Niewielki park na obrzeżach miasta. Składa się z sieci wąskich alejek, niektóre z nich wciąż wyłożone są kocimi łbami jak za dawnych czasów. Eleganckie ławeczki umożliwiają wypoczynek pod rozłożystymi drzewami w słoneczne dni, a wieczorami klimatu i uroku dodaje światło żeliwnych latarni. Są to tradycyjne, gazowe latarnie, które co wieczór zapala specjalnie zatrudniony ku temu, miejski skrzat zwany małym latarnikiem.
Kości wydarzeń:
1 - Podbiega do Ciebie/was psidwak. Nie ma obróżki, a w pobliżu nie widać nikogo, kto by go szukał. Rzuć literką. Spółgłoska - Właściciel znajduje się w kolejnym poście. Samogłoska - psidwaczek został porzucony. Możesz go przyjąć jeśli osiągniesz odpowiednią ilość punktów z ONMS lub dać komuś kto ma. 2 - W zamyśleniu przechadzając się alejkami wpadasz na lecącego czarodzieja. Wielka kraksa, sportowiec ląduje w krzakach razm z wami. Obydwaj potrzebujecie pomocy! Jeśli macie co najmniej 5 punktów z Uzdrawiania możecie się nareperować. Jeśli nie - musicie napisać posta w Mungu lub sprawdzić do waszego wątku kogoś żeby mu pomóc. 3 - Sprzedawca w budce ze słodyczami zachęca Cię żywo do podejścia w stronę okienka. Mówi, że od dziś sprzedaje lizaki w zupełnie nowym smaku i oferuje Ci dwa na spróbowanie! Jaki magiczny efekt będą miały? Rzuć kostką na eliksir i sprawdź co Cie czeka. 4 - Udałeś się na relaksujący spacer, ale zaczął padać deszcz. Szybko podbiegasz do pierwszego z brzegu przechodnia, by użyczył Ci swojej parasolki, inaczej przemokniesz do suchej nitki! 5 - Spiesząc przez park z pracy do domu nagle zauważasz brak kluczy w kieszeni. Musiały Ci gdzieś wypaść! Dobrze byłoby kogoś poprosić o pomoc w szukaniu.
Rzuć kością:
parzyste - udało się, leżały kawałek dalej na alejce nieparzyste - niestety, nigdzie nie możecie ich znaleźć, okazuje się, że ktoś zrobił Ci psikusa i obrzucił klucze klątwą niespodziewanej teleportacji, więc umykają przed Tobą po całym parku! Żeby je znaleźć musisz napisać tu 4 posty. Jeśli tego nie zrobisz - zapłać 50g za zmianę zamku.
6 - Idąc skrótem pomiędzy alejkami słyszysz za plecami niezadowolony głos karcący Cię za deptanie zieleni. Przyspieszasz kroku by uciec z miejsca zbrodni, ale w krzakach dopada Cie Skrzat Bobo, który ma zły dzień i uparł się by akurat Tobie utrzeć nosa! Jeśli przeprowadzisz konfrontacje ze skrzatem na co najmniej 3 posty i będziesz miał z kostek k100 wynik 100 lub więcej - dostajesz punkt z ONMS. Możesz rzucać kostką w każdym poście walki z Bobo. Raz do wyników możesz dodać wszystkie swoje punkt z ONMS.
Mogli. Milczeli więc, bo mogła być zmartwiona i zirytowana ścianą, na którą wpadała, ilekroć próbowała mu to okazać, ale nie była głupia. Widziała, jak cofa się w sobie i w tej rozmowie, jak milknie i napina się, mimo że dziś była już między nimi pewna swoboda. Obserwowała to i wyciągała wnioski. Byłoby lepiej, gdyby była trochę cierpliwsza, a za to mniej uparta – wówczas łatwiej byłoby oddać sprawczość w jego ręce. Nagle dziwnie było milczeć w jego towarzystwie. Zabawne, skoro do niedawna nie wychodziło im nic innego. Było to o tyle trudniejsze, że alkohol, który zdążyli wypić w gabinecie, szumiał w niezaprawionej głowie, zachęcając do paplania co tylko ślina przyniesie jej na język. Wytrzymała może pół drogi do parku, nim zaczęła gadać, wypełniając sobą dużą część przestrzeni między nimi. Opowiadała o egzaminach, snuła domysły na temat studiów, przedstawiła mu nawet plan na farbowanie włosów na najbliższe 2 miesiące. Zanudziła go pewnie niemożebnie, nagle próbując nadrobić lata niemówienia. Nie miała pojęcia, ile czasu mogło minąć, odkąd zajęli dobrze ukrytą ławkę. Chyba sporo. Zdążyła siedzieć na niej i stać obok, spacerować wte i wewte. Ba, zdążyła nawet zgubić klucze do domu i dostrzec je na ścieżce kilkanaście metrów dalej, jakby jakimś cudem się tam teleportowały. To właśnie po ich podniesieniu usiadła na miejscu obok niego, zsuwając z głowy kaptur. — Myślisz, że mogłabym zostać do wyjazdu na wakacje? Tydzień? — zerknęła na niego z dołu, bo usiadła nisko, opierając potylicę o oparcie ławki. Przejęła otwartą butelkę z jego rąk i napiła się trochę. Zdążyła obyć się z tym smakiem i już jej nie wykrzywiał. — Po wakacjach znajdę pierwszą lepszą pracę i wynajmę choćby najgorszą dziurę, byle było mnie na nią stać. Zamierzasz tu zostać? W Dolinie?
— Ok, tobie to na chwilę konfiskujemy – mruknął, bo chociaż jemu samemu też już trochę szumiało w głowie, to miał wrażenie, że w nią alkohol uderzył jeszcze bardziej. Jemu przynajmniej rozłożyło się po tych 187 centymetrach wzrostu. Skradziony alkohol na chwilę oparł na biodrze, nie siadając jeszcze na ławce obok niej. Tam butelka byłaby zdecydowanie niebezpiecznie blisko niej. Jeszcze przed chwilą słuchał kolejnej historii Holly i już miał ją nawet upominać, że tęskni do tej ciszy między nimi, w której czasami słyszał też własne myśli, ale byłby to tylko żart, bo tak naprawdę przez to, jak dużo mówiła, mógł na chwilę oderwać głowę od rzeczy, w których nie chciał tonąć. — Zostań do końca wakacji. Powiedz Nancy, że potrzebuję Twojego wsparcia. Nie byłoby to kłamstwo. Nie byłaby też całkiem prawda, bo jak widać, Ced wcale nie chciał rozmawiać o ojcu, ani o niczym innym, co dotyczyło jego. Na razie po prostu milczał w tych kwestiach. Czy miało się to zmienić? — To tylko propozycja. Nie wiedział, czy proponował to dla niej, czy dla siebie. Czasem, za tą harmonijną postawą, trudno było wyczuć jego motywy, nie dlatego, że perfidnie je ukrywał, a po prostu zawsze był zbyt dobry w kamuflowaniu emocji, aż w końcu sam przestał dostrzegać, że ich nie okazuje… za często. — Zawsze chciałem spytać – utkwił na niej poważne spojrzenie, zielone tęczówki zdawały się teraz bardziej skupione niż jeszcze moment temu, kiedy mącił w nich poziom promili we krwi — Hollywood, czy Holly? Jak wolisz?
Nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Nie od niego, nie po wydarzeniach spod dębu i po tym, jak dziś znów wyciągnęła na wierzch niewygodny temat. Spodziewała się, że wręcz żałował swojej wcześniejszej propozycji i stąd zaczęła z tym pytaniem, próbując dojrzeć w nim, czy przypadkiem nie powinna zawinąć się wcześniej i najwyżej spróbować zagrzać miejsce u kogoś innego. Była jednak pijana, dlatego, zamiast jakoś to zakwestionować, czy choćby zostawić sobie czas na przemyślenie, wypaliła: — Chętnie — a zreflektowawszy się, dodała — skoro potrzebujesz mojego towarzystwa. To znaczy, wsparcia. Nie mogłabym Cię tak zostawić. Pozwoliła sobie na złośliwy uśmieszek. Łatwiej było obrócić to wszystko w żart i skierować przeciwko niemu, niż przyznać, jak wdzięczna była za okazaną jej pomoc. Odbita weń piłeczka miała na celu odwrócić jego uwagę od tego, jak prędko podjęła decyzję. Że nawet się nie zawahała. Dlaczego tak łatwo jej to przyszło? Może dlatego, że po dzisiaj nie musiała przejmować się niewygodnymi tematami skierowanymi w jej stronę, bo nie istniał żaden, o którym mówiłaby z takim trudem, jak o tym jednym zdarzeniu? Może dlatego, że wiedziała doskonale, że skoro już wie, będzie bardziej uważać, niż tamtego dnia. Widziała to w nim całym, gdy snuła nieprzyjemną opowieść. — To zależy — nie bardzo wiedziała, jak odpowiedzieć, bo i nigdy się nad tym nie zastanawiała. Upiła więc z butelki, przekazała ją w jego ręce — lubię tak i tak, ale chyba... hmm... — zmarszczyła brwi, myśląc o tym tak naprawdę po raz pierwszy — ...chyba przedstawiam się tak, bo to zabawne. Bo chcę, żeby mnie tak widzieli – jako zabawną i zapamiętali to, a nie mój wygląd. Raczej taka już była – szczera i otwarta, ale ilość wypitej dziś whisky tylko wspomagała te cechy, sprawiając, że łatwiej dzieliła się tym, co prywatne. Zamilkła na krótko, w roztargnieniu wydymając nieco usta, gdy wpatrywała się w przestrzeń nad sobą. W końcu jednak zwróciła twarz w jego stronę i skierowała na niego spojrzenie. — Dlatego Ty chyba powinieneś zostać przy Holly. Lubię, jak brzmi w Twoich ustach. Ty mógłbyś mówić nawet Eithlinn — wypowiedziała to imię tak, jak niegdyś robiła to matka, z gaelickim akcentem, śpiewnie, jakby nie należało do tego języka, mimo że wcale nie było tak skomplikowane. Uśmiechnęła się, a ponieważ była pijana, wilowy urok delikatnie wymknął jej się spod kontroli. Nie omamiła go bynajmniej, ale uśmiechnęła w ten sposób, który każdej nieprzyzwyczajonej do jego widoku osobie odebrałby na chwilę mowę.
Nic co ostatnimi czasy działo się między nimi nie mieściło się w granicach normy. Poznawali się od nowej strony, od strony jaką potencjalnie znali, ale nigdy się na niej nie skupiali, albo nie dostrzegali jej naprawdę. Teraz, nawet przez filtr spożytego alkoholu, który zaczynał mglić mu wzrok i przytępiać myśli, widział ją inną – pełniejszą, i nie miał pojęcia dlaczego nie widział jej takiej wcześniej. Dlaczego wcześniej nie czuł się w jej towarzystwie tak samo jak teraz. Była to dziwna mieszanka niepokoju wywołanego jego własnym nastrojem, z harmonią i poczuciem bezpieczeństwa i winy jednocześnie. Co w ostatecznym rozrachunku i tak było jednym z najbardziej błogich stanów, w jakich w tym roku się znajdował. Alkohol też pomagał. Alkohol sprawiał, że na ten czas przygłuszał niechciane emocje, a kiedy tak się działo, widział inne rzeczy. Ją. Przede wszystkim. — Nie zostawiaj. Potwierdził tylko, bo w tym stanie wydawało mu się to najlepszym pomysłem. Jej obecność. Czy to samo powiedziałby, gdyby był trzeźwy? Gdyby przeanalizował lepiej, że mówiła o swojej obecności w kategorii wsparcia i dociekania jego problemów? Na razie był ślepy na tę część właśnie zawartej między nimi obietnicy. Bo tym były te słowa, chociaż nie padło między nimi żadne przyrzeczenie. Słowa były zbędne. Ale nie kiedy ona je wypowiadała, a już na pewno nie wtedy, kiedy uśmiechała się tak. Tak, jak nie powinna się uśmiechać. Dokładnie tak jak nie powinna. Był to uśmiech perfekcyjnie niepoprawny i perfekcyjnie wytrącający z równowagi. — Holly… – wypowiedział jej imię także dokładnie tak samo jak nie powinien i przekręcił głowę na bok, szukając odpowiednich myśli w głowie, ale żadne nie przychodziły. — Holly… – powtórzył, już zbierając te myśli w jedno zdanie, ale zanim je rzucił… upił porządnych kilka łyków Ognistej, która okazała się perfekcyjną alternatywą do czegokolwiek, co miał powiedzieć. Przemilczał to. — Eithlinn — powtórzył po niej, jednak nie tak śpiewnie i płynnie. Dlatego pochylił się do niej i powtórzył w zastanowieniu, tym razem próbując się zbliżyć do jej akcentu — Eithleann czy Eithlinn?
Poruszył w niej coś, choć jeszcze nie była pewna, co takiego. Wiedziała tylko, że serce jakoś tak zatrzepotało w jej piersi i poczuła dwie rzeczy – błogą lekkość, która w równej mierze mogła być wywołana przez whisky i potrzebę, żeby odepchnąć od siebie wszystko to, co niewygodne. Żeby nie myśleć. Nie myślała więc i okazało się to zaskakująco łatwe tutaj i teraz. Chciałaby, żeby to teraz trwało jak najdłużej. Teraz mogła go nie zostawiać i teraz mogła cieszyć się brzmieniem własnego imienia, bo właśnie teraz wypowiadał je takim, jakim chciała je usłyszeć i tylko teraz nie zastanawiała się nad tym, jakie miało to dla nich znaczenie. Rozleniwionym, przymglonym wzrokiem śledziła szyjkę butelki. To jak styka się z cedowymi wargami, jak przepuszcza przez siebie alkohol i jak ten spływa gardłem wraz z ruchem grdyki. Czekała na dalsze słowa cierpliwie i bez skutku. Tym razem jednak jej to nie drażniło, bo przecież trwało teraz i nie był to bynajmniej moment dociekań. Uśmiechnęła się raz jeszcze, coraz słabiej orientując się, czy ma nad sobą jeszcze jakąś kontrolę. Nie miała, upojona już nie tylko whisky, a i tym teraz, które, chwała magii, wciąż jeszcze trwało. — Eithlinn — przysunęła się bliżej niż kiedykolwiek z własnej woli. Rozbiła to imię na tych samych ustach, które jeszcze przed momentem łapczywie piły alkohol i nie dała mu szansy powtórzyć, zastępując miejsce whisky, która wzbudziła w niej wówczas zazdrość. Pocałowała go delikatnie, płochliwie, gotowa wycofać się w każdej chwili, ale i ciepło, jakby z ulgą, że w końcu mogła sobie na to pozwolić.
Już nigdy więcej nie dotknę Cię w ten sposób odeszło w zapomnienie wraz z pierwszym muśnięciem jej warg. Nie wiedział, jak mógł tak lekko składać takie obietnice, które tak łatwo łamał, odpowiadając jej, równie miękko, pojedyńczymi muśnięciami, ale jeśli jej usta były zapytaniem o zgodę, jego stanowiły już udzieloną aprobatę i zaproszenie. Nie całował jak chłopak, który nie miał dużego doświadczenia. Zdążył się w tej właśnie chwili przekonać, że całowanie przychodzi równie naturalnie co oddychanie, kiedy już złapie się równy rytm, a on przecież w życiu nie robił nic innego, jak odczuwał nastroje i oczekiwania innych osób. Odkrył jednak, że o ile spełnianie czyichś oczekiwań przynosi tylko ulgę, ale nie satysfakcję, to związanie w jednym spójnym pocałunku, przynosi tylko niewymowną przyjemność. Jak jej usta mogły być tak giętkie, miękkie i ciepłe i intensywne jednocześnie, pozostawało to dla niego zagadką jeszcze przez długą, niesamowitą chwilę. Już nigdy więcej nie dotknę Cię w ten sposób upomniało go o ich położeniu. Niechętnie oderwał się od jej warg, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że potrzebował oddechu. W pierwszej chwili nie mówił nic. Ciesząc spojrzenie jej zamglonymi, roziskrzonymi oczami, patrzącymi teraz prosto na niego. Jak mógł coś powiedzieć? Próbować niszczyć tę chwilę czymś tak trywialnym jak rozsądek? Początkowo przyłożył dłoń do boku jej twarzy, ulegając pokusie czegoś, co chciał już zrobić dawno temu. Zbadał pod opuszkami palców jej kości policzkowe, jeśli jego dłoń drżała z ekscytacji zanim dotknęła jej skóry, to teraz jej ruch pozbawiony był tej niepewności. Podążał spojrzeniem za opuszkami zatrzymującymi się ostatecznie obok jej oczu i mruknął: — Jesteś pijana. To było jednocześnie stwierdzenie i pytanie. Czy mówił przez nią alkohol, czy ona sama, próbował się upewnić. — Też jestem pijany — kontynuował, ale tonąc w błękicie jej oczu, bardziej niebieskich niż kiedykolwiek wcześniej zauważył, dodał: — Ale nie aż tak… bardzo. Żeby nie wiedzieć, że całował ją, bo chciał, a alkohol tylko zdjął konwenanse. Była tak blisko, na lekkie pochylenie głowy, ale nigdy nie wydawała mu się bardziej odległa. NIgdy dystans między nimi, nie sprawiał wrażenia tak frustrującego, jego wzrok automatycznie podążył do jej warg, których dalej nie poznał dość dobrze, które teraz kusiły nawet bardziej niż chwilę temu, kiedy rozciągała je w uśmiechu. — Słodka Helgo… Zakląłby, ale przez siedem lat jak się znali, nie zdarzyło mu się to bodaj ani razu, ale teraz miał ogromną potrzebę i ochotę. — Kłamałem, przepraszam, to nie jest możliwe. Żeby nie dotykać jej w ten sposób i nie całować w ten sposób. W ogóle, niecałowanie jej nagle stało się zadaniem niewykonalnym. Więc pocałował. Pomimo, że łagodne pręgi na jego szyi stanowiły jeszcze przypomnienie, dlaczego nie powinien. Bez jej wyraźnej zgody, ale byli upojeni whisky, a on był pewien, że brak smaku jej ust, ich ciepła i miękkości, którą chciał zapamiętać, będzie gorszą karą, niż gdyby jutro miała wymierzyć mu inną, za wykorzystanie sytuacji. Była bardziej pijana od niego. Widział to. I zignorował. Nie była pijana aż tak. Prawda?
