Osoby:@Caelestine Swansea i Zacharias E. R. Oddey Miejsce rozgrywki:Pokój Czterech Pór Roku, Hogwart Czas rozgrywki: Początek czerwca 2020 roku Okoliczności: Pierwsze spotkanie, czyli kiedy leniwość wieczoru przerywa nietypowa propozycja.
Zacharias E. R. Oddey
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : Okulary, dołeczki w policzkach, drobne tatuaże; wiecznie uśmiechnięty
Czuję zmęczenie egzaminami, które jeszcze nie nadeszły i nauką, której jeszcze nie dotknąłem. Letnia pogoda intensywnie wpływa na atmosferę i nie ma znaczenia, w który zakątek Hogwartu się udam, bo wiecznie wpadam na te same promienie słoneczne, swoim blaskiem rozjaśniające wszystko dookoła. Łapię się na tym, że spędzam dni na błąkaniu się po zamku, w oczekiwaniu na wieczór, który grzmieniem zwiastuje nadejście burzy i ukojenia. Znajomi Puchoni przebiegają przez Pokój Wspólny cali przemoczeni, klnąc na zjawiskowe pioruny, a ja zbieram się do wyjścia, żeby usiąść na zewnątrz lub choćby przy oknie. Wieczory są przyjemne, piękne, a do tego leniwe - jest za późno na porywanie się na większe projekty i chętnie korzystam z tej sztucznej wymówki, którą sam sobie wciskam. Jeszcze nie przewiduję katastrofy, jaką za sobą pociągnie tak lekceważące podejście do zakończenia roku, bo martwienie się na zapas zupełnie do mnie nie pasuje. Pokój Czterech Pór Roku odkryłem niedawno i chętnie do niego wracam. Korzystam z zaklętego pomieszczenia, które zakrzywia rzeczywistość i pozwala mi nacieszyć się mniej piekielną pogodą. I chociaż przychodzę tutaj niedługo po obiedzie, to szybko tracę poczucie czasu, rozkładając się z poduszkami na kocu. Dłoń sama kreśli na pergaminie myśli, wylewające mi się z głowy z takim tempem, bym nie miał czasu ich przesadnie analizować - wyrzucam z siebie to, co leży mi na sercu, nie wiedząc jeszcze wcale, że narzekanie na nadchodzące wakacje z niczym nie pomoże. Pozerkuję co jakiś czas na czerwone liście, stopniowo pokrywające "posadzkę" dookoła mnie i uśmiecham się pod nosem, bo początek jesieni to jest właśnie to, na co mam ochotę. Poprawiam się w swoim prowizorycznym legowisku, raz jeszcze leniwie otulając spojrzeniem coraz ciemniejsze sklepienie, żegnając się z jeszcze ciepłym słońcem pierwszych dni wyimaginowanego września; w końcu odpływam, zasypany liśćmi, poduszkami i drobnymi plamami pergaminu, którymi oblewa mnie unoszący się chwilę temu przy mojej dłoni kałamarz. Nie budzą mnie pierwsze uderzenia mżawki, choć niewątpliwie kąciki moich ust pozostają w górze, gdy pojedynczy niespokojny ruch zsuwa mi z nosa usiane kroplami wody okulary.
Kiedy chłód zbliżającego się wieczora wdarł się przez szerokie okiennice na korytarz, dreszcz wstrząsnął jej ciałem. Dłoń obejmująca ołówek osunęła się bezwładnie po szkicowniku. Twarz zwrócona na horyzont wyrażała skupienie i… rezygnację. Zbliżała się pora końca kolacji. Niedługo na posadzkę wyleje się cała fala uczniów, dlatego już teraz Caelestine miękko osuwa się na ziemię w nieuwadze gubiąc jeden szkic na parapecie. Nigdy po niego nie wróci. Porzuci go w tym miejscu, gdzie może nikt się nim nie zainteresuje, a może ktoś przygarnie anonimowe dzieło bez podpisu. Szuka nowego miejsca. Swobodnej przestrzeni. Sprzyjającej jej natchnieniu. Wchodząc do Pokoju Czterech Pór Roku nie spodziewa się nikogo tu spotkać. Nie w porze kolacji. Odruchem ma już zamknąć drzwi, ale jakaś siła zatrzymuje ją w miejscu. Przystaje w progu. Długo obserwuje go zza framugi, opierając się o nią rękoma. Wspiera na niej też policzek, kiedy moment ten wydluża się w minuty. Ma spokojną twarz. Lekko uniesione kąciki ust sprawiają wrażenie uśmiechu. Wilgoć w pomieszczeniu wywołuje gęsią skórkę na jasnej skórze puchonki, ale dalej stoi w miejscu. Nie odrywa od niego spojrzenia. Czuje się… naprawdę spokojna. Nie wie kiedy jej wzrok nabiera prawdziwej łagodności. Chce zrobić krok przed siebie, w jego kierunku, ale wtedy uderza ją lekka mżawka. Mruży zaskoczona powieki. Nie zauważyła… że pada. Widziała za to jasność gwiazd nad jego głową, świeciły na niego ze sklepienia, jakby tylko dla niego właśnie. Podchodzi do niego powoli, jakby bała się, że gwałtowny ruch go obudzi. Spał, prawda? Nie ruszał się. Kucnęła obok niego prawie bezgłośnie. Nie był ładny. Nie w ten estetyczny sposób, jaki ceniła jej artystyczna dusza. Ale biło od niego szczególne ciepło. Nawet wśród chłodnego deszczyku, przestała odczuwać zimno na ramionach. Włosy układały się falą na jego czole. Przechyliła głowę na bok, pierwszy raz czując pokusę, żeby zaczesać je na bok. Wyciągnęła dłoń przed siebie, ale smukłe palce zawiesiły się nad wilgotnymi pasmami lepiącymi się do skóry. Opuściła je niżej, nad jego usta. Oddychał. Czuła lekkie mrowienie w opuszkach od ciepłego powietrza z jego warg. — Chcesz mnie pocałować? — spytała… spontanicznie. Nie było już odwrotu.
