Żałosne. Cały ten pobyt w szpitalu wymuszony zarówno przez szkołę, jak i rodziców. Praktycznie nic mu nie było, dobrze poczuł się już po pierwszym dniu, nie chciał paradować w piżamie, wyglądając jak ofiara – nie był nią. Był dorosły, mógł wypisać się właściwie od razu, ale obawiał się, że kiedy stąd wyjdzie, będzie miał utrudniony dostęp do łóżka, przy którym spędzał więcej czasu niż w swoim własnym. W końcu i tak musiało to nastąpić – choć jego pobyt był stanowczo dłuższy niż należało, przyszedł czas, że go stąd wypuszczono. Kto by pomyślał, że powrót do rzeczywistości okaże się być tak nieprzyjemny, wręcz niepożądany. Nie odpuścił, pojawiał się tu dzień w dzień, przekupując pielęgniarki domowymi ciasteczkami, by te w zamian pozwalały mu zostawać nieco dłużej. Znosił książki i zadania domowe, które odrabiał przy jej boku, zapisywał nieskładne akapity mozolnie tworzonej pracy dyplomowej, czasem z nudów ćwiczył niuanse metamorfomagii, bawiąc się wyglądem własnych dłoni. W tej konkretnej chwili był głęboko pogrążony w niezbyt interesującej rozprawie na temat transmutacji ludzi autorstwa Alfredy Bricks, która stanowiła jedno ze źródeł wykorzystywanych przez niego do tworzenia pracy. Z zapomnianym ciastkiem wsadzonym między zęby wsiąknął w skomplikowany szyk jej zdań tak głęboko, że w momencie gdy coś mu przerwało, drgnął z zaskoczenia i wypuścił słodki przysmak prosto na pościel. — Dzięki Merlinowi — powiedział z wyraźną ulgą, kto wie, czy faktem, że Moe łaskawie wróciła do żywych, czy może tym, że przy okazji wybawiła go od tej lektury. Sens słów dotarł doń z opóźnieniem. Dotknął palcem leżącej na stoliku różdżki, jego własnej, gwoli ścisłości – zupełnie jakby w akcie zemsty miała mu ją zniszczyć, albo zabrać jako swoją. Głupie odruchy. — Chyba tak, przepraszam — był zagubiony, nie spodziewał się bowiem, że różdżka będzie pierwszą rzeczą, o której pomyśli po przebudzeniu. Zwłaszcza... cóż, zwłaszcza ona, czarownica, która zwykłym lumosem siała spustoszenie i zdawała się nie lubić z czymkolwiek, co nie wiązało się z transmutacją. Nie wiedział jak ma potraktować jej słowa, nie potrafił wiele wyczytać ze słabego, zaspanego głosu; posłał jej spojrzenie, ale jej widok – ba, nawet napotkany wzrok w niczym mu nie pomógł. Poczuł, że zawiódł, chociaż nie miał przecież wyjścia. Posłusznie odpuścił jednak temat, wiedząc, że nie znajduje się w pozycji do sprzeciwów. Miała wszelkie prawo do narzucania tempa i charakteru rozmowy, bo to ona była tu poszkodowana. Nie tylko fizycznie, jak się okazało. Zmarszczył brwi, starając się przypomnieć sobie wydarzenia tamtego wieczoru. Warzyła eliksir, rozmawiali, a potem... — O spisie metamorfomagów? — głos drgnął mu mimowolnie. Odwrócił wzrok, czując, że brak mu odwagi, by podjąć urwany wątek. Wtedy czuł, że musi się do tego przyznać, był pod wpływem chwili, poczuł nagłą gotowość; teraz, choć wciąż wiedział, że to właściwe, czuł pewne opory. Zamknął książkę i wstał z łóżka, po to, by zaraz przysiąść na brzegu tego zajmowanego przez nią. — Tak, to nie jest sprawiedliwe. Gdybym miał jakieś znajomości w Ministerstwie, mógłbym zasugerować im takie rozwiązanie... ale nie mam, a artystów i tak nigdy nikt nie bierze na poważnie. — Wzruszył delikatnie ramionami i przyjrzał jej się z troską. — Musi Cię to mocno gryźć, skoro pomyślałaś o tym w takiej chwili. Mogłabyś chociaż sprawdzić, czy twoja noga jest na swoim miejscu — zmobilizował się do uniesienia kącika ust w uśmiechu. |