu to do szczęścia potrzebne; zaśmiał się na kolejne słowa. - Połowa uczniów w tej szkole będzie twoimi bękartami. - postanowił zażartować, pozwalając ustom na naznaczenie uśmiechu, który to ewidentnie wskazywał, iż wszystko - przynajmniej pod tym względem - jest w porządku. Skupił się zatem - w pełni, w całości, nie przeczuwając niczego dobrego. Różdżka też zdawała się powoli szaleć, co nie było wcale takim dobrym sygnałem; musiał się mimo wszystko i wbrew wszystkiemu skupić na tym, by nie dopuścić tych dziwnych myśli w sumie do własnego umysłu. Co, przy powrocie, było znacznie utrudnione. - Nie myślę; ja to wiem. - wziął głębszy wdech, wyciągając tym samym w pełnej krasie drewniany patyczek. Różdżka wykonywała samodzielnie ruchy, wskazując na to, iż coś jest w tym miejscu jednak nie tak; Lowell wypuścił trzymane od dłuższego czasu powietrze, zastanawiając się nad tym, czy w ogóle powinni tutaj działać. - Moja różdżka reaguje jak Hugo na nasz widok w twoim domu. Nie podejrzewam, by pod tym względem miała mnie jakkolwiek zawieść. - zaśmiał się częściowo, rzucając tym słabym żartem, co nie zmienia faktu, iż w sumie takie były fakty. Nie wiedział jednak, czy porównywać różdżkę do przybranego brata, czy jednak porównywać przybranego brata do różdżki; tę zagwozdkę zostawił sobie na inną chwilę. - Jeżeli chcemy tutaj działać, to musimy robić to ostrożnie. I kontrolować siebie nawzajem. - zaproponował, kiedy to wziął ponownie wdech i wypuścił powoli powietrze; pod sklepieniem żeber serce zdawało się nie zachowywać spokoju. Jakoś nie chciał dopuścić myśli, że przez swoją idiotyczną, niepełnoprawną opinię dotyczącą bezpieczeństwa coś jednak może mu się stać. Mimo wszystko... nie mógł tej troski powstrzymać. Po prostu. - Nie po to tutaj przyszliśmy, żeby potencjalnie się wypierdolić na pysk bez jakiejkolwiek pomocy. - jego głos był normalny, niemniej jednak posiadał w sobie charakterystyczny pazur, wydobywający się spod jego własnych skrzydeł. Co jak co, ale nie zamierzał pozwolić na to, by Maximilianowi coś się stało; nie bez powodu jego instynkty pod tym względem wręcz szalały, denerwując się zaciekle na ignorującego ostrzeżenie Solberga. Zamknąwszy swój umysł, mógł łatwo jednak panować nad emocjami. Na kolejne słowa kiwnął głową; nie podejrzewał, aby był sens jakkolwiek to roztrząsać. Czuł nawet, że nie powinien, wszak temat ten był nadal śliski, niemniej jednak nie zignorował tego, po prostu zaciskając na krótki moment dłoń należącą do towarzysza; byleby dodać mu jakiejkolwiek otuchy. Że nie jest tu sam. - Trochę dalej... wygląda na to, iż około dwadzieścia metrów na północ, dziesięć metrów na zachód... - zastanowił się, robiąc kolejne kroki, by tym samym je odliczyć i mniej więcej, w towarzystwie Solberga, przejść do wyznaczonego miejsca. Byleby przypominało to, co znajdowało się na mapie i mniej więcej było odpowiednie. Kiedy udało im się prawidłowo zlokalizować potencjalne miejsce ukrycia łuków, gdzie Lowell, zresztą, wbił łopatę. I westchnął, zachowując równowagę we własnych oczach, kiedy to spojrzał na chłopaka. - Jeżeli będzie cokolwiek się działo, to mów. Bylebym mógł jakkolwiek zareagować. - poprosił, choć prędzej było to polecenie, kiedy to wreszcie zaczął kopać dół, nie czując siły ani w rękach, ani w mięśniach. Może był wytrzymały, aczkolwiek słabe ręce ewidentnie nie poprawiały warunków pracy.