Przymknęła powieki pod wpływem dotyku, ulegając tej drobnej, niewinnej pieszczocie i uchyliła je dopiero, gdy przestał. Dlaczego to zrobił? Jak mógł to zrobić? W oczach miała protest i niezrozumienie. Nie chciała rozsądku, pierwszy raz w życiu chciała, żeby dotknął jej i się nie wycofywał, żeby trwał w tym dotyku, pozwalając jej bezwiednie dryfować w tej chwili. — Jestem — odparła beztrosko, jakby rozbawiona tym stwierdzeniem — jesteś. Była pijana. On też był pijany. Na tym polegało piękno tej sytuacji. W żadnych innych okolicznościach nie potrafiłaby tego tak po prostu zrobić. Nie potrafiłaby nawet pojąć, że to właśnie tego chce, dopuścić tego do świadomości. Ta stała się teraz giętka i elastyczna i nagle przestała ją ograniczać. Nie musiała się bronić, mogła być. Co dziwne, bycie tu i teraz, z nim wpierw u boku, a potem nawet bliżej, okazało się równie naturalne co oddech, którego po chwili im zabrakło. Jak to możliwe, że dotąd nie udusiła się samotnością? Że sama się na nią skazywała i potrafiła być w tym aż tak skuteczna? Położyła palec na cedowych ustach, tych samych, do których tęskniła i tychże, które plotły jakieś głupoty, zamiast zajmować się tym, do czego były stworzone. W tej chwili, w tym teraz nie znała dla nich innego zastosowania. — Nie aż tak bardzo — powtórzyła po nim szeptem, chcąc dać mu do zrozumienia, że nie żałuje i nie będzie żałować, i że on też nie powinien. Że nie był za nic odpowiedzialny. Że niepotrzebnie tyle myślał, kiedy bezmyślność była właśnie tym, co było dla nich teraz najlepsze. Że to właśnie jej — ich — potrzebowała: bezmyślności i pocałunków. Bezmyślności i jego. Powitała go z ulgą i entuzjazmem, śmielej, wychodząc mu naprzeciw. Odgarnęła do tyłu złote, teraz już suche kosmyki włosów, na moment wplatając w nie palce, po czym zsunęła dłoń nieco niżej, na gorącą, pulsującą tętnem szyję, dokładnie w miejscu, gdzie dwie wieczności temu zatopiła w niej szpony. Myśl o tym dawała jej chorą, niepodobną do niej satysfakcję, której w trzeźwości umysłu w życiu nie dopuściłaby do świadomości. Lgnęła do niego niby posłusznie, a jednak instynktownie przejęła pałeczkę. To ona narzucała bliskość i dystans, ona nadawała sytuacji tempa. Dzikie stworzenie w jej wnętrzu zostało obudzone i wypuszczone na łów; żeby je kontrolować, wpierw trzeba by je ujarzmić. — Ced... — wydusiła z siebie w przerwie między pocałunkami — Ced, może za bardzo. Musisz... — co musiał? Zatrzymać ją, nim natura wili całkiem weźmie nad nią górę, czy może zignorować jej ostrzeżenia? Ochłapy rozsądku mieszały się z pragnieniami w zakręconym tańcu w rytm narzucany przez whisky.
Czy to w porządku? Nie żałować. nie myśleć, nie panować i nie kontrolować nad okolicznościami. Wszystko, co teraz czuł podpowiadało mu, jak bardzo w porządku, a mimo to, cichy, natrętny głos w jego głowie rwał się, żeby go wysłuchać, ale nie był ważny, daleko zakopany za fasadą rozchodzącego się po ciele ciepła, elektryzującej bliskości i miękkości jej ust. Zatapiał się w nich z każdym następnym pocałunkiem bardziej – bardziej ciekawy, bardziej spragniony, bardziej zaangażowany, bardziej odważny, bardziej pewny w każdej pieszczocie. Ale w ani jednym momencie niezniecierpliwiony, nieponaglający, pozwalający chwili między nimi eskalować we własnym, powolnym tempie. Nawet dobrze go nie rozpędzili, kiedy usłyszał z jej ust swoje imię. — Holly? — odpowiedział jej miękko, tak samo jak ona, między pocałunkami, nie panując nad wibrującą nutą własnego szeptu. — Hmmm? Co musiał? Musiała mu powiedzieć, bo nie miał pojęcia, choć instynktownie odebrał to jako sygnał na zwolnienie tempa. Pocałował ją jeszcze raz, drugi, muskał delikatnie jej rozgrzane wargi, jakby chciał ja załagodzić, ostudzić, ale ocierające się o siebie pragnienia zdawały się nie tak łatwe do ochłodzenia i utemperowania. — Wiem. Przepraszam. Nie wiedział. Nie miał pojęcia, ale na pewno zrobił coś nie tak. Cały czas się mylił, cały czas robił coś nie w porządku. Coraz częściej rzeczy do siebie niepodobne. Nie mógł się z nią łatwo rozstać. Próbował. Kolejny raz, ale smagnął jeszcze kilka razy jej usta, zanim ostatecznie udało mu się odsunąć. Szumiało mu i wzrok mu się rozmywał od mieszanki emocji, ekscytacji i alkoholu, ale nawet przez tę mgłę widział jak piękna była, jej lśniące, jasne oczy z kaskadą gęstych rzęs, pełne usta, zarumienione policzki. Jemu też było gorąco, ale w sposób, w jaki mogłoby mu być gorąco zawsze. Przygryzł jeszcze dolną wargę, ściągając z niej jeszcze smak jej ust, wzrokiem próbując jeszcze zlokalizować położenie Ognistej, ale odkrył, że cały czas trzyma ją w ręce i chyba tylko dzięki temu, nie przebadał palcami więcej krzywizn jej ciała niż tylko zarys szczęki i policzka, którego delikatną skórę dalej czuł na zakończeniach palców wolnej ręki. — … to kiedyś powtórzyć? — zaproponował ostatecznie jedyne słuszne zakończenie jej wypowiedzi, ale dopiero wtedy, kiedy wziął kilka łyków trunku na odwagę. Kącik jego ust drgnął w łagodnym uśmiechu, który przez ułamek sekundy wydawał się rozświetlić jego twarz, chociaż szybko stał się tylko smutnym cieniem na jego twarzy. Malowała się na nich dziwna mieszanka emocji, zanim wrócił jego zwyczajowy spokój, który jednak teraz, przy tak gwałtownej zmianie, wydawał się stoickim chłodem. — Nie powinienem się do Ciebie zwracać Holly, czy Eithlinn, Holly… wood. Nagła zmiana tonu na zdroworozsądkowy, współgrała z tym, jak wstał z ławki, podając jej w końcu butelkę alkoholu. — … nie? Miotał się.
