Usytuowana na wsi niedaleko Marsylii. Obfite w plony krzewy niemalże przylegają zarówno do samej rezydencji, jak i usytuowanego tuż przy niej budynku, w którym od dziesiątek lat wytwarza się wino. Sama rezydencja jest rozległa, choć nieprzesadnie wystawna – rodzina Levasseur nie lubi nadmiernie rzucać się w oczy
Kuchnia
Pełne przyjemnych aromatów miejsce, w którym rządzą zarówno skrzaty, jak i pani domu, która sama ma w sobie pasję i dryg do gotowania. Miejsce porannych i popołudniowych spotkań członków rodziny, którzy na co dzień wolą przesiadywać przy tym stole, zamiast zajmować obszerną jadalnię.
Salon
W chłodniejsze wieczory w ogromnym kominku zawsze trzaska ogień, zachęcając, by usiąść przed nim z książką. Połączony z jadalnią, bardzo jasny, w sezonie zawsze pełen kwiatów lawendy
Pokój Gabrielle
Jasny i przestronny, z wyjściem na ogród. Bardzo dziewczęcy, dopasowany do potrzeb ukochanej wnuczki państwa Levasseur.
Pokój Nathaniela
Niezbyt duży, zawieszony w czasie – wszak zamieszkiwał go nastoletni chłopak, który nigdy nie dorósł. Na ścianie wisi kilka plakatów drużyn Quidditcha, zdjęcia koni z rodzinnej stadniny i kilka medali z pomniejszych konnych wyścigów. Nate dałby sobie rękę uciąć, że za szafką wciąż można by znaleźć kilka numerów „Playwitcha”.
Ogród
O dziwo niezbyt duży – poza tarasem i huśtawką, znajduje się w nim też niewielka szklarnia i kawałek ozdobnego ogrodu, lecz nic poza tym, gdyż znaczna większość terenów zielonych została przeznaczona na winnice, lub po prostu zachowana w naturalnym stanie. To dzięki temu niedaleko rezydencji znajdują się pola kwitnącej latem lawendy.
Stajnia
Przebywające w niej konie dają o sobie znać już z daleka. Jak na stajnię jest czysta, dbają o to domowe skrzaty. W środku znajdują się samodzielnie działające szczotki, ekwipunek jeździecki i ściana z licznymi trofeami, które swego czasu zdobywał na wyścigach pan Levasseur.
Wzięcie wolnego w pracy w tak gorącym pod względem dziennikarskiem okresie nie było proste, ale na szczęście Emily wyrobiła już sporo dodatkowych godzin, które pozwoliły jej na trochę wolnego. Nad szkołą się specjalnie nie zastanawiała, dopóki do egzaminów było daleko, nie było sensu się tym przejmować. Cieszyła się, że Nate w końcu postanowił ją zaprosić, martwiła się, że w takiej chwili, kiedy był praktycznie bezbronny, postanowił wyjechać sam i odciąć się od wszystkich. Z drugiej strony doskonale rozumiała taką potrzebę. Zanim skorzystała z otrzymanego przez niego świstoklika i zaraz z deszczowej i pochmurnej Anglii przeniosła się do wciąż słonecznego, zdecydowanie zbyt gorącego jak na jej gust regionu, na jednym z murów obok jej kamienicy narysowała znak, w którym wprawiała się coraz bardziej - znak SLM. Zapatrzyła się trochę na niego, zastanawiając się, jak Nate przyjmię taką wiadomość, o ile jeszcze nie słyszał jakichś skarg od swojego ojca. Albo co gorsza co będzie, jeśli on zechce zapisać się do koalicji. Starała się wyłączyć to myślenie i zapomnieć na chwilę (w sumie nie taką chwilę - praktykowała to od dłuższego czasu) o różnicach, które niezaprzeczalnie ich dzieliły. Rozejrzała się wokół i nie musiała się długo zastanawiać, w którym kierunku powinna iść, rezydencja była spora i zdecydowanie rzucała się w oczy. Przeszła przez ogród i znalazła drzwi wejściowe, ale zanim zdążyła zapukać zauważyła, że ktoś kręci się na zewnątrz. Odłożyła torbę pod ścianę i ruszyła w jego kierunku, zastanawiając się, jak powinna się przywitać, żeby go nie przestraszyć. Jak w ogóle powinna się przywitać. Sytuacja między nimi ostatnio była dziwna, zdawałoby się, że w końcu łatwa do udźwignięcia - pokojowa, bez niepotrzebnych dramatów. Ale w praktyce? Powinna go pocałować, przytulić? Co dokładnie między nimi było? Jej doświadczenia damsko-męskie były na tyle pokręcone, że była pewna, że teraz czuła się niezręcznie i dziwnie. - Mam nadzieje, że docenisz, że z własnej woli wpakowałam się w ten upał - pokręciła głową i złapała jego dłoń, żeby dać mu znać o swojej bliskości i cmoknęła go niepewnie w policzek, odgarniając włosy za ucho. Zaraz jednak doszła do wniosku, że to nie było powitanie na które czekała, zamartwiając się w domu od tygodni. Objęła jego szyję i po wspięciu się na palce pocałowała go zaskakująco intensywnie w kontraście do niepewnego buziaka, który przed chwilą wylądował na jego skórze.