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Max nie myślał chwilowo o tym, co może im się przydarzyć. Ostatecznie przecież jezioro, nad którym znaleźli strzały, samo w sobie nic im nie zrobiło. Oczywiście przeklęta zorza już z nazwy zdawała się być mniej przyjaznym miejscem, ale Solberg nie miał w zwyczaju roztrząsać takich spraw. Postanowił zachować z tyłu głowy lokalne ostrzeżenia, na wypadek gdyby jednak zauważyli coś dziwnego. -Tak? I ciekawe co byś z nią zrobił. - Zapytał ze znaczącym uśmieszkiem, po czym dał mu kuksańca w bok i począł myśleć o ich dzisiejszym zadaniu. Mapa dość jasno wydawała się rysować lokalizację magicznego łuku, ale Max potrzebował chwili, by móc się na niej odnaleźć jako że przestrzeń, na której się znaleźli była ogromna. -Merlinie błagam. Nie wyrobię z alimentami. - Przewrócił oczami, choć sam często żartował w podobny sposób i wcale go takie słowa nie urażały. Sam dobrze wiedział skąd się to brało i nawet nie miał zamiaru zaprzeczać, że te plotki nie są prawdą. Po prostu jak zwykle postanowił podejść do wszystkiego z dystansem. Głośno prychnął na porównanie, jakie Feli wystosował na temat jego przybranego brata. Tego to się dzisiaj usłyszeć raczej nie spodziewał. -Świetnie. To teraz pójdzie rozpowiadać innym różdżkom nowinki, chyba że jej czymś nie przekupisz? Czym w ogóle można przekupić różdżkę? - Ostatnie zdanie dodał szczerze zastanawiając się nad tą kwestią. Nie zdziwiłby się, gdyby kiedyś podobna sytuacja miała mu się przydarzyć i wiedza z zakresu magicznych ofiar miała okazać się przydatna. -Czyli nic nowego. Oczy dookoła głowy, różdżki w gotowości i wszystkie te pierdoły, co nam zawsze wmawiają. - Podsumował, nie chcąc zbytnio dłużej zwlekać. Mieli przecież robotę do wykonania, a czasu dość mało jak na tak ogromny teren. Przyznał rację kolejnym słowom Felka, ale nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, jego umysł zarejestrował te pokurwione szepty. Niepokój wkradł się w serce ślizgona, ale nie chciał zbytnio tego po sobie pokazywać. Z ulgą przyjął fakt, że puchon nie ciągnął tematu i spokojnie ruszył za nim w miejsce, które wskazywała mapa. -Świetnie, poczujmy się jakbyśmy kopali własne groby. Zawsze o tym marzyłem. - Krótko się uśmiechnął, po czym zabrał łopatę i stanął w odpowiednim miejscu przez chwilę przyglądając się zmrożonej ziemi. -I nawzajem! Bierzmy te łuki i spierdalajmy. - W końcu zabrał się do roboty, co nie było wcale łatwe. Potrzebował wiele siły by przebić się przez grunt, a do tego wiele kosztowało go blokowanie tych cholernych szeptów, które wcale nie były miłe. Więcej wysiłku zabierała mu obrona psychiczna, więc nic dziwnego, że kopanie szło mu naprawdę wolno.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Dziwna niepewność narastała pod kopułą czaszki Lowella, jakoby udowadniając, iż to miejsce... nie jest szczególnie bezpieczne. Myślał zatem na temat tego, co potencjalnie może się wydarzyć, ale koniec końców nie musi. Zawsze lepiej, w szczególności dla niego, było układać takie scenariusze, by tym samym odnaleźć w nich najlepsze wyjście z problemów. Nawet jeżeli było ich ostatnio zbyt dużo, a samemu nie mógł sobie z niektórymi poradzić. Mimo to było lepiej. Mógł narzekać, ale i tak czy siak komfort życia zmienił się wraz z opuszczeniem starej rudery, w której to egzystencjował ojczym, kiedy to wreszcie przestał się zamartwiać, jak również odkrywał to, czego wcześniej nie miał prawa odkryć. Nie chciał tego tak łatwo zaprzepaścić, choć chęć doznania adrenaliny raz po raz pojawiała się w jego głowie i znikała. Nawet jeżeli miał często dość wrażeń i szukał stabilności... gdzieś jednak nie mógł się pozbyć konieczności istnienia bodźca stresowego. Jakby brakowało mu, o zgrozo, poprzednich lat. Jakby ciągnęło go do tego, co zna najlepiej. Na słowa nie odpowiedział, a jedynie uśmiechnął się pod nosem, pozwalając na bycie potraktowanym kuksańcem. Co jak co, ale pewnych rzeczy lepiej było nie mówić na głos. Chociaż było widać, iż gra zamkniętego, głównie ze względu na inaczej napięte mięśnie twarzy. Bawił się nieźle, humor miał co najmniej dobry, nawet jeżeli pod kopułą czaszki coś dziwnego się znajdowało. Przeczucie? Całkiem możliwe. - Unikaj skrupulatnie testów na ojcostwo. - zaśmiał się, wszak wizja tylu alimentów do spłacenia nie wydawała się być najlepszym pomysłem. Sam by chyba kulkę sobie wpierdzielił do czaszki, gdyby miał mieć na wyżywieniu sporo dzieciaków. Jego obawy nie zostaną