Niewielki park na obrzeżach miasta. Składa się z sieci wąskich alejek, niektóre z nich wciąż wyłożone są kocimi łbami jak za dawnych czasów. Eleganckie ławeczki umożliwiają wypoczynek pod rozłożystymi drzewami w słoneczne dni, a wieczorami klimatu i uroku dodaje światło żeliwnych latarni. Są to tradycyjne, gazowe latarnie, które co wieczór zapala specjalnie zatrudniony ku temu, miejski skrzat zwany małym latarnikiem.
Kości wydarzeń:
1 - Podbiega do Ciebie/was psidwak. Nie ma obróżki, a w pobliżu nie widać nikogo, kto by go szukał. Rzuć literką. Spółgłoska - Właściciel znajduje się w kolejnym poście. Samogłoska - psidwaczek został porzucony. Możesz go przyjąć jeśli osiągniesz odpowiednią ilość punktów z ONMS lub dać komuś kto ma. 2 - W zamyśleniu przechadzając się alejkami wpadasz na lecącego czarodzieja. Wielka kraksa, sportowiec ląduje w krzakach razm z wami. Obydwaj potrzebujecie pomocy! Jeśli macie co najmniej 5 punktów z Uzdrawiania możecie się nareperować. Jeśli nie - musicie napisać posta w Mungu lub sprawdzić do waszego wątku kogoś żeby mu pomóc. 3 - Sprzedawca w budce ze słodyczami zachęca Cię żywo do podejścia w stronę okienka. Mówi, że od dziś sprzedaje lizaki w zupełnie nowym smaku i oferuje Ci dwa na spróbowanie! Jaki magiczny efekt będą miały? Rzuć kostką na eliksir i sprawdź co Cie czeka. 4 - Udałeś się na relaksujący spacer, ale zaczął padać deszcz. Szybko podbiegasz do pierwszego z brzegu przechodnia, by użyczył Ci swojej parasolki, inaczej przemokniesz do suchej nitki! 5 - Spiesząc przez park z pracy do domu nagle zauważasz brak kluczy w kieszeni. Musiały Ci gdzieś wypaść! Dobrze byłoby kogoś poprosić o pomoc w szukaniu.
Rzuć kością:
parzyste - udało się, leżały kawałek dalej na alejce nieparzyste - niestety, nigdzie nie możecie ich znaleźć, okazuje się, że ktoś zrobił Ci psikusa i obrzucił klucze klątwą niespodziewanej teleportacji, więc umykają przed Tobą po całym parku! Żeby je znaleźć musisz napisać tu 4 posty. Jeśli tego nie zrobisz - zapłać 50g za zmianę zamku.
6 - Idąc skrótem pomiędzy alejkami słyszysz za plecami niezadowolony głos karcący Cię za deptanie zieleni. Przyspieszasz kroku by uciec z miejsca zbrodni, ale w krzakach dopada Cie Skrzat Bobo, który ma zły dzień i uparł się by akurat Tobie utrzeć nosa! Jeśli przeprowadzisz konfrontacje ze skrzatem na co najmniej 3 posty i będziesz miał z kostek k100 wynik 100 lub więcej - dostajesz punkt z ONMS. Możesz rzucać kostką w każdym poście walki z Bobo. Raz do wyników możesz dodać wszystkie swoje punkt z ONMS.
Autor
Wiadomość
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Nie miał pojęcia w jaki sposób Raffaello podchodził do swoich klientów, natomiast na próżno byłoby szukać kogoś, kto potraktowałby jego fryzurę z większą dbałością niż ten oto tutaj wirtuoz nożyczek. Nigdy jeszcze nie wyszedł od młodego Swansea niezadowolony, a po każdej wizycie jego włosy jeszcze przez dłuższy czas olśniewały blaskiem. Najwyraźniej nazwisko zobowiązywało, a poczucie estetyki przekazywane było w łabędzim rodzie z pokolenia na pokolenie wraz z matczynym mlekiem. – Nawet mi o tym nie mów… – Popatrzył na kompana spod byka, zastanawiając się czy stać by go było na tego rodzaju dowcip. – Chyba zaczynam rozumieć dlaczego mówi się, że nie należy denerwować swojego fryzjera. – Mruknął również rozbawionym tonem, wymownie unosząc przy tym brew. Żartował, ale w każdym żarcie można było odnaleźć krztynę prawdy, a na Paco na wszelki wypadek wolał nie nadepnąć swemu druhowi na odcisk. – Czemu nie? Zapraszam… ale wtedy musisz skosztować któregoś z moich drinków. – Zachęcił go z uśmiechem, wszak za barem czuł się nad wyraz swobodnie, a z tego względu gotów był mu zaproponować kompozycje smakowe we wszystkich kolorach tęczy. - Jak zwykle, kiedy za organizację zabiera się burmistrz i jego świta. – Westchnął głośno, nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz narzekając na niekompetencję władzy w wiosce położonej w Dolinie Godryka. Niestety do stołków zwykle pchali się ci, którzy nigdy nie powinni się na nich znaleźć. Na szczęście Swansea przebywał tu nieco dłużej i mniej więcej zorientował się w atmosferze panującej na placu budowy, toteż Morales postanowił zdać się na jego wyjaśnienia, po których sam chwycił różdżkę i prostym niewerbalnym zaklęciem przenosił kolejne deski na drugi, nie tak pokaźny jeszcze stos. – Prawdopodobnie tak, choć to zależy od terminu i zaproszonych gwiazd. Masz jakieś przecieki? – Podpytał znajomego, kiedy nagle rozmowę przerwał im ubrany w roboczy strój mężczyzna. – Eee, wy dwaj wyglądacie na rozgarniętych. Przejdźcie pod fundamenty sceny. Dave pokaże wam plany i pozbijacie deski według konstrukcji. Nie potrzeba nam kolejnych tragarzy. – Szczęśliwym albo nieszczęśliwym trafem Raffaello i Paco otrzymali instrukcje od faceta, który najprawdopodobniej pełnił tutaj rolę swoistego rodzaju kierownika budowy, a może i nadzoru burmistrzowskiego.
Raffaello Swansea
Wiek : 33
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
C. szczególne : Lawendowo-waniliowy zapach, zadbane loki, dużo biżuterii
- Lepiej późno niż wcale - pochwalił go lekko, całkiem pewny tego, że jako fryzjer powinien mieć zasłużone „lepsze” traktowanie, nawet jeśli pewnie obaj doskonale wiedzieli, że Raffaello nie byłby w stanie zemścić się kosztem czyichś włosów, niezależnie od tego czy miałoby chodzić jedynie o zmianę estetyki, czy coś faktycznie szkodliwego czy nawet niszczącego. - No cóż, skoro nalegasz - zgodził się uprzejmie, wtykając na chwilę różdżkę w wysokiego koka zadbanych loków, żeby móc wygodniej poprawić rękawy swojego płaszcza; właśnie na taką obietnicę drinków liczył, zawsze gotów do odprężenia się w jakimś ciekawym czy przyjemnym miejscu, a salazarowy hotel definitywnie uznając za jedno z nich. Dodatkowo też zwyczajnie cieszyło go, że dalej dostaje taką opcję, bo jednak po oficjalnym przeprowadzeniu się do Wielkiej Brytanii nie był pewny, czy nie stracą kontaktu - nie musiał już robić przystanków w hotelu przy każdej okazji odwiedzania rodziny, kiedy nie chciał gnieździć się w przepełnionej rezydencji. - Złe doświadczenia? - Zainteresował się, samemu raczej nie mając za często bliższego kontaktu z radą Doliny Godryka. Wiedział tyle, co mógł sam zaobserwować, kiedy jeszcze tu mieszkał - albo tyle, ile rodzina mu powiedziała, gdy Swansea próbowali jakoś raz za razem zabłysnąć. - Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia… kojarzę tylko The Charmberries, bo są chyba dość głośno reklamowani - wyjaśnił, wzruszając lekko ramionami, przez co też przenoszone przez niego deski opadły na swoje docelowe miejsce z nieco głośniejszym hukiem. Uniósł zaciekawione spojrzenie na nieznajomego i skinął głową, chętnie udając się w nowe miejsce, chociaż wcale nie będąc pewnym jak dobrym pomysłem jest zatrudnienie ich do budowania konstrukcji. Dave okazał się być bardzo sympatycznym, chociaż nieco małomównym mężczyzną, który najpierw pokazał im plany właściwie bez słowa, a później wreszcie wydusił z siebie radosne podsumowanie. Potem obiecał kręcić się gdzieś obok i zapewnił, że w razie czego służy pomocą. - Rozumiem, że to jakieś cięcia po kosztach, ale ja bym chyba nie chciał występować na scenie, którą magicznie budowali amatorzy… - Mruknął cicho do swojego towarzysza.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Przywiązanie Raffaello do klientów i ich fryzur podpowiadało mu, że nie musi obawiać się raczej tego, że po którejś wizycie wyjdzie od niego z platynowymi albo co gorsza soczyście różowymi kosmykami, chociaż Paco nawet względem przyjaciół wolał kierować się zasadą ograniczonego zaufania, a skoro temu tutaj powierzał po części odpowiedzialność za własny los i aparycję, to zdecydowanie wolał dmuchać na zimne. Zamiast testować cierpliwość swojego amigo, bądź grać na jego nerwach, wolał zatem wkupić się w jego łaski propozycją drinka – niekoniecznie tego kolorowego i z palemką, ale otwarty był na rozmaite gusta swoich gości – oraz wspólnego skorzystania z wielu innych rozrywek, jakie oferował prowadzony przez niego hotel. Przynajmniej z częścią z nich Swansea prawdopodobnie zapoznał się już przy okazji wynajmu pokoju podczas licznych odwiedzin na brytyjskich wyspach, ale Salazar był święcie przekonany, że nie posmakował jeszcze wszystkich barmańskich, jak i kulinarnych propozycji… poza tym zawsze miło było spędzić czas w doborowym towarzystwie przy szklaneczce szlachetnego trunku. - Powiedzmy, że to przyjaźń z rozsądku, ale bez cienia sympatii. – Nie łączyły go żadne bliższe relacje z burmistrzem, ale kilkukrotnie mieli szansę, a raczej wątpliwą przyjemność, współpracować ze sobą przy organizacji różnego rodzaju wydarzeń kulturalnych. Nie wspominał tych spotkań zbyt dobrze. Nigdy nie potrafił odnaleźć z mężczyzną wspólnego języka i będąc zupełnie szczerym, miał go za skończonego kretyna i buca. – The Charmberries? Nie tak źle… Inferiusy chyba każdy kojarzy. – Mruknął zamyślony, zastanawiając się jakie jeszcze zespoły znajdą się w marcowej ramówce. Nie obraziłby się, gdyby irlandzkim tuzom towarzyszyły również mocniejsze brzmienia. Nadgarstkiem poruszał już mechanicznie, przenosząc kolejne deski z miejsca na miejsce, nawet nie próbując doszukiwać się w tej czynności większego sensu. W końcu kierownik Dave zaciągnął ich jednak do bardziej skomplikowanego etapu robót, jakim okazała się budowa fundamentów, a tutaj potrzeba było już nieco pogłówkować. Facet wręczył im bowiem w dłonie plany, nie siląc się choćby na słowo wyjaśnienia, a Paco potrzebował chwili, żeby w ogóle zorientować się w nabazgranych na pergaminie rysunkach. – Powinni zacząć przyjmować zakłady: runie czy nie runie? – Prychnął pod nosem, ale wreszcie załapał chyba ułożenie belek i desek, toteż machnął różdżką, wznosząc w powietrze kolejne materiały budowlane. Pech chciał, że jeden z przybranych do roboty „wolontariuszy” wpadł na niego nagle z impetem, wytrącając go z równowagi. Morales może i utrzymał się na nogach, ale stracił całkiem kontrolę nad zaklęciem, a jedna z desek runęła wprost na stopę jego łabędziego towarzysza. – Mierda! – Wydarł się ni to do samego siebie, ni to na winowajcę całego zdarzenia, w pośpiechu doskakując do poszkodowanego Raffaello. – Żyjesz? – Zapytał, spuszczając wzrok na jego buty, ale uzdrowicielem to on był marnym, więc zapewne i tak nie zdołałby ocenić skali obrażeń.
