Płynie przy krańcu północnej części pensjonatu. Wejście do strumyka gwarantuje przewrócenie się na tyłek. Jest płytki, ale niezwykle silny. Tuż nad jego poziomem znajduje się drewniana kładka z dwoma przymocowanymi do niej krzesełkami. Często w powietrzu unoszą się ogniki bądź latają w kółko piszczące elfiki.
Autor
Wiadomość
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Całe szczęście, że wcześniej nie miał problemu z różdżką przez dłuższy okres czasu, gdyż w przeciwnym wypadku musiałby dokładnie myśleć nad znalezieniem rozwiązania i tym samym zapewne wydaniu kilkudziesięciu galeonów... na co zbytnio nie mógłby sobie pozwolić. Przez parę lat zbierał na dom, a głupie pieniądze na drewniany kijek odsunęłyby go od możliwości uwolnienia się z dormitorium hogwarckiego i tym samym zapewnienia matce dobrych warunków. Jakby nie było, ojczym nie stanowił zbyt dobrego człowieka o złotym sercu; wbrew przeciwnie, jego serce było już zgniłe, a co gorsza, sam Felinus zdawał się troszeczkę przejawiać ze swojego charakteru jego cechy. Wkurzało go to niemiłosiernie, niemniej jednak uciekał się od schematów, jakie zostały zakorzenione w jego głowie, by tylko uzyskać spokój na duszy. Nie zamierał poddać się wielkiej, czarnej fali znajdującej się na środku oceanu, doganiającej go w najmniej spodziewanych momentach. Podniósł brwi, wyciągając własną różdżkę z zakamarków ubrań o barwie czarnej. Tak typowo, tak dla niego charakterystycznie; nie minęła zbyt długa chwila, nim wypowiedział ze swoich ust okalanych bladością cery zaklęcie Rennervate i tym samym przyczynił się do chwilowego zniknięcia zmęczenia, z jakim obecnie zmagał się Maximilian. Zrobiłby to najchętniej bez inkantacji, co nie zmienia faktu, iż ostatecznie jakoś nie do końca wierzył własnym możliwościom, kiedy to te niewerbalne zdawały się być największym problemem w jego istnieniu jako czarodziej. — Nie bez powodu nie zostały uszkodzone. — mruknął, ruszając uszkodzoną wcześniej nogą parę razy, choć dziwne uczucie, jakoby tam rana i kupa mięsa nadal się znajdowały, przejmowało jego ciało w dość wybredny sposób. Przynajmniej wiedział, jak dokładnie wycelować i gdzie dokładnie poprowadzić ostrze, w przeciwnym przypadku obydwoje byliby w dupie. — To byłyby dość realne warunki, nie uważasz? — wspomniał na wzmiankę o zardzewiałym nożu. Nie żeby coś, ale wiedział, że z góry ostrza nie są sterylne, w przeciwieństwie do tego wyczarowanego za pomocą Scalpello. — O tyle dobrze jednak, że to był trafiony wybór. Fairwynowie chyba reklamacji nie przyjmują...? — zapytał się, choć nie wymagał żadnej z odpowiedzi. Ot, po prostu ciekawiło go to, czy w przypadku wadliwości złego doboru narzędzia w postaci drewnianego patyczka, twórcy różdżek będą chcieli wymienić ją lub oddać galeony. — Ja też. — rzucił, uśmiechając się mimowolnie, jakoby chcąc stwierdzić mimo wszystko i wbrew wszystkiemu, że poprzedni kijek z magicznym rdzeniem nie spełniał prawidłowo swojej roli i to było w sumie widać podczas leczenia ręki. — Byleby teraz jej szybko nie uszkodzić i nie zgubić - a będzie w porządku. — powiedziawszy pod koniec, ostrożnie, aczkolwiek nie do końca, zaczął przemieszczać się za pomocą kończyn dolnych. Spojrzenie czekoladowych oczu wylądowało na Brewerze. — To co, zbieramy się? Skoro odpoczynek, to niechaj będzie nam odpoczynkiem. — zaproponował, zanim ruszyli do pensjonatu, wykonując własne, charakterystyczne dla rozplanowanego dnia, rzeczy. Choć nie podejrzewał, aby jakoś chciało im się bardziej poddawać pracy i wysiłkowi intelektualnemu.
[zt x2]
Ignacy Mościcki
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : Blizna na prawym policzku sięgająca do podbródka oraz oczy, które wyglądają jakby były lekko podbite
Cóż, ten dzień zdecydowanie zapowiadał się co najmniej interesująco. Ignacy wczesnym rankiem postanowił raz jeszcze spróbować swoich sił w treningu powietrznym i chwilę po śniadaniu udał się do recepcji, aby wypożyczyć sobie stamtąd miotłę. Ku jego zaskoczeniu, gdy przybył już na miejscu, spotkał tam dziewczynę, która najwidoczniej przyszła tam w dokładnie tym samym celu co on. Po dłuższej chwili rozpoznał w niej członkinię drużyny Qudditcha. Wprawdzie nie spodziewał się, że ktoś poza nim zdecyduje się na trening o tej porze, jednak nie było to aż tak zadziwiające, jak mogłoby się wydawać. W końcu były wakacje, mieli więcej czasu, a wypadałoby przynajmniej utrzymać się w dobrej formie przez te dwa miesiące. Nie miał zamiaru przepuścić takiej okazji. W końcu w grupie zawsze ćwiczyło się przyjemniej i efektywniej, prawda? Chłopak postanowił więc zaproponować Krukonce wspólny trening i po stosunkowo krótkich negocjacjach, dwójka graczy ruszyła w stronę strumyku na obrzeżach pensjonatu. Dzięki temu mieli szansę nie tylko uniknąć wścibskich oczu i poćwiczyć na nieco bardziej otwartym terenie, ale także uniknąć niezbyt miłego spotkania z lokalną fauną na pobliskich mokradłach. A to zawsze był jakiś plus. – To od czego chciałabyś zacząć? – spytał, gdy przybyli na miejsce i oboje wzbili się w powietrze, a następnie rzucił kafla w stronę dziewczyny. Czekając na odpowiedź, wykonał kilka kółek wokół niej, sprawdzając w ten sposób stabilność miotły. Po ostatnich samotnych ćwiczeniach w lesie miał pewnie obiekcje co do tego, czy można było im w pełni ufać. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Julia, jak to miała w zwyczaju, wstała wcześnie rano. W te wakacje za punkt honoru postawiła sobie, że w przyszłym sezonie odklei się od ławki rezerwowych i zostanie pełnoprawnym pałkarzem. Nieczęsto zawodnicy decydują się na zmianę pozycji, a Julia przez wiele lat była ścigającym, i to całkiem niezłym. Los chciał, że podczas jednego z treningów brakowało im pałkarza, a Julia z ciekawości postanowiła wziąć na siebie odpowiedzialność machania kijem. Jak się szybko okazała, miała do tego dryg, a rozbijanie ataków przeciwnika za pomocą ciężkiego i twardego tłuczka dawało jej więcej satysfakcji, niż zdobywanie punktów. W każdym razie po solidnym śniadaniu złożonym z gęstej owsianki i banana oraz kubka mocnej czarnej kawy udała się do recepcji, aby wypożyczyć sprzęt do quidditcha. Jak się szybko okazało, tego poranka nie spędzi sama. Przy recepcji spotkała bowiem Ignacego. Chłopak, nieco starszy od niej, był obrońcą drużyny Puchonów. Kiedy zaproponował jej wspólny trening, nie wahała się ani sekundy. Wspólnie wzięli sprzęt, miotły i udali się nad rwący strumyk. Miejsce nie nadawało się do treningu tak dobrze, jak pola po żniwach, ale przynajmniej było tu znacznie chłodniej. - Od czego chcę zacząć? – zastanowiła się w myślach Julia. Nie do końca wiedziała, ale coś musiała powiedzieć. Rozejrzała się więc dokładnie po okolicy, aż w końcu wpadła na nietypowy pomysł. Nie odpowiedziała chłopakowi od razu. Zamiast tego uśmiechnęła się tajemniczo, zdjęła buty i skarpety, po czym… weszła do strumyka. Oczywiście jego silny nurt sprawił, że od razu upadła na tyłek. Podpierając się na dłoniach i śmiejąc się przy tym, udało jej się wstać, ale musiała nieco ugiąć nogi. - Wskakuj i bierz kafla – odpowiedziała, bujając się na boki. – Porzucamy sobie chwilę na rozgrzewkę i przy okazji popracujemy nad równowagą.