jednak spełnione - co jak co, ale nie widział w swojej głowie scenariusza, w którym to Williamsowi uda się jakoś odzyskać płodność. Samemu bałby się z magicznych jąder i plemników bawić w ojcostwo; nie bez powodu. Obarczenie niewinnej istoty wadami wydawało się byc wówczas znacznie większe. Na prychnięcie podniósł wzrok, kiedy to przypomniał sobie Wigilię. Mimo załamania, jakie to przeżywał, mimo sięgnięcia po używki... nadal nie potrafił nie odnieść wrażenia, iż był to jeden z najlepszych, jak i najgorszych dni w jego życiu. Nie chodziło tutaj o to, co miało miejsce podczas gry w Durnia. Było to coś, co ewidentnie mu pokazało, że Solberg mu ufa. To cenił najbardziej - zaufanie mimo wszystko wymagało pewnych predyspozycji. I nawet jeżeli wiązało się z odpowiedzialnością... był w stanie stwierdzić, że rekompensata posiadania kogoś bliskiego była czymś więcej niż tylko rekompensatą. - Ja to mam pomysł, stary. - zaśmiał się, kiedy to pomyślał o czymś, opierając się o pobliskie drzewo na bardzo krótki moment. - Jak taka różdżka chciałaby rozpowiadać innym nowinki, to bym ją złamał w pół i kupił nową. - może nie było to najlepsze wydajnościowo rozwiązanie, ale na pewno jakimś było, w związku z czym prychnął, ale koniec końców machnął na to wszystko ręką. - Nie chcę wiedzieć, ile razy musisz przekupywać Hugo, żeby nie pierdzielił farmazonów. Choć wiesz, teraz to w sumie tak jednak mam na to kompletnie wyjebane. Ludzie prędzej czy później się dowiedzą o preferencjach, więc staram się z tym jakoś specjalnie nie kryć. - może to nie była najmądrzejsza decyzja, choć i tak czy siak wystarczy trochę czasu, by ktoś się więcej dowiedział na ten temat w jego przypadku. A kiedy czuł się pod tym względem bardziej pewny, nie uznawał tego za wadę, a prędzej... za coś naturalnego. Możliwe, iż nawet niepotrzebnie się martwił co do Lydii, skoro tylko ojczym był w stanie pierdolić różne rzeczy na temat jednego, prawidłowego kierunku. - Dokładnie. - kiwnął głową, kiedy to zaczął kopać, choć wcale to nie szło aż tak szybko, jak chciał, by w rzeczywistości szło. Mimo to nie mógł przyspieszyć tego procesu, gdy łopata wbijana była w ziemię, przyczyniając się do kolejnego usunięcia gruntu. Wszystko odbywało się w stosownym tempie, nawet jeżeli lepiej by było, gdyby jednak się pospieszyli. Mimo to Lowell nie posiadał aż nad to siły, by móc to robić sprawniej; wszystko polegało na jego ostatnim przemęczeniu, które to skutecznie odbierało siły i chęci do działania. - Na nie, jak umrzeć, to wolę, żebym po śmierci do czegoś się jeszcze przydał... - pokręcił głową, poniekąd rozbawiony, kiedy to kopiec się zwiększał, a ciągle machanie łopatą jedynie przyczyniało się do pojawienia kropelek potu na skórze. Nie było to najprzyjemniejsze uczucie, wszak ciepło uderzało mocniej, w związku z czym Felinus miał ochotę zdjąć kurtkę, aczkolwiek tego nie zrobił. Uwagę pochłonęło coś całkowicie innego. Drżenie ziemi się zwiększało, wskazując bezpośrednio na położenie artefaktu. Na dnie znajdował się grób. - Nie no, stary, idealne warunki, jakbyś chciał... - wziął cięższy wdech, otwierając trumnę, w której to znajdowały się dwa śnieżnobiałe szkielety z łukami przewieszonymi przez korpus. Chłopak mimowolnie się uśmiechnął. - Zajebiście, dwie pieczenie na jednym ogniu. - błysk w oku pojawił się naturalnie, kiedy to Lowell kucnął, by wziąć tym samym jeden z łuków. - Przynajmniej nie wrócimy z niczym... - mruknął pod nosem, kompletnie ignorując to, iż coś tutaj mogło być nie tak - i rzeczywiście. Nim się obejrzał, a szkielet poruszył się; mimowolny uskok nie zadziałał, a kościotrup chwycił go skutecznie za lewy nadgarstek, naciskając na niego wyjątkowo mocno. Nim się jednak obejrzał, a trzask miażdżonej w nieprzyjazny sposób kości rozległ się po otoczeniu; Puchon zacisnął mocniej zeby, przegryzając sobie wargę, by tym samym przy pomocy Rumpo uszkodzić kość należącą do wroga. - Kurwa