Nie chciała psuć tego momentu, zakłócać chwili ostatnimi podrygami rozsądku. Równie mocno nie chciała zabrnąć za daleko, tam, skąd trudno byłoby im wrócić do spokojnego przebywania w swoim towarzystwie. Rozdarta, przerwała w pół zdania, nie chcąc być jedną odpowiedzialną za to, że przestali. Tą złą. Dla osoby z zewnątrz, może nawet dla samego Ceda, nie wydarzyło się wiele i nie miało miejsce nic, co wychodziłoby poza granice niewinności. Jej granice odbiegały jednak od ogólnie przyjętych standardów; dla niej zmieniło się wszystko. Pierwszy raz w życiu naprawdę chciała, żeby był tak blisko i pierwszy raz nie miałaby nic przeciwko, gdyby znalazł się nawet bliżej. To było ważne – on stał się ważny, ważniejszy, niż kiedykolwiek dotąd. To nie był zwykły pocałunek, to był krok naprzód po długim okresie stania w miejscu. Krok nie tylko w relacji z nim, ale przede wszystkim z samą sobą. Szansa. Przerwał na jej prośbę, a i tak poczuła się w jakimś stopniu zaskoczona, gdy zwolnił i w końcu całkiem się od niej odsunął. Tamto desperackie „musisz” było wynikiem strachu, nie chęci, nie była więc wcale zadowolona. Nawet gdy już uciekał, bezwiednie nachyliła się ku niemu, próbując oddalić w czasie moment, w którym całkiem zniknie z jej orbity. Nie chciała znów być sama, skoro tak spodobało jej się bycie z kimś. — Nie przepraszaj. Proszę. Nie za to. Głos jej zadrżał, gdy w pierwszej chwili poddała się myśli, że już żałował, a w drugiej, że miał jej za złe, że go zatrzymała. Otumaniona alkoholem, przejmowała się tym bardziej, niż pozwoliłaby sobie na to w normalnym stanie. Ulga przyszła wraz z jego uśmiechem, który odwzajemniła bezwiednie, udzielając tym samym odpowiedzi na rzuconą propozycję. Uśmiech sięgnął i oczu, rozjaśniając jej twarz, która wcześniej na krótki moment zwątpienia jakby przygasła. Powtórzyć… tak, mogli to kiedyś powtórzyć. Mogli powtarzać to wiele razy, choćby teraz, zaraz. Bała się jednak odezwać, nie ufając swojej ocenie. Miała chęć wtulić się w niego podobnie jak po ich pierwszym pocałunku, choć ze zgoła innych powodów. Uciekł jej, nim zdążyła odpowiedzieć sobie na pytanie, czy może to zrobić. — Tak uważasz? — wyrwało jej się. Nie chciała, żeby wybrzmiał w tym aż taki wyrzut, ale skoro już się stało, nie mogła tego cofnąć. Uciekła wzrokiem. Bezmyślność przyszła, trwała i odeszła, ustępując miejsca wstydowi i strachowi. Spanikowała, że tak szybko zaczął żałować, serce podeszło jej do gardła. Nic dziwnego, że z taką chęcią przyjęła butelkę – możliwość krótkotrwałej ucieczki. Wzięła ją, ale zupełnie zapomniała się z niej napić. Czuła się nieswojo, gdy znów był taki… taki obcy i zdystansowany, jakby zimny. Niby taki jak zawsze, a jednak znacznie odleglejszy przez zakrzywioną nagle perspektywę. Postukała palcami we wciśniętą między uda butelkę, próbując odnaleźć się w tej nagłej zmianie. — Możesz na mnie mówić, jak chcesz, to nie musi niczego zmieniać. Gubiła się w tych metaforach, pijacki rozum nie odnajdywał się w tej plątaninie słów i wydarzeń. Czy mówili wciąż o imionach, czy tym, jakie niosły za sobą konsekwencje? Jak chciała, żeby na nią wołał? Nie miała pojęcia. — A jak… jak podoba Ci się najbardziej? — odważyła się znów spojrzeć w jego stronę; spróbowała odnaleźć jego wzrok i zatrzymać go na chwilę dla siebie, ale to nie był już ten wzrok, te oczy. Przymglone i bliskie, cieplejsze niż kiedykolwiek dotąd. Podobało jej się, jak wtedy na nią patrzył, teraz nie wytrzymała zbyt długo. Przerwała niezręczny dla niej moment, podnosząc się z ławki i robiąc kilka kroków na ścieżce.
Nie wiedział już, co powinien uważać. Pomiędzy przyjemną pustką w głowie, jaką zapewniała ilość spożytego alkoholu, jego własnymi pragnieniami i instynktami, które kierowały nim teraz bardziej niż wcześniej, tym, jak na niego patrzyła, tym, co mówiła chwilę temu i co mówiła teraz, był absolutnie zgubiony. Z jednej strony z tęsknotą patrzył w jej kierunku, z drugiej, unikał tego spojrzenia, nie dlatego, że JUŻ ŻAŁOWAŁ. Dlatego, że teraz żałować jeszcze nie myślał i mógł zrobić coś, co na pewno nie zaczynało się od “musisz”, a kończyło na “przestać”. A chyba to właśnie powinni. Chyba to chciała powiedzieć. Sam już nie wiedział. Przykucnął przed ławką, ze zmianą pozycji, licząc na to, że coś nowego uda mu się wyczytać z tęczówek, w których patrzenie przy zbyt długim, powłóczystym spojrzeniu unikał. — Nie uważam? Ona pytała jego, a on ją i tak już miała wyglądać ta dyskusja dwóch pijanych, nieco niezręcznych ludzi, których cele jeszcze przed chwilą były przecież tak jasne, spójne i oczywiste. Jego cel dalej siedział przed nim, uwodził go i ciążył przyjemnym mrowieniem na ustach. Nawet jeśli zewnętrznie był spokojny, chociaż wewnątrz prowadził silną walkę. Jedna z nich polegała na tym, żeby nie skracać między nimi dystansu, wybadać go – najpierw. I kiedy nie ignorował tej bardziej trzeźwej strony siebie, wiedział, że powinien się pozbyć tych najbardziej pierwotnych myśli, jedynych, jakie teraz zaprzątały głowę. — Holly — miękkie, krótkie, konkretne. Imię, które potrafił wymówić, imię, które w ciągu ostatnich tygodni powtarzał więcej razy niż przez ostatnie siedem lat. Sam nie wiedział dlaczego, w ostatnich dniach wydawało mu się przyjemniejsze, ciepłe, melodyjne, kojące nerwy. Podążył za nią spojrzeniem w zastanowieniu i podążał tak długo, jak nie powinien, absolutnie pochłonięty swoją perspektywą i swoimi rozważaniami. Odpowiednio niebezpiecznymi żeby nie usłyszał świstu miotły za plecami, ostrzeżenia, krzyku, zanim ktoś w niego wleciał. Przeleciał… przez niego? Poczuł jak grunt osuwa mu się spod stóp, i to nie za sprawą Holly, chociaż ona też mogła pochwalić się tym samym talentem. Zbił go z nóg ból, a chwilę później otrzeźwiło kilka razów gałęzi krzaków i dopiero wtedy zorientował się, czym owy ból był i jakie było jego źródło. Przeleciał kilka metrów nad ziemią, zawieszony o połamany teraz trzonek miotły, a swój lot zakończył w krzakach pod barczystym mężczyzną, co do którego stanu w normalnych okolicznościach chciałby się upewnić, gdyby nie… — Holly? Nie widział jej. Stęknął, próbując się podźwignąć, ale nie wiedział co dokładnie, ani gdzie go bolało, bo przez chwilę, kiedy poczuł, jak łamie go w kościach, miał wrażenie, że wszystko. — Holly! — powtórzył głośniej. — …. nadzieję, że wszystko z Tobą w porządku? Facet, który dogniatał go do krzaków, coś tam mówił obok, ale czy Ced wyglądał, jakby było w porządku? Zignorował go. Jak mogło być w porządku? Wzrokiem szukał gryfonki, nie będąc pewien, czy i ona nie ucierpiała na tej kraksie. Ostatecznie dostrzegł ją tam, gdzie zgubił jej spojrzenie moment temu i dopiero wtedy odetchnął z ulgą, opadając z powrotem w krzaki. A kierowca bombowca dalej coś gadał. Coś o zdrowiu, czy posiadaniu różdżki, wizycie w Mungu. — Proszę. Nie mów do mnie teraz. Ced nie słyszał własnych myśli – ale odkrył ciekawą rzecz, że nawet teraz, nie żałował jeszcze ilości alkoholu, którą w siebie wlał, a przez chwilę faktu, że jak zawsze, nawet pijany, starał się być rozsądny, zamiast młody.
