Umiejscowione obok recepcji pomieszczenie wcale nie przypomina typowej palarni. Luksusowe i eleganckie, jak wszystko w resorcie Paradiso, przyciąga swoją niesamowitą wygodą. Wszystkie meble pokryto mocnymi ognioodpornymi zaklęciami, a dym papierosowy ma tendencję do magicznego rozpływania się w powietrzu znacznie szybciej, niż normalnie.
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
Skoro przyjechała na ferie z wujkiem, wypadałoby spędzić z nim trochę czasu. Nie wiedziała ile i co dokładnie powiedziała mu matka o powodzie jej przeniesienia, ale była przekonana, że zdążyła wszystko wyolbrzymić. Z tego powodu starała się, jak mogła, odłożyć w czasie rozmowę z nim, nie chcąc znów być przesłuchiwana. Dlaczego, co do łba strzeliło, kto w ogóle namówił, czy nie wie, że czarna magia jest niebezpieczna, bla bla bla. Dawno nie miała pogadanki od wujka, a może nigdy takiej nie miała? Nie chciała jednakże zmieniać swojego obrazu w jego oczach. Odpowiadało jej życie oczka w głowie rodziny. Dodatkowo Lou miała prosty plan. Pod nadzorem wujka znów być aniołkiem i, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wrócić do Riverside na następne lata. Do tego czasu może zdąży upewnić się co do kierunku nauki, jaki powinna obrać. Nie zakładała, że spodoba jej się w Hogwarcie na tyle, że będzie chciała zostać. Szukała wujka po resorcie, choć nie przykładała się do tego szczególnie mocno. Jednocześnie sprawdzała, co jeszcze mają do zaoferowania gościom, w pamięci notując miejsca, do których chciała zajrzeć, o ile nie spędzi całych ferii na dworze, co nie byłoby takie złe. W końcu postanowiła usiąść w palarni i zastanowić się, gdzie jeszcze mógłby być, pomijając pokój. Jakoś tam nie miała ochoty go szukać, mając na względzie pozostałych nauczycieli. Została więc siedzieć w palarni, z której pewnie skorzystałaby, gdyby paliła. Zamiast tego podziwiała wnętrze, doceniając, że nawet takie miejsce jest naprawdę eleganckie. Domyślała się, że powinno odpowiadać nawet tym najbardziej wymagającym, o ile nie narzekali na ilość osób w pokoju.
Nic nie zaskoczyło go w tym roku bardziej niż prośba siostry. Gdyby ktoś czterdzieści lat temu powiedział im, że Bonnie powierzy Halowi swoje dziecko z powodów "problemów wychowawczych", uznaliby go za wariata. Prawdę mówiąc jeszcze miesiąc temu, by go wyśmiali. Moreau byli jednak widocznie zdesperowani, a Hal rodzinie nigdy nie odmawiał. Zresztą nie miał zupełnie nic przeciwko opiece nad Loulou i właściwie jedyną jego obawą było to, że siostrzenica obrazi się również na niego za deportacje na Stary Kontynent. Z drugiej strony zaczynał powoli oswajać się z przyklejaną mu przez młodzież łatką najgorszego człowieka na świecie. Nie znał teściowej siostry, ale opowieści wystarczały mu, żeby wiedzieć, że poznawać jej nie chce. Nie rozumiał jak w ogóle mogli dopuścić, żeby miała taki dostęp do dziewczynki, ale nic nie komentował. Tak samo nie zamierzał poruszać tego tematu z Loulou, dochodząc do wniosku, że jus się nasłuchała od innych i nic nowego jej nie powie. Sam nie tłumaczył też przenosin siostrzenicy nikomu z kadry, żeby nie zepsuć dziewczynce świeżego startu. Loulou była dobrym dzieciakiem i wierzył, że wystarczyło odciąć ją od Odile Moreau, żeby przestała bawić się w czarną magię. Wcześniejszy przyjazd Loulou był trochę jego propozycją. Wydawało mu się, że ferie będą lepszą okazją do zawarcia znajomości niż lekcje, a zmiana szkoły będzie dzięki temu mniej stresująca, ale nastolatce wcale się ten pomysł chyba nie podobał. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że go unikała, a sam nie chciał jej zmuszać do spędzania ze sobą czasu. Nie mniej jednak starał się mieć oko na to, co i z kim robi, chyba pierwszy raz w życiu interesując się reputacją uczniów i zdaniem jakie mieli o nich pozostali nauczyciele. Do tej pory starał się stawiać wszystkich na równi, nie mógł jednak ukrywać nawet przed samym sobą, że Loulou była dla niego ważniejsza od reszty. Nie śledził każdego jej ruchu, ani nie wypytywał o nią każdego, kto mógł ją wiedzieć (a przynajmniej nie często), jednak informacja, że nowa uczennica jest jego siostrzenicą dość szybko obiegła szkołę i sporadyczne raporty z jej aktywności same go odnajdowały. Gdy dowiedział się, że kręciła się koło palarni w kilka minut znalazł się na miejscu. Papierosy może nie były tak złe jak czarna magia, nie po to jednak organizował jej świeży start w nowej szkole, żeby już w pierwszych dniach łamała regulamin, zwłaszcza w miejscu, do którego pewnie zdążył już się przeprowadzić Edgar Fairwyn. - I co, Młoda-Gniewna? Palić też już zaczęłaś? - przywitał się, zatrzymując się w drzwiach i opierając ramieniem o framugę. Nie miał pojęcia, czy był to starszy nawyk, o którym Bonnie po prostu nie wiedziała, czy może wyraz buntu i niezadowolenia na zsyłkę do Europy.