Raffaello Swansea
Wiek : 33
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
C. szczególne : Lawendowo-waniliowy zapach, zadbane loki, dużo biżuterii
- A jednak przyjaźń - wytknął mu lekko, chociaż domyślał się, że w tym przypadku ta relacja może się opierać bardziej na zasadzie „przyjaciół miej blisko, a wrogów jeszcze bliżej”. Musiał przyznać przed samym sobą, że to było wyjątkowo miłe spotkanie - było coś pocieszającego w znajomościach, które nie wymagały ciągłej pielęgnacji i które po prostu były, dzięki czemu przypadkowe spotkanie pozostawało przyjemnie naturalne. Nie zmieniało to faktu, że Raffaello już - jak zresztą zawsze w takich okolicznościach - obiecywał sobie w duchu, że znajdzie więcej czasu na utrzymywanie kontaktu z Salazarem, żeby łączyło ich coś więcej niż charytatywna praca dla nielubianego bądź nieznanego burmistrza Doliny Godryka. Mógł tylko dziękować w duchu za to, że zarówno fryzjerstwo jak i hotelarstwo miały szansę ułatwić mu spełnienie tego postanowienia. - Nie wiem czy to muzyka będzie tutaj najważniejsza - przyznał. - Wydaje mi się, że dużo osób tutaj przyjdzie dla samej atmosfery koncertu, a przede wszystkim - Dnia Świętego Patryka, bo to się raczej zawsze kojarzy z dobrą imprezą. Organizujesz coś w hotelu? - Zainteresował się, bo wcale nie był pewny czy tu przyjdzie, ale niekoniecznie ze względu na nawał pracy - mógł zatem zaplanować sobie coś innego. - Runie - mruknął sceptycznie, bo kiedy już sam zabrał się za konstrukcję, to nie do końca potrafił tym fundamentom zaufać; uwielbiał transmutację, radził sobie z zaklęciami użytkowymi, ale nie był złotą rączką i takie majsterkowanie raczej nie było w strefie jego komfortu. Zaaferował się nieodpowiednio układającymi mu się deskami, więc kompletnie nie zauważył co dzieje się u Salazara; dopiero tępe uderzenie przywróciło go do rzeczywistości i Raffaello gaspnął w najszczerszym zaskoczeniu, zaraz już całkiem tracąc dech. - Merlinie- żyję - zapewnił przyjaciela, po tym jak już zaklęciem przeniósł deskę jak najdalej od siebie. Przestąpił z nogi na nogę, próbując jak najszybciej pozbyć się bolesnego mrowienia. - Miałeś nie denerwować fryzjera - wyrzucił mu z rozbawieniem, pochylając się jeszcze do pieczołowitego przetarcia zabrudzonego czubka buta. - Nie obiecuję, że się nie zemszczę… - dodał, pozerkując na niego niby groźnie; był jednak Puchonem i miał świadomość, że atak deską był przypadkowy.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
- W interesach trzeba zawierać różne przyjaźnie… – Pokiwał głową ze zrezygnowaniem, wzruszeniem ramion starając się jednocześnie zamknąć niewygodny temat relacji z mężczyzną zarządzającym wioską położoną w Dolinie Godryka. Wspomnienie tępej mordy burmistrza zagrażało bowiem podburzeniem dobrego nastroju wywołanego przypadkowym spotkaniem z zaprzyjaźnionym fryzjerem. Zdecydowanie wolał towarzystwo łabędziego druha, które zresztą zawsze poprawiało mu humor. Miał wrażenie, że wokoło tego gustownego koka unosi się niezwykle przyjazna aura, a pozytywne nastawienie Raffaello do świata i ludzi udzielało się również i jemu. Potrzeba było mu w życiu takich luźnych pogawędek, zupełnie innych niżeli kurtuazyjne rozmowy na salonach podsycane fałszywymi pochlebstwami i sztucznym uśmiechem. Miał nadzieję, że nie ograniczą się do charytatywnej pracy, a najbliższa wizyta w El Paraiso stanie się zaczątkiem do odbudowania więzi i utrzymania regularnego kontaktu. - Niektórym wystarczy do szczęścia odrobina irlandzkiej whiskey albo zielonego piwa. – Przyznał mu rację. Muzyka nie była najważniejsza i nawet gdyby władze wioski zaprosiły kilka nieznanych zespołów, czarodzieje i tak zalaliby pewnie teren festiwalowy. Zresztą po ostatnich wydarzeniach związanych z odkryciem Camelotu i wszechobecnymi klątwami ludziom potrzeba było jakiejkolwiek rozrywki, byleby tyko oderwać się od codziennych problemów. – W tym roku tylko turniej krwawego barona. Nie miałem głowy… zawalony jestem papierami, do tego wiele problemów z kontrahentami… jeżeli mam być szczery, to czuję się wykończony. – Westchnął z rozczarowaniem, chociaż może to i lepiej wyszło, że nie zajął się organizacją żadnego większego wydarzenia, które z imprezą plenerową prawdopodobnie przegrałoby w przedbiegach, zwłaszcza kiedy główną atrakcją wieczór miał być koncert naprawdę słynnego i szanowanego zespołu. - Runie. – Potwierdził rozbawionym tonem, odkładając skomplikowane rysunki na bok. Miał nadzieję, że właściwie zrozumiał lakoniczną instrukcję, która znalazła miejsce na samym dole pergaminu. W końcu chwycił różdżkę, starając się wcielić budowlane plany w życie poprzez spojenie ze sobą układanych konsekwentnie desek, ale przecież nie mogło być tak pięknie, czyż nie? Jeszcze raz omiótł złowrogim spojrzeniem nieszczęsnego młodzieńca, który nie uważał pod nogi, a chwilę później schylał się już nad poszkodowanym kompanem, gotów podać mu pomocną dłoń. – Nie wszystko poszło zgodnie z planem. – Darował mu nieco szerszy uśmiech, widząc że na szczęście nie ma powodów do zmartwień i niepotrzebna będzie wizyta w progach szpitala św. Munga. – Myślę, że w takich okolicznościach powinienem zaproponować nie tylko drinka, ale i kolację. Przyjmiesz przeprosiny? – Mimo że uderzył go przypadkowo, postanowił się za tę nieoczekiwaną napaść zrehabilitować przy okazji umówionych już wcześniej odwiedzin. Na razie jednak musieli odłożyć towarzyskie plany na bok, jeżeli jakkolwiek chcieli się przysłużyć dla dobra społeczeństwa, a raczej pijanych małolatów, których zapewne pojawi się na koncercie najwięcej. – - Zapomnieliśmy o przemalowaniu desek. – Skinieniem głowy wskazał mężczyźnie na pergamin, wedle którego części sceny widoczne z zewnątrz winny przybrać o wiele ciemniejszy, dębowy kolor. Paco zresztą nie czekał na reakcję Raffaello. Poruszył delikatnie nadgarstkiem, farbując kilka belek przed sobą za pomocą prostego, niewerbalnego zaklęcia. – Wypadałoby chyba też wygładzić ostre krawędzie. – Zaproponował, dostrzegając wiele nierówności. Ponownie wprawił więc różdżkę w ruch, tym razem wygładzając drewnianą powierzchnię zastosowanych do konstrukcji materiałów.