Pozostawione znaki SLM: 2/5
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
To był spokojny dzień – tak jak każdy poprzedni, i każdy kolejny. Noce były wciąż powtarzającym się koszmarem, lecz choć od dawna tkwił w niekończącym się mroku, nawet dla niego w końcu się kończyły. Dla niewidomego pora dnia nie ma większego znaczenia, ale usilnie trzymał się dawnych rytuałów, starając się utrzymać w ryzach zegar biologiczny. Kiedy nie radził sobie z odróżnianiem dnia od nocy, na pomocy przychodziła mu babcia, budząc go delikatnie i oznajmiając, że słońce dawno już wzeszło i najwyższa pora, by zejść na śniadanie. Bez jej wsparcia dawno już by się poddał. Tuż po porannej kawie wybrał się na spacer w towarzystwie drewnianej laski. Pomagała mu odnaleźć się w terenie, choć prawdę powiedziawszy, po kilku dniach od przyjazdu znów znał na pamięć każdy zakamarek, czy to rezydencji, ogrodu, czy stajni. Chyba nigdy nie przestał czuć się tu jak w domu. Powoli kierował się w stronę łąk, wystawiając się na ciepłe promienie słońca i nieco chłodniejsze powiewy wiatru; powietrze nieśmiało nabierało zapachu jesieni. Usłyszał ją znacznie wcześniej, niż zapewne się tego spodziewała – zdążył nabrać wprawy. Spędzone w ciemności miesiące przyczyniły się do wyostrzenia pozostałych zmysłów, wyczulenia na zmianę w otoczeniu. Usilnie ćwiczył wyczuwanie rozbijającej się w powietrzu magii... i przysiągłby, że poczuł jej delikatne drgania chwilę przed tym, nim dosłyszał kroki. Do samego końca nie był pewien, czy to ona, nasłuchiwał więc... a kiedy w końcu się odezwała, uśmiechnął się nieśmiało. Niepewnie. Na pocałunek zareagował z opóźnieniem, wpędził go bowiem w całkowite osłupienie. Odzwyczaił się od jej towarzystwa, od towarzystwa kogokolwiek, kto nie jest jego rodziną... a do wymiany czułości nigdy nie zdążył się przyzwyczaić. Choć przebrnęli przez kilka barier ładnych parę tygodni temu, los sprawił, że wciąż było to dla nich nowe. Nigdy w życiu nie zareagował tak biernie na takie powitanie... tak było jednak tylko przez pierwszych kilka sekund, potem objął ją wolną od laski ręką, przyciskając do siebie z całych sił, do granic bólu, jakby jednym gestem miał odebrać wszystkie dni, w których za nią... tęsknił. Odpowiedział na jej pocałunek, uświadamiając sobie, że choć nie zdawał sobie z tego sprawy, potrzebował go najbardziej na świecie. — Tu nie jest gorąco, brytyjski zmarzluchu — odpowiedział rozbawionym szeptem tuż po tym jak oderwał się od jej ust. Musnął je jeszcze kilka razy, nie potrafiąc się nasycić i w końcu ją wypuścił. W istocie choć było tuz decydowanie cieplej niż w zimnym, deszczowym Londynie, jesień coraz mocniej zaznaczała swoją obecność. Dotknął jej twarzy, delikatnie przypominając sobie jej kształt; nawet nie próbował otwierać oczu, przyzwyczaił się do myśli, że i tak nic to nie zmieni. Jego własna nie wyglądała najlepiej – choć skóra nabrała przyjemnej dla oka opalenizny, schudł jeszcze mocniej niż w czasie wakacji, pod oczyma z kolei nosił sine piętna prześladujących go koszmarów. — Wystraszyłaś mnie brakiem odpowiedzi, myślałem, że nie przyjedziesz... — zawahał się przez moment, po czym dodał — cieszę się, że się myliłem. Jesteś głodna? Napijesz się czegoś? Zostaniesz tu... na dłużej? Choć starał się zabrzmieć obojętnie, dało się wyczuć, że w napięciu czeka na odpowiedź. Nie chciał znów się z nią rozstawać... jednocześnie nie potrafił znieść myśli, że miałby stąd wyjechać, wrócić do Londynu, do ojca. Nie rozmawiał z nim od momentu wyjazdu, odciął się, tak od niego, jak od reszty świata. Żył w prowansalskiej bańce, nieświadomy jakie problemy trawią znienawidzoną ojczyznę.
Nie dziwiła jej ta opóźniona reakcja. Dla nich obojga w pewnym sensie było to nowe i niezręczne, trudno było o naturalne odruchy po wszystkim co ze sobą przeszli. Jednak kiedy w końcu zapomnieli się w pocałunku, który z każdym muśnięciem wydawał się coraz bardziej oczywisty i na miejscu, była pewna, że będą w stanie się do tego przyzwyczaić. Uśmiechnęła się, kiedy poczuła jego palce badające granice jej twarzy i przyjrzała mu się trochę uważniej. Próbowała dostrzec drobiazgi, które świadczyłyby o tym, że nie jest w najlepszej formie. Cienie pod oczami, drżące dłonie, cokolwiek co pozwalałoby jej myśleć, że tonie nie tylko w nieznośnej ciemności, ale też w litrach alkoholu, które miałyby przynosić mu ukojenie. Na szczęście nie wyczuła od niego nic podejrzanego, chociaż była pewna, że to nie był dla niego lekki czas. - Musiałam się upewnić, że wypuszczą mnie z pracy w gorącym okresie, ale na szczęście się udało - prawda była taka, że i tak i tak znalazłaby sposób, żeby się tu znaleźć, choćby miała codziennie teleportować się do redakcji. - Hm, nie jestem głodna, ale chętnie się czegoś napije. Kawy? - zaproponowała, bo zdecydowanie nie spełniła jeszcze swojego dziennego zapotrzebowania na kofeinę. - Zostanę. Prawdę mówiąc, mam nadzieje, że wyjedziemy stąd razem, jak poczujesz się lepiej - przegryzła wargę, zastanawiając się, ile jeszcze dokładnie Nate chce spędzić w odosobnieniu. Wiedziała, że potrzebuje jeszcze trochę czasu i chciała mu potowarzyszyć tutaj, ale prędzej czy później, oboje musieli wrócić do rzeczywistości. - Ale na razie nie ma co się o to martwić. Udało mi się wziąć dłuższe wolne. Zresztą, twoje mieszkanie jak się okazuje i tak jest zajęte. Szkoda by było wywalać twoją starą znajomą na bruk. Poznałyśmy się, swoją drogą - rzuciła na pozór swobodnym tonem i nawet jeśli nie mógł obserwować jej miminiki w tym momencie, to znając ją tak długo, wystarczyło się wsłuchać w barwę głosu.