Ignacy Mościcki
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : Blizna na prawym policzku sięgająca do podbródka oraz oczy, które wyglądają jakby były lekko podbite
Puchon obserwował z uwagą, jak jego towarzyszka zaczęła pozbywać się kolejnych elementów stroju, a następnie weszła do wody. Nie zdradziła mu swojego planu, a jej zachowanie było, co najmniej dziwne. Co jej przyszło do głowy? Chciała wypróbować trening ziemia-powietrze? W sumie nie byłby to nawet taki zły pomysł. Warto było go zapamiętać, aby wprowadzić w życie w najbliższej przyszłości. Kiedy dziewczyna się przewróciła, uniósł brwi rozbawiony. Po jej słowach pokiwał tylko głową na znak, że rozumie. – Mało to konwencjonalne – skomentował z lekkim uśmiechem, jednak nie oponował i szybko obniżył pułap lotu, aby po chwili wylądować na ziemi. W myślach pochwalił dziewczynę za jej bystrość umysłu. Wykorzystanie ukształtowania terenu czy też po prostu jego typu było całkiem niezłym posunięciem. Wprawdzie mało prawdopodobne było to, że kiedykolwiek będą mieli szansę zagrać w takich warunkach akurat w szkole, jednak trudno było zaprzeczyć, iż dzięki temu ich ruchy staną się dużo bardziej wyważone. W końcu równowaga i odpowiedni balans były dosyć ważnymi czynnikami w grach miotlarskich. Po pozbyciu się butów i skarpetek, a także podciągnięciu wysoko nogawek spodni, wszedł do strumienia i już po kilku krokach się przewrócił, a kafel wypadł mu z rąk. Ignacy od razu się za nim rzucił, przez co jeszcze bardziej się zmoczył. Na szczęście podniósł się równie szybko, jak padł. – Nie spodziewałem się aż tak silnego nurtu – powiedział na swoją obronę, podrzucając kafel kilkakrotnie, a następnie rzucając go do Julii. Nie było to ani przesadnie silne, ani zbyt słabe wybicie. W końcu na tym etapie treningu zależało im na utrzymaniu się na dwóch nogach, a nie złapaniu kafla rzuconego z jak największą siłą.
– Nikt się nie spodziewał hiszpańskiej inkwizycji – powiedziała cicho do siebie, nawiązując do jednego ze swoich ulubionych mugolskich skeczy. Własny żart, choć suchy i dla niemugolaków — bez sensu, tak ją rozbawił, że aż się szeroko uśmiechnęła. – Pochodzę z Soton nad samym morzem, tak więc brodzenie w bystrej wodzie i odbijanie piłki to moje całe dzieciństwo. Choć jak sam widziałeś, nic to nie dało przy tak mocnym nurcie. Julia wyciągnęła przed siebie dłonie i pewnie chwyciła kafla. Nie trzymała go tak dawno, że niemal zdążyła zapomnieć, jaki jest chropowaty. Ta chropowatość sprawiała, że niemal nie ślizgał się w dłoniach, choć był mokry od wody. Dziewczyna podrzuciła go kilka razy i odbiła do góry dłonią zaciśniętą w pięść. Następnie raz jeszcze złapała go w dłoń i rzuciła go do chłopaka, nieco na lewo od niego, aby wybić go delikatnie z równowagi. Nie zależało jej na tym, żeby wylądował w wodzie, po prostu chciała, aby trening coś przyniósł. A żeby tak było, musieli walczyć z nurtem, a nie po prostu stać w wodzie. – Jak ci mijają wakacje w Luizjanie? – zagaiła. – I czemu się zdecydowałeś na wyjazd? Potrzeba przygody, czy też zaczęło cię wkurzać lato w Anglii, które trwa całe dwa dni? I to jak po złości, jeszcze nie w weekend.
Ignacy Mościcki
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : Blizna na prawym policzku sięgająca do podbródka oraz oczy, które wyglądają jakby były lekko podbite
Uśmiechnął się lekko, słysząc o miejscu, w którym Julia spędziła swoją wczesną młodość. U niego wyglądało to zupełnie inaczej. Przynajmniej na początku. Dublińskie blokowisko zdecydowanie nie pozwalało na zbyt duży kontakt z naturą jak miejscowość położona nad samym morzem. Kiedy kafel zamiast prosto w jego stronę, poleciał nieco na lewo, chłopak wydał z siebie cichy jęk i rzucił się za nim. Udało mu się odbić go w górę, a po parokrotnym odbiciu go, ustabilizował go nieco. – Całkiem nieźle. Chociaż z chęcią bym zmniejszył liczbę widzeń z aligatorami – mruknął, raz jeszcze podrzucając piłkę do głowy, aby następnie wybić ją w stronę dziewczyny. Następne pytanie nieco go rozproszyło, przez co poślizgnął się, jednak w ostatniej chwili zdołał złapać równowagę. Czemu właściwie tutaj przyjechał. Cóż, istniało całkiem sporo odpowiedzi, których mógłby udzielić i każda z nich wydawała się w mniejszym lub większym stopniu prawdą. Nie chciał wracać do domu w Irlandii, aby uniknąć spięć z rodziną po niezaliczonym semestrze. Perspektywa spędzenia bitych dwóch miesięcy w mieszkaniu w Hogsmeade również nie napawała go zbytnią radością. Tylko by się użalał nad sobą, nadmiernie analizując ostatnie miesiące i zamartwiając się tym, co przyniesie przyszłość. Poza tym większość jego znajomych zdecydowała się na wyjazd do Luizjany, to chyba też był całkiem niezły powód. – Chyba potrzebowałem zmiany otoczenia – odparł i aż zamarł na moment, zaskoczony własną szczerością. W głębi ducha chyba faktycznie liczył, że odcięcie się na te kilka tygodni od miejsc, w których bywał na co dzień, pomoże mu jakoś odzyskać siłę i wiarę w siebie. Musiał wziąć się w garść. A Nowy Orlean, jaki by nie był, oferował całkiem sporo możliwości.