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Czy był zaskoczony wiadomościami Cassiusa? Możliwe, choć trudno to ocenić po jego pozbawionej wyrazu twarzy. Kiedy dotarł do palarni zdążył się już wymoczyć w zdrowotnej kąpieli, przez co pachniał jakoś zniewalająco mieszanką olejków i ziół - z jednej strony wszystko fajnie i ładnie, z drugiej całkowicie nie w jego stylu. Teoretycznie taktycznym posunięciem było pójść prześmierdnąć szlugami, coby nie prezentować się jak luksusowa drogeria na dwóch nogach, niestety, magiczny pokój zabezpieczony był przed zbyt dużym stężeniem dymu. Mógł jedynie opaść na miękką sofę z tajemniczym napojem w szklance wyniesionym chytrze z restauracji i ...cóż, czekać. Z pół-przymkniętymi powiekami zapadał się w miękkość poduszek, leniwy jak kot na zapiecku, zmęczony ale zrelaksowany. Wciąż nieco wilgotne po prysznicu włosy decydowały w ogóle nie układać się w sensowny sposób pomimo wyraźnych prób zrobienia z nimi czegoś. Akurat jego nadchodzący kompan nie należał do najsurowiej oceniających to i wszystko jedno. Słodki posmak pomarańczy z napoju, mgliste wspomnienie pojebanych latających wielorybów, ciemność tak znajoma za ścianą zamkniętych oczu, jakby wciąż czuł na ramieniu kurczowo zaciśnięte dłonie Anunnaki. Choć rzadko bywał rozsądny zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien brnąć w tym kierunku. Dziewczyna była stanowczo zbyt bystra i ciekawa świata, a on choćby skały srały i bardzo chciał się dzielić sobą - nie mógł sobie na to pozwolić. Nawet gdyby mu nie zależało na własnym zdrowiu, to miał podejrzenia, że jeśli jego wspaniała rodzina dowiedziałaby się o jakimkolwiek jego zaangażowaniu w relację z kimś innym niż Penelopka wyszłoby z tego niezłe gówno. A on przecież i tak już nie miał wiele czasu na radość z życia. O ile jego życie można było w ogóle rozpatrywać w barwach jakiejkolwiek radości. Tym bardziej ochoczo uznał, że spotkanie ze ślizgonem będzie mu na rękę. Swansea nie słynął ze spędzania czasu na słodko-pierdzącym nic nie robieniu, a Morris bardziej niż zwykle zatopiony w umiłowaniu autodestrukcji chyba potrzebował jakiejkolwiek innej stymulacji niż ta, do której serwowania był przywykły na co dzień. Otworzył oczy, kiedy Cassius pojawił się w pomieszczeniu i kiwnął do niego głową.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
A dzisiaj miał ogromną ochotę na właśnie takie słodko-pierdzące nic nie robienie. W zasadzie, przydarzało mu się ono nawet często. Wystarczył mu wieczór z wódką, aby następny dzień zwykle spędzić na jaraniu szlugów i wylegiwaniu się w łóżku. Nierzadko malował na kacu, ale raczej rekreacyjnie, aniżeli „na poważnie”, chcąc stworzyć kolejne arcydzieło do galerii. Na ferie nie wziął ze sobą farb, więc musiał zadowolić się tym co miał, chociaż trudno było tutaj mówić o tym, aby tęsknił za malowaniem czy rysunkiem. Kiedy wokół miał tak wiele majestatycznych górskich ścian, większość swojego wolnego czasu spędzał na nich. Zwłaszcza odkąd Harlow zniknęła z restauracji. Pierwsze godziny były dla niego zaskakująco… bolesne. Chodził z brzuchem wypełnionym ogromną bryłą lodu, teraz było lepiej, ponieważ był po prostu wściekły. Najpierw wrzucił wściekle lusterko do walizki. Potem palnął je pod poduszkę, aby na końcu wziąć ze sobą na wspinaczkę. Trzymając je w plecaku, zerkał w nie kilka razy dziennie. Potem zdecydował, że schowa je pod poduszką i tam już zostało. Do Morrsia przyszedł wyłącznie z podłym nastrojem, determinacją i paczką papierosów, jak zwykle wypełnioną różnymi rodzajami szlugów. Powrócił do wypalania nerwów w pełnym wymiarze czasu i nawet nie krępował się wcisnąć jednego między zęby tuż po przekroczeniu progu. Zapalił, zaciągnął się długo gryzącym dymem podobnym do mugolskich papierosów. Nie kiwał Lyallowi, po prostu na niego popatrzył, gdy ruchem leniwym i przeciągłym ułożył usta w dziubek, aby wydmuchać dym. Ucieszył się, że go zobaczył. Zrozumiał to w momencie, w którym podszedł nieco bliżej i usadził tyłek na kanapie. Mogąc przyjrzeć mu się z bliska stwierdzał, że warto było go tutaj ściągnąć nawet wyłącznie po to, aby się pogapić. Z Morrisa był całkiem ładny chłopiec. - Pomożesz mi w czymś. - To nie było pytanie, a stwierdzenie. Pewność, która z niego wyzierała nie dopuszczała możliwości istnienia jakiegokolwiek sprzeciwu, bowiem Swansea nawet nie zamierzał go wysłuchać do końca. Chciał przetestować swoją magię i zamierzał to zrobić bez informowała Lyalla. Potrzebował celu, który niczego się nie spodziewał. Szukając jego spojrzenia, uśmiechnął się półgębkiem. - Usiądź - zażądał tonem bardzo charakterystycznym, bowiem odpowiednio wymagającym. Cassius się nie patyczkował i szybko przechodził do konkretów.