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Pił – wieczorami. Mniej rozpaczliwie, niż zdarzało mu się do tej pory, a jednak robił to nieustannie, nie potrafiąc już przestać. Podczas zwyczajowych spacerów zawsze zahaczał o winnicę, ostrożnie schodził do pełnej trunku piwnicy; nie był w stanie wybrać idealnego rocznika, ale od dawna znajdował się w sytuacji, w której bogaty bukiet nie miał dla niego najmniejszego znaczenia. Z początku pijał w salonie, w towarzystwie dziadków, babcia była jednak zbyt przebiegła – swoimi sposobami próbowała wybić mu to z głowy. Zaczął się więc zakradać, chować w czterech ścianach pokoju jak nieposłuszny nastolatek. Wypijał wino w samotności, chował butelkę pod łóżkiem i zapadał w niespokojny sen, rankiem natomiast transmutował szkło w kamień po to, by podczas kolejnego spaceru beztrosko wyrzucić je do morza. Był świetny w zacieraniu śladów zbrodni – nawet teraz. Nachylił się do ciepła jej szyi, łapczywie chłonąc jej zapach. Pocałunek, którym obdarzył cienką skórę, znajdował się na drugim planie; liczyło się to, że chłonął jej obecność, nie to, w jaki sposób tego dokonywał. Zabłądził dłonią w okolicę jej talii, gdy dotarło do niego, co powiedziała. — Gorący okres? — wymruczał z niezrozumieniem i zaśmiał się krótko — zginął kolejny minister? I choć gotów był kontynuować, oznajmić jej, że kawę wypiją co najwyżej w sypialni i to nie zaraz, a najwcześniej za pół godziny, nakazał sobie spokój. „Nie bądź jak wygłodniałe zwierzę” – powtarzał sobie i próbował stosować się do własnych rad. Zresztą... wypadało ją najpierw przedstawić. Splótł ze sobą ich dłonie, poprawił ułożenie laski w drugiej ręce, poświęcił krótką chwilę na zorientowanie się w terenie i ruszył do przodu, kierując się w stronę drzwi wejściowych. — Nie wiem, czy chcę wracać — odpowiedział cicho, lecz z uporem. Zacisnął zęby, bo na samą myśl o powrocie do Anglii wszystko się w nim buntowało. Tak samo czuł się przeszło rok temu, w Kanadzie. Czy przeczucie go wtedy myliło? — Zamieniłabyś to — chciał wskazać ręką winnicę, ale niefortunnie uderzył nią w ścianę rezydencji, krzywiąc się, tyleż z bólu, co niesmaku jak sam w sobie wywoływał — na śmierdzący Londyn? — Och... poznałaś Lucię. — Oblizał wargi, zastanawiając się, co mogło zajść między obiema kobietami. Znał Ritcher na tyle, by spodziewać się absolutnie wszystkiego. Czy w momencie kiedy Emily odkryła jego nową lokatorkę, ta miała na sobie jakiekolwiek ubranie? Wcale nie zdziwiłby go, gdyby w samej bieliźnie, rozwalona na kanapie czytała najnowszy numer „Czarownicy”. To brzmiało mu jak Lucia. — I... jak? — Dociekał, choć starał się nie okazać nadmiernego zainteresowania. Przypomniało mu się, że miała okazję już kiedyś ją zobaczyć – na zaręczynach. To z kolei na pewno nie ocieplało wizerunku byłej Krukonki w oczach Emily. Dotarł w końcu do drzwi i otworzył je przed Ślizgonką, zapraszając ją do środka. — Słuchaj... — zaczął, lecz nie dane mu było dokończyć. Ledwie postawili krok w holu, a już dało się usłyszeć charakterystyczne skrzypienie schodów i energiczne kroki babci. — Nathaniel? To ty? — zapytała dokładnie tak, jakby nie obserwowała ich przez okno od dłuższego czasu — Och, masz ze sobą gościa! — Widząc Emily, dopadła do niej i ucałowała w oba policzki, szczebiocząc po francusku. — Emily nie zna Francuskiego, przecież wiesz — odezwał się w tym samym co i ona języku, uświadamiając sobie, że dobrze byłoby czasem przewrócić oczyma. — Mon Dieu, tak mi przykro. Ja mam nadzieję, że ty nie masz mi za złe? Jesteś jeszcze bardziej piękniejsza niż o tobie opowiadał. Dobrze, że ty przyjechałaś, on cały czas jest taki... taki... mélancolique. Gość się, a wieczorem zrobimy kolacja — angielski nie był jej mocną stroną. Mówiła z bardzo mocnym francuskim akcentem, często brakowało jej słownictwa i zdawała się ledwo radzić sobie z gramatyką. A jednak nadrabiała uśmiechem, i to nie byle jakim... nie co dzień ma się bowiem okazję być ściskanym przez wilę. Jej włosy nie byly siwe, lśniły jak najprawdziwsze srebro, w jej krokach i gestach była niewytłumaczalna lekkość i gracja, a choć zaraz miał nazwać ją babcią, wyglądała najwyżej na pięćdziesiąt lat. — Babciu, daj jej oddychać — powiedział z rozbawieniem — zabieram ją teraz, wieczorem możesz zrobić wystawną kolację, a jutro oddam ją prosto w twoje szpony. — Pokręcił głową z rozbawieniem i delikatnie pociągnął ją w stronę kuchni. — Zrób nam kawy — rzucił do urzędującego w środku skrzata. Słyszał go już z daleka, krzątał się z gracją słonia w składzie porcelany.