mać! - wycedził przez zęby, biorąc głębszy wdech, choć trudno było nie zauważyć podobnego scenariusza, kiedy to Ślizgon został potraktowany w ten sam sposób. - Ja pierdolę, Solberg! Rumpo! - lewą rękę przybliżył do siebie, niczym zbity pies, trafiając wprost w kończynę należącą do pierdolonego gówna, by tym samym puściło dłoń dzierżoną przez Maxa. Bolało go to, ale starał się mieć obecnie na to kompletnie wyjebane, rzucając naprędce zaklęcia znieczulające na uszkodzenie kończyny górnej towarzysza. - Bierzmy te łuki i wypierdalajmy stąd. - zalecił, samemu zabierając artefakt, by tym samym wygrzebać się z tego pierdolonego dołu, co wcale takie proste nie było. Szepty i wrażenia bólowe koniec końców wpływały na ostateczną sprawność.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Sam czasem zastanawiał się, czy gdyby obydwoje tak nie łaknęli adrenaliny, gdyby nie pakowali się w sytuacje, które stawiały ich życie i zdrowie na szali, czy ich znajomość wtedy rozwinęłaby się w podobnym kierunku. Jakby nie patrzeć to właśnie przez te przygody zbudowali u siebie naprawdę duże zaufanie i choć nie były one jedynym powodem ich bliskości, na pewno odgrywały ogromną rolę w tej właśnie relacji. -Zapobiegawczo poronny do porannej herbatki i nie trzeba testów robić. - Może i nie powinien żartować w ten sposób, ale znał siebie i wiedział, że prawdopodobnie tak by się to skończyło, gdyby jakaś jego partnerka nie chciała pójść za głosem rozsądku. Cieszył się jednak, że mimo wszystko potrafił zachować pozory myślenia i raczej pamiętał o tym, by się zabezpieczać. Raczej, bo wyjątki się zdarzały, ale jakoś nie dostał jeszcze wyjca od Strauss, że ta nosi jego bachora w sobie. Tamten wieczór zdecydowanie był ważny dla ich relacji bo o ile Max od dawna już wtedy ufał Felkowi, o tyle ten zdecydowany krok naprzód pozwolił mu ostatecznie zrzucić pewne blokady, pokazać wstyd i szczerze przyznać się do słabości, której chciał się pozbyć. Oczywiście gówniak musiał to wszystko później popsuć, ale poza tym Solberg naprawdę dobrze wspominał ten wieczór. -To brzmi jak plan idealny. Chociaż szkoda trochę dwustu galeonów, bo jednak piechotą nie chodzą. - Tak, złamanie różdżki brzmiało jak coś, co mogło w tym wypadku zadziałać i o ile sam dzięki stupendium i umiejętnemu zarządzaniu sakiewką, nie miał problemów z galeonami, o tyle wiedział, że nie każdy może sobie pozwolić na nową różdżkę kilka razy w roku. -To jest akurat prawda i cieszę się, że sam nie masz z tym większego problemu. Niestety tamta sytuacja nie jest jedyną, o której ten pasożyt wie i zdecydowanie muszę go ciągle trzymać na smyczy, bo przysięgam, jak kiedyś wyleci z niego to wszystko to wyjebią mnie na drugi koniec planety. - Hugo był niestety bardzo wścibski więc przez te wspólne lata zdążył nie raz odkryć coś, czego nie powinien. Max jednak szybko nauczył się z nim rozmawiać i przekupywać go na różne sposoby, dzięki czemu żyli we względnej zgodzie w tym temacie. Mimo, że z pozoru mogło to nie byś widoczne, ślizgon naprawdę troszczył się o Młodego i chciał by ten jak najlepiej poradził sobie w życiu. W końcu zaczęli kopać, a robota szła im wręcz zajebiście. Dwie kaleki z łopatami w rękach, z czego jedna naprawdę wymęczona, a druga walcząca z głosami w głowie, które był wynikiem tej jebanej zorzy. Mimo tego, z minuty na minutę wydawało się, że dostają się coraz głębiej, aż w końcu natrafili na przeszkodę. Felek pierwszy zdołał rozpoznać, że mają do czynienia z trumnami, co Max skwitował niekontrolowanym wybuchem śmiechu. -No kurwa nie wierzę. - Pokręcił rozbawiony głową na tę ironię losu, choć szybko uśmiech zszedł z jego twarzy, gdy głos "jego matki" zaczął wyraźniej przebijać się do jego świadomości stosując w stronę Maxa niezbyt miłe słowa. -Dobra, miejmy to z głowy. - Mruknął otwierając swoją trumnę, a w niej znalazł pełen pakiet szkielet plus łuk. Normalnie jak na promocji. -Coś podejrzanie łatwo