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Pojawienie się Cassiusa zawsze powodowało jakieś zagęszczenie w powietrzu, jakby był wyjątkowo silnie namagnetyzowaną pałeczką ebonitową, którą trzeba zaraz wziąć i mocno popocierać. Patrzył a jego niespieszne kroki, na to jak leniwie dym uciekał spomiędzy jego warg i tym samym zapragnął sam się dymem zaciągnąć, choć wcale nie biorąc papierosa do ust. Oblizał powoli wargi, wciąż rozjebany jak turecka hurysa czekająca na swojego paszę i pociągnął kolejnego łyczka swojego zdrowotnościowego napitku z cytrusów i innych witaminek. Nie pamiętał kiedy ostatnio był chory, a i tak praktykował wszelkie debilne dżu-dżu mające go przed ewentualnymi przeziębieniami i łamaniem w kościach uchronić. Wiedział, że prędzej czy później i tak wszystko go będzie bolało, lepiej więc nie dokładać sobie do tego wszystkiego jakiejś zasranej grypy. Otworzył już usta, żeby rzucić jakąś przesympatyczną mądrością jak to miewał w zwyczaju, nie zdążył jednak nawet wziąć wdechu bo go Swansea zdzielił prosto w twarz swoją komendą. Zamknął więc usta choć brwi samoczynnie powędrowały mu ku górze w jakiejś minie lekkiej dezorientacji, aż musiał szklankę do warg przystawić bo mu na nich zakwitł jakiś kretyński uśmiech zadowolenia tak mu się ten stanowczy, zaborczy ton spodobał. Kto wie jak by Morris zareagował, gdyby jednak został poinformowany. Czego Cassius o nim nie wiedział, to to, że od szóstego życia praktykowano na nim przeróżne gówno, kto wie, czy nie hipnozę, a on podły złamas, jak ofiara sztokholmskiego syndromu tym bardziej lgnął do krzywdy chyba wierząc w to, że wszystko ma swoje granice i jego organizm też się kiedyś w końcu podda. Na kolejną komendę jedynie rozłożył nieznacznie ramiona ze smutną łypką, że co, że nie może leżeć rozjebany tylko siadać musi na baczność? Co innego by zrobił na baczność, nie był jednak pewien, czy Cass preferował tak publiczne miejsca. Westchnął ciężko, jakby go do kopalni zsyłano na ciężkie roboty i podniósł powoli cielsko do góry nachylając się stanowczo zbyt blisko ślizgońskiego sadysty-malarza. Odstawił szklankę na stolik i dotknął cassiusowego biodra znienacka. Powoli przesunął palcami w dół i w górę... w poszukiwaniu schowanej tam wcześniej paczki papierosów. Jak już ma pomagać, to dajże zapalić. I gdzie te kraty piwska?