Oboje byli wyraźnie zagubieni. Albo po prostu pijani. Ewentualnie obie te rzeczy na raz. Rozmowa zdawała się iść z chwili na chwilę coraz gorzej, i gdyby nie zafiksowała się tak bardzo na tym, co się stało i jak się zakończyło, pewnie parsknęłaby śmiechem. Z boku musieli wyglądać komicznie, kiedy tak niezgrabnie próbowali rozeznać się w temacie, jednocześnie nie chcąc niczego mówić wprost... i co gorsza, nie mając o owym temacie zielonego pojęcia. — Więc dlaczego... — westchnęła. Nie wiedziała, czy to logika Ceda tak ją teraz przerastała, czy był to ogólny problem mężczyzn. Pokręciła głową i nawet lekko się uśmiechnęła, może za sprawą czegoś, co dosłyszała w jego głosie, a może przez pochodzące z różnych źródeł upojenie, które nie pozwalało jej zbyt długo się boczyć. — Nieważne, mamy chyba odpowiedź. Miała obrócić się, żeby sprawdzić, czy za nią idzie, ale zawołał ją, zanim zdążyła to zrobić. I tym razem nie brzmiało to ani ciepło, ani miękko. Chciałaby powiedzieć, że obróciła się na pięcie z godnym podziwu refleksem, ale niestety było to dość wolne i mocno chwiejne. Właściwie omal nie straciła równowagi. Nie słyszała też samego wypadku, zbyt głęboko pogrążona w wirujących myślach. Nawet gdyby upadła, skończyłaby lepiej niż Ced i ten drugi, który wziął się nie wiadomo skąd. — Jasna cholera — niezgrabnie zebrała się do biegu, cudem nie zaliczając gleby; tego by tylko teraz brakowało — co tu się stało? Zwariował pan? Niech pan patrzy gdzie lata, co to za loty o tej porze, po ciemku — ofuknęła nieznajomego mężczyznę bez mrugnięcia okiem i nawet nie poplątał jej się język. Była wściekła, bo przez niego ucierpiał Ced. Różne rzeczy były w stanie ją odpalić, ale godzenie w jej bliskich było w tym szczególnie skuteczne. Kucnęła przy nim i starała się jakoś pomóc, choć nie miała pojęcia jak. Przede wszystkim dopilnowała, żeby miotlarz od siedmiu boleści jak najszybciej z niego zszedł, potem zaczęła go oglądać. — Nawet na trzeźwo bałabym się próbować coś tu leczyć — powiedziała dość szybko, bo przecież znała swoje możliwości uzdrowicielskie i wiedziała, że i on miał na ich temat kiepskie zdanie. Był podrapany, poobijany i nie zdziwiłaby się, gdyby był również połamany. A o tym, co mogło się zadziać w środku, nie miała żadnego pojęcia, za to multum niedobrych przypuszczeń. Może panikowała, a może wyjątkowo zachowała trzeźwość umysłu, ale przyznała rację temu drugiemu nieszczęśnikowi. — Lecimy do Munga — zarządziła tonem nieznoszącym sprzeciwu. W tym wszystkim na myśl nie przyszło jej jednak wezwanie pomocy, a teleportacja. Dokładnie ta metoda, w której od samego początku była absolutnie beznadziejna. Ta sama, którą na egzaminie poprawiała dziewięciokrotnie. Ta myśl nie tylko pojawiła się w jej głowie, ale na domiar złego uznała ją za słuszną i jedyną możliwą. A żeby było jeszcze śmieszniej, miotlarz również nie wyglądał najlepiej, a sumienie nie pozwalało jej tak po prostu go tu zostawić. Przygryzła wargę, jakby próbując przypomnieć sobie zasady działania, po czym złapała obu za ręce i przeniosła ich, choć, rzecz jasna, nie tak do końca w całości...
Dlaczego podróż do Munga w niczym go nie zaalarmowała, a nawet imponowała mu ta decyzja, kiedy Holly podjeła ją w chwilę, po wstępnych oględzinach stanu ich oboje? Miotlarza i samego Ceda. Nie miał pojęcia, ale wypił odpowiednią dawkę alkoholu, żeby nie dostrzec potencjalnych zagrożeń. Jednym z nich mogło być rozszczepienie, chociaż Ced już teraz czuł się jak rozszczepiony, mimo, że prawdopodobnie był jedynie poobijany. Nawet w tym stanie, widząc zachowanie Hollywood, chwycił ją uspokajająco za dłoń. Nie wiedział, czy istniał scenariusz, w którym mogłaby zademonstrowac swoją wilą stronę na nieszczęśniku, który spowodował wypadek, ale wolał tego nie sprawdzać. Dlatego splótł ich palce razem jeszcze zanim sama sięgnęła po jego rękę i przejechał kilka razy kciukiem po wierzchu jej dłoni. Chwilę później żołądek obrócił mu się do góry nogami i chyba nawet przedarł na pół, ale jakie były tego szczególowe konsekwencje, tego dowiedział się już w Mungu.
zt +
Sid Carlton
Wiek : 29
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : ciemna karnacja, czarne oczy, dużo cudacznych pierścionków na palcach
Pierwsze dni września były ciężkie nie tylko dla rozleniwionych po wakacjach uczniów, ale też dla nauczycieli, a że Sid nie był profesorem z powołania i zdecydowanie tęsknił za długimi, wolnymi wieczorami na Podlasiu, to rzucona spontanicznie propozycja Issy'ego by wybrać się na piknik poza Hogwart spadła mu jak z nieba. Zamierzali rozłożyć się na jakiejś uroczej polance w słynnym, dolinogodryckim rezerwacie, przy wejściu jednak przydybał ich jakiś wyjątkowo naburmuszony jegomość, chyba leśniczy czy inny Shercliffe, który oświadczył że teren został zamknięty ze względu na inwazję wszy różdżkowych. Brzmiało to na tyle zniechęcająco, że posłusznie oddalili się z powrotem w stronę centrum, bo po co ryzykować, że jakieś robale im się zalęgną w magicznym sprzęcie; na miejsce pikniku został więc wytypowany okoliczny park. Przycupnęli gdzieś pod drzewami, z dala od spacerujących alejkami czarodziejów i Sid zajął się pieczołowitym rozkładaniem przyniesionego ze sobą kocyka w gustowny, orientalny wzór, który dodatkowo został przez niego specjalnie na tę okazję podrasowany zaklęciem poduszkującym, więc sprawiał wrażenie, że siedziało się na najwygodniejszym fotelu świata. Oprócz tego, przyniósł ze sobą wspaniałe winko przywiezione jeszcze w wakacje prosto ze swojej równie wspaniałej ojczyzny i to by było na tyle, bo kwestie jedzenia zostawił swojemu kompanowi. W razie czego, uważał że wino w zupełności wystarczało, bo na pikniku i tak najważniejsze było odpowiednie towarzystwo i okoliczności przyrody, a oba te warunki zostały jak najbardziej spełnione. - Cudownie - ocenił, od razu wygodnie się kładąc, gotowy na stuprocentowe wyluzowanie się. Cisza, spokój, gdyby jeszcze zaszło słońce, to byłoby idealnie. Rozmarzył się: - Możemy nie wracać do zamku? Tam co chwilę czyha jakaś pułapka, a to gównobomba, a to rozwrzeszczana młodzież... A tu jest tak spo... - w tym momencie na horyzoncie pojawił się facet handlujący przekąskami i zaczął się wydzierać, że "kawa herbata lizaki gorąca czekolada popcorn" -...no, jednak nie - skwitował i podniósł się jednak do pionu, wytrącony z relaksu i zerknął na handlarza sceptycznie - Może powinniśmy coś od niego kupić, żeby się zamknął.