Zacharias E. R. Oddey
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : Okulary, dołeczki w policzkach, drobne tatuaże; wiecznie uśmiechnięty
Choć wielu deszcz szybko przywołałby do rzeczywistości, mnie tylko jeszcze bardziej usypia. Wilgoć zaczyna wsiąkać w moje ubrania i nagle szkolne szaty zyskują przyjemnie na wadze, przywołując na myśl - jeszcze odrobinę świadomą myśl - obciążeniową kołdrę, szczelnie otulającą rozluźnione ciało. Chłód również mi nie przeszkadza, bo leżę na nim wystarczająco długo, by się przyzwyczaić. Nie czuję mięknących mi pod palcami kawałków pergaminu, ani nawet stopniowo zmieniających się w błotną masę liści. Jestem tu tylko ja, mój miarowy oddech i cichy szum delikatnie przelewających się przez komnatę kropel. Nie ma zmartwień, nie ma zakłóceń, nie ma niczego... A jednak, jest głos. Nie podnoszę jeszcze powiek, zbyt rozleniwiony i niepewny. Czy to możliwe, żeby wołał do mnie deszcz? W końcu to właśnie jego dotyk czuję na ustach, on tak czule przemyka po moim ciele. Mam ochotę odpowiedzieć od razu, bezwiednie, godząc się na wszystko, byle ta chwila przyjemności nie przemijała, bo tylko ona trzyma mnie z daleka od pełnej niebezpieczeństw rzeczywistości. Wiem, że nie mogę porwać się ku nieznanemu tak beztrosko, choćby każda komórka ciała właśnie o to mnie namawiała. Milczę, zaciskając szczęki w uśmiechu, który przypomina nieco bardziej zażenowany, niż chwilę temu. Zerkam w górę, mrugając pod drażniącymi kroplami, by odnaleźć człowieka w tej drobnej delikatności, która się nade mną pochyla. - Dlaczego? - Pytam, nie czując już niezręczności, kiedy tak pod nią leżę. Niewiele widzę, bo okulary zsuwają się coraz bardziej i wcale nie dbam o poprawianie ich, ciesząc się rozmazanymi barwami, które przypominają bardziej obraz moknącej rudowłosej. Może po prostu nie chcę się w pełni budzić... - Czy ty chcesz mnie pocałować? - Dopytuję, nie mogąc się powstrzymać, bo choć pytanie nieznajomej na to wskazuję, jestem łasy na dodatkowe zapewnienia.
Pyta, dlaczego, a Caelestine nie jest przygotowana na to pytanie. Nie spodziewa się nigdy po sobie poruszania podobnych kwestii, więc nie wie, jak reagować na idące za nimi konsekwencje. Obejmuje rękoma swoja kolana, przeciąga odpowiedź. Po prostu przygląda się mu w ciszy. Jakby to wymowne milczenie miało zbyć odpowiedź. Jakby nie usłyszała pytania. Jakby nic się nie zmieniło. Jakby dopiero weszła do pomieszczenia i obserwowała go miękko, niegłośno, jak wcześniej. A jednak teraz patrzył na nią, zamglonym spojrzeniem i czuła się, cóż, odsłonięta. W jej myślach już znał odpowiedź. Chociaż jej nie udziela, już teraz wydaje się nią skrępowana. Chce go pocałować? Dlaczego, Caelestine? — Chcę… — dalej nie chce odpowiadać. Myśli uciekają jej z głowy, kiedy na niego patrzy. Czuje pustkę. Zdania nieułożone nieukładają się w słowa. W piersi czuje rodzaj rozpływającego się gorąca, jakiego doświadcza przed egzaminami, ale nigdy przy ludziach. — … to namalować — kończy jeszcze ciszej niż zaczęła i kiedy w końcu wypowiada te słowa, czuje się co do nich jeszcze mniej przekonana niż w momencie, w którym dopiero co zaczęła je wypowiadać. Nie rozumie czy całowanie zawsze wiąże się z tą samą niepewną nutą. Czy tak powinno zabierać się za całowanie. Powinno być miło. Wszyscy zawsze mówią, że jest miło. Caelestine nie czuje niczego miłego. Czuje, że zaraz zapadnie się pod ziemie i myśli, jak nie chciały ułożyć się w żadnym kierunku – wczesniej. Teraz szaleją. Nie chce? Nie lubi? Nie ze mną? Dlaczego pyta? Dlaczego milczy? Nigdy tego nie robił? Jasne tęczówki przerzuca z jego twarzy na bok. Nie znosi tego napięcia. Ciszy, chociaż zwykle ją lubi. Już teraz żałuje, że spytała. Może jeszcze ma czas wmówić mu, że mu się to śniło? Uciec.