Mruknęła cicho, odchylając głowę i z wdzięcznością przyjmując to miłe powitanie. Jego pytanie uświadomiło ją, że lepiej było o tym nie wspominać - nie teraz, nie kiedy było dobrze i miło. Zasługiwali na trochę spokoju. Na odpoczynek od kłótni, problemów, zawirowań. Gdzie jak nie w innym kraju, z dala od wszystkich, wystarczająco daleko od przytłaczającej rzeczywistości? - Polityczne zawirowania - odpowiedziała tylko krótko i przez jej myśl przeszło, czy kiedy Nate wróci do Londynu, będzie celem kolejnych prześladowań? Czy ktoś spróbuje mu zrobić krzywdę, teraz, kiedy jest tak łatwym celem? Wiedziała, że musi go ostrzec przed powrotem, na szczęście jeszcze nie teraz. Teraz mogli cieszyć się wakacjami. - W Londynie jest twoje życie - pokręciła głową. Utopijna wizja pozostania w krainie bez problemów i zmartwień była kusząca, ale przecież oboje wiedzieli, że zupełnie nierealna. Prawda była taka, że nie lokalizacja była źródłem wszystkiego co im się przytrafiło. Ucieczka mogła zadziałać na parę dni, tygodni, może miesięcy. Ale później nawet do słonecznej Francji dotarłby w końcu deszcz obmywający ich ze wszelkich złudzeń. - Ale to prawda, jest tu naprawdę pięknie - przyznała, rozglądając się po okolicy. - Oh, tak. Hm, sympatyczna. Mam nadzieje, że w twojej obecności nosi więcej ubrań - wymsknęło jej się mimowolnie, chociaż ostatnie co chciała zdradzać swoją postawą była zazdrość o nową lokatorkę w mieszkaniu Nathaniela. W końcu nawet go tam nie było, nie musiała się o nic martwić, ale i tak nie czuła się komfortowo z tym, że jakaś obca laska kręci się po mieszkaniu półnaga, sypia w jego łóżku i zdaje się czuje się tam naprawdę komfortowo. Na początku popatrzyła na jego babcie i na niego zagubionym spojrzeniem, starając się wyłapać chociaż jedno znane sobie słowo i zastanawiając się, jak powinna się przywitać. Czy to będzie w porządku, jeśli sama zacznie mówić po angielsku? Na szczęście wszystko szybko się wyklarowało, kiedy starsza pani przerzuciła się na znany jej język. - Dzień dobry. Miło mi Panią poznać - uśmiechnęła się i nawet zarumieniła lekko, kiedy kobieta skomplementowała jej urodę. Oczywiście głównie za sprawą tego, że wcześniej nie tylko słyszała o niej od Nathaniela, ale też jak widać przedstawił ją w dobrym świetle. Zanim zdążyła cokolwiek dodać już była odciągnięta na bok przez chłopaka, więc rzuciła jedynie grzeczny, pożegnalny uśmiech starszej pani i poszła za nim. Na słowa skierowane do skrzata zmarszczyła nos, czego nie mógł dostrzec, ale z pewnością mógł usłyszeć lekkie pouczenie w jej głosie. - Proszę. Jestem Emily - przedstawiła się skrzatowi, zerkając na niego z uśmiechem i ściągnęła z szafki dwie filiżanki, oferując tym samym swoją drobną pomoc w przygotowaniu kawy, bardziej w grzecznościowym geście, bo doskonale zdawała sobie sprawę, że skrzat będzie chciał to zrobić sam. - Twoja babcia jest piękna. Musiała być bardzo młoda jak zaszła w ciąże - zauważyła, siadając na jednym z kuchennych stołków.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
— Moje doświadczenia mówią, że w Londynie zwykle jest więcej śmierci, niż życia — uciął, kręcąc nieznacznie głową. Nie potrafił przyjąć do wiadomości faktu, że musi tam wrócić... nie potrafił też znaleźć wystarczająco dobrego powodu, żeby to zrobić – żadnego poza nią. Ale ją mógłby przecież przekonać, prawda? Wystarczy, że spędzą tu kilka dni, że pozwoli nakarmić się owocami tego raju, że upoi się tutejszym pięknem. Przez chwilę naprawdę w to wierzył. — Co tam na mnie czeka? Praca? Złożyłem wypowiedzenie zaraz po powrocie z Luizjany Rodzina? — wydał z siebie ciche prychnięcie, bo to ostatnie nie wymagało chyba komentarza. Sama najlepiej wiedziała, jaki był jego ojciec... i choć ludzie, którzy go tu otaczali, tak naprawdę wcale nie byli jego rodziną, czuł się w ich otoczeniu po prostu dobrze. Czuł się kochany. Jak często mógł powiedzieć tak, będąc w domu? — Różnie bywa — skomentował z łobuzerskim uśmiechem, chwytając się tematu Lucii jak deski ratunkowej; z jej pomocą odpływał coraz dalej od niewygodnego tematu wyjazdu, którym nie chciał się teraz martwić. Wzbudzanie zazdrości w Emily okazało się zaskakująco przyjemne, sam fakt, że Lucia zupełnie nieplanowanie wzbudziła w niej takie emocje, łechtał jego ego i o ile zwykle i tak cierpiał na jego przerost, teraz wyszło mu to chyba na dobre. Poczuł się trochę bardziej sobą. — Tak? Nie pamiętam — skomentował z roztargnieniem, dopiero teraz zdając sobie z