Julia z trudem dosięgnęła kafla, który przelatywał nad jej głową. Udało jej się to, ale w celu utrzymania równowagi, musiała mocno przykucnąć, przez co zamoczyła sobie spodenki. – Cholera – mruknęła pod nosem, czując, jak jej uda przeszywa zimny dreszcz. Ważąc kafla w dłoni, zamyśliła się na sekundę. Przypomniała sobie wtedy wielkiego aligatora, którego dostrzegła podczas swojej pierwszej wizyty na mokradłach. Udało jej się nawet go uchwycić i udostępnić na wizzbooku. – Aligatory to chyba najmniejszy problem Luizjany – stwierdziła Julia, podając mu kafla. – Mnie najbardziej irytują te wszędobylskie duchy. Ostatnio przykleił się do mnie duch starego marynarza. Ogólnie Baptiste jest całkiem sympatycznym gościem, ale cały czas śpiewa. Cały czas! Wczoraj chciałam poczytać w spokoju książkę, to jak najęty śpiewał w kółko szanty. Jedną to już nawet znam na pamięć. Julia utrudniła sobie nieco życie i ostrożnie podniosła jedną nogę do góry. Mało się przy tym nie wywaliła, ale jakimś cudem udało jej się utrzymać równowagę. Może to dzieciństwo w Soton i walka z falami, a może czyste szczęście, ale stała teraz w bystrym strumieniu na jednej nodze, walcząc z wodą, która za wszelką cenę chciała sprowadzić ją do parteru. Way hay and up she rises, way hay and up she rises, way hay and up she rises, early in the morning!– – zaśpiewała Julia, starając się, nieudolnie, naśladować starego pirata. – Stawiam guziki przeciwko galeonom, że zabił go były współlokator, który w końcu nie wytrzymał.
Ignacy Mościcki
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : Blizna na prawym policzku sięgająca do podbródka oraz oczy, które wyglądają jakby były lekko podbite
Puchon wbił wzrok w kafel, gdy tylko ten wylądował w dłoniach dziewczyny. Tym razem nie miał zamiaru dać się zaskoczyć i chciał obserwować każdy ruch piłki. – Fakt, duchy potrafią być uciążliwe. Trudno jednak odmówić im tego, że na swój sposób nieco urozmaicają ten wyjazd, nieprawdaż? – odezwał się, rozglądając się dookoła, jednak Pani Babcia nie zmaterializowała się obok niego. Ignacy obserwował z zaciekawieniem, jak Krukonka próbuje utrzymać równowagę na jednej nodze, jednocześnie starając się walczyć z niewybaczającym błędów nurtem strumienia. Co tym razem wpadło jej do głowy? Medytacja? Czerpanie mistycznej energii z żywiołu wody? W sumie, jakby się tak nad tym głębiej zastanowić, to nie był to jakiś znowu zły pomysł. Kontemplacja w otoczeniu natury naprawdę pozwalała wyciszyć umysł, a ćwiczenia tego typu potrafiły wspomóc zarówno ciało, jak i ducha. Zupełnie jakby środowisko wokół danej osobie na swój sposób przekazywało danej osobie część siebie, pozwalając jej z niej czerpać całymi garściami. Niektórzy w to wierzyli, inni wręcz przeciwnie. Zdaniem chłopaka musiała w tym być cząstka prawdy, zwłaszcza w Luizjanie, biorąc pod uwagę zauważalną obecność dzikiej magii w tej okolicach. Niestety, nie działo się tak w przypadku Puchona i nie miał on tyle szczęścia, co jego nowa koleżanka. Gdy próbował stanąć na jednej nodze, cały czas przechylał się to na jedną, to na drugą stronę, aż w końcu wpadł do wody. Na szczęście prąd porwał go jedynie jakieś pół metra dalej. – Może jednak wróćmy do kafla? – poprosił, stając na nogi i wyciskając nadmiar wody ze swojej koszuli. Co mógł poradzić na to, że nie radził sobie w wodzie tak dobrze, jak syrena czy tryton? Jego domeną zdecydowanie była ziemia lub ewentualnie powietrze, jeśli akurat miał pod ręką odpowiednie osprzętowanie.
Stanie na jednej nodze wbrew pozorom nie miało nic wspólnego z medytacją czy łączeniem się z siłami natury. I choć wizja ta była romantyczna i nieco mistyczna, to nie całkiem mocno rozmijała się z rzeczywistością. Zachowanie Julii było znacznie bardziej pragmatyczne. Stanie na jednej nodze po prostu utrudniało zachowanie równowagi, a to nad nią mieli teraz pracować. To przede wszystkim właśnie równowaga odpowiadała za umiejętności miotlarskie. Rzucać kaflem to jedno, ale robić to z jedną bądź dwoma rękami zajętymi – to już zupełnie inna para magicznych kaloszy. – Na pewno jest z nimi ciekawiej – zgodziła się Julia, rzucając mu kafla. – Chociaż trochę dokuczają mi skutki uboczne. Przez tego marynarza-wesołka, ciągle ciągnie mnie do wody. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że czasami samo zbliżenie się do wody powoduje u mnie chorobę morską. To trochę przykra przypadłość, biorąc pod uwagę, że wszędzie dookoła mamy mokradła. Julia, czekając na kafla, zmieniła nogę, na której stała, starając się wykonać jak najmniej dodatkowych ruchów. Ten strumień nie wybaczał błędów. – To jak, wskakujemy za chwilę za miotły? Telepatką nie jestem, ale widzę po twojej minie, że tęsknisz za stałym lądem pod nogami, szczurze lądowy! – zapytała ciepło, spoglądając na przemoczonego chłopaka. –Way hay and up she rises… cholerny Baptiste, chyba nigdy nie pozbędę się tej szanty z mojej głowy – zaśmiała się, stawiając ostrożnie kroki w kierunku brzegu.
