Podążała za bajkami. Za ludowymi historyjkami, plotkami przekazywanymi z usta do ust po kilku kieliszkach smoczej wódki, za niepewnościami, niemożliwościami i za najzwyczajniejszą, najbarwniejszą ludzką wyobraźnią.
Podążała za tym, co większość wkładała pomiędzy strony opasłych tomów opowieści. Jeszcze kilka miesięcy temu machnęłaby na to ręką, zapytałaby „chyba w to nie wierzysz” i zmieniła temat. Teraz sama nie byłą pewna, czy ta odrobina prawdy w każdym kłamstwie naprawdę jest tylko drobiną, czy może większą częścią, która zamienia mit w rzeczywistość. Stary Dologer próbował wybić jej z głowy tą dziecięcą naiwność – ale sam sobie winny, w końcu to on karmił ją tymi bajkami, wpychając swoje bajania wprost w jej myśli. Może nie powinien wspominać o wysepce wampirów, ale ot, wymsknęło mu się i od razu wiedział, poznał po jej oczach, że nie zostawi tego samego sobie. Ona bowiem niczego się nie bała. Nie znała strachu, a na pewno nie w tym rozumieniu, które paraliżuje cię przed zrobieniem czegoś i nakazuje zdrowy rozsądek. Kiedy do jej krwi uwalniała się adrenalina, miała wrażenie, że żyje swoim najlepszym życiem. Nawet jeśli to życie miało się wkrótce skończyć.
- Założę się, że panienka tam nie pójdzie, przecież to bardzo ryzykowne – Rzuca Dologer podczas jej pierwszych odwiedzin i zanim Lia jest w stanie cokolwiek zrobić, Mony pojawia się w mgnieniu oka. No tak, ten duch kocha zakłady. Trafił swój na swego – szepcze, jakby czytała w głowie aurorki i ta już wie, że klamka zapadła, bo nie ma najmniejszych szans odpędzić się od swojej niewidzialnej towarzyszki, nie wywiązując się z tego przypadkowego zakładu. Nie martw się, wampiry nie są aż tak niebezpieczne. Czy ludzie nie zabijają innych równie chętnie? No właśnie, tak myślałam! To nie ma się czym przejmować.
Przez kilka ostatnich dni spędzała swoje popołudnia w nowoorleańskiej księgarni, czytając o konfliktach pomiędzy wampirami, a wilkołakami i o tym, jak Ci drudzy doprowadzili do powstania, zostawiając tych pierwszych w cieniu. Trudno nie było jej się zastanawiać, jakie to uczucie - być stłamszonym i upchanym na niewielkim terenie, wiedząc, że z każdej strony może nadejść atak, a o wolności możesz sobie jedynie pomarzyć. Czasem pojawiała się Mony, przynosząc historie ze swojego świata „zza zasłony”, o tym jak czyjaś ciotka została znaleziona w pobliskim lesie bez ani milimetra krwi w ciele, przez co wyglądała jak stara rodzynka. O, albo o tym jak niektórzy mieszkańcy zaopatrywali się w koty, bo podobno ich miauczenie odstraszało krwiopijców. Hazardzistko-bajkopisarka, tak ją nazywała Talia, a ta zawsze wtedy się nadymała i ze złością rozpływała się w powietrzu.
Ciekawość kazała jej iść do przodu. Był poranek i chociaż każdy poprzedni dzień kojarzył się z falą upałów, tu temperatura była najwyżej wiosenna. To było jej drugie podejście – pojawiła się na terenie wampirów dwa dni wcześniej, nieco badając okolicę, pozwalając by promienie słońca spływały jej po ramionach niczym ochronna bariera. Mimo wszystko starała się pozostawać na granicy lasu, z neutralnej odległości obserwując drewnianą kładkę i wysepkę na wodzie. Stąd wydawała się mikroskopijna, jakby była w stanie zmieścić tylko jeden, niewielki dom. Złudzenie. Iluzja kusząca nieświadomych. Nic nie wskazywało, by mógł mieszkać by w tej wyglądającej na opuszczoną chacie ktokolwiek mieszkał, a już na pewno, że teren należy do jednego z najbardziej niebezpiecznych gatunków stworzeń. Tamtego dnia postanowiła aportować się do miasta i wrócić tu bladym świtem, zaopatrzona w coś więcej niż tylko różdżkę.