tego sprawę. Widział ją kilka lat temu i potem przelotnie na pogrzebie matki, z którego szybko się ulotnił – zresztą wówczas i ta nie miał ochoty na przyglądanie się innym ludziom. Z przerażeniem odkrył, że naprawdę nie pamięta jak wygląda, że jedyne co jest mu wciąż dobrze znane to jej głos. — W każdym razie to u nas rodzinne — dodał, choć oboje wiedzieli, że to nieprawda; nim się obejrzał, minął prawie rok od momentu, gdy dowiedział się, że został adoptowany. Rok pasma porażek z kilkoma zaledwie jaśniejszymi punktami. — Może dobrze się stało, byłbym najgorszym nauczycielem na świecie. Odciągam własne studentki od nauki. — Przekrzywił głowę, nasłuchując jak odzywa się do skrzata i otworzył oczy tylko po to, by wymownie nimi przewrócić. Stworzenie skomentowało to tylko płochliwym „Merci”, bo choć było tu dobrze traktowane, rzadko kiedy prowadzono z nim rozmowy. Mieli kilka skrzatów, każdy miał swoje zadanie i każdy znał swoje miejsce. Dzięki temu wszystko dobrze tu funkcjonowało. Kilka chwil potem aromatyczna kawa stała już na stoliku, a on, chcąc pokazać jak świetnie sobie radzi, postanowił sam wsypać do niej cztery łyżeczki cukru – czyli tak jak zawsze. Problem tkwił wyłącznie w tym, że chcieć nie zawsze oznacza móc... a przy drugiej łyżeczce źle wymierzył odległość, rozsypując cukier wokół kubka. Zacisnął dłoń w pięść, tłumiąc w sobie złość. — Nikt nie był w stanie pomóc — odezwał się z zaciśniętym gardłem. Westchnął i kontynuował - teraz już ostrożniej – wsypywanie cukru do filiżanki. — W Londynie, w Marsylii, nawet w Paryżu. Mówią, że zadarłem z magią, na którą nie da się nic poradzić, czasem próbują dopytywać co to takiego. Idioci. Tak już zostanie, tak myślę. A skoro tak, powinnaś się lepiej zastanowić, czy ty też chcesz zostać... Zagryzł policzek, a potem drżącą ręką uniósł kubek do ust. To nie było łatwe, ale niewątpliwie konieczne.
Rozumiała go. Nie mogła go winić za to, że nie chciał wrócić do domu. Cieszyła się, że nie chce wracać do ojca, próba odcięcia się była słuszna, ale przecież nie musiał w tym celu wyjeżdżać do innego kraju. Mógł zostać w Londynie i zmienić swoje życie tam, na miejscu. Mógł znaleźć nową pracę, tak naprawdę, jeśli tylko chciał - mógł zacząć wszystko od nowa. - Ja? - zapytała trochę nieśmiało, kiedy skończył wymieniać rzeczy, dla których nie warto wracać. Ona miała tam szkołę, którą musiała skończyć, pracę, którą kochała, rodzinę, która chociaż trudna, nie zasługiwała na porzucenie. Może sugerowanie, że powinien wrócić dla niej było niezręczne, może nie na miejscu, może to nie było dla niego wystarczające, ale nie mogła nie zapytać, nie sprawdzić, czy nie patrzy na to w ten sposób. - Mhm - odparła tylko, starając się nie dać złapać na tę zaczepkę, chociaż na usta cisnęło jej się wiele rzeczy. Wolała się nie zastanawiać, ile takich dawnych koleżanek Nate ma w swoim gronie znajomych. - I to w dość nieregulaminowym celu - zauważyła rozbawiona. Zastanawiała się, na ile ciężko zniósł rezygnację z pracy. Prawdę mówiąc, nigdy nie podobało jej się, że został nauczycielem w Hogwarcie i nawet teraz, kiedy stosunki między nimi się zmieniły, to było dziwne, niezręczne i czuła, jakby ktoś ciągle gadał za jej plecami. Poza tym jednym razem, więcej nie pokazywała się na jego lekcjach, żeby uniknąć tej dziwnej niezręczności i przede wszystkim kontrowersji, której nie miała ochoty na siebie sprowadzać. Nie lubiła tego, że ich narzeczeństwo było przez to tak widoczne, bo wstydziła się tego, że tak łatwo poddała się tak okropnej tradycji. - Przykro mi, że musiałeś zrezygnować. Może kiedy wszystko wróci do normy, pozwolą ci wrócić? - zasugerowała, bo mimo wszystko, jeśli to było coś, co trzymało go w ryzach i dawało mu satysfakcję, nie chciała, żeby to tracił. Zaraz jednak zaczął opowiadać o lekarzach i o tym, że nie dają mu zbyt dużych nadziei, więc może i ona nie powinna ich rozbudzać. W końcu nic nie było bardziej bolesne niż podtrzymywanie nadziei, kiedy w rzeczywistości jej nie było. W końcu doskonale o tym wiedziała, wiecznie szukając rozwiązań, które nie istniały. - Nauczysz się z tym żyć - złapała jego ramię, stając za nim i obejmując go lekko. Musnęła jego policzek. - Pomogę ci - obiecała cicho i pokręciła głową. - Nigdzie się nie wybieram. Nie zauważyłeś, że trudno mnie naprawdę spłoszyć? - zapytała rozbawiona. W końcu bez jego utraty wzroku miała milion powodów, żeby trzymać się od niego z daleka. Co takiego miałby zmienić milion pierwszy?