Raffaello Swansea
Wiek : 33
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
C. szczególne : Lawendowo-waniliowy zapach, zadbane loki, dużo biżuterii
- Albo zielonej irlandzkiej whiskey - przytaknął mu bardzo poważnym tonem, acz z uśmiechem na ustach, bo ten zdawał się też Raffaello do końca nie schodzić. Wcześniej zakładał, że ta praca będzie nudna i jedynie puchońskie serce zabroni mu szybkiego wymigania się od żmudnych zajęć, ale teraz całkiem przyjemnie spędzał czas i miał poczucie, że nie zniknął, co czasem go zastanawiało, kiedy omijał imprezę za imprezą i wyjazd za wyjazdem, by poświęcić czas na związek, w którym niczego mu nie brakowało - cóż, może poza odrobiną publiczności, na którą dalej bał się sobie pozwolić. - Och, ale Krwawy Baron brzmi świetnie, wieki nie grałem - przyznał beztrosko, absolutnie nie uznając tego za "mało", chociaż też miał świadomość, że Salazar potrafił stworzyć prawdziwe cuda dla swoich klientów. - Nie dziwię się... klątwy, zima - zauważył, bo wydawało mu się, że wszyscy mają ostatnio jakąś gorszą passę. Udało mu się zachować równowagę, więc nie musiał się już na Salazarze wspierać, acz i tak klepnął go lekko w ramię jako bezgłośne zapewnienie, że jest w porządku, chociaż ból do końca nie przeszedł; cóż, obstawiał trochę siniaków i ograniczoną ilość spacerów w najbliższych dniach, ale nie było to nic wartego zmartwień. W gruncie rzeczy Raffaello najbardziej cieszył się z tego, że z wrażenia nie wypluł ani nie połknął żutego liścia mandragory. - Panie Morales... - Uśmiechnął się szerzej, unosząc zaczepnie brew w odpowiedzi na proponowane przeprosiny. - Czyli ta deska to tylko wymówka, żeby zdobyć dla siebie więcej mojego czasu? Niech będzie - przytaknął, przypominając sobie o wcześniej tak beztrosko porzuconej desce i zaraz przenosząc ją zaklęciem na odpowiednie miejsce, pilnując też odpowiedniego scalenia z pozostałymi. - It's a date - potwierdził jeszcze nieco bezmyślnie, kierując się już sugestiami swojego partnera - zmiana kolorów czy detali bardzo mu odpowiadała, w końcu wracali do tych przyjemniejszych, transmutacyjnych zaklęć. - Nie wiem kto przygotowywał te deski, moim zdaniem mają kompletnie różną fakturę... nie tylko krawędzie są do wygładzenia, hm? - Zagadnął, pochylając się na chwilę nad ich dziełem, by przemknąć palcami po tworzonej scenie i sprawdzić, czy wzrok go przypadkiem nie myli.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
- Żartujesz, że barwią już nawet whiskey… – Przekręcił głowę z zaciekawieniem, zastanawiając się czy to prawda, czy może Raffaello stroi sobie z niego żarty, próbując wybadać czy przywiązany do barmańskiej sztuki Morales soczyście zieloną irlandzką uzna za intrygujące odkrycie, czy raczej za profanację i świętokradztwo. Mówiąc zupełnie szczerze, sam nie był pewien. Pozostawał otwarty na nowe, kreatywne rozwiązania, ale nieraz trudno było uciec ramom własnych przyzwyczajeń i nawyków. Nie ukrywał natomiast, że towarzystwo łabędziego przyjaciela znacząco poprawiło mu nastrój i umiliło pracę, którą wcześniej uważał wyłącznie za braterski, acz nie do końca przyjemny obowiązek. Nie miał ochoty uczestniczyć w tych charytatywnych przygotowaniach, ale dzięki tej pogawędce zapominał o upierdliwym przenoszeniu desek z miejsca na miejsce. - Nie posądzałbym cię o pociąg do hazardu. – Mruknął z jeszcze szerszym uśmiechem, dopatrując szans na partyjkę lub dwie któregoś wolnego wieczoru. – Daj spokój. – Machnął natomiast zaraz ręką na samo wspomnienie niedawnych klątw, które na długo dały się czarodziejom we znaki. – Wiekopomne odkrycia często okupione zostają krwią niewinnych. Ciekaw jestem jak wiele osób nadal leczy się na oddziałach magipsychiatrii. Ministerstwo i redaktorzy proroka nie są skorzy do ujawniania takich informacji. Zamiast tego wolą reklamować bogactwo muzeum. – Nie mógł odmówić organizatorom kunsztu, wszak sam wiele razy odwiedzał wystawę o burzliwym wieku dwudziestym, a i miło spędził czas na zamkowych błoniach. Nie podobało mu się jednak to, że konsekwencje wyprawa Lancastera jakby zamieciono pod dywan, skupiając uwagę publiczności wyłącznie na wielkich osiągnięciach i sukcesach. Powiódł wzrokiem za dłonią Swansea klepiącą jego ramię, a i uniósł brew w niemym oczekiwaniu na to, co zwiastuje jego znacznie szerszy, zaczepny uśmiech. – Masz mnie. – Prychnął pod nosem, nie mogąc powstrzymać rozbawienia. – Zbyt wielu pewnie próbowało cię poderwać, chwaląc twoją fryzurę. Wolałem wybrać deskę. – Przyznał, a raczej udawał, że przyznaje się uczciwie do swych niecnych planów. – Chciałem, żebyś na dłużej mnie zapamiętał. – Wyszeptał mu uwodzicielskim tonem na ucho, pochylając się bliżej jego szyi, a jego potwierdzenie skwitował czarującym uniesieniem kącików ust, którym przywrócił poważny wyraz dopiero gdy na powrót zajęli się robotą przy scenie. Kilka transmutacyjnych zaklęć poszło w ruch, ale nie mogli koncentrować się wyłącznie na kwestiach estetycznych, jeżeli rzeczywiście nie chcieli, by drewniana konstrukcja wraz z The Charmberries runęła niczym domek z kart. – Nie tylko. Wypadałoby je chyba wyrównać i wzmocnić podtrzymujące podłoże legary. Widzisz? W tamtym miejscu podłoga już zaczyna się zapadać. – Wskazał mężczyźnie dłonią na wgniecenia parę metrów dalej. Najwyraźniej nie wszyscy przykładali się do swoich obowiązków z takim zaangażowaniem jak oni. Szczęście w nieszczęściu Paco trzymał różdżkę w pogotowiu. Ponownie machnął nią więc kilka razy w powietrzu, naprawiając błędy poprzedników, a i naprostował kilka innych krzywo położonych elementów.
Raffaello Swansea
Wiek : 33
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
C. szczególne : Lawendowo-waniliowy zapach, zadbane loki, dużo biżuterii
- Akurat magicznie to można zabarwić bez zmiany smaku czy zapachu, więc to chyba po prostu taki dość... uroczy akcent? - Zauważył, wzruszając lekko ramionami, bo nigdy się nad tym jakoś bardzie nie zastanawiał - wiedział tylko, że jest taka opcja, bo widział już w kilku sklepach butelki z zielonymi irlandzkimi trunkami, w tym również whiskey, które miały podkreślić nastroje związane z nadchodzącym Dniem Świętego Patryka. - Drobniutki... - uściślił niby niewinnie, może nie będąc jakimś wielkim hazardzistą, ale definitywnie potrafiąc się bawić i mając w tym wystarczająco dużo doświadczenia, żeby wiedzieć co mówi i robi. Spoważniał zaraz nieco, kiwając głową ze zrozumieniem przy wzmiance o konsekwencjach klątw, chociaż w gruncie rzeczy nie dziwiło go, że sprawa ucichła - nie było tak naprawdę kogo winić, bo jednak Lancaster był specjalistą i ciężko byłoby zarzucać mu nieodpowiednie przygotowanie do wyprawy, która przyniosła tyle szkód, które ciężko było później opanować. Raffaello rozumiał, że w takiej sytuacji lepiej pocieszać się ogromnym osiągniętym sukcesem niż poświęcać więcej czasu na okolicznych wypadkach, które przecież nie zniknęły, a dalej jakoś musiały sobie radzić. - Prawda - zaśmiał się, zerkając na Salazara z rozbawieniem; całkiem przyjemnie było się nie martwić, że ktoś źle odbierze te lekkie flirty, skoro obaj znali się już na tyle dobrze, by po prostu wiedzieć, że to nie taka chemia ich łączy. - Czyli chcesz zamaskować wadliwą konstrukcję? Brzmi jak doskonały plan - potwierdził od razu, wmawiając sobie jeszcze w duchu, że ktoś po nich tę scenę sprawdzi i poprawi. Wzmacnianie szło mu średnio, więc w pewnym momencie zostawił końcówkę Salazarowi, samemu wracając do estetycznych aspektów, z którymi radził sobie najlepiej; ostatecznie scena wyglądała naprawdę profesjonalnie i Raffaello dał się skusić nawet do krótkiego przejścia po niej. I chociaż deski się nie zawaliły, to Swansea pożałował tej decyzji ze względu na dalej obolałą stopę... którą postanowił schłodzić natychmiast po powrocie do domu, gdy praca została już zakończona, a Salazar dostał przypomnienie o wysłaniu listu z proponowanym terminem spotkania.
/zt x2
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Poczynania Salazara i Raffaello musiały zrobić wrażenie na pozostałych członkach charytatywnej ekipy budowlanej. Ledwie się pożegnali, kiedy Paco został zaczepiony przez jednego z ubranych roboczo mężczyzn z zapytaniem czy mógłby zjawić się w parku również i pod wieczór, żeby wesprzeć pozostałych przy warzeniu eliksiru neonu. Morales pewnie by odmówił, gdyby nie to że komplement mile połechtał jego ego, usypiając zarazem czujność. Zdał sobie sprawę z wyrażonej nie w pełni świadomie zgody dopiero w drodze powrotnej do hotelu, ale w sumie nie żałował, wszak ostatnio sam poprosił Maximiliana, aby ten pomógł mu nadrobić zaległości i nauczył przyrządzać eliksir wiggenowy. Robota w parku stanowiła więc dobry początek i motywację do sięgnięcia po szkolne podręczniki. Nie czując się tak pewnie i swobodnie w świecie magicznych mikstur, zabrał ze sobą opasłą książkę pełną tych mniej lub bardziej skomplikowanych receptur. Przysiadł na jednej z parkowych ławek, otwierając trzymaną w dłoniach lekturę na rozdziale dotyczącym eliksiru neonu, wpierw natrafiając na informację, że naparu pod żadnym pozorem nie należy spożywać z uwagi na potencjalne zatrucie i zabarwienie skóry. Może i miał braki, które musiał uzupełnić, ale aż taki głupi, żeby degustować eliksir mający zastosowanie jako farba nie był, więc pokręcił jedynie ze zrezygnowaniem głową, przechodząc do bardziej pragmatycznych kwestii, takich jak niezbędne składniki i rozpisany szczegółowo przepis. Na szczęście o ingrediencje martwić się nie musiał – zapewniały je władze wioski, ale już instrukcji musiał poświęcić kilka minut. Eliksir neonu nie był na tyle złożony, co zdecydowanie poprawiało mu nastrój i pozwoliło myśleć z optymizmem o oczekiwanych rezultatach. Na wszelki wypadek nie zamykał księgi, by służyła mu dzielnie, gdyby zapomniał któregoś kolejnego kroku, ale w końcu zdecydował się podejść do stanowiska i uderzyć różdżką o brzeg kociołka, aby podgrzać wodę do temperatury póki co czterdziestu stopni. Na blacie stołu obok przygotował już sobie szklaną fiolkę z gotowym naparem z tykwobulwy, paręnaście owoców dzikiej róży oraz owoc granatu, którym niestety lub nie musiał zająć się samodzielnie. Postanowił zresztą zacząć od przygotowań, za pomocą prostego zaklęcia wyciskając do szklanki sok. Kiedy woda w kotle osiągnęła odpowiednią temperaturę, przechylił ampułkę z naparem z tykwobulwy, przelewając jej zawartość do gotowanej mikstury, a właściwie to jeszcze niegotowanej, bo dopiero teraz ponownie poruszył różdżką doprowadzając wywar do wrzenia i to tylko po to, by zgodnie z recepturą następnie ponownie schłodzić go do pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Dorzucił do cieczy pięć owoców dzikiej róży, mieszając chochlą wpierw dwanaście razy zgodnie z ruchem wskazówek zegara, potem zaś pięć razy w przeciwnym kierunku. Wreszcie przyszedł czas na dolanie soku z granatu i ponowne podgrzanie eliksiru, tym razem do siedemdziesięciu stopni. Na sam koniec dodał do kotła pozostałe różane owoce, odmierzając czas. Według przepisu należało bowiem odczekać pięć minut, a po każdej minucie obniżać temperaturę o kolejne dziesięć stopni aż do wychłodzenia farby, którą potem trzeba było jeszcze chwilę zamieszać. Paco wykonywał zatem kolejne kroki, tak jak nakazywała receptura, z zadowoleniem patrząc na efekty. Jak na tak długą przerwę od magicznych mikstur nie poszło wcale źle. Otrzymał neonowo-różowy eliksir, którego tafla połyskiwała niczym brokat. Nad kotłem unosiły również słodkawe w zapachu opary przypominające aromat gumy balonowej, co jednoznacznie świadczyło o to, że uzyskana farba nadaje się do użytku. Zanim opuścił park, przelał jeszcze eliksir do podstawionych pudełek, przekazując je mężczyźnie koordynującemu działania grupy wolontariuszy, a w nagrodę za sprawną pracę otrzymał jedną porcję uwarzonej samodzielnie farby.