Plan był inny. Zasadniczo chciała obejść las dookoła, wyjść od zachodniej strony jeziora, by mieć pełen obraz na most i wyspę. Kiedy jednak pojawiła się w okolicy, coś pchało ją w głąb lasu. Niezdefiniowana energia, która współgrała z jej krokami zdawała się przybierać na sile z każdym pokonanym metrem. Na początku miała wrażenie, że to Mony pcha ją od tyłu – ale duchy nie mają takiej mocy, a dziwne wibracje rozchodziły się w jej ciele, lokując swoją siłę na wysokości jej miednicy. Zwykle podchodziła bezszelestnie, praca w terenie nauczyła ją jak stawiać stopy, by nie spłoszyć nawet wiatru. Dotychczas jej się to udawało, ale gdy drzewa zaczynały rosnąć coraz rzadziej, a las zamieniał się powoli w brzeg jeziora, na horyzoncie dostrzegła drugą sylwetkę. Ktoś stał na drewnianym moście.
Krok, krok, krok. Dźwięk. Nie chciała go zaskoczyć, ani tym bardziej przestraszyć. Sama też nie chciała zostać niemiło rozczarowana, zważywszy na ewentualne zaklęcie obezwładniające, które mogło polecieć w jej stronę, więc natychmiastowo uniosła różdżkę w momencie w którym usłyszała skrzypienie drewna. Jej błąd – mogła wziąć pod uwagę, że kładka była zbutwiała, wydawała się prawie miękka pod butami. Nie mogła się na tym jednak skupić, bo dziwaczna energia, która towarzyszyła jej przez całą drogę kumulowała się w obecności obcego, prawie chwytając ją za gardło i ciągnąć w jego stronę. I może by jej uległa, gdyby nie był to… - Reed. Jeśli kogoś mogłabym się tu spodziewać, to właśnie Ciebie. – Próbowała zabrzmieć ostro, ale jej głos nabierał pewnej miękkości, kiedy z każdym słowem skakała wzrokiem po jego twarzy, nie mogąc znaleźć uzasadnienia faktu, iż po raz pierwszy nie chce skrzywić się na jego widok. Przełknęła ślinę, oblizując usta i włożyła całą swoją siłę w to, by wychylić się w bok i spojrzeć w kierunku wyspy, która malowała się nad jego ramieniem. Tylko po to, by dać sobie chwilę wytchnienia i zastanowienia.
Gdy propozycja padła z jego strony, w pierwszy odruchu chciała odmówić i go wyminąć. W drugim zrozumiała, że to nie jest miejsce na ich niesnaski. W trzecim, że właściwie może skorzystać na jego obecności. Nigdy w siebie nie wątpiła i wolała pracować samodzielnie, ale potrafiła docenić nawet najbardziej niespodziewany sojusz. Dlatego skinęła głową. Niechętnie opuściła wciąż wycelowaną w niego różdżkę i skłoniła się nieco, by staroświecko dygnąć. Jakby na powitanie i w geście potwierdzenia, że tutaj mu nie zagraża. - Co do Twojego pytania… uznajmy, że czegoś szukam. – Siebie. Spełnienia. Zaspokojenia. Odczuć. Śmierci. Czegokolwiek. Rośliny z opowiastek na dobranoc. Wsunęła sosnową różdżkę za skórzany pasek w tali, chwilowo nie wiedząc co zrobić z dłońmi. Poprawiła więc ramię niewielkiego plecaka i niechętnie odszukała jego spojrzenie, które przyniosło jej namiastkę przyjemności - jak przy oglądaniu czegoś, co masz ochotę dotknąć i sprawdzić jakie jest w dotyku, ale i dozę rozczarowania samą sobą. Kiedy się zbliżyła, pokonując dzielącą ich odległość, uniosła podbródek i dodała po francusku (wiedząc, że jej nie zrozumie), czując wewnętrzną, palącą potrzebę wypowiedzenia tych słów: - Może nie mam już standardów, ale wyglądasz całkiem znośnie. – Nie była głupia. Znała swoje popędy i ten, chociaż bardzo gwałtowny i intensywny, nie był naturalny. Nie wiedziała tylko gdzie znajduje się źródło tego, że wciąż musiała przymykać powieki, by nie badać wzrokiem śladów tuszu na jego skórze i nie gubić się w jego nieprzyjaznym spojrzeniu. Cholerny typ. Może pojawił się tu, bo znudziły mu się czarownice i chce rozłożyć uda jakiejś wampirzej dziewczynie, a to ma być sposób na jej oczarowanie? Jakkolwiek nie było, wydawało się, że na razie to ona padła ofiarą tego uroku. Prawie przez to zapominała, gdzie się znajdowali, a kładka skrzypiała pod ich ciężarem, dając znać, że powinni ruszać do przodu.
Wyposażenie: Eliksir wiggenowy (3/3) |