Szczerze mówiąc wakacje na Podlasiu były dla mnie mało wakacyjne. Bardzo dużo szyłem w najróżniejszych miejscach, by zapełnić swoją kieszeń, czasem Sid towarzyszył mi nawet w tych zajęciach. Dzięki cięższej pracy w wakacje udało mi się w końcu wyjść na prostą i moje fundusze znacznie się polepszyły, ale za to ucierpiało życie towarzyskie oraz kompletnie zapomniałem o tym, że miałem na tym wyjeździe odpocząć. Stąd jak tylko wróciliśmy zaproponowałem Sidowi, że w końcu się gdzieś wybierzemy bez żadnych tkanin, tylko z piknikowym koszykiem. korzystając ze zbliżających się ku końcowi już ciepłych dni, ubieram się w jedną ze swoich lekkich szat, ze smutkiem uświadamiając sobie że niedługo już będę musiał być znacznie bardziej zakryty. Odkrywamy, że nasz początkowy kierunek musi zostać zmieniony, więc po prostu idziemy do parku, by rozłożyć się z kocykiem. Ja również zaoferowałem się, że przyniosę jedzenie i chociaż kucharzem jestem nienajgorszym - sam nic nie zrobiłem, tylko poszedłem do Genowefy i gaworząc sobie wesoło z nią patrzyłem jak robi mi babeczki; wykorzystywałem w pełni nasze pogodzenie się. Siadam na super wygodnym kocu, co zauważam na głos, pytając skąd taki ma. - Mam to! - oznajmiam i wyjmuję z mojej torby przekąski razem ze słodkimi wypiekami. - Są na pewno pyszne, bo Gwen robiła - dodaję z uśmiechem i stawiam je na środku kocyka. Słucham rozmarzonego gadania Sideusza, kiedy nagle jakiś ziomek ziomek zaczyna krzyczeć obok nas. - Racja, ja pójdę - oferuję się i już zrywam się z miejsca, podbiegam by kupić jeszcze więcej jedzenia, a do tego dostaję jakieś gratisowe lizaki. Wracam skocznie na miejsce obok Carltona. - Lewa czy prawa? - pytam Sida by wybrał lizaka, bo nie znam ani ich smaków ani działania.
Pochwalił się oczywiście że niesamowicie wygodny kocyk to jego robota, cały zadowolony że towarzysz docenił jego wysiłki; ostatnimi czasy coraz bardziej wkręcał się w majstrowanie zaklęciami nad różnymi rzeczami, żeby je ulepszyć, może mógłby pomóc i Izydorowi w ociepleniu kusych, prześwitujących szat na zimę, gdyby zaszła taka potrzeba. Chociaż, znając życie, wyglądałby on fenomenalnie nawet w najzwyklejszym zimowym kubraku. Czego to była zasługa - wyjątkowej charyzmy, oryginalnej urody, olśniewającego uśmiechu czy genów wili - Sid nie wiedział, ale nie ulegało wątpliwości, że Izydor miał w sobie coś, co sprawiało że jeszcze trudniej skupiało się przy nim myśli. Został na chwilę sam na kocyku, gdy jego kompan pobiegł rozprawić się z handlarzem; chciał w tym czasie otworzyć i rozlać do eleganckich, plastikowych kieliszków winko, ale zamiast skupić się na butelce, mimowolnie wodził wzrokiem za kicającym po parku jak gibka lunaballa Issym, co skończyło się oczywiście rozlaniem wina i powstaniem paskudnej plamy na kocyku. Całe szczęście, że białej a nie czerwonej, bo kto wie, czy zwykły Chłoszczyść by sobie z tym poradził. Zanim jednak zdążył posprzątać, winowajca całego wypadku powrócił na miejsce i wręczał mu słodycze. - Lewa - wybrał bez namysłu, wyciągając lewą rękę i tak zasiadł z lizakiem w jednej ręce, z winem w drugiej i z całą masą babeczek przed sobą, które rzeczywiście wyglądały jakby wyszły spod ręki profesjonalnego cukiernika, jakim z pewnością była Honeycott. - Jesteś pewny że między tobą a Gwen jest okej, a te ciastka to nie próba otrucia nas? - zażartował, podając rozmówcy drugi kieliszek, ten z którego się przelało, a więc napełniony po sam brzeg. - Fajnie że się dogadaliście - dodał, a chociaż nie był wtajemniczony w szczegóły ich konfliktu poza tym dosyć oczywistym zgrzytem na pamiętnej imprezce u Atlasa, to mógł bez wahania stwierdzić, że to dobrze, że doszli do porozumienia, w końcu u Issy był wspaniałą osobą i Gwen też wydawała się być naprawdę w porządku. W międzyczasie doszedł też do wniosku, że babeczki mogą poczekać, i zajął się rozpakowywaniem tajemniczego gratisowego lizaka.
- Jest cudny. Powinienem wymyślić z takiego materiału jakieś ubranie zimowe! - chwalę nadal Sida i uśmiecham się do niego z aprobatą, by podkreślić to jak jestem pod wrażeniem. Robię jak zwykle wszystko, by przekonać do siebie rozmówcę jak tylko mogę. Wykorzystuję wszystkie sztuczki z mojego rękawa, zarzucam uśmiechami, zakładam prześwitujące szaty, prawię komplementy. Już wystarczająco w swoim życiu byłem mniej lubiany czy odrzucany, kiedy nauczyłem się co zazwyczaj pomaga, daję sobie teraz tysiąc procent kiedy tylko mam do tego przestrzeń. Powiedziałbym, że to głównie z powodu ciepłych uczuć, ale ma to drugie dno - zdaję sobie sprawę, że potrafię niektóre rzeczy zniszczyć w ciągu jednego mrugnięcia powiekami, więc muszę zrobić wszystko by oczarować kogoś jak najbardziej, zanim zrobię coś czego będę żałował. Może powinienem skupiać się, by tych rzeczy nie robić, zastanowię się nad tym. Wydawało mi się, że Sid nie przebywał wcześniej wiele czasu z artystami czy kimś podobnym do mnie, bo nawet teraz kątem zerkam, że wodzi za mną wzrokiem. Pochlebia mi to i przez takie drobne rzeczy, chcę robić wszystko, by zwracał uwagę tylko na mnie. Był ładny, oczytany, spokojny. Oprócz pierwszej rzeczy wydawał się być moim przeciwieństwie, co sprawiało, że byłem bardziej zainteresowany rozwijaniem znajomości. A teraz już uśmiechałem się wesoło i rozsiadam się na kocyku, wcześniej wręczając mu wybranego cukierka. Chichoczę na jego zagadanie o Gwen. - A tak, jasne pogodziliśmy się, zrobiliśmy sobie bransoletki przyjaźni - oznajmiam pokazując krajkę z podlasia na nadgarstku. - Wyjaśniliśmy sobie wszystko i już jest w porządku. Benji też już pewnie nic nie pamięta. - mówię i lekceważąco macham na to ręką, jakbym nigdy nie miał z nim poważnej spiny, po czym rozglądam się za moim alkoholem. - O jak hojnie - mówię o winie i najpierw muszę upić znaczną część, zanim nie odstawię kubeczek na kocyku bez możliwości rozlania. Dopiero wtedy mogę zabrać się za lizaka, którego zakupiłem. Po otworzeniu okazuję się być złoty, więc komentuję że wygląda pięknie. Smak również ma jakiś znajomy, ale nie mogę go sprecyzować. Marszczę brwi z zastanowieniem. - Hm. Co to jest, spróbuj - oznajmiam i wyciągam się do Sideusza przez cały kocyk, podnosząc się z siedzenia i podpierając się na wolnej ręce, by być bliżej. Nie przejmując się, że właśnie wyjąłem lizaka z ust, kieruję go prosto do buzi Sida.