poszło, ciekawe co się spierdoli. - Solberg i jego optymizm były nierozłączne. Długo jednak nie musiał czekać na potwierdzenie swoich słów. W czasie, gdy próbował zablokować coraz to bardziej intensywny szept, który powoli zaczynał mieszać mu w głowie , Felek już sięgał po zdobycz, by następnie soczyście przekląć. Nawet Solberg usłyszał ten trzask i przeraził się nie na żarty. -Felek co się...? - Ale nie zdążył skończyć, bo kościotrup w jego trumnie złapał go za nadgarstek i również nie chciał puścić. Wieko z impetem spadło, usłyszał kolejny trzask i ogromny ból w nadgarstku. -PIERDOLONA DZIWKA! - Krzyknął, wyjmując prawą ręką różdżkę z kieszeni i odchylając wieko trumny, by rozprawić się ze swoim martwym napastnikiem. Lowell był jednak szybszy i potraktował szkieletora Rumpo. Ten natychmiast zwolnił uścisk, co wywołało nową falę bólu w wiodącej ręce Maxa. -Kurwa mać, jeszcze tego brakowało... - Przewiesił sobie łuk przez ramię i prawą ręką wycelował różdżką w znajdujące się ponad nimi drzewo. -Chodź no tu. Carpe Retractum! - Chwycił mocno Felka pod pachę, nie zwracając uwagi na zmiażdżony nadgarstek, który dzięki znieczuleniu dał się ignorować i szybko wygrzebał ich z tego dołu. -Co to kurwa miało być...? - Powiedział bardziej do siebie niż do Felka, zaciskając mocno szczękę nie tylko ze względu na kończynę, ale i ten cholerny głos, przez który miał ochotę zejść znów na dół i naprawdę zamknąć się w tej trumnie. Mamuśka widać nawet po śmierci nie przebierała w słowach. -Domyślam się, że zwykły Locus tu nie pomoże. Jak dobrze, że nie ma więcej artefaktów, bo jakoś nie widzę żebyśmy wrócili do Hogwartu. - Wahał się przed użyciem magii leczniczej na swoim nadgarstku. W końcu normalnie zaklęcia wychodziły mu fatalnie, a co dopiero teraz, gdy miał do dyspozycji tylko prawą rękę.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Prawo pod względem aborcji wydawało się być poniekąd komiczne - całe szczęście, że Lowell nie musiał się z tym wszystkim zmagać. Bo na pewno nie widziało mu się powstrzymywać potencjalnej kobiety, co w jego przypadku było bardzo niewielką możliwością (pomijając już brak jąder) przed poronieniem, gdyby jednak chciał dziecko. Ani zmuszać jej do wzięcia poronnego i tym samym uniknąć konieczności płacenia alimentów. Mimo to wiedział, iż pod tym względem mężczyźni mają znacznie gorzej, w związku z czym niespecjalnie się nad tym roztrząsał, w związku z czym zaśmiał się na poronny do herbatki (i tak niezła profilaktyka; lepiej zapobiegać zawczasu, niż opiekować się przez następne 20 lat), przechodząc stosunkowo płynnie do kolejnego z tematów, jakie to sobie wzajemnie zaserwowali poprzez wspólną rozmowę. Co jak co, ale gadać to mógł godzinami, o ile się jakiś temat znalazł. W przeciwnym przypadku wcale nie szło mu to aż tak dobrze, choć z Maximilianem to mógł gadać nawet o samych nudnych farmazonach, a i tak gdzieś ten humor by się wybił, zachęcając ich do wspólnych żartów i ciśnięcia beki z dosłownie wszystkiego. Mimo to cieszył się, że mógł być w jakiś sposób należytym wsparciem. Może to była pierwsza taka relacja w jego życiu, wszak nigdy nie zdołał podejść do nikogo na tak bliski dystans, co nie zmienia faktu, iż bardzo ją doceniał. I nie zamierzał tak łatwo zepsuć, mimo chęci powrotu do ciągłej adrenaliny, trudniejszych przygód i kolejnych problemów, które by z tego wyrosły jak grzyby po deszczu. Bo może popełnia błędy, ale koniec końców jest tylko człowiekiem. Istotą słabą, podatną prędzej nie na instynkty, a bardziej na własne emocje. - Sumując moja wypłatę i stypendium, jakie to odbieram... co miesiąc stać mnie na jedną różdżkę. W kieszeni zostanie mi natomiast pięć galeonów. - zaśmiał się na tę myśl. Może brzmiała ona tragicznie, ale koniec końców wcale taki bogaty nie był. Nawet jakby chciałby być, to jednak nie mógł zbyt wiele w związku z tym zrobić. Lydia pomagała w utrzymaniu domu, w związku z czym zostawało mu sporo