Piątkowe popołudnie nie zapowiadało się wybitnie interesująco. Pogoda wciąż była deszczowa i mglista, co wcale nie sprzyjało inwencji twórczej, ba, przeciwnie — starała się znaleźć inspiracje wszędzie, ale nigdzie jej nie było. I nawet dobre wino, które zakorkowane, w pół opróżnione tkwiło w jej torebce nijak pomagało. Wracała z zajęć rysunku, bo jako Swansea uważała, że szaleństwo artystyczne w jakiejkolwiek właściwie formie będzie najlepszym lekarstwem. Kolorowa parasolka co jakiś czas się obracała, pchana do działania ręką Gryfonki, która również okazjonalnie wdeptywała w kałuże, obserwując, jak woda spływa z kaloszy. Nie był to może strój najbardziej modny, ale widocznie znajdował się na liście rzeczy niezbędnych do mieszkania na wyspach. Krople spadały coraz wolniej, zachmurzone niebo próbowało dać szanse wiosennym promieniom słońca, a ona zaciągnęła się z uśmiechem, odrobinę rozmarzonym nawet, uwielbiając ten krótki moment, gdy przestawało padać. Zapach był wtedy niesamowity. Park był praktycznie pusty, co pozwoliło jej bez skrępowania stanąć na środku jednej z alejek i odchylić głowę do tyłu, odsuwając na bok swój parasol... Nie zdawała sobie jednak sprawy, że niewinny przedmiot stanie się narzędziem zbrodni, uderzającym metalową końcówką w jednego z przechodniów, którego w swoim zamyśleniu nie zauważyła. Podskoczyła w miejscu, ochlapując go nieco wodą z kałuży i obróciła się, odrzucając ostentacyjnie parasol na bok z przerażona miną. - Na Merlina, przepraszam! Wcale nie chciałam Cię zabić... - rzuciła pośpiesznie, przez co włoski akcent zdominował sposób jej wymowy. Wyjęła z kieszeni chusteczkę z małym haftem, wysuwając w jego stronę. Dużo kropel z parasola musiało trafić w biednego chłopaka, co wcale nie pomagało jej w walce z poczuciem winy. - Nie wybiłam Ci oka? Nic Ci nie zrobiłam? Panu, Panu nie zrobiłam. Poprawiła szybko, przygryzając w zakłopotaniu dolną wargę. Bo po Brytyjczykach to nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać!
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
W to piątkowe popołudnie Doliny Godryka sprowadzały go interesy, można rzec, a konkretniej – sesja fotograficzna dla jednego z magicznych miesięczników sportowych, któremu udzielał niedawno wywiadu. Odkąd rozbłysnął bardziej na firmamencie quidditchowych gwiazd, otrzymywał częściej podobne propozycje, a że był dość łasy na atencję, to – o ile czas i inne zajęcia mu na to pozwalały oczywiście – lubił się w takie akcje angażować. Trzeba było wprawdzie nieco się nakombinować, gdyż brytyjska aura pogodowa nie bardzo chciała współpracować i uraczyła ich… deszczem, co było zapewne zaskakujące dla absolutnie nikogo, ale ostatecznie cała sesja okazała się całkiem owocna, choć się mocno przeciągnęła. Po jej zakończeniu rudzielec zdecydował się, tak w ramach złapania oddechu, przespacerować się trochę po tutejszym parku nim powróci do Londynu. Pogoda do pieszych wycieczek niespecjalnie zachęcała, więc niewiele osób kręciło się po parkowych alejkach, a co za tym idzie – mógł liczyć, że nie będzie co kilka kroków zaczepiany przez fanów. Uwielbiał interakcje z kibicami, nie można powiedzieć, że nie, ale momentami potrafiło to robić się ciut męczące. Z dłońmi wepchniętymi w kieszenie bluzy i z kapturem zarzuconym na głowę miarowym krokiem przemierzał jedną z dróżek, kiedy nagle został zaatakowany… parasolem. Niewiele zabrakło, żeby metalowa końcówka tego narzędzia zbrodni zafundowała mu możliwość bardzo realistycznego odgrywania pirata – uchronił go przed tym losem refleks wyniesiony z boisk; sam przedmiot ześlizgnął się bezpiecznie po boku jego głowy, ochlapując go jedynie sowicie deszczówką. Mało tego, wystraszona zdecydowanie bardziej od niego właścicielka parasola dodatkowo ochlapała go wodą z kałuży, gdy w niej podskoczyła z zaskoczenia. Znaleźliby się zapewne tacy, których podobny incydent zdołałby wyprowadzić z równowagi, Ślizgon jednak po krótkiej chwili stania w osłupieniu… parsknął śmiechem, po prostu. — Zabity niechcący parasolem… to dopiero stanowiłoby ciekawy materiał na epitafium, nie powiem — rzucił z żartobliwą nutą pobrzmiewającą w głosie na równi z irlandzkim akcentem, zsuwając przy tym kaptur i dłonią próbując zetrzeć te krople wody, które wylądowały mu na twarzy. Skinięciem głowy podziękował wojującej parasolem nieznajomej za chusteczkę, kiedy ją od niej przyjął, co znacznie ułatwiło sprawę. — Na ile jestem w stanie ocenić, to wszystko mam wciąż na swoim miejscu, więc twoje sumienie może pozostać w tej kwestii czyste. — Pomacał się jeszcze po twarzy, jakby dla upewnienia i błysnął zębami w zawadiackim uśmiechu, zwracając jednocześnie dziewczynie jej własność. — I żaden tam ze mnie pan, proszę, bo zacznę się czuć staro, a wcale nie jestem jeszcze taki stary — dodał, podtrzymując ten swój lekko żartobliwy ton, krzyżując przy tym ręce na wysokości klatki piersiowej i przechylając głowę nieznacznie na bok. — Dość… oryginalny sposób na zaczepienie kogoś, tak swoją drogą.
Wstrzymała oddech, gdy celem jej parasola okazał się widocznie wysportowany młodzieniec, który z pewnością mógłby poczęstować ją czymś bardziej dotkliwym, niż kilka przekleństw. I ten kaptur, który rzucał cień na twarz. A co, jak to ten typek z serii, co Claire mówiła, żeby uważać? Od swojego przyjazdu tutaj zdążyła przekonać się, że Brytyjczycy byli sztywni i nerwowi, bardzo zadufani w sobie, egocentryczni. Jej ciemne oczy z odrobiną przerażenia wpatrywały się w to, co kaptur odsłaniał, twarz, która w pewien sposób wydawała się jej znajoma. A może tylko miał taki charakterystyczny kontur? Być może ze szkoły, gdzie niewiele osób tak naprawdę kojarzyła, a może z całkiem innej rzeczy. Galerii? Niee, gdyby był modelem do portretów dla kogoś ze Swansea, znałaby go. Gdy parsknął śmiechem, ugięły się jej kolana w mieszaninie ulgi i zaskoczenia, aż usta rozdziawiła, ignorując spadające krople z drzew. Reakcja, której jej głowa kompletnie nie brała pod uwagę, a która wcale nie wrzała chęcią mordu. A przecież mogła wydłubać mu przypadkiem oko. Śmiech miał jednak to do siebie, że był zaraźliwy. I z początku niepewny uśmiech coraz szybciej się powiększał, aż w końcu dołączyła do niego, niedbale opuszczając kolorowy parasol w dół. - Nie byłoby chyba tak źle, miałbyś oryginalne i do z rysunkiem parasola? Pan miałby. Aczkolwiek na pomoc medyczną musielibyśmy czekać, bo nie jestem mistrzem magii leczniczej. - odparła ze wzruszeniem ramion, całkiem szczerze i wciąż przepraszającym tonem. Dodała, pośpiesznie sięgając po chusteczkę, bo jej to przyszło do głowy. Co innego miała zrobić? Nawet nie wzięła ze sobą różdżki, a tkwiące w tobołku pędzle na nic się zdadzą, podobnie jak płótna czy szkicownik. - Całe szczęście, poza Twoim epitafium już widzę ten nagłówek w tym.. Jak to jest? Proroku? Tak, chyba tak. "Groźna morderczyni na wolności, uważajcie na zadźganie parasolem w biały dzień." Westchnęła teatralnie, wolną już dłonią zgarniając brązowe pasmo włosów za ucho. Uśmiechnęła się w jego kierunku, chociaż odrobinę nieśmiało, bo wciąż było jej głupio za zaistniałą sytuację. Pomijając nietypowy kolor włosów, który współgrał z oczami niedoszłego (w jej głowie) chuligana, akcent jego wypowiedzi był intrygujący, nie Brytyjski. - Mogę Ci jakoś wynagrodzić ten atak? Nie wiem, mam cukierki w torebce albo tam za rogiem w alejce Pan sprzedaje dobrą kawę, zwłaszcza z posypką na piance. Rzuciła w jego kierunku chyba trochę zachęcona uśmiechem, bo jakakolwiek obawa ewentualnego oberwania rozpłynęła się w powietrzu. Złożyła nawet parasol, grzecznie układając go przy nodze. Nie była nieśmiała, a do tego spędzone we Włoszech lata dawno pozbyły ją wszelkiego skrępowania w poznawaniu ludzi. Nawet w takich okolicznościach! - Nie wyglądasz aż tak staro bez kaptura... Ups, wydało się teraz, że chciałam po prostu Cię poznać.. Znów teatralnie westchnęła, zawstydzając się nieco i tym samym próbując to maskować. Zamiast tego pokręciła głową i roześmiała się, przystępując z nogi na nogę, aby wolną dłoń wyciągnąć w jego stronę. - Yasmine. Tak, żebyś wiedział kogo szukać, gdybyś przypadkiem odnalazł jakieś obrażenia od tego ostrego końca.