Zacharias E. R. Oddey
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : Okulary, dołeczki w policzkach, drobne tatuaże; wiecznie uśmiechnięty
Patrzę na nią, nie wiedząc już, czy to moja wada wzroku tak rozmazuje ten ładny obrazek, zawieszony przed moimi oczami, czy jednak deszcz. W głowie zaczynam nazywać ją już nimfą wodną, chociaż czuję jak trzeźwość do mnie powraca i przestaję wierzyć w magię tej trwającej chwili. Coraz bardziej do mnie dociera, że to jakaś zaciekawiona czarownica, która może szuka księcia z bajki na posadzkach nietypowych hogwarckich sal. Kiedy ona się odsuwa, ja powoli podciągam się do góry, siadając, z dłonią wspartą o jedną z licznych poduszek. Drugą sięgam już po okulary, decydując się nareszcie na zajrzenie w twarz nieznajomej, by tylko półmrok stanowił przeszkodę dla lepszego poznania siebie wzajemnie. Jest ładna. Na tyle nietypowa i delikatna, by nie zniekształcić mojej wizji mojej własnej najady, która poświęca uwagę zmoczonemu nikomu. Mi napięcie nie przeszkadza. Nie widzę jeszcze niczego złego w tej sytuacji, bo pewnie po prostu nie chcę. Unikam stresu, ale zauważam, że przerzucam go chyba niechcący na rudowłosą. I to dzięki temu, że jej odpowiedź mnie intryguje, pozwalam sobie w końcu na śmielszy ruch - wysuwam rękę do przodu, delikatnie ujmując dłonią policzek dziewczyny, by nakierować jej spojrzenie z powrotem na siebie. Chcę pozbyć się tego zakłopotania, które ją trawi. Chcę, żeby namalowała pocałunek w innych barwach, więc muszę zmienić atmosferę. - Chcę - Zapewniam, dalej się uśmiechając. Mam nadzieję, że nikłe światło pozwala jej na zobaczenie w moich oczach tego ciepła, charakterystycznego dla piwnych tęczówek. Walcząc dalej z tą subtelną niezręcznością, łapię jej dłoń i to najpierw na niej, na jej zwilżonym mżawką wierzchu, składam pierwszy pocałunek. Muszę sprawdzić, jak reaguje na dotyk i tylko na tym się skupiam, ignorując nasilenie uderzających w nas strug deszczu. - A obiecasz, że jak namalujesz, to mi pokażesz?
Odpowiadając na niewypowiedziane pytanie: nie lubi dotyku. Jej zielone tęczówki tańcują bardzo niepewnie w oczekiwaniu po podłodze. Tak naprawdę ten taniec jest stosunkowo nieśmiały, spojrzenie ledwie jej drga, odbijając jasne światło gwiazd w jej źrenicach. Pozostaje mimo wszystko dalej spokojna i skupiona. Po prostu myśli, że źle zrobiła pytając. Kiedy przyzwyczaja wzrok do cienia, jaki spowija posadzkę, lekki ruch wystawia jej opanowanie na próbę. Nie lubi dotyku. Dalej to utrzymuje. Nie wyjaśnia to w żaden sposób jej pytania. Jego dotyk jest jednak inny niż ten, który zna. Jego palce gładko spoczywają na jej skórze. Są prawie tak ciepłe i prawie tak miękkie jak Cassiusowe, kiedy ocierał jej łzy, jeszcze w młodości i kiedy pociesza ją w szkole. Nie ma jego gestach ani uporczywej natarczywości, ani wyuzdanej seksualności, która zawsze ją do siebie obrzydza. Wszystko w nim jest bardzo spójne. Łagodne spojrzenie, pokrzepiające, nawet jeśli nie próbował rozsiewać wokół siebie tego poczucia bezpieczeństwa. Nie potrafi oderwać od niego spojrzenia. Juz nie. Pomimo, że wie, że jest za blisko i że zawsze w takiej sytuacji się odsuwa. Teraz patrzy w ściągające uwagę orzechowe tęczówki. Bardzo ufnie. Niepodobnie do siebie, bo jak dotąd podobnie zachowuje się tylko przy rodzinie. Wydaje się jej bliski. I ta myśl paraliżuje ją wystarczająco, żeby poczuła niezręczność i niecodzienność tej sytuacji. — Gwiazdy się do ciebie uśmiechają. Zauważyłeś? Czuje nagłą potrzebę skupienia jego uwagi na czymś innym. Jej koncentracja spoczywa dalej na nim. Na jego uśmiechu. Cassius nie uśmiecha się tak ładnie. Cassius w sumie rzadko się uśmiecha w ogóle, ale nawet kiedy to robi, nie śmieją się jego oczy i dołeczki w kącikach ust. Z puchonem śmieje się wszystko wokół niego.Tylko nie Caelestine. Ona patrzy w zamarciu w jego twarz i przez chwilę zapomina jak się oddycha. Mimo podjęcia inicjatywy, płoszy ją nieznajomość tego, co może się wydarzyć. Co już się powoli dzieje. Wtedy, kiedy znów jej ciało opanowuje panika, robi coś czego dziewczyna się nie spodziewa. Całuje ją w dłoń. — Och — wzdycha, ale nie wie czy z ulgi czy z zawodem. Mruży co jakiś czas powieki, kiedy mżawka skapuje blisko jej oczu i dlatego, nie cofa ręki od razu, ale zawija palce pod siebie. Nie przemyślała tego. Jak bardzo niepewnie będzie się z tym czuć. Jak często cofa się w tył, żeby uniknąć dotyku. I jak wiele ciepła ludzi przez to traci. — To nie będzie taki obraz jakiego się spodziewasz — mówi prawie bezgłośnie, bo chociaż sytuacja ją niepokoi, nie chce ani się odsuwać, ani się przysuwać bardziej. Na razie próbuje się oswoić z ciepłem dłoni na policzku i drugiej, obejmując jej palce. Instynktownie klęka na ziemi i siada na swoich stopach nie po to żeby całkiem uciec, a zwiększyć dystans o pięć centymetrów, które dają jej komfort, że w strefie tego jednego cala, ma jakąś kontrolę. — Pokażę ci go. Tylko jeśli będzie dobry. Zgoda?