oszczędności, ale i tak czy siak Lowell podejrzewał, że prędzej czy później znajdzie się jakiś wydatek. Albo niespodziewany, albo polegający przede wszystkim na zepsuciu się samochodu (jak to zazwyczaj ma miejsce, niestety). - A może wyjebią na kompletnie inną planetę? Nie no, zawsze wiesz, u mnie miejsce znajdziesz. - zaśmiał się, choć wcale mu teraz do śmiechu nie było. Tym bardziej, że te szepty działały i nie dawały spokoju. Nawet jeżeli niczego z nich nie rozumiał, to jednak... niepokoiły dość mocno. Bardzo mocno. Jakby czuł w nich jakiś znajomy głos, ale nie był w stanie go w pełni zidentyfikować. Skądś go kojarzył, ale nie do końca pamiętał, skąd dokładnie. Nie bez powodu zatem dziwne przeczucie nakazywało mu się wycofywać - powoli, subtelnie. - Chyba wolę nie wiedzieć... - powiedział zaskakująco szczerze, biorąc głębszy wdech. Kopanie jednak nie należało do najprzyjemniejszych rzeczy - zresztą, odchylenie wieka od trumny również, kiedy to okazało się, iż to miejsce równie dobrze może być ich miejscem pochówku. Ból, który przeszył lewą kończynę Puchona, nie należał do najprzyjemniejszych, ale samemu był w stanie naprawdę sporo zdzierżyć, w związku z czym jedynie zacisnął zęby, starając się zignorować sygnały wysyłane przez bodźce nerwowe. Zresztą, skoro był w stanie wystosować Rumpo, by pęknąć kość należącą do drugiego kościotrupa, gdy ten chwycił lewy nadgarstek Maxa, wcale go to aż tak nie bolało. W jego przypadku mechanizm polegał na tym, iż do bólu przyzwyczajał się codziennie, każdego dnia. Uczył się go nie pokazywać, w związku z czym jedynie pod kopułą czaszki cisnął już potem przekleństwa, nie wierząc w to, co się obecnie dzieje. - Ja pierdolę. - powiedział, pozwalając na wydobycie z umysłu jednego z nich, kiedy to jednak Solberga spotkał podobny los; nim się obejrzeli, a znaleźli się na powierzchni, z łukami w dłoniach. Felinus był wściekły - pierdolił już samego siebie w tym wszystkim, wszystko rozgrywało się o to, że jakieś zaczarowane gówno postanowiło zaatakować Ślizgona. Po prostu. I że ten postanowił zignorować swój własny stan, ryzykując kolejnymi uszkodzeniami. - Nie wiem... Jebane gówno... - mruknął pod nosem, starając się normalnie poruszyć kończyną. Nie było to najprzyjemniejsze, kiedy fala kolejnego bólu opanowywała jego własne tkanki, ale on... starał się do tego przyzwyczaić, kompletnie ignorując wysyłane przez kość sygnały. Musiał, żeby wytrwać, choć nie było to takie proste, kiedy wbrew własnej woli zaciskał lewą dłoń, starając się nie wydobyć na twarzy ani krzty niezadowolenia. - Jest zmiażdżona. To nie był pojedynczy trzask. - wziął cięższy wdech, by tym samym odsunąć się od ciągłego działania zorzy, siadając na pobliskim kamieniu, by tym samym prostym gestem zachęcić Maxa do tego samego. Ostrożnie wziął jego dłoń i zaczął tym samym sprawdzać, co jest z nią nie tak; całe szczęście, że kości nadgarstka występują na stosunkowo małym obszarze bez możliwości przebicia się przez tkanki, co nie zmienia faktu, iż składanie tego pozostaje znacznie bardziej utrudnione. Surexposition wskazało wiele złamań, którymi to od razu zaczął się zajmować. - Zanim zaprzeczysz, to wolałbym jednak, żebyś lewą dłoń miał sprawną. W moim przypadku do niczego nie jest mi ona potrzebna. - przyznał szczerze, kiedy to za pomocą Surexposition sprawdzał położenie złamań i odłamków, by potem poprzez Locus odpowiednio je nastawić, sprawdzić i zaleczyć poprzez Episkey. W połączeniu z uśmiercającymi ból. Może nie powinien się nadwyrężać, ale inaczej nie potrafił. Połączone to było z zamartwianiem się, dlatego na wszelkie bunty spoglądał uważnie, jakoby chcąc przekazać, że w jego przypadku jednak powinien siedzieć na dupie i się nie buntować, choć kaskady zaklęć wcale mu dobrze nie służyły. Raz po raz zatem leczył - chcąc przywrócić w stosunkowo krótkim czasie pełną sprawność, choć podejrzewał, że złamanie wcale nie było takie normalne.