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Nawet przez myśl mu nie przeszło, że nieznajoma dziewczyna początkowo wzięła go za jakiegoś typa spod ciemnej gwiazdy, chociaż fakt faktem – przy swojej posturze i z kapturem na głowie mógł sprawiać podobne wrażenie. Trzeba by jednak czegoś znacznie więcej niż niezamierzona próba morderstwa z parasolem w roli głównej, żeby faktycznie go zirytować i sprawić, by pokazał swoje mniej przyjemne oblicze, bo i takie przecież posiadał. Cała ta sytuacja i jej absurd jedynie go rozbawiły, czemu dał upust śmiechem, którym zresztą brunetka mu wkrótce zawtórowała, co pozwoliło nieco bardziej rozładować sytuację. — Na pewno byłoby bardzo oryginalne, zwłaszcza z tym rysunkiem parasola. — Kiwnął głową, a żartobliwa nuta wciąż nie zniknęła z tonu jego głosu. Machnął ręką, gdy wspomniała o pomocy medycznej i swoich marnych umiejętnościach w tym zakresie. — Cóż, na szczęście scenariusz, w którym byłyby potrzebne, nas ominął, więc nie ma co się tym w ogóle przejmować. Parsknął śmiechem ponownie i przytaknął, gdy przytoczyła potencjalny nagłówek prasowy na swój temat, gdyby ta sytuacja potoczyła się w najmniej fortunny dla nich obojga sposób i faktycznie doszłoby do mordu w biały dzień. Chociaż śmierć od parasola, to musiałby być jakiś wybitnie skrajny rodzaj pecha… — I hej, mogłabyś mieć w sumie szansę na pierwszą stronę tak na dokładkę, zadźgałabyś w końcu znanego gracza Quidditcha — rzucił trochę nonszalancko w odpowiedzi, wcześniej przytaknąwszy potwierdzająco głową, gdy miała drobne wątpliwości co do nazwy gazety, unosząc przy tym wyżej kącik ust. Nie da się w końcu zaprzeczyć, że jakąś sławę zyskał w czasie swojej niemal dwuletniej kariery zawodowej, a szmatławce pokroju Proroka lubiły podłapywać podobne sensacje. Dziewczyna wciąż zdawała się nieco speszona zaistniałą sytuacją, aczkolwiek jego dość lekkie podejście do całego zdarzenia najwyraźniej odniosło skutek i początkowa nieśmiałość po jej stronie szybko zaczęła ulatywać. — Dobra kawa, by zrekompensować poniesione straty moralne? Nie mógłbym powiedzieć nie, choć te cukierki też brzmią kusząco — odparł, gdy zaproponowała mu zadośćuczynienie za atak parasolem. Cóż, miał ogromną słabość do słodyczy, więc ciężko byłoby mu odmówić, nawet jeśli jej na dobrą sprawę nie znał. — Chyba, że planujesz w ten sposób dokończyć dzieła, skoro z parasolem nie wyszło…? — dorzucił żartem, nie mogąc się przed tym powstrzymać, choć ani trochę tak nie myślał. Zdecydowanie nie sprawiała wrażenia kogoś, kto mordowałby niewinnych przechodniów w biały dzień. — Jak powiedziałem, bardzo niecodzienny — przytaknął ze śmiechem, gdy przyznała, że to jej sposób na poznawanie nowych osób. — William, żebyś ty z kolei wiedziała, kto nieomal został twoją niedoszłą ofiarą — zrewanżował się, uścisnąwszy przy tym wyciągniętą dłoń brunetki, mając przy tym uniesiony kącik ust.
Dzień był ciepły i słoneczny. Irvette pierwszy raz od naprawdę dawna wstała wyspana i pełna życia. Księżyc wrócił, a dziewczynie zachciało się znów wejść na pełne obroty. Co prawda egzaminy były już za nią i mogłaby odpocząć, ale postanowiła nie próżnować i zabrać się za coś pożytecznego. Wzięła więc notatki i książki i ruszyła z Amie do parku, gdzie usiadła na jednej z ławeczek, by w spokoju zatopić się w lekturze i nauce. Język leśnych elfów wcale nie był prosty, ale za to miał naprawdę wiele zalet. Nie dość, że ułatwiał komunikację i istotami, to jeszcze mógł służyć wśród ludzi za swego rodzaju szyfr. W końcu nie każdy czarodziej potrafił się nim posługiwać. Wiedziała, że aby jakkolwiek w pełni zrozumieć te lingwistyczne pułapki musi najpierw wiedzieć wiele o kulturze tych istot, dlatego też najpierw wzięła się za "Historię i obyczaje Elfów". Księga była zaskakująco chuda, bo wciąż w czarodziejskim społeczeństwie nie było wiadomo aż tak dużo o tym gatunku, jakby się mogło wydawać. Na szczęście dla Irvette tyle wystarczało, by liznąć podstawy. Zrozumienie tego, jak istoty działały i fakt, że czasem gesty nadawały słowom zupełnie inne znaczenia było tym, czego potrzebowała, by czuć się gotową na naukę dziwacznego, acz dźwięcznego języka. Spojrzała na siedzącą u jej stóp cziłałę zastanawiając się, czy zwierzaki też są w stanie choć trochę porozumieć się z magicznymi istotami, ale po chwili otrząsnęła się z zamyślenia i wzięła za naukę elfiego. Otworzyła słownik i podręcznik i zaczęła ze skupieniem studiować gramatyczne podstawy. Na pierwszy rzut oka nie było to wcale ani łatwe, ani przyjemne, ale po godzinie zaczęła powoli łapać o co w tym wszystkim chodzi. Zapisywała w notesie notatki dotyczące wymowy i szyku zdań, przy okazji rysując obok gesty, które z każdym kolejnym słowem szły w parze, by mogły być odpowiednio odebrane. Było tego naprawdę wiele, ale Irvette nie miała zamiaru się poddać. Skoro nadeszły nowe czasy, to trzeba było posiąść jakąś nową umiejętność, a tego nie robiła już od naprawdę dawna. W końcu zabrała się za próby wymowy na głos. Początkowo krztusiła się i chrypiała, nie mogąc znaleźć odpowiednich dźwięków. Brzęczenie, które stanowiło całą podstawę języka ciężko było nazwać zdaniami, ale Ruda wolała tak na to patrzeć, dzięki czemu jakoś łatwiej wchodziła jej cała ta nauka. Raz czy dwa psinka dziewczyny wystraszyła się słysząc dźwięki wydawane przez swoją właścicielkę, ale po chwili chyba nawet się przyzwyczaiła. Gesty, które szły za kolejnymi słowami były dość agresywne i próżne jak same istoty, których język ślizgonka studiowała. Musiała wyglądać jak wariatka siedząc tutaj i odprawiając tę szopkę, ale niespecjalnie się tym przejmowała. Park był praktycznie pusty i jedyne czego de Guise żałowała to to, że nie ma obok żadnego elfa, z którym mogłaby poćwiczyć to, co udało jej się już do mózgu wrzucić. W końcu gardło rudowłosej odmówiło posłuszeństwa i dziewczyna musiała odłożyć naukę na następny raz. I tak cieszyła się z notatek jakie udało jej się sporządzić i kilku dźwięków, które udało jej się z siebie wydobyć. Dała znak swojej suczce i chowając książki do torebki ruszyła dalej na spacer, co jakiś czas przypominając sobie co ważniejsze elementy elfiego języka.
//zt
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Powrót do właściwej rzeczywistości, jak chciał o tym myśleć Christopher, nie był wcale taki prosty, jak mogło się wydawać. Będąc dokładnym, był potwornie skomplikowany i mężczyzna sam nie do końca wiedział, jak ma się w tym odnaleźć. Czuł się zupełnie tak, jakby z jego życia wypadły nieoczekiwanie niemalże dwa miesiące, a wszystko, co miało w tym czasie miejsce, było dla niego jedynie mgłą, czarną plamą, nad którą nie był w stanie w żaden sposób zapanować. Nie podobało mu się to, że nie umiał do końca połączyć swojego istnienia sprzed tego czasu, sprzed klątwy, z tym, co się działo, gdy był w paskudny sposób zaczarowany, cierpiał na różne lęki, na różne przypadłości i nie potrafił sobie z nimi całkowicie poradzić. Było to na swój sposób śmieszne, ale jednocześnie Christopher wiedział, że musiał dać sobie czas, że musiał po prostu pozwolić, żeby życie raz jeszcze się ułożyło, a on obiecał sobie, że od tej pory będzie zdecydowanie ostrożniejszy. Ostatecznie bowiem nie chciał się wpakować w jakieś problemy, nie chciał wpakować się w coś, z powodu czego naprawdę by cierpiał i nie umiał sobie poradzić. Wystarczyło mu tego dobrego. Do Doliny wybrał się po to, żeby nabrać sił, żeby złapać dystans, żeby odetchnąć i po prostu nie czuć znowu tej irytacji, jaka niemalże unosiła go w miejscu. Była bardzo, ale to bardzo mało przyjemna, a on nie wiedział, jak miał sobie z tym poradzić. Widać jednak jego gorąca, gryfońska krew czasami dawała o sobie znać i podobnie było w tej właśnie chwili. Pewnie właśnie dlatego załatwiwszy swoje sprawy, skierował się pospiesznie w stronę parku, żeby tam po prostu pospacerować, żeby po prostu zobaczyć, jak wszystko wygląda w tym miejscu, chociaż przecież nie było tutaj niczego nadzwyczajnego. Tym bardziej że pogoda nie była najlepsza, a co za tym idzie, nie kręciło się tutaj zbyt wiele osób. To akurat był dla niego plus, ale prawda była taka, że mimo wszystko liczył na to, że zdoła jakoś odciągnąć swoje myśli od ostatnich wydarzeń.