Zacharias E. R. Oddey
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : Okulary, dołeczki w policzkach, drobne tatuaże; wiecznie uśmiechnięty
Widzę jej zakłopotanie, ale staram się nim nie przejmować. Może i nie jestem najlepszy z Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami, ale wiem, że zwierzęta często przejmują spokój i to nim staram się emanować, nawet jeśli nie wiem jak. I chociaż nie patrzę na nią jak na zwierzę, to niewątpliwie widzę w niej istotę bardziej wyrafinowaną, niż byle czarownica. W mojej głowie pozostaje delikatną nimfą, którą w każdej chwili mogę niefortunnym gestem od siebie odegnać. Pewnie dlatego sam się tak garnę do dotyku, by upewnić się w tym, że jest realna; by odrobinę uniemożliwić jej ucieczkę, trzymając ją przy sobie tak blisko, jak tylko teraz mi pozwalała. Dopiero przy nagłej wzmiance o gwiazdach zaczynam zastanawiać się nad tym, skąd rzucona przez nią propozycja, skoro tak niekonsekwentnie zdaje się ją wypełniać. - Nie zauważyłem - przyznaję, bo prawdę mówiąc magiczny nieboskłon nie przejmuje ani odrobiny mojej uwagi. Muszę zmusić się do tego, by lekko odciągnąć spojrzenie i zerknąć ku górze, posłusznie sprawdzając ułożenie gwiazd, a i tak zaraz skupiając się bardziej na pieszczącej moją twarz wodzie. Uśmiecham się szerzej, rozbawiony myślą, że może w ten sposób moja najada chce odwzajemnić dotyk, który ja zgarniam tak prymitywnie. - Może i się uśmiechają, ale to deszcz mnie przytula - zauważam, lekko przecierając kciukiem jej policzek w zachęcającym geście, jak gdybym mógł w ten sposób przenieść na nią własny uśmiech. Ale nie nalegam i wcale nie wymagam jakiejś wielkiej ekscytacji, bo w tej powadze doszukuję się prawdziwego piękna. Dociera do mnie, że nie wiem która jest godzina, ile spałem i co tu tak właściwie robiliśmy. - Ciebie też się nie spodziewałem. - Chwilę waham się, nie wiedząc na ile mogę sobie już pozwolić i czy przypadkiem przesadną śmiałością nie nakłonię jej do zmiany zdania. Nie chcę odepchnąć od siebie tej rudej zagadki, którą podsunął mi los, a jednak ostrożnie prowadzę jej dłoń bliżej siebie, chcąc oprzeć ją ostatecznie na swoim ramieniu, tuż przy szyi. Zostawiam ją tam, pozostawiając jej kontrolę. Może badać miękkość wilgotnego kołnierza koszuli, musnąć paznokciami skórę, czy też zupełnie się odsunąć. - Zgoda. Przełykam ślinę w pewnego rodzaju zniecierpliwieniu, gdy spojrzenie zsuwa mi się na dziewczęce usta. Teraz jestem ciekaw ich smaku, ale też tego nietypowego obrazu, którego mogę nigdy nie zobaczyć, bo nie mam wpływu na jego ocenę. - Lubisz deszcz? - Bo siedzi w nim ze mną, nie krzywi się, nie prosi o zmianę pory roku. I jeszcze nie wie, że pytam w celu weryfikacji moich własnych wyobrażeń, głupich i niemal romantycznych, które przecież mają jedynie umilić tę jedną chwilę. Ja sam nie mam pojęcia, skąd ta obsesja. Może to moja drzemka, a może to jej aura, ale nie widzę w nieznajomej ani krzty nudnej rzeczywistości i szukam jakiegoś bardziej magicznego wyjaśnienia. Jesteś nimfą?