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Aborcja a strategiczne zapobieganie problemowi były dwoma osobnymi kwestiami. Max jednak wychodził z założenia, że nie ma sensu wydawać na świat dziecka, które będzie miało przejebane życie i rodzice będą mieli je w dupie. Zdecydowanie nie chciał, by jakieś niewinne stworzenie trafiło w ręce takich rodziców, jakich miał on sam, więc po prostu starał się, by do ciąży nie dochodziło. Przynajmniej dopóki był świadom tego, że nie jest na ojcostwo gotów, a tego faktu nie zaprzeczyłby nikt, kto ślizgona znał. Stawali przed podobnym problemem, choć puchon wydawał się podchodzić z należytą ostrożnością do kwestii odpierdalania, a Max... Cóż, ślizgon wciąż zbyt często kierował się impulsem i nie do końca myślał o konsekwencjach. Szczególnie, że w magicznym świecie naprawdę wielu rzeczom można było z łatwością zaradzić, co uznawał za swoją tarczą ochronną. -To i tak nieźle. Chociaż nie wiem po ki chuj komuś byłoby tyle różdżek. - Wyciągnął w jego stronę język. Wyobraził sobie puchona z ogromną szafą pełną zapasowych magicznych patyczków, który codziennie staje przed nią i namyśla się, którym kijkiem wymachiwać dzisiaj. -Inna planeta brzmi ciekawie, piszę się na to! - Oczywiście, że wiedział, iż w razie potrzeby ma zapewniony azyl u Lowella, ale jakoś nie wyobrażał sobie, by w wypadku jakiś poważnych konsekwencji miał narażać puchona na ewentualne związane z tym niewygody. Prędzej po prostu zgodziły się na wspólne dzielenie z nim mieszkania niż na taki układ. Rozumiał podejście Felka. Mimo, że sam nie potrafił odeprzeć wrażenia, że coś zaraz się spierdoli, wolał żyć myślą, że tym razem uda im się wyjść z czegoś bez szwanku. Niestety były to płonne nadzieje, bo już po chwili obydwoje mieli zmiażdżone nadgarstki i musieli jakoś sobie z tą sytuacją poradzić. Zabrał ich wraz z łukami z tego pięknego, podwójnego grobu, po czym zainteresował się tym, co tam się wydarzyło. -Zajebiście. Naprawdę, tego mi tylko brakowało. - Rzucił ociekając ironią, po czym mocniej zacisnął szczękę, by jakoś przetrwać ból i wkurw wywołany przez głos jego "matki". Potrzebował się skupić, by spróbować jakoś zająć się swoją dłonią, a w obecnej sytuacji nie było to zbyt łatwe. -Nie powinieneś się przeciążać. Dam sobie radę. - Wycedził, patrząc na niego z lekką złością, choć nie było to wywołane czynami puchona, a bardziej całą otoczką, z jaką powoli nie dawał sobie rady. Chciał już się stąd oddalić i znaleźć się jak najdalej od tego przeklętego miejsca. -Dobra, mów mi co mam robić i nie pierdol, bo i tak Ci to nie pomoże. - Gdy jego ręka była już w miarę sprawna, uniósł własną różdżkę gotów do pomocy w uleczeniu dłoni Felka. Wiedział, że ten nie powinien się przeciążać i zdecydowanie nie miał zamiaru mu na to pozwolić. Tak samo jak na popierdalanie ze zmiażdżoną kością, więc chciał zrobić chociaż minimum, które potrafił. Jeżeli Felek zdecydował się go instruować, posłusznie rzucał zaklęcia, jeżeli nie -szedł na intuicję. W końcu nie był już totalnym laikiem z uzdrawiania i chociaż ból potrafił chwilowo uśmierzyć, a i kość nastawić.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Całe szczęście - gdyby tylko podobna myśl pojawiła się w jego głowie, i tak nie mógł posiadać dziecka, w związku z czym pewne rozmyślania na ten temat po prostu odsunął na bok, skupiając się w pełni przede wszystkim na tym, by przetrwać. Owszem, sam nie chciał narażać niewinnego stworzenia na coś, czego mógłby potem żałować, ale koniec końców... każdy z nich był jakoś skrzywdzony. I może nie było najlepiej, co nie zmienia faktu, iż wiele skrzywień pod kopułą czaszki jednak posiadali. Czasami zbyt wiele - przejawiających się niespodziewanie, dobijanych wraz z ich licznymi przygodami, które czasami kończyły się tragicznie. I o ile Lowell podchodził do tego lekką ręką, wszak większość obrażeń skupiał na samym sobie, o tyle jednak pewnych wydarzeń