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Choć brał ją pod uwagę w swoich rozważaniach znacznie częściej i mocniej niż najpewniej podejrzewała, nie wypowiedział tego na głos. To właśnie dlatego w chwili, gdy jej słowo zawisło w przestrzeni między nimi, rzecz stała się tak znacząca, że wprawiła go w osłupienie z rodzaju tych, po których trzeba oblizać wargi, by kupić sobie wystarczająco dużo czasu na odpowiedź. — Nie chciałabyś wyrwać się stamtąd na zawsze? — spodziewał się, jaka będzie odpowiedź, a mimo to musiał ją zapytać, bo nie potrafił dać wiary, że widząc to wszystko, potrafiła myśleć o powrocie do ojczystego kraju. — Mogłabyś dokończyć studia w Beauxbatons, zawsze chciałem tam uczyć. Nie powinien był uciekać się do takich zagrywek, ale mówił przecież szczerze – wyjazd do Francji tuż po ukończeniu studiów i rozpoczęcie pracy w tutejszej szkole magii było jego wielkim marzeniem, planami, które snuł w rzadkich chwilach samotności. Pochłonięty argumentacją, przez moment nie myślał o tym, że i tak nie było możliwe do spełnienia, bo w swoim życiu nie uwarzy już żadnego eliksiru. — Gdyby Hampson wiedział co siedzi teraz w mojej głowie, dostałby zawału. Same nieregulaminowe rzeczy. Ta praca dużo dla niego znaczyła, ale i on nie czuł się dobrze, nauczając w szkole, do której uczęszczała jego narzeczona. Łamał w życiu regulaminy na różne sposoby, ale ta jedna zasada była dla niego wbrew wszelkim pozorom istotna i nie czuł się dobrze, kiedy nie mógł jej przestrzegać. Oczywiście swego czasu Heaven również mu tego nie ułatwiała... słaby człowiek wystawiony na słodkie pokusy świata. Na jej pytanie pokręcił lekko głową. — Nie chcę dłużej tkwić w przeszłości — odpowiedział zdecydowanym tonem. Nie chciał dodatkowo podkreślać tego, że żadnej normy nie będzie, chyba nawet odpowiadało mu, że w przeciwieństwie do niego nie przekreślała takiej możliwości; potrzebował, by ktoś wierzył – w niego i za niego. Za jego odpowiedzią kryło się więcej, niż mogło się wydawać – świadomie porzucił siedemnastoletniego siebie, pozwolił, by tamta osoba została w przeszłości, do której należała. Zmienił się i bez względu czy na lepsze, czy gorsze, musiał jakoś z tym żyć. Nie był już tamtym nastolatkiem z marzeniem o nauczaniu... a podjęta próba tylko upewniła go w tym, że choć bardzo chciał, nie da rady znów się do niego upodobnić. Napił się kawy, niecierpliwie wyczekując jej odpowiedzi, a kiedy ją otrzymał, bez mała odetchnął z ulgą. Tygodnie bez niej były... trudne; kiedy przestał wyobrażać sobie rzeczywistość bez jej obecności? Otarł się policzkiem o jej dłoń, uśmiechając się lekko. — Rzeczywiście. Niepozbyta jak bahanka. — Odwrócił się na stołku przodem do niej i pociągnął ją prosto na swoje kolana, na oślep szukając dostępu do jej ust.
Świetnie rozumiała chęć ucieczki, chociaż ona nigdy nie myślała o opuszczeniu kraju. Mimo wszystko, nigdy nie była wystarczająco bliska tej decyzji, to były tylko myśli w których zatapiała się, kiedy było naprawdę źle. Miała nadzieje, że w przypadku Nate'a jest tak samo - było źle i potrzebował umieścić swoje myśli tak, żeby sobie z tym poradzić. - Nie znam nawet francuskiego - pokręciła głową, chociaż to oczywiście nie był największy problem. - Zresztą, naprawdę myślisz, że zmiana kraju to rozwiązanie na dłuższą metę? Nie boisz się jak to by naprawdę wyglądało? Zaczęcie wszystkiego od nowa? - co jeśli to tylko powtarzanie tych samych schematów w innym miejscu. Tak właśnie postrzegała ucieczkę, jak coś niemożliwego. Zmiana otoczenia nic nie znaczyła, jeśli sam też się nie zmieniłeś. A ona czuła, że dla nich obojga to długa i trudna droga. Nie mogłaby zgodzić się bardziej. Teraźniejszość była wystarczająco przytłaczająca, siedzenie myślami w tym, co minęło, nie miało najmniejszego sensu. Ona sama musiała zaakceptować zmiany, które w niej zaszły. Pogodzić się z tym, że rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej, niż widziała ją jeszcze dwa lata temu. Zadręczała się stanowczo zbyt długo, za długo szukała nieistniejących odpowiedzi i marnowała kolejne godziny, dni i tygodnie swojego życia w obawie, jak łatwo może je stracić. Odpychała od siebie emocje, które sprawiały, że czuła się dobrze, bo zatapiała się w żalu i w obawach, że podejmuje decyzje niezgodnie ze swoim systemem wartości. A nawet, jak na ironie martwiła się tym, jak jej życie wygląda w oczach innych, kiedy spełniała oczekiwania, których nigdy nie chciała spełniać. Miała dość żalu. Dość poczucia winy. Uśmiechnęła się, kiedy pociągnął ją na swoje kolana i musnęła jego usta. - Ja też nie - szepnęła w jego usta w spóźnionej odpowiedzi. Pocałowała go na potwierdzenie swoich słów, obejmując jego szyję dłońmi. Zanim jednak wczuła się za bardzo, oderwała się od niego i chociaż nie uciekła za daleko, odsunęła się jedynie na kilka centymetrów, wciąż siedząc na jego kolanach. - Okej, nie zamierzam podpaść twojej babci pierwszego dnia. Jakieś rady przed kolacją? - uznała, że żart o słabych stosunkach z resztą rodziny zawsze będzie zbyt świeży. Kobieta wydawała się sympatyczna, ale im dalej w czystokrwiste rodziny, im starsze pokolenie, tym bardziej skomplikowana potrafi być sytuacja.