W tych głęboko orzechowych oczach gubią się samotne plamki zieleni. Zauważa to, tak po prostu. Bo zwykła dostrzegać podobne niuanse. Dużo obserwuje. Wiele aspektów życia doświadcza tylko przez patrzenie. Ale nieważne jak długo zawiesza spojrzenie na ludziach, nigdy nie wie, co czuje człowiek, obejmując w ramionach swoją miłość, albo tuląc do piersi dziecko. Nie zna smaku czyichś ust, ani miękkości czyichś włosów pod palcami. Jego wydają się naprawdę gęste. Nawet przy niewielkim zadarciu głowę w górę, prawie w ogóle nie zmieniają swojego położenia. Jest ciekawa, czy są tak gładkie, na jakie wyglądają i czy pachną z bliska tak samo, jak jego mokra skóra. Po prostu niewinnie zainteresowana. Jego uśmiech jest tak szczery i tak bezpośredni, że kiedy odrywa spojrzenie od pasm nad czołem, zawiesza je właśnie na nim. Prawie wierzy mu, że świat jest piękny i że jest wiele powodów do radości i kochania. Chociaż wybiela rzeczywistość i lubi ją idealizować, ostatnio przeżywa wybudzenie prawdziwego cynizmu. Ale on w ogóle nie jest cyniczny. Nie wydaje się. — Jak ty to robisz? — nie chciała pytać go o to głośno, ale pyta. Jest taki odprężony. Do tego wystarcza mu trochę wody z fałszywego nieba. Trochę nieba. Ale nie gwiazd. Nie zwraca uwagi na gwiazdy. Aż sama unosi spojrzenie w górę, próbując utwierdzić się, czy rzeczywiście mogła się tak bardzo pomylić, ale… Nie. Niebo naprawdę było piękne w tej imitacji natury. Nie skupiała się na nim tylko dlatego, że nie było prawdziwe. Ale on był. Czuła, że jest w muśnięciu palców na skórze, którym na powrót zyskał jej uwagę. Zielone oczy spoczęły – pogubiły się – w jego piwnych. Nie zapomniała jeszcze czemu są tak bardzo blisko jej własnych i dlaczego może policzyć wszystkie plamki wokół jego źrenic. Nie wydawały się wyrażać zaskoczenia czy szoku. Owego niespodziewania, o którym wspominał. — Caelestine — podpowiada mu – mam na imię Caelestine. Nie wiedziała jak nazywał się on. Co ciekawe, znała prawie wszystkich, ale jego nie. Dlatego chwila oczekiwania na jego odpowiedź wydaje się dłuższa niż zwykle. Kiedy tylko przez grzeczność, czeka na czyjeś słowa, chociaż już zna odpowiedź. On jest niewiadomą. Nie potrafi go łatwo rozgryźć. Nie wie co może myśleć. Ludzie są łątwiejsi w odczytywaniu, ale on nie. Uśmiecha się cały czas i nie ma w tym żadnego fałszu. Nie wie tylko dlaczego on uśmiecha się do niej. I dlaczego sprawia, żeby poczuła się lepiej. Pewniej. Układając jej dłoń na swoim obojczyku. Caelestine ze zwykłej, malarskiej maniery bada jego kość pod opuszkami. Próbuje nie myśleć, dlaczego przychodzi jej to tak łatwo, kiedy innym nie pozwala nawet się nad sobą pochylić. Mimo wszystko, kiedy natchnienie mija, jej opuszki unoszą się nad jego skórą i niezgrabnie opadają w dół, razem z nadgarstkiem luźno opartym obok jego szyi. Nie wie do końca co ma zrobić ze swoją dłonią, więc jak za każdym razem, kiedy kogoś dotyka, nawet rodzinę, robi to lekko. Układa palce blisko jego karku, ale trochę tak, jakby nie chciała go mocno obciążyć swoim ciężarem, bo jej dotyku prawie w ogóle nie czuć. Wydaje się mocno poważnie podchodzić do tej kwestii, bo jej wzrok podąża za ruchem jej własnej dłoni. Drugą z nich opiera obok siebie na podłodze. I tak sobie siedzi. Czeka. Cierpliwa. Trochę niepewna, ale… jednak po prostu stonowana. Patrzy na niego, ale on nic nie robi. Zadaje jej pytanie. Bardzo dziwne z uwagi na okoliczności. W ogóle niezwiązane z tematem. — Nie przeszkadza mi. Wzbudza skrajne emocje. I wtedy rozumie… on lubi deszcz. Deszcz go otula. Lubi subtelność z jaką spada na niego z góry? Pozostawia dreszcze i gęsią skórę, jak jej, chociaż po prostu z zimna? Ces nagle zdaje sobie sprawę, że w ogóle nie jest deszczem. Nie otacza go, nie utwierdza o swojej obecności. Pozostaje bierna. Może dlatego się rozmyślił. Może dlatego nic nie robi. Dlatego jej nie pocałował. Już nie chce. Już go zniechęciła. Podnosi się niespodziewanie, ale nawet wtedy, robi to prawie bez pogłosu. Żadnego hałasu i żadnej gwałtowności. Jej dotyk motylo przebiega po jego skórze, kiedy obejmuje go obiema rękoma przy szyi. Zamyka oczy. Muska jego wargi i… nic się nie dzieje. Nie wybuchają fajerwerki, nie czuje nic. To trwa tak krótko, że nie wie co myśleć. Nie wie jak smakują jego usta, dalej. Nie wie czy caluje go w wargi, czy obok. Przez to zamykanie oczu nic nie widzi. Robi to pierwszy raz. I chyba zrobiła coś źle. To było bardziej przelotne dotknięcie niż prawidłowy pocałunek. Spodziewała się więcej. Że coś poczuje. Że coś się stanie. Że będzie wiedziała co robić dalej, ale nie wie. Osuwa się lekko w dół, z powrotem siadając na swoich stopach. — Przepraszam — mruczy już w jego pierś, zsuwając po niej obie dłonie. Pierwszy raz przeprasza swojego rówieśnika, który nie należy do jej rodziny. Pierwszy raz czuje wstyd. Twarz nie zachodzi jej czerwienią, ale czuje duszność w płucach. Niespowodowaną pocałunkiem, jak myślała, a zażenowaniem. — Nigdy tego nie robiłam. Pocałunek powinien być przyjemny, więc dlaczego nie czuła się… inaczej? W ogóle nic nie poczuła. Nie zdążyła. Jak realnie można coś poczuć? Jak to trwa ułamek ledwie, przelotną chwilę, którą łatwo zapomnieć, czy… zauważyć!