Ignacy Mościcki
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : Blizna na prawym policzku sięgająca do podbródka oraz oczy, które wyglądają jakby były lekko podbite
Była to równie dobra strategia, jak każda inna, chociaż Ignacy wciąż upierałby się, że perspektywa czerpania dodatkowej siły od samej natury była równie nęcąca, co poprawiania swojej równowagi poprzez stanie na jednej nodze. – Mój cały czas próbuje zaciągnąć mnie na bagna, bez względu na cenę – mruknął, odbijając kafla w jej stronę. Gdyby chociaż staruszka prowadziła go tam w jakimś celu, a nie tylko i wyłącznie po to, żeby pochodził po okolicy, to byłby w stanie jej w pełni wybaczyć pewne dziwne zachowania. Jakie na przykład? Chociażby te wszystkie infantylne zagadki, jakimi go zasypywała na co dzień. Wprawdzie zazwyczaj nie działały mu jakoś wyjątkowo na nerwy, jednak bywały chwilę, gdy miał ochoty uciszyć ducha. – Twoje spostrzeżenia są w stu procentach zgodne z prawdą – odparł, nie próbując nawet zaprzeczać i ruszył w stronę brzegu. Trening w wodzie chyba po prostu nie był dla niego. Doceniał oczywiste przewagi, jakie można było dzięki niemu zyskać, jednak chyba brak mu było wytrwałości lub nawet umiejętności, aby tak szybko się przestawić na ćwiczenie w takim terenie. Wiedział, że gdy tylko wzbije się w powietrze, poczuje się dużo lepiej. Kiedy już wydostał się ze strumienia, ponownie wycisnął wodę z ubrań, po czym dosiadł swojego magicznego rumaka i uniósł się w górę, jedną dłonią ściskając miotłę, a drugą kafla. Podniósł się na jakieś dwa metry i zaczął kręcić ósemki nad dziewczyną, czekając, aż ta do niego dołączy. Oj, tak, teraz czuł się zdecydowanie bardziej pewny swoich umiejętności. – Cóż, nie każdy może być rybą. Niektórzy po prostu preferują przestworza – zaśmiał się, odlatując kawałek, gdy Julia już była na miotle, po czym rzucił piłkę do niej piłkę. Ignacy nachylił się nad rączką i uważnie taksował spojrzeniem zarówno swoją towarzyszkę, jak i magicznego kafla. Skoro wykluczył już z równania swoją obecność w wodzie, to teraz już musiało mu pójść lepiej!
– Mnie Baptiste namawiał na wizytę w opuszczonym porcie. Jak się nad tym trochę głębiej zastanowię, to brzmi to całkiem ciekawie, ale jeszcze nie oszalałam, żeby się wałęsać w pojedynkę po takich miejscach – odpowiedziała Julia, wycierając mokre stopy o trawę i nasuwając na nie skarpety. Nogi miała przyjemnie odrętwiałe z zimna. Uwielbiała to uczucie, sama nie wiedziała czemu. Kiedy była w trakcie wiązania butów, jej towarzysz z Hufflepuffu zdążył już wykręcić nad nią kilka „ósemek”. Widać było, że na miotle czuje się znacznie pewniej niż w rwącym strumieniu, co zresztą sam potwierdził dosłownie chwilę później. Julia wsiadła na wypożyczoną miotłę, usadowiła się na niej wygodnie i wyrównała wysokość do poziomu Ignacego, po czym chwyciła lecącego w jego kierunku kafla. Trzymając go pewnie w dłoni, wystrzeliła momentalnie do góry i wzniosła się nad poziom drzew. Mając doskonały widok na okolicę, z nieskrywaną satysfakcją oglądała piękne luizjańskie krajobrazy z poziomu swojej miotły. Właśnie za to lubiła latanie. Quidditch był dla niej cudowną odskocznią od szarej rzeczywistości i nudnych lekcji transmutacji czy zielarstwa, ale tym, co kochała najbardziej, była wolność, jaką dawał ten zaczarowany kawałek drewna. Wystarczyło, że usiadła na miotle i nagle cały świat stawał przed nią otworem. Właśnie tak musiały się czuć ptaki. Nim Ignacy zdążył podlecieć, Julia zanurkowała ostro w dół, po czym gwałtownie wyhamowała tuż obok niego. – Las jest dosyć gęsty i dłuuuugi jak diabli, a za nim widziałam to dziwne drzewo na pagórku. Może polecimy przez las w kierunku tego drzewa? Przy okazji porzucamy sobie po drodze kaflem. Zawsze to będzie nieco ciekawiej, gdy podczas lotu będziemy musieli uważać na gałęzie. Czekając na decyzję Puchona, Brooks rzuciła mu kafla i wylądowała zgrabnie na ziemi, tuż obok torby ze sprzętem. W środku, obok wypożyczonych ochraniaczy, znajdowały się również pałki, tłuczek, a także termos z kawą i kanapki. Po dobrze przeprowadzonym treningu nawet tak prosty posiłek stanowił prawdziwą ucztę. Na tę ucztę jednak musieli sobie jeszcze poczekać i przede wszystkim - zasłużyć.
Ignacy Mościcki
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : Blizna na prawym policzku sięgająca do podbródka oraz oczy, które wyglądają jakby były lekko podbite
Kiedy usłyszał, na jakie szalone wyprawy Baptiste próbuje zabrać jego towarzyszkę, zamrugał lekko zszokowany. Nie sądził, że tutejsze duchy mogły mieć aż tak dokładne preferencje co do miejsc, które chciały odwiedzać. Dobrze, że staruszka nie miała takich wymagań i po prostu spędzanie czasu na mokradłach jej wystarczało. – Fakt, to nie może być zbyt bezpieczne – mruknął pod nosem, kiwając głową twierdząco. W sumie był to kolejny paradoks tych wakacji. W teorii wszyscy przybyli tutaj, aby odpocząć, jednak duchy, na których obecność byli skazani, zdawały się ciągnąć ich w stronę najróżniejszych niebezpieczeństw, jakby było to wesołe miasteczko, a nie tereny wypełnione aligatorami, dziką magią i wrakami statków. Chyba tylko dzięki nadzwyczajnemu łutowi szczęścia nie doszło jeszcze do jakiejś tragedii. A może doszło, tylko wszyscy siedzieli cicho i zgodzili się na zmowę milczenia? Huh, to dopiero ciekawa perspektywa. Gdy dziewczyna popędziła w górę, Ignacy zerknął za nią, jednak nie ruszył od razu w ślad za nią. I dobrze się stało, ponieważ ta momentalnie wróciła ze swojego krótkiego zwiadu. – Jasne. Wydaje mi się, że będziemy mieli wystarczające pole do popisu – skomentował, wciąż mając w pamięci swój poprzedni trening. Chwycił zręcznie kafla, powstrzymując się przed automatycznym wybiciem go jak najdalej od siebie. Trudno było się przestawić z pozycji obrońcy na kogoś, kto musiał mieć praktycznie cały czas w dłoniach kafla. Pozycja, na której grywał, raczej nie pozwalała na zbyt długotrwały kontakt z kaflem. W końcu jego najważniejszym zadaniem było nie dopuścić do tego, aby piłka wylądowała w obręczy. Czekając, aż dziewczyna załatwi swoje sprawy na ziemi, zaczął podbijać kafla, starając się jednocześnie utrzymać jak najbardziej stabilną pozycję na miotle. Widząc, że oboje byli już oboje gotowi do drogi, Puchon rzucił kafla do Julii i zaczęli lecieć w stronę lasu. Wiedząc, że przy tego typu ćwiczeniach, najważniejsze jest dorównać tempu partnera, starał się lecieć niemalże równo z Krukonką w odstępie kilku metrów.