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Już któryś raz rozprawiał na temat ucieczki z taką pewnością, przekonaniem o swojej racji, z entuzjazmem i wiarą, że wszystko zmieni się na lepsze. Przedstawiał jej swoje argumenty, pewien, że im – jemu – przyklaśnie i napotykał na gruby mur niewzruszonego realizmu, który chcąc nie chcąc zmuszał go do zejścia na ziemię. Czy kiedykolwiek przestanie się łudzić, że istnieje miejsce, w którym nie będzie winnym? Miejsce, którego nie skala swoją przyciągającą chaos osobą? Jak uciec od winy, kiedy jest się głównym oskarżycielem samego siebie? Miała rację, tak się nie dało. Na dłuższą metę nic by się nie zmieniło, raj miał to do siebie, że w nadmiernych ilościach powszedniał w zatrważającym tempie. Rozczarowany westchnął, gdy się odsunęła. — Rada numer jeden — ucałował jej policzek; celował co prawda w usta, ale nie dał po sobie poznać, że nie było to jego zamiarem. Powoli odnalazł do nich ścieżkę. — Spełniaj zachcianki jej wnuczka. Wszystkie zachcianki. Zależy jej nie mnie. — Zaśmiał się i ukradł jeszcze jeden pocałunek – nie więcej. W każdej innej sytuacji nie przejmowałby się porą, miejscem i ryzykiem przyłapania, ale teraz, pozbawiony jednego ze zmysłów, z jak nigdy dotąd podkopaną pewnością siebie, nie odważył się na podobny ruch. — Załóż pierścionek, kiedyś do niej należał. Mam nadzieję, że masz go ze sobą? — powiedział całkiem poważnie, nawet nie próbując patrzeć na jej dłonie. Miał dużo czasu, by wyzbyć się tego odruchu. Mógł co prawda złapać ją za rękę, dotknąć odpowiedniego palca, przekonać się na własnej skórze czy znajdowała się na nim biżuteria. Nie musiała go nosić, by mieć go ze sobą, a mimo to... poczuł pewną potrzebę, by tak właśnie było – i z tegoż względu bał się to sprawdzić. Nie chciał więcej rozczarowań, całe jego życie było teraz jednym z nich. — Nie poruszaj za mocno tematu skrzatów i nie wspominaj o moim ojcu – tak na wypadek jakby przyszło Ci to do głowy. — Bez przerwy gładząc (nerwowo?) jej udo, skrzywił się, choć w założeniu miał to być uśmiech. Napił się swojej kawy, uważając przy tym, by nie zahaczyć o nią kubkiem i cicho westchnął. — Interesuje ich mugolski świat, zwłaszcza dziadka; polubisz ich. Przyznał to niechętnie, bo była to jedyna cecha dziadków, której nigdy do końca nie pojmował – cecha, a w przypadku dziadka również i pasja, którą dzieliła z nim Gabrielle. Trzymał się z dala od tego i nikt nie zmuszał go do innego zachowania.
Zaśmiała się w odpowiedzi na wspomnienie o zachciankach - Chciałbyś - wymruczała w jego usta, chociaż teraz pewnie chętnie podsunęłaby mu wszystko pod nos i pomogła z czym tylko by chciał. Miała potrzebę się nim zaopiekować, cały jego pobyt tutaj myślała tylko o tym, czy na pewno sobie radzi tak daleko. Teraz mogła być spokojna, mając go ciągle na oku, a teraz wręcz pilnując go naprawdę z bliska. - Mam go ze sobą - uśmiech na chwilę zszedł z jej twarzy i w jej tonie głosu pewnie też nie doszukał się entuzjazmu. Nie nosiła go, ale miała go w torebce, domyślając się, że może się przydać. Zamierzała go założyć, jeśli to miało sprawić przyjemność jego babci, a nawet choćby dlatego, że to miałoby sprawić przyjemność jemu, ale prawda była taka, że nie miała na to najmniejszej ochoty. - Bez obaw, to ostatnie o czym mam ochotę rozmawiać przy kolacji - nie miała oczywiście na myśli skrzatów, o których nie zamierzała celowo wspominać, ale na pewno też nie zamierzała pominąć krótkiego dziękuje, kiedy te będą podawały im wszystko bez zająknięcia. Miała na myśli jego ojca. Człowieka, który z całą pewnością na zawsze już zostanie w jej głowie i nawet jeśli mogła ruszyć na przód z Natem, nie rozpamiętując tego co było, to wiedziała, że ta niechęć nie przestanie się w niej rozwijać tak szybko. Na wspomnienie o zainteresowaniu mugolami, od razu poczuła się pewniej. Cieszyła się, że ktokolwiek w tej rodzinie ma takie zapędy. Może to oznaczało, że dla Nate'a też nie było jeszcze za późno? - Oo, super. Szkoda, że nie udało im się tego zaszczepić w młodszych pokoleniach - pokręciła głową, nie mogąc się powstrzymać od tej uwagi. Wyciągnęła pierścionek z torebki, którą wcześniej zawiesiła na krześle i westchnęła. - Wiem, że on jest dla ciebie ważny, ale nie cierpię go - zabrzmiało to co najmniej kiepsko, więc musiała się z tego wytłumaczyć. Prawdę mówiąc, im bardziej uczucia między nimi były namacalne, im łatwiej udawało jej się je nazwać, z tym większą niechęcią patrzyła na tę biżuterię. - Szczerze mówiąc, teraz nawet bardziej. Chciałabym myśleć o tobie, kiedy na niego patrzę, ale widzę tylko twojego ojca. No, trochę też mojego. Wszystko to co się wydarzyło... same złe wspomnienia - ich relacja się zmieniła, co sprawiło, że jeszcze bardziej nienawidziła aranżowanych zaręczyn. Nie mieli nawet niczego na kształt randki, nie zdążyli nic zbudować i nie mieli choćby w najdalszej perspektywie prawdziwych zaręczyn. Aranżowane zaręczyny przypominały jej tylko o tym dlaczego tak naprawdę zawsze będą w pewien sposób powiązani, z czego to wszystko wynikało i jak wiele by dała, żeby wiązało ich ze sobą coś zupełnie innego.