Zacharias E. R. Oddey
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : Okulary, dołeczki w policzkach, drobne tatuaże; wiecznie uśmiechnięty
- Jak co robię? - Dziwię się, bo nie wiem o co teraz dokładnie chodzi. O dotyk, uśmiech, wytrzymywanie w deszczu? Sypianie w dziwnych miejscach, luźne podejście do nieznajomej, potakiwanie na nietypowe propozycje? Prowadzenie rozmowy w tak absurdalnie lakonicznym stylu? Nie jestem pewny jak dopytać dokładniej, więc w ogóle tego nie robię, pozwalając jej odpowiedzieć. Chcę pomóc i rozegnać te wątpliwości, które zdają się ją wstrzymywać. Lubię pomagać, tylko zazwyczaj nie wiem jak to zrobić... albo nie jestem w stanie tego zrobić. Do wielu rzeczy się nie nadaję, wielu rzeczy się boję. Nie wiem, czy zasługuję na tę beztroskę, o którą tak walczę, ale nie potrafię przestać. - Zacharias - przedstawiam się, lekkim skinieniem głowy składając jej szacunek. Nie musiała mi mówić, mogła pozostać moją nieznajomą najadą. Ale nie narzekam, bo imię ma piękne, a jego wypowiedzenie w takich okolicznościach sprawia, że nasza intymnie nie-intymna atmosfera jedynie się zagęszcza. Dłoń, przemykająca w okolicy mojego ramienia lekko rozprasza i przypomina mżawkę, która zdążyła już nabrać na sile. Jest tak samo delikatna; opadające na mój kark palce Caelestine zdają się mieć wagę podobną do tej, którą niosły pojedyncze krople. - Nie musi - stwierdzam, nie zgadzając się z jej zdaniem, chociaż poniekąd bardzo mi się ono podoba. - To mogą być bardzo lekkie emocje. Nie spodziewam się jej nagłego ruchu, ale nie uciekam. Trochę przewiduję co chce zrobić i chyba wiem, że tak drobna istotka nie mogłaby mi zrobić krzywdy. A może po prostu strach nie ma czasu mnie złapać? Nie analizuję, nie myślę, bo trzymam już pewniej jej policzek, chcąc odwzajemnić pocałunek, który rudowłosa ledwo zostawia na moich ustach. Kręcę głową, niezadowolony z jej przeprosin, próbując jakoś nakłonić ją do wyprostowania się, żeby... ...nigdy? Ma to sens. Mogłem się domyślić i teraz sobie to wyrzucam. Ganię się za bezsensowne założenie, wedle którego Caelestine poszukiwała nietypowej okazji do pocałunku - może szukała jakiejkolwiek? Nie miała wcale zapasu doświadczenia i chciała spróbować, a ja wcale jej tego nie ułatwiłem. Nie dałem jej pewności, tylko może odrobinę komfortu, która do niczego dobrego nie doprowadziła. - Nie przepraszaj - proszę. - To ja miałem całować ciebie - przypominam, wychylając się już do niej, by samemu musnąć jej usta. Są delikatne i miękkie, tak jak sobie zdążyłem już wyobrazić; pewniej odciskam na nich swoje własne. Czuję deszcz, połączenie chłodu i ciepła, obcość i znajomość jakże typowej pieszczoty. Leniwie rozchylam jej wargi swoimi, sprawdzając na ile mi pozwoli i błagając w duchu, żeby nie trawiło jej więcej wstydu. Bo dla mnie jest przyjemnie, nietypowo, delikatnie... i obiecująco. Wiem, że chcę rozbudzić w niej więcej pewności i zachęcić ją do tego, by sięgała po to, czego chce. Wiem, że chcę być dobrym pierwszym. To delikatny pocałunek, czuły. Brakuje w nim namiętności i szalonej pasji, której gorąco otoczyłoby nas parą w zetknięciu z deszczem. Jest łagodny, może nieco ostrożny - nie odbiera oddechu, ale prosi o to, by samemu go zgubić. To nie rozrywkowe całowanie przyjaciela, to nie rzucanie się na swojego kochanka. I moje kąciki ust jak zwykle lekko unoszą się przy tej bliskości, bo sam jestem zaskoczony tą subtelnością, jaka rozkwita przy Caelestine. Jest jak deszcz. Delikatna mżawka z pierwszych dni jesieni, niosąca ze sobą nie skrajne emocje, jak rudowłosa mogła oczekiwać, ale bardzo lekkie. Odsuwam się wraz z przemknięciem pierwszej błyskawicy po naszym zaczarowanym sklepieniu, po którym dociera do nas ciche grzmienie.