Max nie mógł usunąć spod własnej kopuły czaszki. Puchon pozostawał tego całkowicie świadom - świadom, iż pewne rzeczy będą niczym czarna fala pośrodku morza, czekając tylko i wyłącznie na obtoczenie go z każdej ze stron, byleby ten nie mógł uciec. Doświadczenie w tej kwestii jednak robiło swoje. Felinus tyle razy się sparzył na braku należytej ostrożności, że pewne schematy po prostu wydobywały się z niego samoistnie. Nie bez powodu podchodził uważniej, skrupulatniej, jakoby nie chcąc otrzymać tym samym nagle, bez jakiejkolwiek zapowiedzi, jakimś zakazanym zaklęciem. Mimo to te artefakty pokazywały im jebitnie, że nie należy z nimi zadzierać. Siniak był jedynie namiastką ich możliwości. - Jedna do wpierdolu, druga do trenowania, trzecia do nielegalnych rzeczy, czwarta do zabawy. Skoro rdzenie Fairwynów podbijają poszczególne zaklęcia, to nie zdziwiłbym się, gdyby jakieś rody specjalnie posiadały najróżniejsze różdżki, byleby móc korzystać w pełni z ich potencjału. - podzielił się tymi spostrzeżeniami. O ile samemu preferował działanie wedle jednego, drewnianego patyczka, o tyle jednak znajdowały się w ich otoczeniu osoby korzystające z paru. Lowell jednak wolał działać na tym samym, sprawdzonym materiale. Przeczuwał, poprzez własne doświadczenie, iż odsunięcie na bok jednej z nich mogłoby skutkować brakiem posłuszności. A tego osobiście nie chciał. - O ile będzie tam tlen, to ja też się na to piszę. - powiedział, poniekąd rozbawiony, kiedy to kopał tą rąbaną łopatą, napotykając na pozostawione trumny, w których to znajdowały się kościotrupy. Ożywione praktycznie, bo zmiażdżony nadgarstek był ewidentnie tego dowodem, w związku z czym nie bez powodu wydostali się wspólnie z tego kurwidołka, nie chcąc mieć ponownie do czynienia z potencjalnymi urazami. I chociaż Puchon chciał rzucić paroma przekleństwami, ugryzł się w język, skupiając się przede wszystkim na tym, by przywrócić pełną sprawność kończyny u towarzysza. - Ta, ewidentnie. - mruknąwszy na pierwsze słowa, rzucał kaskadę zaklęć uzdrawiających, czując narastające z tego tytułu zmęczenie. - Proszę... po prostu... - skierował słowa w jego stronę, nie chcąc tym samym narażać go na ewentualne konsekwencje. Na siebie srał pod tym względem, aczkolwiek nie umknęła mu złość, która to przelewała się poprzez mimikę twarzy. I oczy - szczerze, nieukrywające prawdy. Co jak co, ale w pełni się nie zregenerował - potrzebował ciut więcej czasu, by móc normalnie rzucać na lewo i prawo zaklęcia, dlatego z czasem powieki opadały ciężej na oczy, nie pozwalając normalnie funkcjonować. Felinus tym samym siarczyście warknął, bo nie lubił, gdy coś jednak szło nie po jego myśli, kiedy to chwycił się za głowę, słysząc szepty. Całe szczęście, że poskładał to wszystko w ekspresowym tempie, choć samemu nie czuł się najlepiej. - Surexposition, Locus, sprawdzasz ponownie Surexposition, czy dobrze nastawiło, zaleczasz Episkeyem. Jak mantrę... - wziął cięższy wdech, z niezbyt sporą radością dając mu tym samym nadgarstek do zreperowania, odwracając wzrok niczym obrażony pies. Nie był obrażony, a po prostu nie lubił prosić o pomoc, choć wiedział, iż Max nie pozwoli mu na samodzielne zreperowanie własnej kości. Pozostawało zatem zaufać jego działaniom, kiedy to od czasu do czasu go prawidłowo instruował, ale nie za często. Większość rzeczy, głównie ze względu na posiadane przez niego doświadczenie, była wykonywana poprawnie. Poniekąd nawet poczuł dumę z takiego stanu rzeczy. Kiedy ten zakończył robotę w takim stopniu, iż nadgarstek mu nie przeszkadzał, od razu zerwał się na nogi, czując cholerne zawroty głowy, by tym samym zrobić pierwsze kroki w stronę wyjścia z tej pojebanej zorzy. - Spierdalajmy stąd... - mruknął pod nosem niewyraźnie, starając się zachować świadomość umysłu, choć przemęczenie dawało się we znaki, zaprzeczając jego własnym gestom. Byleby iść stąd. Jak najszybciej. I zanieść te cholerne artefakty.