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Westchnął ciężko, spoglądając w zachmurzone niebo rozpościerające się nad Doliną Godryka, wszak po powrocie z meksykańskiej stolicy nie zdążył się jeszcze przestawić i przywyknąć do ponurej, londyńskiej aury. Niby nie czuł że zamarza, ale brakowało mu palących skórę promieni słonecznych, a czarna, skórzana kurtka zarzucona na ramiona nadal wydawała się nienaturalnym, uwierającym dodatkiem. Mimo to Morales postanowił zrezygnować z teleportacji i zarówno na spotkanie z klientem, jak i w drogę powrotną udać się pieszo, przede wszystkim w ramach dbałości o formę, którą o tej jesiennej, dosyć depresyjnej porze łatwo było przecież zatracić. Nastrój poszybował w górę, kiedy okazało się że udało mu się opchnąć zdecydowanie większą ilość przywiezionych ziół, niżeli początkowo zakładał, a to z kolei sprawiło że pozwolił sobie odłożyć inne obowiązki zawodowe w czasie, łapiąc chwilę oddechu w okolicach wioski. Tak, niewątpliwie szczęście mu dzisiaj sprzyjało, wszak nie poplamił nawet ubrania skapującym z kupionego na skraju miasteczka ketchupem, a i nikt z przechadzających się po parku ludzi nie wytrącił mu przypadkiem przekąski z ręki. Przegryzł ostatniego kęsa, otrzepując dłonie z okruszków, kiedy w oczy rzuciła mu się znajoma sylwetka. Przeszedł kilka kroków bliżej, ale tak jak tego popołudnia los uśmiechał się do niego szeroko, tak chyba niekoniecznie traktował w podobny sposób partnera Joshui. – Chris, przed tobą! – Wykrzyknął do znajomego, starając się zapobiec tragedii, ale niestety ostrzeżenie zdawało się na nic w zderzeniu z dość dużą prędkością nadjeżdżającego z naprzeciwka rowerzysty. Po chwili w uszach wybrzmiał mu trzask uderzającego o kamienistą ścieżkę pedału, a chociaż kierujący jednośladem zdawał się ucierpieć mocniej, w pierwszym odruchu Paco i tak podbiegł do Walsha, mając nadzieję że zdążył już powrócić na ziemię. – Żyjesz? – Zagadnął, omiatając go uważnym spojrzeniem od stóp do głów, w poszukiwaniu potencjalnie widocznych obrażeń.
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Wypadki chodzą po ludziach. Problem polegał na tym, że Christopher miał wielką nadzieję na to, że jego problemy w końcu się skończą. Wyglądało jednak na to, że życie założyło sobie coś zupełnie innego i chociaż próbował się po prostu cieszyć tym, co go otaczało, chociaż próbował jakoś wrócić do normalności, na te tory, które doskonale znał, nim magia Avalonu uznała, że lepiej będzie się z nim zabawić, wszystko wskazywało na to, że był to dzień, w którym czarny kot przebiegł mu drogę. Drgnął, słysząc swoje imię i zerknął przez ramię, mniej więcej w tej samej chwili, kiedy zorientował się, że ktoś właśnie zmierza w jego kierunku. Na rowerze. Uderzenie nie było może jakieś niesamowicie mocne, ale mimo wszystko odczuwalne i zapewne miało pozostawić mu kilka siniaków, z jakich znowu będzie musiał się tłumaczyć. Szczęśliwie jego okulary nie zostały zniszczone w tym całym, nieoczekiwanym ambarasie, który brzmiał wręcz szaleńczo. Takie rzeczy nie zdarzały się normalnie i zielarz zaczął się nawet zastanawiać, czy znowu udało mu się utknąć w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, gdy zdał sobie sprawę z tego, kto do niego podszedł. Będąc dokładnym, kto go wcześniej zawołał, próbując najwyraźniej uratować go przed tym całym bałaganem, w jakim właśnie się znalazł. - Tak - powiedział od razu, odwracając się ostrożnie w stronę drugiego mężczyzny, starając się zorientować w sytuacji, chociaż nim zdołał się odezwać, usłyszał kilka mniej przyjemnych słów. Próbował pomóc rowerzyście, ale najwyraźniej nie było to wcale mile widziane, więc ostatecznie przeprosił i cofnął się o kilka kroków, mając wrażenie, że ten wolał samemu wydostać się z krzaków. Spojrzał w tym czasie odruchowo na swoje dłonie, czując, że musiał je w międzyczasie nieco obedrzeć, ale nie było to nic, czym powinien by się tak naprawdę przejmować. - Nie wiem, czy powinienem… - zaczął, ale kolejne uwagi sportowca spowodowały, że mimo wszystko postanowił się oddalić, po prostu pociągając za sobą Salazara, robiąc to zupełnie odruchowo, ale nie wydawało mu się, żeby stanie obok rowerzysty i znoszenie jego złości było tym, co w tej chwili najbardziej mu odpowiadało. - Możemy udawać, że to się nie wydarzyło? Nic nie widziałeś?
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Po powrocie wspomnień Salazarowi wydawało się, że wreszcie wszystko powraca na właściwe tory i że udało mu się razem z młodszym partnerem definitywnie przezwyciężyć wszelkie trudności i kłody, jakie harpie rzuciły im pod nogi. Promieniał wręcz po niezwykle przyjemnej randce spędzonej z nastolatkiem w salonie piękności, a myśl o wspólnej wycieczce do Edynburga nadal przywołała szeroki uśmiech na jego twarz. Nie przewidziałby, że jedno przypadkowe spotkanie w barze może zniweczyć całą tę radość, jaka ostatnio wypełniała jego serce. Próbował jakkolwiek zainicjować rozmowę, wyjaśnić chłopakowi sytuację, ale odnosił wrażenie, że z każdą kolejną wiadomością jedynie odbija się od ściany, dlatego ostatecznie odpuścił, przekonując samego siebie że najlepiej będzie dać Felixowi trochę czasu. Nie ukrywał jednak, że brakowało mu jego towarzystwa i że ta bolesna rozłąka podziałała na niego mocniej, niżby przypuszczał. Niewykluczone, że to właśnie dlatego snuł się po Dolinie Godryka albo po Hogsmeade, byleby tylko skupić się na czymkolwiek innym niż bujnej czuprynie, którą z chęcią zmierzwiłby swoją dłonią. - Na pewno? – Westchnął, pochylając się nad małżonkiem Joshui. Tak, zdecydowanie potrzebował obecnie jakiekolwiek zajęcia, ale mówiąc szczerze, myślał raczej o spacerze albo zakupach, a nie ratowaniu mężczyzny przed stratowaniem… inna rzecz, że to niekoniecznie Christopher ucierpiał na tym uderzeniu, prędzej rowerzysta który poleciał dobre kilka metrów dalej, racząc Walsha paroma niecenzuralnymi słowami. Paco zmierzył nieznajomego spojrzeniem spod byka, nim dał się niedawno poznanemu koledze pociągnąć dalej. – Czego nie widziałem? Nie mam pojęcia o czym mówisz. – Zażartował, kiwając wymownie i przecząco głową, lekkim skinieniem dając Chrisowi do zrozumienia by skręcili w nieco węższą, porośniętą po brzegach różanymi krzakami aleję. Skoro już się spotkali, głupio byłoby od razu się rozejść. – Co ciekawego u was słychać? – Zapytał z przyzwyczajenia w liczbie mnogiej, choć nie był pewien czy mężczyzna zdołał się uporać z klątwą zapomnienia. Nie miał nawet okazji zastanowić się czy aby nie wybrzmiało to nietaktownie, a to dlatego że jego uwagę przyciągnęły powolne, pojedyncze krople deszczu, które opadły w okolicach jego czoła.
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Nie chcąc się dalej plątać w jakąś kłótnię, czy coś podobnego, Christopher po prostu się wycofał, uznając, że tak będzie nie tylko lepiej, ale i bezpieczniej. Mimo wszystko wolał po prostu przejść się z Salazarem, tym bardziej że ciekaw był, jak ten się czuł i czy coś zmieniło się w sprawie jego utraty pamięci, czy jego również opuściła klątwa, która doprowadziła do tak wielkich problemów, nieporozumień i Merlin raczy wiedzieć, jakich jeszcze problemów. Niektóre sprawy wciąż pozostawały niewyjaśnione, inne należało naprostować, nad innymi nieco bardziej pochylić i podejrzewał, że dokładnie tak samo było w przypadku starszego mężczyzny. O ile oczywiście faktycznie doszło do przełamania klątwy, o ile avalońska magia uznała, że dostatecznie się zabawiła i mogła zostawić śmiertelników samym sobie, żeby dalej pływali w bagnie, w jakie udało się im wpaść. - Nie wiem, jak odpowiedzieć ci na to pytanie. Wróciły moje wspomnienia, co przeżyłem, jakbym miał w jednej chwili zwrócić wnętrzności albo zemdleć od nadmiaru obrazów, jakimi zostałem zarzucony. Wszystko jest takie, jak było wcześniej, a jednocześnie mam wrażenie, że nie do końca. Teoretycznie jestem już kompletny, a jednak mam wrażenie, że to zapomnienie spowodowało, że jestem bardziej pogubiony w tym, kim jestem, niż byłem przez ostatnie lata – powiedział, wyciągając rękę w stronę krzewów, na których znajdowały się jeszcze liście, w dużej mierze pożółkłe i zniekształcone, by przesunąć po nich palcami. Nic złego im się nie przydarzyło, co jasno świadczyło o tym, że choroby, klątwy, natłok problemów i Merlin raczy wiedzieć co jeszcze, minęło, a przynajmniej odeszło chwilowo w niepamięć. - Podejrzewam, że Josh boi się, że znowu go zapomnę – przyznał niezbyt chętnie, a później westchnął cicho, spoglądając w stronę nieba, jakby zastanawiał się, czy powinien o tym mówić, ale mimo wszystko Salazar faktycznie był w stanie dobrze zrozumieć cały ten galimatias, w jakim nagle się znajdowali, z jakiego trudno było się wydostać. – A ja zastanawiam się, która część mnie była tą prawdziwą. Powiedziałem ci, że bycie z kimś człowieka zmienia i teraz jestem w stanie to potwierdzić, z większą pewnością, niż wcześniej – dodał, uśmiechając się lekko, kącikiem ust, zdając sobie sprawę, że gdy wszystko do niego wróciło, na nowo stał się bardziej otwarty, bardziej uszczypliwy, że był skłonny do robienia bzdur i żartowania sobie z niektórych rzeczy, jakby już nie musiał trzymać fasonu, jakby nie musiał się ukrywać, jak kiedyś miało to miejsce.