Julia zgrabnie chwyciła kafla w dłoń, po czym przyspieszyła. Jej twarz momentalnie rozjaśnił szeroki uśmiech. Uwielbiała prędkość i wiążące się z nią skoki adrenaliny. W głębi ducha dziewczyna podejrzewała, że może być uzależniona od ryzyka, ale była to raczej pożądana cecha, zwłaszcza na quidditchowym boisku, gdzie kontuzje i złamania były czymś zupełnie normalny. Ona sama w ciągu sezonu lądowała średnio dwa razy w skrzydle szpitalnym ze wstrząsem mózgu, pęknięciem kości czy po prostu z obiciami. Kiedy wlecieli do lasu, momentalnie zrobiło się ciemno. Roślinność była tak gęsta, że do środka niemal nie docierało światło. Nie mogli się temu dziwić – wilgotne, podmokłe tereny w połączeniu z luizjańskim słońcem stanowiły idealne warunki do wzrostu. Julia spojrzała kątem oka na Ignacego, który leciał raptem kilka metrów po jej lewej stronie. W dogodnym momencie rzuciła w jego kierunku kafla i zwinnym ruchem odbiła nieco w prawy, o niecałe pół metra omijając gruby pień. Była blisko, naprawdę blisko, a z podniecenia nerwowo zachichotała. Z każdym pokonywanym przez nich metrem, robiło się coraz niebezpieczniej, bo drzewa zaczynały rosnąć coraz bliżej siebie. Utrudniało to znacznie manewrowanie miotłą, a także zmniejszało margines błędu. Julii zupełnie to jednak nie przeszkadzało. Niektórzy nazwaliby to brawurą, ale ona była po prostu pewna swoich możliwości. W końcu od ponad siedmiu lat latała na miotle, a poza tym należała do tych osób, które zawsze były w pełni skupione na tym, co robią. Do tego lata treningu sprawiły, że miała świetny, niemal nienaturalny refleks. Julia, widząc, że nieco oddaliła się od swojego towarzysza, zwolniła nieznacznie prędkość i zbliżyła się w jego kierunku, aby ten mógł bez problemów podać jej kafla. – Jak ci się podoba?! – krzyknęła w jego kierunku, zaciskając mocniej dłonie na miotle.
Ignacy Mościcki
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : Blizna na prawym policzku sięgająca do podbródka oraz oczy, które wyglądają jakby były lekko podbite
Co tu dużo mówić, angażowanie się w dyscypliny sportowe powiązane z miotlarstwem, łączyło się niemalże nierozerwalnie z wysokim współczynnikiem wizyt w Skrzydle Szpitalnym lub Szpitalu św. Munga. Jasne, niektóre jednostki miały więcej szczęścia niż reszta i były w stanie przełożyć pierwszą wizytę na inny termin, jednak nie sposób było unikać tego w nieskończoność. Można by wręcz rzecz, że trzeba było to zaakceptować. Wszyscy gracze, którzy po raz pierwszy dosiadali swoich mioteł na boisku, wyrażali niepisaną zgodę na ryzyko zawodowe związane z Quidditchem. To potrafił być brutalny sport, a żeby uniknąć poważnych kontuzji należało być albo sprytniejszym, albo równie walecznym, co przeciwnik. Gdy wlecieli między drzewa, Ignacy minimalnie zwolnił, aby ogarnąć wzrokiem ukształtowanie terenu i wygląd pobliskich drzew, po czym wrócił do pierwotnej pozycji. Chwilę później w jego dłoniach wylądował kafel, jednak aby go utrzymać, był zmuszony zwiększyć odległość od Julii, aby nie stracić równowagi. Obniżył więc nieco pułap lotu, chcąc zyskać w ten sposób więcej przestrzeni do manewru, a następnie odbił gwałtownie w prawo i poleciał do góry. Przez gęstniejącą roślinność każdy manewr z sekundy na sekundę zmieniał swój status z łatwego do takiego, który mógłby się skończyć poważną kontuzją, jednak jakimś cudem Puchonowi udało się go wykonać, zahaczając jedynie przy okazji nogą o jakieś splątane ze sobą gałęzie. Lekkie zadrapanie, nic groźnego, może nawet przeżyje. – Jest nieźle! – zawołał z prawej strony towarzyszki, rzucając do niej piłkę. – Orientuj się! Po wykonaniu swojego ruchu, odbił ponownie w lewo. Musiał przyznać, że trening z drugą osobą w tym podmokłym lesie, był dużo bardziej ekscytujący, niż gdy próbował robić to samo na własną rękę.
Julia z trudem pochwyciła kafel, który niemal wyślizgnął jej się z dłoni. Starając się go ustabilizować, na ułamek sekundy straciła z oczu to, co znajdowało się przed nią. I to w zupełności wystarczyło. Kiedy kafel spoczywał już pewnie w jej dłoniach, dziewczyna zdała sobie sprawę, że uderzy głową o grubą gałąź. Czas wtedy stanął dla niej w miejscu. Błyskawicznym ruchem się schyliła, dzięki czemu uniknęła kontaktu pierwszego stopnia z twardym drewnem. Skończyło się na zahaczeniu o cienką gałązkę, która przy takiej prędkości cięła ostro i pewnie jak nóż. Gałązka smagnęła czoło dziewczyny, a z rozcięcia popłynęła krew, którą prędkość rozmazała po całej twarzy. Choć może nie wyglądało to za ciekawie, ranka była płytka – nic, z czym nie poradziłby sobie zwykły plaster. – Było blisko! – krzyknęła i odrzuciła mu kafla, po czym przetarła twarz wolną dłonią i zaczęła nerwowo chichotać. Czuła, jak fala adrenaliny zalewa jej ciało, wyostrzając zmysły i sprawiając, że nogi miała dziwnie lekkie. Była w swoim żywiole i świetnie się bawiła, ale jednocześnie wiedziała, że miała szczęście Po szybkim zlustrowaniu najbliższej okolicy wykorzystała fakt, że korony drzew były teraz nieco rzadsze niż wcześniej i wystrzeliła pewnie do góry. – Zaraz wracam! – rzuciła w kierunku chłopaka i już po chwili na dół spadały strącone przez nią liście. Julia szybko rozeznała się po okolicy i sprawdziła, czy przypadkiem się nie zgubili. Czasem wzrok potrafił płatać figle, zwłaszcza w tak gęstym lesie, jak ten, gdzie wszystko wygląda tak samo, zwłaszcza przy wysokich prędkościach. Jednocześnie dziewczyna nie traciła z oczu chłopaka, który mknął pod nią, zgrabnie lawirując między drzewami. Jak na obrońcę, radził sobie z miotłą i kaflem całkiem nieźle. Kiedy Julia skończyła rekonesans, ruszyła przed siebie. Aby dogonić Puchona, który zdążył jej nieco uciec, leciała nad koronami drzew, zyskując cenne sekundy, które ten tracił na unikaniu kontaktu z naturą. W końcu, kiedy była kilkanaście metrów przed nim, gwałtownie zanurkowała, zajmując pozycję przed nim. – Już prawie jesteśmy, za mną! – krzyknęła, po czym odbiła nieco w prawo, w kierunku dziwnego drzewa.