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Nie chciał myśleć o tym, jak bardzo nienawidziła jego rodziny. O tym, jaką niechęcią darzyła jego ojca. On sam również go nie znosił, przez lata kiełkował w nim strach i odrazą… ale był człowiekiem, który go wychował, nadal kształt jego charakterowi – bez jego twardej ręki byłby bezkształtną masą pełną niekontrolowanych emocji. Wbrew wszelkiej logice istniały momenty, w których bolało go, że Emily tak bardzo go nienawidzi… i ten był jednym z nich. "Częściowo się udało" – przemknęło mu przez myśl, lecz ugryzł się w język, nie chcąc drążyć niewygodnego tematu. Nie był pewien czy Emily wie, że Gabrielle jest jego kuzynką, przez ponad rok nie dał jej najmniejszego powodu, by myślała, że cokolwiek ich łączy. List od Gabrielle był z sporym zaskoczeniem, ale i elementem wprowadzającym chaos. Na czym stał? Kim dla siebie byli? Niewiele rozumiał z rozmowy z kuzynką… a w takim razie może lepiej, by nie wypowiadać tego na głos? — Hmm? — mruknął pytająco z roztargnieniem, zagubiony nie tylko z powodu głębokiego zamyślenia, ale i nagłej zmiany tematu. Nie widział błyskotki w jej ręku, słyszał tylko, że za czymś grzebie. Cierpliwie składał jej słowa w całość, aż wyciągnął z nich właściwy sens. Wyjątkowo przykry sens… Zabolało prawdopodobnie bardziej niż mogła się spodziewać. Ugodziło prosto w męską dumę, nadając przesłodzonej kawie goryczy, której nie sposób wyciągnąć z żadnych ziaren. A obliczu tak nieprzyjemnych odczuć nie było innego wyboru – musiał się bronić. Działał zresztą instynktownie: skontrolował każdy możliwy mięsień twarzy, nie pozwalając, by jakiś wymknął się spod kontroli, a na wargach zachował cień uśmiechu. I tylko ręka – bezczynna nagle dłoń, którą do tej pory gładził miękkie udo – nie wprost zdradzała wewnętrzną bezsilność. — Jak wolisz. Chciałaś rad, więc je dostałaś. Jeśli ci przeszkadza – możesz jej go nawet oddać, a w Londynie powiedzieć, że zginął. — Nadał swojemu głosowi beztroski, tak jakby wręcz zachęcał ją do tego rozwiązania. Prawdę znała tylko postać kryjąca się za tą maską – za kreacją, której nałożenie, o ironio, pozwoliło mu znów poczuć się bardziej sobą. Był egoistą, nie potrafił zgodzić się z jej punktem widzenia. Ona widziała w pierścionku ojca, on – matkę. Jak mógłby nienawidzić czegoś, co tam silnie się z nią kojarzyło? — Chodźmy na spacer.
W pewnym sensie go rozumiała. Dalej uważała, że różnica między jej ojcem a jego była znaczna, ale dopuszczała do siebie możliwość, że tak jest tylko w jej głowie. A raczej - że to po prostu wobec niej jest lepszą, inną wersją siebie. Taką, która do pewnego stopnia potrafi przezwyciężyć niechęć do jej poglądów. Ale właśnie, tylko do pewnego stopnia. Wciąż był w stanie wymusić na niej aranżowane zaręczyny, których tak bardzo nie chciała. Pewnie nawet wiedząc, że odpuści walkę, ze względu na jego stan zdrowia. Czy to było fair? Nie, nawet jeśli wynikało z troski. W końcu ojciec Nate'a też na swój pokręcony sposób go bronił. Westchnęła. Znała już go na tyle, żeby wiedzieć, że go zraniła i to całkiem mocno. Nagle z dobrego humoru i bliskości jaką ją obdarzył, przeszedł do swojej drugiej, znanej jej równie dobrze (a może nawet lepiej?) formy. Tej, której kiedyś się bała. - Nie powiedziałam tego, żeby cię zranić. Wręcz przeciwnie. Chce żebyś wiedział, że nie unikam noszenia go ze względu na ciebie. I założę go na kolację, po prostu... Jak byłeś w szpitalu, po tym co wydarzyło się na urwisku, nosiłam go częściej, żeby poczuć się bliżej ciebie. I chciałabym, żeby to działało tylko w taki sposób. Żałuje, że nie działa, ale to trudne - jasne, że chciałaby go przedefiniować w swojej głowie. Oddzielić miłe wspomnienia, od tych niewygodnych. Może nawet próbowała za bardzo, przecież to wszystko było słodko-gorzkie przez cały czas. Wszystko składało się na ich relację, dobre momenty przeplatały, a czasem nawet wynikały z tych, o których wolałaby zapomnieć. Potrafiła w tej samej chwili pragnąć jego bliskości i się jej obawiać, patrzeć na niego w tym samym czasie z żalem i nadzieją, ufać mu, w pewnych aspektach kompletnie nie ufając. - Jeśli wierzysz, że to miejsce jest wyjątkowe i wszystko może być tu lepsze, możesz spróbować być tutaj sobą? Bez udawania kogoś innego, kiedy próbuje być z tobą szczera. Nie przyjechałam tu, żeby się kłócić, tylko cię wesprzeć, ale jednak... to dobra okazja, żebyśmy mogli przestać udawać. Może odbyć kilka rozmów - prawda była taka, że przed nimi było milion niewygodnych rozmów, jeśli naprawdę chcieli iść w dobrym kierunku. Jeśli ich relacja kiedykolwiek miała być choć trochę zdrowsza. Nie chodziło o to, żeby je wszystkie odbyć tutaj, potrzebowali odpoczynku, nie wiecznej konfrontacji. Ale może właśnie to był problem. Że oboje do wszystkiego do tej pory podchodzili walecznie, jakby była jego racja i jej racja. Może wystarczyło spróbować patrzeć w jednym kierunku.