Nie odpowiedziała mu. Nawet sposób w jaki ją o to pyta jest tak bardzo beztroski i szczery, że cokolwiek Caelestine nie powie, wyda się to nierealne, fantazyjne, bardzo dalekie rzeczywistości. Nieprawdziwe. Wszystko co ona robi jest jakąś manifestacją. Nawet jej milczenie. Ces zbyt długo lawiruje pojęciami abstraktu, żeby wiedzieć, jak zachowywac się całkiem normalnie. Próbuje być szara, nie mieć barw, wtopić się w tłum. Stara się, żeby jej sztuka była dokładnym przeciwieństwem jej osoby. Nie wie, że jest jak ona. Niejasna, eteryczna i pełna miękkich barw. A czasem mroczna i chaotyczna jak jej dzieła. Zacharias malowałby się wielobarwnością na płótnie. Jasnymi, ciepłymi kolorami. Punktowym nasyceniem. Naturalnymi pociągnięciami pędzla i całą serią dzieł. Mogłaby poświęcić tylko jedną jego uśmiechowi, osobną głębi oczu. Samemu dotykowi kilka cykli i zbiorów. A póki co,snuł jedynie leniwie opuszkiem palca po jej policzku. Była pewna, że to tylko ułamek tego, co mógł wnieść w jej sztukę. Caelestine nigdy nie zastanawia się czy deszcz potrafi być subtelny i delikatny. Zawsze wydaje jej się budzić mocne emocje. Miłość bądź niechęć. Od dzisiaj deszcz będzie jej się kojarzył ciepło. Z miłym gorącem warg subtelnie obejmującym jej własne, odganiając uporczywy chłód, wywołując dreszcz kontrastu po kręgosłupie. Z łagodną zachętą do rozchylenia ust i lekko słoną, ale jednak dawaną jej słodyczą. Jedyną, jaką te dziewczęce wargi chcą akceptować. Podąża za nim. Za tym ciepłem i za tą miękką pieszczotą. I dłonią błądzi po jego karku i ramieniu i po piersi i szuka oparcia w drugiej ręce, która w końcu ulega pokusie i wędruje między gęste pasma jego włosów. Nie wie co robić, ale to już nie jest ważne, kiedy przyzywa ją ta subtelność i łagodność dotyku, za którą bezwiednie podąża. I czuje obok rozgrzanych ust, jak ich kąciki unoszą się ku górze. Jakby nie potrafił tego powstrzymać i jakby naprawdę było mu przyjemnie, jak jej. I nie zdaje sobie sprawy, że kiedy on się wycofuje, ona zadziera głowę za nim i wstaje znów, ale dobrze, że tak robi. Bo kiedy grzmi, a jej ciałem wstrząsa lekki prąd, pierś Caelestine unosi się w nieregularnym oddechu. Jeszcze nie umie o nim myśleć, kiedy zatraca się w smaku jego ust. Uchyla powieki tylko po to żeby schować twarz w zagłębieniu jego szyi na błysk rozświetlający pomieszczenie. Zaskakująco jasny i oślepiający. Nie chce przez to stracić szansy na poznanie całego kontekstu obrazu, jaki ma namalować. Jeszcze brakuje jej barw. Jeszcze brakuje jej szczegółów. Jeszcze brakuje jej trochę bodźców i jego ust. Nie zna jeszcze ich pełnego kształtu. Potrzebuje pełnego obrysu. Patrzy na niego rumiana na buzi w jego oczy i wzrok ucieka jej na chwilę na wargi, których obrazu sobie jeszcze nie utrwaliła w pamięci. Dlatego znajduje w sobie odwagę, żeby spod rzęs spojrzeć znów. — Jeszcze trochę — prosi go cicho, póki jeszcze czuje ciepło jego warg na swoich i najpierw dotyka opuszkami palców jego twarzy, w miejscu zaglębieniu policzka, bo chce wiedzieć, jak układa się tam skóra, kiedy ich usta łączą się razem. Lekkie mrowienie palców w dołeczku jego ust pozwala jej wysnuć jakieś wnioski. Ale chce więcej. jeszcze nie wie wszystkiego. Jest bardzo wnikliwa i dba o szczegóły. — Czy… ja mogę…? — mówiąc muska jego wargi, nie dlatego, że zapomina się odsunąć, ale nie chce, jakby bała się, że jak to zrobi, on pomyśli, że to już wszystko. Ale Caelestine opiera się na jego ramionach i siada na jego nogach, bo odkrywa niezdrową słabość do ciepła bijącego od jego ciała, pokonującego nawet chłód coraz intensywniej skapującego na nich deszczu. Włosy już lepią jej się do policzków i kiedy pochyla się nad nim znów, jeszcze nie wie, że będa jej przeszkadzać. Nie chce być natarczywa, ale powinien zrozumieć. Jest puchonem. Jego też cechuje pewna sumienność życia codziennego. Mimo to upewnia się spojrzeniem czy to mu nie przeszkadza kiedy całuje go znów i uczy się odpowiadać na wszystkie wołania jego warg. Wszelkie sugestie. Nie ma w tym doświadczenia, ale przez empatię potrafi wyczuć jego ruch. Poddać się jego woli, bo jej jest teraz zbyt rozproszona. Naprawdę gubi dech. Zatraca się w pojedynczych muśnięciach i powoli dopasujących się coraz szczelniej i precyzyjniej warg. Aż w końcu opiera mocniej ramiona na jego barkach i w tym samym momencie mocny huk rozrywa się w pomieszczeniu, a ona przypadkowo biorąc to za ostrzeżenie, zagryza jego wargę. Metaliczny posmak krwi szybko nasącza usta, a ona odsuwając się nie ma nawet tchu, żeby wynagrodzić mu nieuwagę jakimkolwiek skruszonym słowem.