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Nie przejął się tą widoczną na lyallowej twarzy dezorientacją. Jego jedyną odpowiedzią był uśmiech, taki zdecydowanie pękający w szwach od samozadowolenia. Nie wiedział jak bardzo Morris kieruje się wyłącznie jego poleceniem, a w jakim stopniu po prostu ulega jego słowom, bo taki po prostu jest. Nigdy nie byli tak blisko, aby Swansea mógł to łatwo ocenić, ale spokojnie. Do tego jeszcze mieli dojść. - Taki jesteś szybki Bill? - Zapytał, unosząc lekko brwi, bo łapanie go za biodro to nie było zwykle to, czego się spodziewał, gdy zapraszał kolegę na pijaństwo i fajczenie w hotelu. - Poczekaj - szepnął, z takiego bliska zdecydowanie lepiej ukierunkowując hipnotyczną magię ożywiającą jego niebieskie spojrzenie. Oczy aż mu lśniły, gdy wraz z delikatnym uśmiechem błąkającym się po twarzy czarował go w ten swój niezdarny sposób. Brakowało mu wiele lat praktyki, aby nie marnować niepotrzebnie energii. Wiedział o tym, ale nie ustawał w próbach. Wbrew temu co sądziła Vanja, Cassius czuł się na to w stu procentach gotowy na bycie hipnotyzerem. Czuł się już nawet dużo wcześniej, ale wtedy nie miał tego doświadczenia, jakie posiadał teraz. Jego dostosowanie się zdecydowanie poprawiało mu humor. Jeżeli na świecie istniało cokolwiek, co podniecałoby go bardziej, niż cudza uległość to musiałoby być to coś ewidentnie boskiego. Póki co wystarczał mu ten bosko-nieboski Lyall Morris i jego szybka ręka. Zaciągnął się papierosem, nachylając ku niemu jeszcze bardziej. - Najpierw ładnie poproś - szepnął ponownie, wydmuchując dym prosto w jego usta. Zrobił nawet zeza, aby z tej odległości spróbować spojrzeć mu w oczy. - I powiedz o co. - Dodał jeszcze, owiewając go oddechem pachnącym (zmieszanymi w przedziwnych proporcjach) dymem i miętą. Karmił swoje ego, aby o niej zapomnieć. Jeżeli tego dzisiaj nie zrobi to oszaleje. Może nawet po raz pierwszy nie z wściekłości, a z prawdziwego, szczerego żalu…
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Jak się Swansea nie patyczkował tak też i Lyall nie należał do powściągliwych. Zazwyczaj jak czegoś chciał to po to sięgał, chyba, że należało to do kogoś innego. Wtedy albo musiał to ukraść, albo zdezorientować i spacyfikować posiadacza owej rzeczy by dopiero potem ją sobie przywłaszczyć. - No taki już wyszedłem z pizdy mojej matki... - burknął, wulgarny cham, choć mógł powiedzieć, że taki się już urodził to jednak użycie w tym samym zdaniu słów "pizda" i "matka" zawsze przynajmniej trochę poprawiało mu humor. Palce zdążyły jedynie natrafić na twardą krawędź tego, co w założeniu jego podświadomości było paczką fajek, kiedy niski pomruk głosu Cassiusa dosięgnął jego uszu. Znajome nieznajome uczucie postawiło najmniejsze włoski na jego skórze na baczność, jego źrenice drgnęły niepewnie kiedy lepka magia hipnozy sączyła się do jego organizmu wszystkimi porami. Z tej odległości, w takim stężeniu, czy miał jakiekolwiek szanse? Dłoń mu się zatrzymała w połowie drogi do szczeliny kieszonki, a spojrzenie zawisło tępo wbite w przestrzeń. Umysł Morrisa przedzierał się przez coraz szybciej gęstniejący bluszcz hipnotycznych sugestii panicznie próbując się wyswobodzić. Na nic. Wypuścił powoli powietrze z płuc, a cienkie, naznaczone sinymi żyłkami powieki opadły powoli, przysłaniając błękit jego spojrzenia. Gdy otworzył je ponownie wydawał się być czymś przyćpany, przyjął leniwą wstążkę papierosowego dymu w swoje płuca z trudem szukając w głowie rozwiązań tej komendy. Bo co to znaczy ładnie prosić? Nie umiał zadawać pytań, nie umiał zakwestionować tego polecenia, jedyne co otępiały mózg był w stanie teraz wypluć to żałosne i jakieś dziwnie ciche mruknięcie "Ładnie proszę" gdzieś w okolice brody domorosłego hipnotyzera. O co? O co prosił? Czy chciał czegoś? Myśli wciąż próbowały stawiać jakikolwiek opór, nie były jednak w stanie łączyć się ze sobą w logiczny sposób. Podniósł więc pół-przytomne spojrzenie wprost w oczy Cassiusa i przepadł. Nie poklepuj krowy w alpach, nie patrz w oczy hipnotyzerowi. Zamilkł jak zaklęty.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
W życiu przerażało go parę rzeczy, ale z pewnością wulgaryzmów nie wyróżniłby na tej liście. Chociaż do swojej rodziny Cassius był bardzo mocno przywiązany, to nie miał problemu z tym, że jego rozmówca tak wsiadł na własną matkę. Nie w tym momencie, kiedy był zbyt skoncentrowany na sobie, aby w ogóle być w stanie myśleć o kimkolwiek innym. Z pełną premedytacją starał się go omamić. Sprawdzał nie tylko siebie, ale i jego odporność. Czy on był wystarczająco wprawiony czy to wyłącznie z Morrisa była taka pipa? Trudno mu było to określić. Wciąż wspominał tę sytuację sprzed ferii, kiedy to próba zahipnotyzowania legilimenty nieomal nie zakończyła się wyjątkowo nieoptymistycznie. Przydałby mu się teraz ktoś równie odporny. Czy ten bąkający cicho ładne prośby w rzeczywistości był jakimkolwiek wyznacznikiem? W sumie… był. Większość ludzi taka była. Może nie mało zdolna, a nieodporna. On sam taki był. Kiedyś, dawno temu, sam miał drżące kolana, gdy Harlow wściekała się trochę bardziej otwarcie, niż zazwyczaj. Teraz wcale nie tak łatwo było mu przy niej gubić szczękę… a przynajmniej świadomie. Czując się pewniej w otaczającej go rzeczywistości uznał, że chyba wreszcie jest gotowy. Będzie miał jeszcze mnóstwo czasu, aby poznać sztuczki na takich jak Vanja czy też zyskać wystarczająco dużo silnej woli, aby łamać jej samoobronę na kawałeczki, jak fragmenty cienkiego lodu. Póki co miał kogoś, kto ewidentnie zasłużył na swoją papierosowo-piwną dolę. - Masz - odezwał się, gdy wyprostował plecy, aby wyjąć z kieszeni wymiętoszoną paczkę papierosów. Przytrzymawszy dłoń Lyalla, wsunął mu ją bezpośrednio w palce i przerwał hipnozę. Zorientował się, że nie mrugał dopiero wówczas, gdy zamknął wreszcie te wyschnięte oczy. - Właśnie zostałeś zahipnotyzowany, Morris. - Przyznał, ale wyłącznie dlatego, że zaspokoiwszy już pierwszą falę ciekawości, potrzebował też sprawdzić jak to będzie, jeśli typowy Smith stawi mu świadomy opór. - Jak się czułeś? - Zagadnął, teraz już nawet nie siląc się na zmuszanie go do odpowiadania. Spodziewał się, że wciąż może być lekko skołowany i nawet chętnie podzieli się swoimi odczuciami.