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Zanim podążył za swym towarzyszem parkową aleją, raz jeszcze omiótł spojrzeniem klnącego głośno rowerzystę. Nie wiedzieć czemu, skoro zagłębił się w swych myślach na tyle, że wykrzykiwane przez mężczyznę wulgaryzmy i tak nie przebijały się do jego świadomości. Meksykanin cały czas żył wspomnieniami zarówno wieczornej bijatyki w Lumosie, jak i nocy spędzonej na odprowadzaniu pijanego Maximiliana do domu przybranych rodziców. Zastanawiał się jak rozgryźć powracające do nich jak bumerang problemy, ale szczerze powiedziawszy, nie miał pojęcia od czego winien zacząć. Westchnął więc tylko w duchu, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów, którą tylko z grzeczności przechylił wpierw w stronę Christophera, domyślając się, że małżonek Joshui prawdopodobnie i tak nie zechce się poczęstować. Dopiero po tym wsunął merlinową strzałę do ust i zaprószył ogień zapalniczki, wsłuchując się w opowieść Walsha, dzięki której mógł przynajmniej na chwilę zapomnieć o własnych rozterkach. - Nie musisz nic mówić. – Nawet uśmiechnął się półgębkiem, wszak Chris był świadkiem jego reakcji na zwalczenie klątwy, która fizycznie wyglądała przecież bardzo podobnie, skutkując tymczasową utratą przez Salazara przytomności. Kiedy jednak miłośnik zielarstwa zaczął opowiadać o emocjonalnych odczuciach, Paco zerknął na niego wyraźnie zdziwiony, nie potrafiąc się w pełni z nimi utożsamić. – Może po prostu potrzebujesz czasu… – Zasugerował, wzruszając bezradnie ramionami. Pewnie Samantha miałaby znacznie więcej do powiedzenia w tym temacie. Moralesowi daleko było jednak do jej kwalifikacji, toteż wolał nie stawiać pochopnej diagnozy. – Nie wiem czy wszystko jest takie jak wcześniej, czy wręcz przeciwnie. Nie jest też wcale prościej… ale nie powiedziałbym, że czuję się pogubiony. – Podzielił się z kompanem swoimi spostrzeżeniami, nie do końca chyba potrafiąc je ubrać w odpowiednie słowa. – Przeciwnie. Chyba zrozumiałem na czym, a raczej na kim tak naprawdę mi zależy. – Nigdy nie był nazbyt wylewny, teraz też nie wiedział dlaczego powiedział na głos takie wyznanie. Możliwe, że ostatnie wydarzenia związane z Maximilianem mocno ciążyły mu na sercu. Mógłbym z nim pogadać. Miał już zaproponować, ale nim otworzył usta, sam stwierdził, że niczego by to nie zmieniło. - Pewnie na jego miejscu też byś się tego obawiał. – Nie zamierzał za to zakłamywać rzeczywistości, na siłę racząc Walsha słodkimi, pokrzepiającymi słówkami. Mimo wszystko, był w stanie zrozumieć lęk Joshui, zwłaszcza kiedy wyobraził sobie że to Felix mógłby zapomnieć o jego istnieniu. – Może niepotrzebnie się zastanawiasz? – Nie widział jednak powodów do samobiczowania i filozoficznych dysput. Czasu cofnąć nie mogli, a nieustanne rozpamiętywanie klątwy i jej konsekwencji nie prowadziło do niczego dobrego. – Po prostu rób to, co czujesz… z czasem pewnie wszystko nabierze sensu. – Nie przepadał za dawaniem rad, ale tym razem czuł się do tego zobowiązany. Wiedział w końcu doskonale przez co przeszła, a raczej nadal przechodzi zaprzyjaźniona para małżonków. Poza tym Christopher gotów był wesprzeć go w podobnej sytuacji, dlatego chciał mu się jakkolwiek odwdzięczyć za pomoc.
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Tak, jak przypuszczał, Christopher nie przyjął papierosa, ale również się nie skrzywił. Wiedział, że musiał przestać tak reagować, bo ludzie byli mimo wszystko inni, niż on i każdy miał prawo dokonywać własnych wyborów. O dziwo, najłatwiej było mu nie reagować i nie komentować podobnych zachowań u Maximiliana, ale wiązało się to zapewne z poczuciem, że gdyby tylko zrobił coś podobnego, złamałby zaufanie, jakim chłopak go obdarzał. To zaś była ostatnia rzecz, jakiej w tej chwili potrzebowali, ostatnia kwestia, na jakiej powinni się skoncentrować, gdy należało walczyć o niego całego, niezależnie od wszystkiego, co się z tym wiązało. Krok po kroku, nie zaś gwałtownymi zrywami, bo to najwyraźniej zupełnie nie działało i Christopher miał świadomość, że coś podobnego odnosiło się również do niego, aczkolwiek w zdecydowanie mniejszym stopniu. - Na pewno. Dziwnie jest mieć znowu coś, czego się nie miało i to zapewne jest główny problem. Zupełnie, jakbyś sobie uświadamiał, że tak naprawdę przez kilka tygodni byłeś zupełnie innym człowiekiem, chociaż nie masz właściwie powodu do tego, żeby tak było - stwierdził, wzruszając lekko ramionami, bo tak naprawdę nie było na to żadnego wyjaśnienia, żadnego głębokiego wytłumaczenia tego, co się stało, więc Christopher ostatecznie machnął na to ręką. Mogli bowiem prowadzić dyskusje na temat własnych odczuć w nieskończoność, ale to nie doprowadziłoby ich w żadne sensowne miejsce i obaj zdawali sobie z tego sprawę. - Być może potrzebowałeś czegoś, co całkiem zmieni twoje życie - stwierdził, spoglądając uważnie na drugiego mężczyznę, ale nie naciskał na niego, nie chciał od niego wyjaśnień, nie chciał od niego czegoś więcej, bo miał świadomość, że Salazar musiał sam chcieć powiedzieć mu, o co chodziło, jak się czuł i cokolwiek zmieniło się między nim a Maximilianem. Zaraz też Christopher zagryzł lekko wargę, zastanawiając się poważnie nad tym, co zostało powiedziane, a następnie pokiwał nieznacznie głową. Miał świadomość, że Josh miał powody do tego, żeby obawiać się, co dalej, żeby obawiać się, że pewne sprawy mogą się powtórzyć. Rozumiał to, bo nie miał pojęcia, jak sam by się poczuł, gdyby nagle okazało się, że to on znalazł się w takiej sytuacji, że to on musiał zmierzyć się z problemami, przed jakimi stał Josh. - Wiem. I nie chciałbym tego przeżywać, ale jednocześnie obawiam się, że to może w dłuższej perspektywie… nie być zbyt dobre - przyznał ostatecznie, zamykając na moment oczy i wciągnął głęboko powietrze, zdając sobie sprawę z tego, w jak trudnym i dziwnym znajdował się właśnie położeniu. Wiedział, że oczywiście inni mogą mieć gorzej, że mogą mieć większe problemy, ale w tej akurat chwili najważniejszy był dla niego on sam i jego małżeństwo, nie coś innego.
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Nie pomyślałby, że ktokolwiek może czuć się zagubiony nie przed, a po powrocie utraconych wspomnień, pewnie dlatego że sam starał się nie wracać do tego niechlubnego okresu pomiędzy, który przysporzył mu jedynie dodatkowych problemów. Przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki Christopher pośrednio nie wytknął mu, że najwyraźniej przydał mu się kubeł zimnej wody wylanej na łeb. Niewykluczone, że klątwa harpii i jej konsekwencje zdołały Meksykanina czegoś nauczyć, ale mężczyzna i tak żałował że kiedykolwiek spotkał je na swojej drodze. Poza tym różnili się z Walshem również na innym polu: Paco nie mógł powiedzieć, że odzyskał to, co dawniej miał a co na skutek amnezji utracił. Jeszcze nie. Nie teraz. - Za dużo myślisz, Chris. – Przewrócił teatralnie oczami, oddalając na bok filozoficzne dysputy o tym, kim byli, kim są a kim mają szansę się stać. Tak jak ostatnio gorączkowo szukał rozwiązania i leku, który byłby w stanie zwalczyć dotykające go dolegliwości, tak zupełnie nie obchodziło go wyjaśnienie tej przypadłości, zwłaszcza że trudno byłoby raczej takowe znaleźć. Nie uważał, żeby czymkolwiek zawinili, a skoro sytuacja wróciła do normy, wolał po prostu ruszyć dalej. Inna rzecz, że w jego przypadku nie oznaczało to zwolnienia z wytłumaczenia się z grzechów, których dopuścił się nieświadomie. – Może. – Wtrącił równie zdawkowo, wzruszając lekko ramionami, kiedy poczuł na nosie pierwszą kroplę deszczu. Zapowiedź ulewy, która chwilę później miała lunąć z nieba. – No jeszcze tego brakowało… Zaczekaj. – Westchnął ciężko, dobiegając do przypadkowego przychodnia, którego dość stanowczo namówił do użyczenia im swojej parasolki, i nie słowo stanowczość wcale nie spełniało tutaj roli eufemizmu względem groźby. - Dopóki nie zamierzasz się poddawać, lepiej żebyś nie koncentrował się na obawach. Przewidziałbyś, że podczas urlop padniesz ofiarą rozwścieczonych harpii? – Zagadnął spokojnym tonem, kiedy tylko ponownie znalazł się obok kamrata, do którego zbliżył się zresztą na tyle, żeby i jego sylwetkę schronić pod parasolem. – Nie wiesz co was czeka, więc nie zamartwiaj się na zapas i nie zaprzątaj sobie na razie głowy. Natrętne myśli zatruwają organizm i przyciągają nieszczęścia. – Zasugerował, ponownie zaciągając się chmurą dymu, którą świadomie uwolnił odwracając głowę od małżonka swego szkolnego druha.