- Koniecznie! I daj mi przymierzyć - odparł bardzo zadowolony z tej wizji. Nabierał się na wszystkie przemyślane zagrywki i wyuczone taktyki Issiego, który zyskiwał jego sympatię w zatrważającym tempie; prawda była taka, że Sid chyba sam nie zdawał sobie sprawy z tego, jak łaknie aprobaty. Środowisko czaronaukowe nie doceniało jego niesamowitych odkryć, uczniowie w większości traktowali wykładany przez niego przedmiot jak bezużyteczny zapychacz planu lekcji, a własny ojciec chyba nie pamiętał że w ogóle istnieje albo gorzej, pamiętał ale nie miał ochoty niczego z tym zrobić. Tak, desperacko potrzebował jakiegoś sukcesu i nawet jeżeli był to tylko błysk podziwu w oczach Izydora i komplementy o zaczarowanym kocyku, nieważne jak bardzo szczere czy wymuszone. Przyjmował je wszystkie bez chwili refleksji nad tym czy rzeczywiście jakkolwiek na nie zasłużył i o co właściwie chodzi jego kompanowi, który obdarzał go taką uwagą. Jak na posiadacza raczej wnikliwego umysłu, zdecydowanie nie popisywał się rozumem gdy w grę wchodził taki czarujący osobnik jak Issy. A może oprócz uwagi brakowało mu też po prostu towarzystwa kogoś, z kim może porozmawiać o czymś innym niż (nieudane) eksperymenty i (niewarte opublikowania) badania, tak jak zwykle to robił z kolegami po fachu. Z Issym tak miło się plotkowało nawet o pierdołach. I tak miło się na niego patrzyło, zwłaszcza w ciepłych promieniach późnoletniego słońca... - Pokaż - wyciągnął bezceremonialnie łapy do bransoletki i obmacał cały nadgarstek jej właściciela - Ładna. Wygląda na porządną. Jest zaczarowana? Zaczyna świecić jak Gwen o tobie myśli czy coś? - zainteresował się, zakładając że bransoletki przyjaźni powinny przejawiać też jakieś inne właściwości niż po prostu ozdabianie ich właścicieli. Zdecydowanie był raczej fanem sztuki użytkowej. - Nie sądzę żeby ktokolwiek mógł zapomnieć takie przygwożdżenie do ziemi, ale grunt że Benji już się nie gniewa - skwitował optymistycznie, a potem zajął się lizakiem. Chciał swoim, ale ten Issy'ego zdecydowanie bardziej przykuwał uwagę luksusowym złotym połyskiem. - O! Pasuje ci do tych kresek, co kiedyś nosiłeś na rzęsach, dlaczego już ich nie robisz... - zauważył, płynnie przechodząc do nieoczekiwanej degustacji cukierka. - Hmm... Twoja ślina? - zaryzykował pierwszy strzał co do smaku, na pewno trafny i zachichotał pod nosem, bo oczywiście że ani trochę mu nie przeszkadzała taka wymiana potencjalnych zarazków, wręcz doceniał że Issiemu też nie. - Nie wiem. Jakby... szafran? W każdym razie, smaczny. A mój... - oddał lizaka z powrotem do ust towarzysza i spróbował swojego - Po kolorze się bałem, że będzie smakował smarkiem trolla, to jest idealnie ten odcień... Ale zalatuje tylko jakimś zielskiem - zrecenzował, również uznając że jest całkiem niezły. A może po prostu nie był wybredny. - Chcesz spró...blalhaih...eee.. - chciał zaproponować, ale tylko coś dziwnie wybełkotał i nie było to nagłe przejście na jego ojczysty język, a dziwna utrata kontroli nad wypowiadanymi słowami.
Nawet nie wiedzieliśmy wobec tego jak cudownie się dobraliśmy. Jeden z nas szuka po prostu aprobaty i uznania u kogokolwiek, nawet jeśli to ma być artysta, który nie zna się ani trochę na jakichkolwiek wynalazkach; drugi zwyczajnie chce by ludzie lgnęli do niego i wybaczali wszystko na każde mrugnięcie przedłużonych rzęs. To z pewnością musi się udać. O i kolejna rzecz, która nas łączyła - nasze przedmioty bardzo rzadko są brane na poważnie! Mi to kompletnie nie przeszkadzało. Ja też nie uważałem, że kariera nauczycielska to moje przeznaczenie. Wystarczyło, że mogłem pomóc ewentualnie tym kilku dzieciakom, którzy faktycznie planowali robić coś artystycznego i wspomóc dobrym słowem czy radami z serdecznym uśmiechem, dając im mnóstwo otuchy! Chociaż każdy wiedział jak trudno wejść na wyżyny w mojej branży, trochę można porównać to do odkrycia naukowego na większą skalę. Uśmiecham się słodko do Sideusza kiedy ten wodzi za mną wzorkiem. Dość szybko zauważyłem, że Sid lubi zapadać w jakieś krótkie drzemki, kiedy niby siedział na miejscu, ale jego umysł błądził gdzieś w gwiazdach, czy nie mam pojęcia gdzie. Bardzo często moim zadaniem było ględzenie tak długo, by sprowadzić go z powrotem na ziemię. Kiedy ten pyta czy jest zaczarowana, robię lekko niezadowoloną minę. - Nie. Robiliśmy te krajki na Podlasiu i coś zrobiliśmy źle, bo nic nam to nie daje... Ale masz rację, coś musimy wyczarować, żeby miały większy sens! - oznajmiam na początku z przygnębieniem, ale prędko rozpogadzam się kiedy przypominam sobie, że jestem przecież projektantem, który czaruje i na pewno coś wymyślę. - A, miał gorsze sytuacje - oznajmiam i wzruszam ramionami, jako ktoś kto widział go w tak fatalnych, pijackich rozróbach, że to było na pewno dla niego nic. Prędko też zajmuję nas cukierkiem, licząc na jakieś odwrócenie uwagi, bo orientuję się że rozmawianie z Sidem o Austerze, a jeszcze słuchanie jak nazywa go Benji, nie jest super komfortowe. Mam nadzieję, że mój kompan rozproszy się i nie będzie drążył jakie tam miał przygody Ben. Patrzę na niego pytająco kiedy wspomina o jakichś kreskach. - Czasem jakieś mam. Lubisz złote? - próbuję zorientować się do czego dąży, z zastanowieniem drapiąc się po rudych lokach. - Fuj! - mówię kiedy Carlton zgaduje smak i uderzam go lekko po głowie. Smak, który nazywa mój kompan niewiele mi mówi i tylko mrugam powiekami jak złota rybka, przyjmując z powrotem swoje lizaka. Szczerze mówiąc planowałem wziąć teraz to co on wylosował z moich dłoni, ale w momencie kiedy chcę o to poprosić macham niefrasobliwie dłonią, muszę przytrzymać swój kubeczek od winka, a kiedy ten już pyta mnie o spróbowanie, widzę że zaczyna nagle dziwnie bełkotać. Albo ma jakiś wylew, co byłoby bardzo niefortunne. Może jednak to że nie poprosiłem wcześniej o lizaka było jakiś szczęściem? - Eeee? Słucham? Chyba podziękuję za lizaka - oznajmiam ostrożnie, ale zabieram go z rąk Sida. Tylko po to by go rzucić w trawę. - Lepiej też sobie odpuść - radzę nauczony toną magicznego jedzenia, tak jak na imprezie Atlasa.
Biorąc pod uwagę ich motywacje, nic sensownego nie powinno z tego wyniknąć, ale gdyby spytać Sida - albo jakiegokolwiek innego samozwańczego genialnego wynalazcę - pewnie stwierdziłby, że eksperymenty zakończone porażką są tak samo potrzebne jak te udane, bo dzięki nim można skreślić konkretną hipotezę i przejść dalej. A może tylko sobie tak tłumaczył, żeby poczuć się lepiej z tym, jak wiele rzeczy mu nie wychodzi? W każdym razie, nie zastanawiał się w tym momencie głębiej nad tym, czy znajomość z Issym się uda, cokolwiek to nie znaczyło. Na pewno udał im się piknik, trafili na piękną pogodę i przyjemne miejsce na trawce, czego chcieć więcej? Na pewno nie wnikania w szczegóły tajemniczych przygód Bena, z których to Sid zrezygnował bynajmniej nie z grzeczności, bo niekoniecznie dostrzegł dyskomfort rozmówcy związany z tym tematem i zdrobnionym bezmyślnie imieniem, a raczej z braku większego zainteresowania osobą mężczyzny. W końcu w jego oczach Auster był tylko poznanym przelotnie, niezbyt przyjemnym gościem z imprezy, z którym prawdopodobnie jego ścieżki już się nie skrzyżują, bo i gdzie? Błogo nieświadomy zawiłości relacji łączącej tę dwójkę, skupił się najpierw na krajkach, ochoczo przytakując na pomysł ulepszenia krajanek zaklęciem, a potem - na lizakach, chociaż gdzieś w międzyczasie zdążył jeszcze zahaczyć o wspomnienie makijażu Issiego, który jakoś wyjątkowo zapadł mu w pamięć, bo był złoty a skromny. - Nie wiem, ale tobie pasowały - odparł, właściwie nie dążąc tą wzmianką do niczego konkretnego; i dobrze, bo po chwili kompletnie stracił zdolność wysławiania się. Nie żeby był jakiś wybitnie elokwentny, ale teraz to już przeszło czarodziejskie pojęcie, bo zaczął bełkotać jak pijany skrzat. Na szczęście nie był to wylew, a tak mu się przynajmniej wydawało. Dla pewności, ze ma kontrolę nad pozostałymi kończynami pomachał rękami przed twarzą Izydora, który wykorzystał ten moment na odebranie mu lizaka. Zabełkotał coś równie mądrego co wcześniej, pod koniec zdania odzyskując wreszcie władzę w języku: -...akbym już miał dodawać eliksir do jedzenia, to jakiś ciekawszy niż bełkoczący... No chyba, że nic tam nie było, a ja mam jakieś uczulenie na angielski cukier... Hm... A zobaczę, co w nim właściwie jest - stwierdził zaskakująco rzeczowo, przepił smak lizaka łyczkiem wina, a następnie oddał swój kubeczek Issiemu i wstał z zamiarem udania się na poszukiwania wyrzuconego w trawę cukierka. - A, dzięki że mnie uratowałeś, jakbym zeżarł całego to kto wie jak długo by trzymało... chociaż, czy to by było takie złe... Zaprezentowałbym po prostu lekcję z patronusa, czy coś... Hm - rozważał trochę do Izydora, trochę już sam do siebie, oddalając się powoli w stronę lizaka, ze wzrokiem wbitym w ziemię i myślami z patronusem prowadzącym astronomię - i wtedy wydarzyła się tragedia. Znienacka, z impetem wleciał w niego jakiś nadgorliwy i ewidentnie niewprawiony w boju miotlarz (najprawdopodobniej któryś z Baxtertów, bo kto inny szarżowałby tak nierozważnie w parku?), posyłając Sida od razu do piachu. Znaczy w pobliskie krzaki, w które wpadli oboje, mocno poturbowani i pewnie jeszcze mocniej zdziwieni. Sid znów coś tylko niezrozumiale wybełkotał, bo trzonek mocno uderzył go w czoło, aż na chwilę zapomniał jak się mówi, gdzie jest i jak się nazywa. Nie miał nawet nadziei że Issy przybiegnie na ratunek, bo szczerze mówiąc, zapomniał że był tu z nim.