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Trudno ocenić kogoś, kogo silna wola była ze stali, jednak po tylu latach kiereszowania dziurawa jak sito, przez pryzmat odporności na hipnozę. Wpatrywał się niemal bezmyślnie w twarz Cassiusa, a jego myśli po raz pierwszy od zatrważająco dawna były... pustką. Błogim spokojem niemyślenia. Czystą, niezmąconą wodą, brakiem analizy, zmartwień, potrzeby pilnowania każdego gestu, słowa, żadnej presji powiernictwa tajemnicy, wieczystych przysiąg ani niczego - po prostu słodkie, przyjemnie wibrujące nic. Kiedy wyciągnął z kieszeni papierosy i wręczył mu je tak subtelnie, palce mechanicznie ujęły paczkę, a rozum próbował wymyślić co ma z tą paczką zrobić - jednocześnie czuł błogą radość z tego, że coś zostało mu podarowane. Że ten, który w rękach miał teraz całą jego wolną wolę po prostu... dał mu coś. Jak pies, którym był całe życie, po raz pierwszy nie obronny i ujadający, tylko szczęśliwy z powodu odrobiny atencji. Poklepania po głowie. Gdyby miał ogon, to by nim pewnie zamerdał. Lepkie macki hipnozy powoli wycofały się z jego głowy, gąszcz manipulatorskich witek rozplątał się uwalniając dzikie, spienione konie jego myśli, które początkowo zaczęły się miotać jak porażone we wszystkie strony, próbując odnaleźć siebie w tej sytuacji, w tym układzie, na tej sofie w tym miejscu we wszechświecie. Brwi blondyna zmarszczyły się w nieudolnej próbie zrozumienia co tu się kurwa odjebało, a palce badawczo oceniały trzymane w palcach papierosy jakby kognitywistycznie niezdolne do określenia co to za przedmiot. Wyprostował się nieco, odzyskując trochę swojskiej, morrisowej pewności siebie i uniósł brwi. - Zahipnotyzowany? - bąknął niezdarnie, jakimś nieswoim głosem. Rozejrzał się po palarni przypominając sobie co się dzieje i kim, a jednocześnie z kim tutaj siedział- Taki... zahipnotyzowany? - brzmiał jak idiota, bo wciąż z trudem podnosił porozwalane w głowie klocki logiki, widać było jednak po jego trzeźwiejących oczach, że powoli dochodzi do siebie. Parsknął i uśmiechnął się zaczepnie. - Zajebiste! - pokręcił głową wyłuskując z paczki papierosa i odpalając go. Zaciągnąwszy się spojrzał na Cassiusa roziskrzonym wzrokiem- Zrób to jeszcze raz. - biedny, chory psychol.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Uniósł brwi, jawnie manifestując towarzyszące mu zaskoczenie. Jak można było się z tego ucieszyć? Tego Swansea nie pojmował i nigdy w życiu tego nie zrobi. Świadomość (nawet pozornego) kontrolowania własnych poczynań była wszystkim czego potrzebował. Pomimo wściekłości, która tak często zapraszała go w swój wzburzony nurt. Pomimo tego, że wtedy pożerała go od stóp do głów i delikatnie wyjmowała mu spomiędzy palców cienką batutę dyrygenta. Wściekły bywał brutalnie spontaniczny, za to spokojny zatrważająco okrutny. W każdym wypadku wybór był wyłącznie jego. Nie pragnął pustki. Nigdy. Chciał czuć siebie w sobie samym. Mieć poczucie, że robi to wszystko, co kiedyś spali go na popiół, gdy trafi wreszcie do piekła za bycie największym skurwysynem, którego nosiła matka ziemia. Tak nieludzko wyraźnie czuć się człowiekiem i artystą w każdym calu. Malarzem aktów, śpiewakiem przekleństw, rzeźbiarzem podniecenia czy może siniaków? Po trosze tego i tamtego zarazem. Tancerzem swoich własnych, skrytych potrzeb, które co rusz go zaskakiwały. Podejmował rzuconą mu przez nie rękawice i brał, czerpał całymi garściami. Dlatego teraz po prostu uderzył go lekko w ramie, kierując oczy ku niebu. Morris był po prostu jebnięty. - Chyba ci się klepka odkleiła. - Stwierdził bezlitośnie, patrząc na niego spod ściągniętych brwi, ale nie powstrzymał uśmiechu, który zdradziecko wpełzł mu na wargi. Nie potrafił ukryć jak przyjemne jest dla niego takie trzymanie go w garści. Nawet, jeżeli akurat w tym momencie wyrażał na to zgodę. Wykorzystał pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy z nadzieją, że Krukon będzie chciał stawić mu opór. To z pewnością byłoby bardziej pouczające, niż patrzenie jak zaczyna się ślinić. Swansea wsunął papierosa do ust, pozwalając sobie na chwilę przedłużającego się, fałszywego zamyślenia. Uniósł spojrzenie, patrząc mu w oczy dłużej, niż zwykle. - Powiedział, utrzymując intensywny kontakt wzrokowy. Zniżył lekko głos, niby mrucząc te polecenia i wydmuchał też papierosowy dym tuż ponad nich. Nie spuszczał go z oczu, czekając aż w jego umyśle, na którym właśnie z beznadziejną łatwością położył łapę pojawi się jakiś opór. Chciał go poczuć, aby następnie napawać się miażdżeniem go w palcach niby jakiś miękki, przejrzały owoc.