Ignacy Mościcki
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : Blizna na prawym policzku sięgająca do podbródka oraz oczy, które wyglądają jakby były lekko podbite
Chłopak skrzywił się znacząco, gdy kątem oka zauważył, że Julię leci prosto na wielką gałąź. Chciał do niej krzyknąć, ostrzec ją o niespodziewanej przeszkodzie, któa pojawiła się na jej drodze, jednak w ostatniej chwili, tuż przed zderzeniem, udało jej się wykonać całkiem sprawny unik. Odetchnął z ulgą, w gruncie rzeczy całkiem zadowolony z tego, że potrafi ona zachować zimną krew w sytuacjach tego typu. Niestety nie miał szansy w żaden sposób zakomunikować jej, jak dużo szczęścia miała, ponieważ zauważył, iż przymierza się ona do rzucenia kafla w jego stronę. Przyspieszył minimalnie, aby zrównać się z dziewczyną, ale chwilę po rzucie, zniknęła mu z oczy. W obecnych warunkach mógł zaryzykować tylko jedno spojrzenie w kierunku, w którym poleciała, jeśli nie chciał zaraz wylądować na ziemi z połamaną kończyną lub poważnymi obrażeniami głowy. Mimo wszystko zrobił to i gorzko tego pożałował. Starając się w tak krótkim czasie zlokalizować swoją towarzyszkę, nie zwrócił uwagi na wystającą gałąź i zahaczył o nią. Syknął z bólu i zaciskając mocno rękę na kaflu, znacząco obniżył pułap lotu. Nie mógł teraz przyglądać się swojej ranie, jednak biorąc pod uwagę, że był w stanie wyczuć pęd wiatru na skórze, mógł z powodzeniem założyć, że nie tylko się zranił, ale także rozdarł sobie koszulę w okolicy ramienia. Cóż, przynajmniej nie było tak źle, jak na początku zakładał. Zawsze mógł przywalić w nią głową albo stracić kontrolę nad miotłą i spaść te kilka metrów dół. Dobrą stroną tego wszystkiego było to, że nie stracił kafla, a to był całkiem spory plus, prawda? Równowaga została zachowana, zgodnie z założeniami treningu. – Lecę! - zawołał i podążył w ślad za Krukonką, która w końcu do niego wróciła. W sumie był całkiem ciekawy tego drzewa, do którego z upiorem maniaka zmierzali. Interesowały go też plany Julii, co do tego miejsca. Czy chciała je wykorzystać w dalszej części wspólnych ćwiczeń, czy też traktowała je jedynie jako dobry punkt orientacyjny w tej okolicy? Pytanie, pytania.
Wciąż jeszcze była oszołomiona tym, co wydarzyło się na cmentarzu. Naprawdę udało jej się przyzwać loa! Co prawda wszystko, co wiązało się z voodoo było powszechnie uznawane za czarną magię, ale nie dbała w tej chwili o to. Nawet nie przejmowała się tym, że Morgan wszystko widziała, uznając, że raczej nie będzie mówić o tym na lewo i prawo, więc nie powinno być problemu. Raczej. Z zepsutą póki co tablicą do wywoływania duchów i chustką od Maman w kieszeni, skierowała swoje kroki nad strumyk. Chciała przemyć swoją ranną rękę i sprawdzić na ile poważne było ugryzienie. Na miejscu odłożyła tablicę na ziemię i zaczęła rozwiązywać przemoczony bandaż. Dopiero tu czuła nieprzyjemny zapach, jaki się z niego wydzielał, a który towarzyszył im na cmentarzu. Zdecydowanie głupim pomysłem było wyciąganie tabliczki z wody przy użyciu rąk, zamiast zaklęć. Właściwie obawiała się tego, w jakim stanie będą rany. Zaczęła się nawet zastanawiać, do kogo będzie musiała potem z tym iść, jeśli się okaże, że ponowne zabandażowanie niewiele pomoże. Mogła poprosić o pomoc Maxa, skoro mieszkali w jednym domku… Mogła poszukać Felinusa, bo jeśli dobrze pamiętała, znał się na uzdrawianiu. Uspokojona, kontynuowała zdejmowanie bandaża, nieznacznie krzywiąc się, gdy zdejmowała ostatnie warstwy. Ten bandaż strasznie śmierdział! Ale przynajmniej miała pamiątkę od loa. - Maman Brigitte… Czy przypadkiem nie byłaś też od uzdrawiania? Mogłaś od razu pomóc - mruknęła cicho, wyjmując różdżkę, aby pozbyć się jednym zaklęciem śmierdzącego materiału. Lewą, ugryzioną rękę trzymała odsunieta od siebie, aby nie poplamić sobie ubrań krwią. Spojrzała na ranę i westchnęła. Przemyć, zabandażować jeszcze raz i poszukać pomocy. Tak, to brzmiało jak dobry plan.
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Minęło już trochę czasu od tych nieszczęsnych wydarzeń z wizją, ale Max wcale nie czuł się lepiej. Obrazy, jakie wtedy go nawiedziły, były bolesne, mętne, niepewne i niewiele z nich wyłapał, nie wiedział również, ile z nich jest prawdą, a ile jedynie jakimiś uwagami, których nie był w stanie do końca wyjaśnić, wyklarować, czy przełożyć na rzeczywistość. Coś w tym było dziwnego, jeśli tak można powiedzieć, coś, czego zupełnie nie pojmował, ale nie wiedział, co innego miałby z tym zrobić, niż jedynie czekać, niż poskładać to w jakąś logiczną całość. Wyłapał już chyba moment ze Strauss, doszedł zatem do wniosku, że to wszystko, co dostrzegł, miało jakieś odbicie w rzeczywistości, która jednak jeszcze nie nadchodziła, która jednak była gdzieś daleko. Nie pamiętał wszystkiego tak dokładnie, jakby pamiętać chciał, wiedział, że działo się tam coś z Nancy, która chyba spacerowała po Zakazanym Lesie i wydawało mu się, że ostrzegał przed czymś Lou, ale już sam nie do końca wiedział, przed czym. Potem w to wszystko wmieszał się gadający żywopłot i ten smok, który wziął się, chuj wie skąd właściwie. Było tego niesamowicie dużo, wszystko to się mieszało, a on, chociaż jakby nieco bardziej stabilny, czuł, że coś się zbliża. Był pewien, że coś jeszcze się wydarzy, czuł to podświadomie i wiedział, że to uczucie, ta intuicja, to go nie oszukuje, ani trochę. Chcąc od tego wszystkiego odpocząć, po tym, jak rzucił zaklęcie uśmierzające ból głowy i po tym, jak wysłał Patricka w podróż na nawiedzony statek, żeby przyniósł mu kolejne opowieści mrożące krew w żyłach, postanowił zatrzymać się nad strumykiem. Tam bowiem faktycznie odpoczywał, a chłodna woda zdecydowanie dobrze robiła na jego wszelkie bolączki. Nie wiedział tylko, że wpadnie tutaj na Lou, która wyglądała, jakby nie miała pojęcia, co właściwie powinna ze sobą zrobić. - Grzebałaś w ziemi, czy miałaś randkę z aligatorem? - spytał, gdy zatrzymał się za jej plecami. Nie miał eliksiru czyszczącego rany, więc nie był w stanie tak z miejsca jej pomóc, ale wiedział, co może zrobić, by nieco jej ulżyć. Ona pomogła mu, on spokojnie mógł pomóc jej, skoro się na tym znał i w pewien sposób był jej to winien. Oczywiście, wykorzystał przysługę, bo mógł to zrobić, ale wiedział, że musiał wpędzić ją w niezłe gówno, bo nigdy do tej pory aż tak mu nie odpierdalało. Pierwszy raz przerabiał tak pojebaną jazdę i wiedział już, że powinien się poważnie zastanowić nad tym, co dalej, skoro chciał faktycznie nad tym wszystkim jakoś, kurwa, zapanować.