Issy Rain
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : piegi, septum, rude loki, pachnie masłem shea, chodzi w kolorowych szatach czarodziejskich;
Może to ja powinienem się przejąć faktem, że Sid marnuje poświęca tyle czasu na różne mniej lub jeszcze mniej przydatne wynalazki, a nie kwapi się porozmyślać chwilę nad kwestią naszej relacji. Chociaż w obecnej sytuacji było mi to raczej na rękę kiedy tak casualowo spotykaliśmy się, nazywając nasze spotkanka czasem randkami, ale potem wracając do domu jakby nigdy nic. Myślę, że gdyby ktoś inny był moim towarzyszem, zadałby mi jakieś pytanie czemu w zasadzie jestem tak powściągliwy. Bo przecież chyba całym sobą widać było, że do najbardziej cnotliwych we wsi nie należę. Ale na moje szczęście Sideusz wydawał się być bardzo spokojny jeśli chodzi o jakikolwiek rozwój relacji. Mogłem to zrzucić na jego charakter i fakt, że lubi sobie błądzić myślami wszędzie, tylko nie w prawdziwym życiu, a może po prostu nie byłem dla niego aż tak atrakcyjny, by próbować zaciągać mnie do łóżka jak najszybciej, a jedynie badał grunt. Raczej nie miałem o sobie wysokiej samooceny w tych kwestiach, więc zakładałem, że prawdą jest ten drugi powód, chociaż staram się o tym nie myśleć zbyt często. Przynajmniej nie miałem na sumieniu więcej niż mogłem mieć. Póki co jednak uśmiecham się łagodnie kiedy ten komplementuje mój makijaż. Już chcę zarzucić jakimś filuternym tekstem, ale ten zaczyna bełkotać niezrozumiale, więc romantyczny moment zniknął zanim zdążył się pojawić. A ja chichoczę z tego co przytrafiło się Sidowi. - A co byś dodał? - pytam zaciekawiony co to niby by mógł wymyślić. - To na pewno ten cukier - dodaję jeszcze mądrze i podążam wzrokiem za odchodzącym mężczyzną. - Lekcję z patronusa? Naprawdę teraz nie wiem czy dalej jesteś pod wpływem eliksiru czy o co chodzi? - pytam zdumiony jego rozważaniami i w tym momencie stwierdzam, że rozłożę się bardziej na kocyku skoro tak. I jakimś cudem robię to w idealnym momencie, by nie zostać staranowany przez nieznajomego miotlarza. Ten śmiga dosłownie w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą siedziałem, aż moją szatę podwiewa lekko. Zamieram z przerażenia i już mam krzyczeć do Sideusza czy to widział, ale ponieważ ja nie zatrzymałem tego rajdowca - zrobił to za mnie Carlson. - SID - krzyczę i zrywam się z miejsca. Ignoruję fakt, że mogę zniszczyć swój boski strój i wbiegam w krzaki za moim kompanem. - ŻYJESZ? - pytam i udaje mi się przedrzeć do niego przez krzaczory. Klęczę przy nim i podnoszę dłonie z zawahaniem, bo nie wiem czy mam go podnosić, a jeśli nie - gdzie dotknąć żeby nie bolało. W końcu wybieram jego dłoń, łapię i ściskam lekko, jakbym mógł tym pomóc, na razie ignorując tego pijanego kierowcę miotły. Ludzie po prostu padali przy mnie jak muchy, jak nie Danny to Sid.
______________________
Sid Carlton
Wiek : 29
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : ciemna karnacja, czarne oczy, dużo cudacznych pierścionków na palcach
Był bardzo spokojny nie tylko jeśli chodziło o rozwój relacji, ale chyba w każdym możliwym aspekcie życia. Nikogo nie powinno to dziwić, w końcu jego największa życiowa pasja polegała na siedzeniu i gapieniu się w teleskop, a prowadzone badania dotyczyły rzeczy tak odległych i niezbadanych, że potrzeba było naprawdę dużo czasu, by zobaczyć jakiekolwiek efekty. Można było nazwać to cierpliwością, której miał aż zanadto, można było też uznać to za opieszałość, chyba zależało od sytuacji. Nie poświęcał wiele refleksji prawdziwemu życiu i temu co działo się dookoła, bo wolał rozmyślać o kosmicznych dyrdymałach, ale nawet on zdążył się zorientować, że faktycznie to nieco paradoksalne, jak Issy z nim flirtuje i wprost zaprasza na randki, a potem nie robi żadnych poważniejszych ruchów, ograniczając się do zalotnych komplementów i okazjonalnego łapania za rękę, zupełnie jakby coś go powstrzymywało. Nic jednak nie mówił, nie naciskał i nie narzucał się, bo nie traktował takiego stanu rzeczy jako problemu. A może zwyczajnie mu to odpowiadało? Takie powolne rozwijanie relacji dawało złudzenie, że może być czymś głębszym niż tylko przelotną przygodą opartą na pociągu fizycznym, a chociaż nie był jeszcze na takim etapie żeby myśleć o ustatkowaniu się i adoptowaniu dzieci, to uważał że zwyczajnie m i ł o byłoby, gdyby ktoś dla odmiany zainteresował się jego osobą i zechciał faktycznie poznać przed przejściem dalej. I naprawdę myślał, że Issy ma taki zamiar. Zastanowił się chwilkę nad potencjalnym eliksirem, który dodany do słodyczy zrobiłby na nim większe wrażenie niż ten bełkoczący i szybko doszedł do wniosku że: - Otwartych zmysłów... albo płynne szczęście - i ruszył w poszukiwaniu zaginionego lizaka, dywagując sobie beztrosko w międzyczasie, za czym Issy najwyraźniej nie nadążał - No... Gdybym nie mógł mówić, bo bym bełkotał, to wysłałbym do klasy wiadomość patronusem i on wytłumaczyłby uczniom lekcję. Że też wcześniej na to nie wpadłem... Chociaż nie jestem pewny czy to by się udało. Patronusy mają jakiś limit znaków w wiadomości? - zastanowił się, zatrzymując na chwilę by to przemyśleć, ale nie zdążył, bo kolejne co zarejestrował to łoskot, ból i gałęzie smagające go po twarzy, gdy wpadał w krzaki. Głos Isiego wykrzykujący jego imię dobiegł do jego uszu dziwnie przytłumiony; jęknął coś, czując dotyk na swojej dłoni i zamrugał kilkukrotnie, by pozbyć się mroczków sprzed oczu. - Umarłem, ale jestem w niebie bo widzę anioła - próbował oświadczyć poważnie, ale zachichotał mimowolnie i skrzywił się zaraz, bo to tylko pogorszyło ból strzaskanego żebra. Podniósł się powoli do siadu, stwierdzając że chyba jest cały, pomijając kilka siniaków i pulsującego bólem guza na głowie. - Mam nadzieję że to był wypadek, a nie atak na tle narodowościowym... Ała... Dobra, chyba nic mi nie jest. Podasz mi różdżkę? - poprosił, bo zostawił ją na kocyku, a pomyślał że może lepiej rzucić kilka czarów leczniczych na te stłuczenia. Tymczasem nierozważny miotlarz, leżący kawałek dalej, też zaczął wychodzić z szoku i jęczeć coś spod przykrywającej go kupki połamanych witek.