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Niestety, taka prawda, nie ma co nazywać czarnego białym, skoro tak nie było. Morris był biednym, chorym na umyśle człowiekiem, którego kręgosłup moralny znajdował się dokładnie tam, gdzie nie powinien. Pewnych rzeczy nie można było nazwać przyjemnościami, a jednak powtarzane w kółko stawały się drobnymi rytuałami, przyzwyczajeniami dni powszednich. Każda drobna krzywda dzieciństwa wyryła się już w jego głowie znamieniem powinowactwa, a on sam pielęgnując te piętna stawał się jedynie bardziej i bardziej zagubiony w niezdrowych potrzebach i pogoni za autodestrukcją. Propozycja zabawy w hipnozę byłaby nużąca, teraz jednak, kiedy doświadczył bajecznego smaku bezmyślności, poczuł przez krótką chwilę wolność od zobowiązań, których magiczne kajdany pętały jego myśli, duszę i słowa, pragnął jedynie więcej. Zachłanny przez całe życie, doświadczyć wszystkiego nim nadejdzie koniec szkoły, natrzeć się każdym doświadczeniem. Żył w przekonaniu, że już za kilka miesięcy, kiedy tylko otrzyma dyplom, wyląduje w Azkabanie. Kiedy więc szaleć jak nie teraz? Kiedy jak nie dziś? Zaciągnął się z przyjemnością, patrząc na ślizgona wymownie. - Jak już mówiłem, taki wyszedłem... - rozłożył bezradnie ramiona, zakładając nogę na nogę i obserwując bardzo umiejętnie zagrane, choć fałszywe namyślanie się Cassiusa. Kiedy ich spojrzenia znów się skrzyżowały można było dostrzec w oczach Lyalla błysk czystego szaleństwa, iskrę psychotycznej radości ze swojego własnego zniszczenia. Westchnął kiedy śliska magia hipnozy ponownie wzięła go w swoje czułe objęcia, a on choć zazwyczaj uparty jak krowa, aż zadrżał z ochoty ulegnięcia, oddania komuś sterów. Nie posiadanie władzy nad własnym życiem było aż zbyt boleśnie znajome. Jego źrenice rozszerzyły się, kiedy z papierosem wetkniętym między wargi podniósł się do pozycji pionowej tuż przed swoim zarządzającym władcą.
Powoli rozpiął pasek i pozwolił spodniom, a później bieliźnie opuścić swoje biodra. Nieprzytomny umysł uniósł dłoń i położył ją całą swoją powierzchnią na piersi. Wyglądał jak kompletny kretyn, do przysięgi wystąp, ze spodniami w kolanach, ręką na sercu i petem smętnie wiszącym z gęby. Być może Swansea miał umiejętności kierowania hipnotyczną magią, wywierania nacisku na wolę rozmówcy, najwyraźniej jednak wciąż brakowało mu umiejętności jednoznacznego precyzowania swoich oczekiwań. Padło polecenie i zostało wykonane, choć w tych okolicznościach było oczywiste do zinterpretowania przez trzeźwy umysł, ten ugnieciony hipnozą najwyraźniej stąpał po linii najmniejszego oporu kiedy zabrakło dokładnego prowadzenia za rączkę od punktu A do punktu B.