______________________
Never love
a wild thing
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
Nie interesowało ją, co widział w wizji, poza tym, czy dostrzegł to, czego szukał. Nie złożyło się jednak na to, aby mieli okazję porozmawiać, żeby mogła go zapytać. Nie mówiąc o tym, że w tamten dzień była wyjątkowo wściekła na niego i na Finna, że na pewno nie byłaby w stanie na spokojnie rozmawiać. Nawet teraz nie była pewna, czy nie zaczęłaby się na nowo irytować i złościć, więc zwyczajnie starała się o tym nie myśleć. Próbowała też jak najmniej czasu spędzać w domku, kiedy mogli i oni tam być, pomijając noce. Dzięki temu nie musiała zastanawiać się, czy Max już rozmawiał z Finnem o tym, jak reagował pod chatą. Powoli dochodziła do wniosku, że może ona sama przesadza, ale ziarno niepewności zostało zasiane. Nie ufała Puchonów, co poczuła wyraźnie, gdy wprowadzała do domku nieprzytomnego Maxa. O tym jednak także żadnemu nie mówiła… To zaś sprawiało, że gdyby wiedziała, że nad strumykiem spotka Gryfona, udałaby się w inne zaciszne miejsce, byle uniknąć konieczności rozmowy, korzystając z pretekstu zwiedzania okolicy i zwyczajnie braku czasu. Drgnęła lekko, słysząc jego głos. Choć nie słyszała w jego pytaniu złośliwości, nie mogła nic poradzić na odruchową postawę obronną, przez uniesienie nieco dumnie głowy, gdy odwracała się, aby na niego spojrzeć. Jakby chciała go zapytać, czy nie ma niczego lepszego do roboty, niż interesowanie się jej ranami. Zaraz jednak spróbowała się opanować. W końcu z ich dwójki to on znał się na uzdrawianiu i mógł zrobić z jej ranami coś więcej, niż tylko oczyścić. - Błotoryj. Byłam na tym podtopionym cmentarzu, szukałam w wodzie tabliczki z jednego nagrobku no i mnie ugryzł - odpowiedziała zgodnie z prawdą, zerkając na krwawiąca wciąż rękę, żeby w końcu przykucnąć na brzegu strumyka i spokojnymi ruchami zacząć obmywać rany. - Oczyściłam to, zabandażowałam dalej, ale potem szukałam dalej i cóż… Wypadało zmienić opatrunek - dodała, mimowolnie uśmiechając się na wspomnienie przywołania loa. Nie żałowała niczego i prawdę mówiąc, z chęcią powtórzyłaby rytuał. - A ty co tu robisz? - spytała z grzeczności, starając się nie myśleć o tym, jak rany po zębach błotoryja piekły.
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Sam doskonale wiedział, że w wielu sytuacjach Finn zachowywał się dziwnie, ale zdawał sobie również sprawę z tego, że rozmowa o tym musi być przemyślana i nie powinien rzucać się na nią bez najmniejszego przemyślenia zagadnienia. Ich ostatnia rozmowa dawała mu już wiele do myślenia, dawała mu wiele nowych tropów, ale w przeciwieństwie do Lou nie bał się ani trochę. Nie stawiał go gdzieś daleko, nie krzyczał, że mu nie ufa, pewnie dlatego, że sam również nie był najczystszy, a jego zachowania spokojnie można by w dużej mierze określić mianem co najmniej pojebanych, nie mógł jednak nic na to poradzić, ostatecznie bowiem był, jaki był i nigdy nie twierdził, że jest w pełni normalny. Właśnie dlatego nie bał się, kiedy czytał to, co napisała mu Alise, o dawaniu się wciągać przez ciemność. Nic z tego, sam żył w takim bagnie, że nie było tam miejsca na większy mrok, znał go od podszewki, a teraz miał w głowie coś zupełnie innego, niż wpierdalanie się w większe problemy i jeszcze gorsze tarapaty. Cała ta sprawa rozbijała się tylko i wyłącznie o właściwe podejście do Finna, a odnosił dziwne wrażenie, że niewiele osób jest w stanie to zrobić, co w pewien sposób go dziwiło, a jednocześnie, może, nieco intrygowało. Nie był jednak w stanie wyciągnąć z tego żadnych logicznych wniosków, nic zatem dziwnego, że pozostawiał to na razie na boku. Zwłaszcza w tej chwili, skoro Finn na pewno nie był głównym tematem do rozmów z dziewczyną. Usiadł spokojnie obok niej, patrząc na jej poczynania, ale na razie jeszcze się nie wpierdalał, w końcu radziła sobie całkiem nieźle, aczkolwiek na jej słowa parsknął pod nosem. - Czyli grzebałaś gołymi łapami w grobach? - rzucił, dość rozbawiony tym zachowaniem. W końcu była czarownicą, a jeśli się nie mylił, pochodziła ze zdecydowanie lepszej rodziny niż on sam, więc chyba odruch sięgania po magię powinna mieć zdecydowanie lepiej wyrobiony. - Pokaż to, trzeba się przekonać, czy nie wdała się żadna infekcja, poszukiwaczko skarbów - powiedział jeszcze, nie komentując w żaden sposób tego, co Lou robiła. Nie wpierdalał się w zagadnienia czarnej magii, rabunki i tego typu rzeczy, pewnie dlatego, że sam święty nie był i zdecydowanie robił wiele rzeczy, jakich nie dało się nazwać poprawnymi, robił, mówiąc najprościej, całkiem niezły burdel i nie czuł się z tego powodu jakoś źle, a skoro Lou uznała, że chce wyciągać trupy z zatopionego cmentarza, to droga wolna. Tylko nie powinna później skrzeczeć, że coś jej nie odpowiada, coś ją boli, czy cokolwiek takiego, bo mimo wszystko chyba dostałby wtedy kurwicy, bo podobne zachowania zawsze powodowały, że chciał wywracać oczami. Skoro już raz w coś pchało, to chociaż trzeba było umieć ponosić konsekwencje swoich wyborów. - Znalazłaś chociaż coś ciekawego poza szczękami? - spytał, nadal tonem zdecydowanie lekkim i zdecydowanie rozbawionym, bo ta sprawa wydawała mu się po prostu komiczna.