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Chrisowi nie było łatwo. Wydawało mu się, że powinno być inaczej, że wszystko powinno ustawić się na swoich miejscach, a czuł się nieco tak, jakby gonił własny ogon. Zakręcił się, w sposób którego nie do końca rozumiał i nie wiedział, jak miałby z tego wszystkiego wybrnąć, obawiając się tego, co miało jeszcze nadejść. Nie zamierzał oczywiście nieustannie o tym mówić, nie zamierzał koncentrować się na tym, na każdym kroku, ale chwilowo odzyskanie wspomnień było dla niego zbyt świeże, by umiał po prostu odsunąć to na bok, by był w stanie powiedzieć, że po prostu będzie się działo to, co dziać się miało. Zaraz jednak uśmiechnął się lekko na uwagę Salazara, dochodząc do wniosku, że w tej akurat kwestii to właśnie starszy mężczyzna miał rację. Zdecydowanie za dużo myślał. - Pewnie masz rację. Czasami po prostu staram się rozłożyć wszystko na czynniki pierwsze i sprawdzić, co się wydarzyło - przyznał, ale nie zamierzał kontynuować tematu, zdając sobie sprawę z tego, że coś podobnego nie prowadziło do niczego dobrego. Szczerze mówiąc, zapewne zaplątałoby ich jeszcze bardziej, a skoro Salazar nie był zbyt skłonny do tego, by odsłaniać przed nim niektóre swoje myśli, co zresztą było w pełni zrozumiałe, to Christopher nie zamierzał w tej sprawie naciskać. To była jedynie dobra wola drugiego mężczyzny, podzielić się swoimi przemyśleniami, podzielić się tym, co czuł, ale nikt nie mógł go do tego zmusić. Zaraz zresztą okazało się, że mieli inny, równie głupi problem, jak wcześniejszy wypadek i Chris aż cicho westchnął, mając wrażenie, że to nie był najlepszy dzień. Zerknął nieco zdziwiony na Salazara, kiedy ten oddalił się, żeby pożyczyć od kogoś parasol, ale nie skomentował tego w żaden sposób, nie bardzo zresztą wiedząc, co miałby zrobić. Jemu samemu deszcz jakoś szczególnie nie przeszkadzał, ostatecznie bowiem spędzał większość dnia na dworze, pracując wśród roślin, wędrując po lesie i grzebiąc w ziemi, więc woda nie była mu straszna. Przywykł do niej, tak jak do błota i robactwa, ale nie zamierzał protestować, uznając, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. - Nie. Nie spodziewałbym się, chociaż pewnie powinienem. Wiedziałem, co działo się w Luizjanie, a jednak znowu podszedłem do całej tej sprawy niesamowicie swobodnie. I nie mam w zwyczaju jakoś mocno się zamartwiać, a przynajmniej tak mi się wydawało do tej pory - wyjaśnił, marszcząc nieznacznie brwi, a następnie pokiwał głową, nie chcąc mimo wszystko odsuwać od siebie takiej możliwości, świadomości, że faktycznie mógł się gdzieś pomylić albo przekroczyć o jeden most za daleko. - Ale masz rację, czasami przyciągamy do siebie coś, czego byśmy nie chcieli - dodał jeszcze, kiwając głową.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
W pewnym sensie był w stanie Christophera zrozumieć. Nieco szybciej od małżonka Joshui udało mu się uporać z amnezją, a i tak doskonale pamiętał jeszcze ten natłok uporczywych wspomnień i obrazów, które nawiedziły jego umysł w rajskim sadzie, swą intensywnością prowadząc zresztą do utraty przytomności. Porównałby ten moment do tępego spoglądania w kalejdoskop, a chociaż z czasem Meksykanin zdołał poukładać chaos kłębiący się pod kopułą, nie potrafiłby zliczyć ile razy wracał do konkretnych rozmów czy sytuacji mających miejsce pomiędzy ostrymi, harpimi pazurami rozszarpującymi jego klatkę piersiową a tym niekoniecznie błogim uderzeniem świadomości, którego zaświadczył pod koroną rajskiej jabłoni. Konsekwencje niektórych z tych wydarzeń ciągnęły się za nim do dzisiaj, acz nie zamierzał wspominać Walshowi o niedawnej bójce w Lumosie. Nie miał chyba na razie sił na trudne, emocjonalne rozmowy, przynajmniej jeśli te miały dotyczyć jego problemów. Wolał więc całą swoją uwagę skupić na małżeństwie przyjaciół i rozterkach idącego z nim ramię w ramię członka tego nierozłącznego duetu. - Słusznie, ale czasami jednak warto zrobić sobie przerwę, ochłonąć i spojrzeć na otoczenie z innej perspektywy… – Zasugerował, kiedy kąciki jego ust uniosły się nagle w jeszcze szerszym uśmiechu. – …niekoniecznie kogoś potrącanego przez rowerzystę. Lepiej zejdź na ziemię Chris, i patrz pod nogi, bo harpie to nie jedyne zagrożenie, jakie może nas spotkać. – Pozwolił sobie wytknąć mężczyźnie nieostrożność, w żartobliwym tonie przekazując mu swoje rady. Niezbyt pomocne, ale przecież przechodził dokładnie te same rozterki, a z tego względu wiedział, że druga z ofiar nieszczęsnej klątwy musi sama dojść do podobnych do niego wniosków. Pozostawił zresztą Walshowi czas do namysłu, „skradając” chroniący jego elegancką garderobę przed deszczem parasol. – Nikt nie jest idealny. Czasem ściągamy na siebie problemy sami. – Wzruszył lekko ramionami, chcąc uzmysłowić swemu rozmówcy, że nie ma sensu szukać winnego. – Zamartwiasz się, bo ci na nim zależy. Znam Joshuę i wiem, że ty dla niego też jesteś niesamowicie ważny. Spokojnie, pewnie nawet nie zauważysz, kiedy wszystko wróci do normy. – Zapewnił go, poklepując nawet lekko po plecach tuż po odrzuceniu do mijanego kosza dogaszonego peta. – Może powinniśmy się kiedyś umówić? W czterech? – Zaproponował bez zastanowienia. Dopiero po chwili dotarło do niego, że nie ma pojęcia czy czasem z tego kwartetu nie zrobiło się trio. Kiedy tylko się zorientował, cała jego twarz nagle posępniała i trzeba byłoby oślepnąć, żeby nie zauważyć, że coś go gnębi. – Niekoniecznie teraz. Ja też powinienem porozmawiać z Felixem. – Zdecydował się jednak odezwać z własnej woli, żeby wyprzedzić niewygodne pytania.
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Obaj nie mieli szczęścia, jeśli mowa o powrocie do rzeczywistości. Christopher również nie czuł się wspaniale z myślą, że był bliski zwymiotowania, kiedy wszystkie wspomnienia zaczęły na niego napierać, kiedy zaczęły go przytłaczać w sposób, którego nie był nawet w stanie do końca opisać. Miał wtedy wrażenie, że cały jego świat zaczął wirować, zapadać się, że wszystko było nie takie, jak być powinno i naprawdę było mu słabo. Może nie było to jakieś niesamowicie spektakularne, ale jednak miał świadomość, że było dalekie od ideału, jakiego by pragnął. Co prawda nie miał pojęcia, jak wyobrażał sobie tak naprawdę powrót wspomnień, ale z całą pewnością nie tak, nie w ten sposób, nie tak, jakby ktoś uderzył go obuchem w głowę, licząc na to, że w ten właśnie sposób postawi go na nogi. - Mimo wszystko wolę ten rower - stwierdził łagodnie, uśmiechając się przy tej okazji, chociaż jednocześnie nieznacznie się zarumienił, zdając sobie sprawę z tego, jak niemądrze się w tamtej chwili zachował. Ostatecznie bowiem nie był w parku sam i zdecydowanie powinien rozglądać się dookoła, jeśli nie chciał skończyć wbity w drzewo albo zjedzony przez zbłąkanego smoka. W ich świecie należało zaś wierzyć we wszystko, co mogło cię zaatakować, tak było po prostu bezpieczniej i można było uniknąć niektórych problemów, czy też nieporozumień. Na jego kolejne słowa zielarz pokiwał jedynie głową, przyjmując jego punkt widzenia, wiedząc również, że mężczyzna miał tak naprawdę rację. Teraz po prostu Christopher nie był w stanie myśleć w ten sposób, nadmiernie przeżywając to, co się działo, patrząc nie tam, gdzie powinien, bojąc się rzeczy, o których nawet do tej pory nie myślał i zapewne to właśnie go blokowało, to właśnie powodowało, że nie umiał skupić się na tym, co się działo. Nawet na deszczu, który zdawał się z każdą chwilą padać coraz bardziej, sugerując im wyraźnie, że powinni zacząć zbierać się do drogi albo po prostu bezczelnie teleportować się wprost do własnych domów, by tam odpocząć. I rozważyć to, o czym rozmawiali, może znaleźć właściwe rozwiązania, a może po prostu pozwolić na to, żeby życie toczyło się dalej, swoim własnym torem, bez szukania dziury w całym, czy czegoś podobnego, co jedynie wszystko by nadmiernie utrudniło. - Dlaczego nie? Jeśli później nadal będziesz uważał, że to dobry pomysł, wiecie, gdzie nas szukać. Byłoby przyjemnie spędzić wspólnie czas - odparł, zerkając na Salazara, ale jednocześnie nie próbując na niego naciskać. Domyślał się, że było jeszcze coś, o czym nie wiedział, coś, co mężczyzna na razie chciał zachować dla siebie i postanowił, że tak się właśnie stanie. Nie musiał być jego powiernikiem i był pewien, że sam Morales raczej sobie tego nie życzył, więc po prostu podchwycił inny aspekt ich rozmowy, uznając go za całkowicie słuszny i realny do wykonania.
+
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
- Mówisz tak dlatego, że tym razem nic wielkiego się nie stało. – Prychnął pod nosem w odpowiedzi na komentarz mężczyzny, chociaż doskonale wiedział, że nie może odmówić mu racji, a stłuczka z rowerzystą zdawała się wyjątkowo łaskawym zdarzeniem w porównaniu z nagłym nawrotem wspomnień, który mieszał w głowie, doprowadzając człowieka do białej gorączki. – No dobra, złamane kości i tak bolałyby mniej. – Wreszcie odpuścił z cichym westchnieniem, zaraz po tym krzywiąc delikatnie usta, kiedy oczami wyobraźni znów zobaczył ostre, harpie pazury. Nienawidził tych stworzeń do żywego i miał nadzieję, że nigdy więcej nie przyjdzie mu się zmierzyć z ich niepowstrzymanym gniewem. Dzisiejsza pogawędka, jakkolwiek potrzebna, nie należała do najprzyjemniejszych, a mimo że Moralesa kusiło poproszenie Christophera o radę w sprawie ostatniej scysji z Maximilianem i włoskim chłopaczkiem w rolach głównych, nie odezwał się już ani słowem, czując że… po prostu nie ma na razie siły. Tak, zdecydowanie należała im się odrobina odpoczynku, zwłaszcza że wiatr dął coraz mocniej, a ulewa tylko nabrała na swej intensywności. – Pewnie. Zapytam Felixa, a ty porozmawiaj z Joshuą. – Potwierdził chęć wspólnego spotkania, licząc na to że do tego czasu jego sytuacja z Solbergiem się ustatkuje. Nie ukrywał jednak, że ściskało go w żołądku na sam widok rozczarowanej, rozgoryczonej twarzy nastolatka. – Chyba trzeba się zbierać. – Zerknął wymownie w górę, przekładając parasolkę do lewej dłoni, żeby prawą podać Walshowi. Pożegnał się z nim uściskiem, a potem wymienił parasol na różdżkę, żeby teleportować się wprost do ciepłego i przede wszystkim suchego hotelu. +