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
Może lepiej, żeby nie przyznawał się, że to jego pomysłem było sprowadzenie jej już na ferie. Owszem, zamysł rozumiała, łatwiejsza integracja, szybciej znajdzie sobie nowych znajomych niż w ławce. Problem polegał na tym, że nie była w stanie oderwać się za bardzo od tłumu nowych osób. Nie to, żeby nagle stała się szczególnie dostrzegana, ale brakowało jej miejsca, w którym mogłaby się zaszyć i być sama. Nawet w pokoju była z nowymi osobami, więc nie czuła się w pełni komfortowo. Z drugiej strony nie było tak źle, jak się nastawiała, że będzie. Zdołała już poznać nieco bliżej dwie osoby, co przecież stanowiło całkiem dobry wynik. Do tego jeszcze nikogo nie wyzwała na pojedynek ani nie próbowała innych, dziwnych sztuczek. Powinni być z niej dumni. Teraz, pod pretekstem szukania wujka, znalazła miejsce chwilowo opustoszałe i miała czas dla siebie. Nie potrzebowała rozmyślać “nad powodem przeniesienia oraz swoim zachowaniem ostatnimi czasy”, jak zalecałby jej ojciec. Zwyczajnie siedziała i cieszyła się doborowym towarzystwem, aż nie usłyszała dobrze znanego głosu. Spojrzała na wujka, krzywiąc się na samą myśl, że miałaby zacząć palić. Inne używki, proszę bardzo, w odpowiednich porcjach mogły być, ale palenie odpadało całkowicie. - A co, tego również mi nie wolno? - wyparowała na dzień dobry, nieco wyzywającym tonem. Jeśli sądził, że pali, niech myśli tak dalej, ale przecież widział, że nie miała nic w dłoniach, prawda? Bunt, buntem, zsyłka była według niej przegięciem, ale nie zamierzała truć siebie z tego powodu. Chociaż tyle rozsądku jeszcze miała. Przyjrzała się uważniej wujowi, zastanawiając się, czy przechodził obok i ją dostrzegł, czy była od początku pod nadzorem. Może lepiej nie odpowiadać na to pytanie, choć z wielką chęcią posłuchałaby na temat reputacji uczniów. Wtedy nie tylko oni wiedzieliby coś o niej, ale i ona o nich. Istniała jednak szansa, że na złość wszystkim, próbowałaby się zadawać z tymi “gorszymi”. Westchnęła cicho, poprawiając się na kanapie. - Tu jest po prostu cicho i nikogo nie ma, więc chciałam chwilę tu posiedzieć - dodała już spokojniejszym tonem, uśmiechając się lekko. Mimo całej jej niechęci, na razie Hal był najmilej widzianą osobą. Nie miała ochoty na wszczynanie bezsensownej kłótni z wujkiem, ale nie chciała przyznawać się do tego, że w końcu ruszyła go szukać, aby spędzić z nim chwilę czasu. - Czyli tak ferie spędza zazwyczaj Hogwart? - spytała, starając się odsunąć rozmowę od własnej osoby. Musiała też wprawić wujka w dobry nastrój, zanim powie mu o zamarzniętym ciału trolla, które widziała poza szlakiem. Coś jej mówiło, że raczej nie będzie szczęśliwy, gdy się o tym dowie.
Ciekawie było to obserwować, ale jeszcze ciekawiej po prostu czuć. Muskać myślą cienkie ścianki jego umysłu oraz smakować jego wolę. Nie łamała się pod jego naporem, za to plastycznie wyginała, dopasowując do cassiusowego życzenia. Zgodnie z tym czego sobie życzył, Morris spodnie i bieliznę zdjął, a potem musnął swoją pierś, kładąc dłoń w okolicach serca. Poczuł zawód. Nie dlatego, że wykonał polecenie w ten sposób, bo jemu było absolutnie wszystko jedno czy dotknie się w palce czy czoło. Rzucając dwuznaczne polecenie chciał wyłącznie tego, aby w jakiś sposób spróbował mu się sprzeciwić. Chciał być pewien tego, że potrafi przezwyciężyć każdą silniejszą wolę, która nie posiadała dodatkowego, magicznego wsparcia. Nie chciałby drugi raz narazić się na sytuację podobną do ostatniej. Skrzywił się malowniczo, chociaż do głowy przyszło mu coś jeszcze. Nie mając żadnych oczekiwań, mógł dawać dowolne rozkazy i obserwować jaka będzie reakcja drugiej strony. Może przy którejś wreszcie jego własna wola osłabnie i Lyall będzie chciał wyrzucić go z siebie? Ten entuzjazm ani odrobinę nie zdradzał nawet takiej ewentualności, ale musiał sprawdzić. Nawet dla zaspokojenia ciekawości. - Zaskocz mnie - zażądał, naciskając na jego umysł tym razem zdecydowanie mocniej. Polecenie nie było w żadnym razie konkretne. Pozostawiając duże pole do popisu w sytuacji, kiedy wola była spętana mogły się wydarzyć naprawdę przeróżne rzeczy. Tymczasem Swansea sądził, że nie zdarzy się absolutnie nic. - Przerwij hipnozę siłą swojej woli. - Dodał po chwili, niezależnie od tego czy Krukon wypełnił poprzednią prośbę czy nie.