______________________
Never love
a wild thing
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
Nie bała się. Zwyczajnie nie ufała Finnowi, gdy ten zaczynał denerwować się i miał w dłoni różdżkę. W chwili, w której wprowadzała nieprzytomnego Maxa do domku, to ona była odpowiedzialna za jego stan. Wiedziała, że łatwo mógłby Puchon na niej odreagować z powodu stanu Gryfona. Nie chciała wtedy zostawiać ich samych, ale szczęśliwie Finn jakoś się opanował. Mogła więc szczęśliwie wyjść, co było dla niej zbawieniem, bo tylko czuła wzrastającą irytację. Tę samą, która znów zaczynała w niej kiełkować, gdy tylko zobaczyła Maxa i usłyszała jego głos. Miała tak wiele pytań! Nie wiedziała, od którego miałaby zacząć, ani czy ma prawo o to pytać, ale czuła, że jeszcze trochę czasu minie i nie wytrzyma. Nie miała z kolei ochoty naskakiwać na niego w bardziej publicznym miejscu. Z drugiej strony miała teraz poważniejsze zmartwienie - własne rany na ręce, które powinna wyleczyć w miarę szybko. Spojrzała na niego z irytacją widoczną w ciemnym spojrzeniu, gdy zaczął się z niej śmiać, a przynajmniej tak odbierała jego ton. Irytujący dureń. - Jak nie wiem, czego szukam, to nawet zaklęcia niewiele pomogą. Co miałam niby zrobić? Accio nagrobek? A później uchylać się przed latającymi kamieniami? Ciekawe jak ty byś tam szukał - warknęła na niego, szybciej niż pomyślała, po czym zacisnęła na moment zęby, żeby odrobinę się opanować. Przecież nie powiedział nic aż tak złego… Och, nawet chciał pomóc. Wciągnęła powietrze, wyciągając w jego stronę rękę. - Raczej nic mi nie ma, ale zobacz sam, skoro chcesz - mruknęła, odwracając na moment wzrok, aby sprawdzić, czy ktoś jeszcze zbliżył się do strumyka. Nie miała ochoty, aby inni widzieli ją ranną, choć większość ludzi nawet nie zwracała na nią uwagę. Mimo to wystarczyłoby, żeby jedna nieodpowiednia osoba coś widziała i mogłaby mieć kiedyś w przyszłości problemy. Nawyki z Riverside wciąż w niej pozostawały żywe. Spojrzała na Maxa, gdy spytał o fanty, jakie mogła znaleźć na cmentarzu. nie była pewna, czy Morgan chciała mówić oficjalnie o swoich poszukiwaniach, więc postanowiła przemilczeć jej udział w tym, co sama tam robiła. - Mam zniszczoną tablicę do wywoływania duchów… No i bawiłam się trochę voodoo… Przyzwałam loa. Wiesz co to? W każdym razie mam prezent od samej Maman Brigitte - udzieliła odpowiedzi, nie kryjąc uśmiechu, który rozciągał jej usta z każdą chwilą, gdy mówiła, a fascynacja biła z jej spojrzenia, gdy tylko odwracała wzrok na fioletową chustkę, leżącą na tablicy obok niej.
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Strach miał różne imiona i nie dało się o tym zapomnieć, choćby nie wiadomo co się mówiło i jak mocno by się przed tym broniło. Max doskonale zdawał sobie z tego sprawę i nie zamierzał się mimo wszystko napierdalać, chociaż właśnie w ten sposób nie raz i nie dwa ukrywał własne emocje, nie chcąc za bardzo się z nimi mierzyć. Niemniej, jednak gdyby wiedział, o co dokładnie chodzi z Finnem, pewnie jedynie skinąłby głową na znak, że rozumie, bo sam również miał świadomość tego, że chłopak nie był do końca przewidywalny. Tak samo, jak on, byli pod pewnymi względami równie popierdoleni i nie dało się tego tak po prostu ukryć. Doskonale wiedział, że musi z Finnem o tym wszystkim pogadać, ale życie jakoś tak zapierdalało i działo się tak wiele rzeczy, że nie był w stanie do końca poruszyć z nim dokładnie każdej kwestii, jakiej chciałby dotknąć. - Mnie daleko do pomyślunku godnego czarodzieja, przecież wiesz - powiedział na to, uśmiechając się zaczepnie pod nosem, bo nie trzeba było być specjalnie inteligentnym, żeby zdać sobie sprawę z tego, że Lou znowu jest z jego powodu zirytowana. Widać bardzo łatwo przychodziło mu wywoływanie u niej furii, co niesamowicie wręcz go bawiło i powodowało, że chciał się przekonać, czy dziewczyna kiedykolwiek przestanie, czy już zawsze będą tak wzajemnie do siebie skakać, złościć się, czy już zawsze będzie na niego sarkać, jakby nie miała pojęcia, że można z nim normalnie, kurwa, porozmawiać. To go bawiło, a jednocześnie wiedział, że Lou można ufać i nie jest osobą, która będzie tak naprawdę sprawiała problemy, nic zatem dziwnego, że po prostu patrzył na jej rany i zastanawiał się, jak najlepiej sobie z nimi poradzić, potem faktycznie skupił się na tym, żeby dobrze je oczyścić. - I co? Zamierzasz ją naprawić, żeby poszukać jakichś zabójczo przystojnych nieżywych chłopaków? - rzucił zaczepnie, jak zawsze, nie zamierzając się ani trochę powstrzymywać, a później zerknął na nią i lekko uniósł brwi, wrócił jednak do oczyszczania jej ran, by mieć pewność, że kiedy weźmie się za ich zasklepianie, nie będzie szans na to, żeby wdała się w nie jakakolwiek infekcja, to było zdecydowanie coś, czego powinni unikać, jeśli chcieli, żeby wszystko poszło jakoś naprzód. - Niezbyt, weź mnie oświeć, bo brzmi jak coś, co może być co najmniej ciekawe - stwierdził dość nonszalancko, nie przywiązując do tego nazbyt wielkiej wagi, bo chociaż mógł o tym posłuchać, to niekoniecznie było to coś, czemu był gotów poświęcać naprawdę wiele uwagi, zapamiętywać i robić cokolwiek innego, bo tak naprawdę do niczego nie było mu to potrzebne.