Zacharias E. R. Oddey
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : Okulary, dołeczki w policzkach, drobne tatuaże; wiecznie uśmiechnięty
Nie martwię się przy całowaniu, a jednak Caelestine to zmienia. To nie jest strach, to nie jest stres, ale subtelny niepokój podszyty ekscytacją, przez który potrzebuję jakiejś informacji o jej odczuciach. Doszukuję się ich w całej tej pieszczocie, której wcale nie chcę kończyć, bo choć to rudowłosa zaproponowała zbliżenie, nie jest ono zależne tylko od jednego pytania. I kiedy przyciągam ją nieco bliżej, zachwycam się przyjemnym zgraniem i subtelnością, z której nie uciekamy, chociaż jakiś cichy głosik z tyłu głowy podpowiada mi, by spróbować bardziej ryzykownej namiętności. Wiem, że to nie jest potrzebne i wiem, że najpierw muszę wykazać się czymś jeszcze cenniejszym, czyli wyczuciem. Uśmiecham się, teraz już pewny co do jej zadowolenia, bo podąża za mną. Zsuwam dłoń z jej policzka nie tylko z powodu zakończenia pocałunku, ale również z pewnego rodzaju wiary, że wcale nie muszę jej przytrzymywać i nakierowywać. Nawet jeśli robi to pierwszy raz, to wie co robi. Jest pewna w tej swojej nieśmiałości, być może szukając w ruchach moich warg odpowiednich wygięć prowadzonego po płótnie pędzla; nie mogę tego wiedzieć, a jednak zgaduję, kierując się swoją własną artystycznością, która teraz zaczyna rozbudzać się wraz z każdym kolejnym uderzeniem pospieszanego emocjami serca. Patrzę na nią uważnie, z uśmiechem nieco szerszym niż przy pocałunku, bo zdecydowanie mniej ograniczanym. Chcę dopytać jak wrażenia i czy ma jakieś odczucia względem planowanego obrazu, ale Caelestine ubiega mnie swoją prośbą, przez którą zapominam co jeszcze przed chwilą tańczyło mi na języku. Przez głowę przemyka mi jedna niesforna myśl, że może to słodkie dziewczę w rzeczywistości nie jest takie słodkie i tylko się mną bawi, ale na łysego kuguchara - czy miałbym coś przeciwko, gdyby właśnie to okazało się prawdą? Potakuję mruknięciem, jawnie przepełnionym aprobatą. Słowa wydają się niepotrzebne i przy okazji niewygodne, skoro Caelestine już inicjuje pocałunek, szybko odnajdując drogę do jeszcze większego zbliżenia, tym samym pokazując mi, że dotyk wcale tak jej nie razi, a niewinność nijak jej nie blokuje. Może i ja prowadzę ten pocałunek, ale wiem, że bez jej płynnych odpowiedzi skończyłby się dużo szybciej. - W porządku? - dopytuję, choć językiem odruchowo zbieram już krew z przegryzionej wargi. Przez chwilę nie wiem co się dzieje, gubiąc się pomiędzy drobnym bólem, połyskami otaczającej nas burzy i tego nagłego braku bliskości. Mimowolnie ciągnę dziewczynę bliżej, by chociaż wtuliła się we mnie w jakiejś obietnicy czegoś więcej, niż pustki. - Nie zgadłbym, że nigdy tego nie robiłaś - dodaję, palcami muskając już własne usta, by skrzywić się bardziej od niedelikatności (w porównaniu do subtelnej słodyczy kobiecych warg), niż faktycznego naruszenia małych ranek.
Czuła mieszankę kilku wrażeń. Dominowała chwilowa przyjemność, kiedy już przelamała pierwsze wrażenie osłupienia i robienia czegoś złego. Nieodpowiedniego dla niej. Niepodobnego jej charakterowi. W czasie kiedy jego usta toczyly się wraz z ciepłym oddechem po jej własnych, nie miała czasu, ani nawet chęci nad tym myśleć, ale… zrobiła coś głupiego. Uświadomiła to sobie, kiedy siedząc przed puchonem w ciszy z wolna przypominała sobie jak normalnie oddychać. Łatwo było jej oceniać zachowania innych z boku. Naiwność czy nadmierną otwartość. W tym momencie okazała obie. I naiwność. I otwartość. A straciła kontrolę ledwie na minutę. Może kilka, jeśli liczyć calą ich rozmowę. Nie czuła się w porządku. Wyraźnie odczuwała jeszcze gęsią skórkę na skórze i rozlewające się w klatce piersiowej cieplo. Łagodny ucisk spowodowany niegroźnym niedotlenieniem. Nie musiała ściągać z wargi krwi żeby wiedziec, że nie wszystko było dobrze. Deszcz dobrze maskował wyraz jej oczu. W innym razie nie przyciągnąłby jej do siebie. Drgnęła, ale oparła przedramiona na jego barkach. — Nie wierzysz mi? – ton miała tylko w połowie obecny, kiedy mruknęła dalej – i nie naprowadził cię nawet za długi czas chwytania na nowo oddechu… Mówiła jedno, ale w głowie szalało jej drugie. Docierało do niej, że to tylko jedna chwila, w ktorej czuje się dobrze. Nawet tak blisko niego. Na moment zapomniała o koszmarach, bólach głowy, rzeczywistości. Ale przypomniała sobie o wszystkim tym, kiedy Dała sobie sprawę o ulotności tego momentu. Siedzenie tu z nim w tym pokoju, czerpanie przyjemności z ciepłą jego ciała i siły serca bijącego blisko jej piersi nie miało sensu. Czy będzie ja chociaż pamiętał kiedy następnym razem minie ja na korytarzu? Czy w przyszłym roku będzie kogo mijać? Czy już kończył szkole? Cofnęła się bez ostrzeżenia, ale jak wszystko co robila, nie wzbudziła swoim ruchem żadnej gwałtowności. Odchyliła się w tyl, łagodnie zsuwając ręce z jego ramion, a chwilę pozniej też osunęła się na jego nogach, trochę niezgrabnie chwytając pion. Nie spojrzała już na niego kiedy rzucała przed wyjściem, zaczesujac mokre pasma za ucho: — Jestem spóźniona Ale gdzie, do kogo i dlaczego nagle sobie o tym przypomniała, nie wyjaśniła.