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Rozpływał się w błogim szumie nicości, niemyślenia, dryfował jak płatek kwiatu po tafli bezkresnego jeziora świadomości i pozwalał by wiatr słów Cassiusa popychał go we wszelkie stany, w każdą czynność. Nie chciał się budzić, uczucie bezwolności był mu bardzo znajome i on czuł, że to strefa bezpieczeństwa, że to jest jedyna stałą i znana rzecz w jego życiu. Ciało Morrisa jak doskonale wytresowany żołnierz sterczało na baczność zgodnie z wolą hipnotyzera, a umysł rozmaślał się w nicnierobieniu, mógłby tak całą wieczność, najlepiej do śmierci, najlepiej rychłej. Zaskocz mnie. Kolejne polecenie wywołało siatkę zmarszczek na nieskazitelnej wodzie. Rozleniwione prądy popychały płatek kwiatu to w jedną to w drugą szukając sensu w tym poleceniu i choć nie miał naprawdę pojęcia co ma zrobić, to jednak nacisk polecenia zaczynał być nieznośny, coraz bardziej i bardziej wymagający. Palce powoli odkleiły się od materiału koszuli, a Lyall jakie z niego kupsko mięśni, odejmując dłoń od swojej piersi z całym impetem zdzielił Cassiusa w twarz. Jeśli to nie pokrywało jednocześnie obu poleceń, zaskoczenia i przerwania przynajmniej na chwilę hipnozy choćby z powodu wytrącenia hipnotyzującego z równowagi, to umysł Morrisa czuł się bezradny. Interesującą obserwacją psychologiczną pozostawało to, że zachęcony do zaskakiwania, Lyall stawiał na przemoc. Zawsze i za każdym razem, jego decyzyjność oscylowała pomiędzy dwoma biegunami, absolutnego braku jakiegokolwiek działania i flegmatyczności anemicznego leniwca, a natychmiastowym atakom i pozbawionym wszelkiej litości reakcjom. W szumie trzasków i wyładowań elektrycznych sprzęgających się z bezmyślności neuronów zaczął wyłaniać się na powrót, jak z głębokiej wody, umysł krukona wygrzebującego się z lepkiej mazi hipnozy. Zamrugał powoli i spojrzał w dół na swoje obnażone lędźwie. Kawałek popiołu dopalającego się w jego ustach peta odpadł i poturlał mu się po bluzie. - Czemu zdjąłem gacie? - zapytał unosząc brwi, po czym wcale nie z jakimś wstydem czy pośpiechem podciągnął ubranie i pokręcił głową- Zajebiste, musisz mnie nauczyć. To trudne? - wyjął gasnącego papierosa z ust i wrzucił go do jednej z popielnic.- Zajebiste. - powtórzył jeszcze raz, jakby do Swansea nie dotarło pierwsze dwa razy.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Cóż, to nie była siła woli, zdecydowanie. Nie spodziewał się tego tak bardzo, że przerwanie hipnozy było po prostu naturalną koleją rzeczy. Szyja odgięła mu się gwałtownie w bok, gdy ostry ból odezwał się natychmiast w okolicach szczęki. Zmrużył mocno oczy, ale nie od razu zaczął szukać papierosa, który wypadł mu spomiędzy zębów. Najpierw nakrył bolące miejsce dłonią i przyjrzał się Lyallowi z wyrzutem. - Niczego cię nie nauczę - warknął, najwyraźniej ugodzony tym ciosem także i w te swoją nieogarniętą umysłem dumę. Tym bardziej nie czuł się zobligowany do tego, aby mu tłumaczyć czemu te gacie zdjął. Domyśl się, to wcale nie jest takie trudne. Zanim Swansea znalazł dopalającego się papierosa, okazało się, że zdążył już wypalić dziurę w kanapie. Cmoknął cicho, jakby była to zarówno wielka szkoda, jak i niczyja wina. Nakrył ślad miękką poduchą, aby zamaskować w ten sposób dowody zbrodni i przyjrzał mu się tymi przenikliwymi, niebieskimi oczyma. - Bardzo trudne i skomplikowane, jak widać. - Podsumował całą swoją hipnozę, wciąż pocierając swoją skórę opinającą szczękę. Sam był sobie winien, co nie sprawiało broń Merlinie, że jakoś mniej mu to przeszkadzało. - Chodź się lepiej napić, nie żartowałem z tym piwem. - Odezwał się, unosząc lekko do wygodniejszej pozycji i najpierw wrzucając peta do popielniczki. Zabrał też Lyallowi swoją paczkę papierosów, wtykając ją do kieszeni pasiastych spodni, które dzisiaj miał na sobie. - Nie będziemy pić tutaj. Mam już dość oglądania Fairwyna, wpadającego okazjonalnie na bawiących się uczniów. Słyszałeś, że przyłapał jakichś Gryfonów na ubieraniu rzeźb w bieliznę? - Nie miał pojęcia czy naprawdę tak to wyglądało. Takie doszły do niego plotki i z przyjemnością podał je dalej. Wstał z kanapy, trąciwszy zaczepnie kolegę w ramię. - Dziwny jesteś - szepnął jeszcze, ale jak widać wcale mu to nie przeszkadzało. Uśmiechnął się do niego nieco łagodniej, niż zazwyczaj. Po kilku minutach opuścili palarnie.
| ztx2
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
Ironicznym było, że przyjechała do jego szkoły, biorąc pod uwagę, że kiedy zdecydował się na zmianę kariery, myślał o nauczaniu w Riverside, ze względu na Loulou. Chociaż nie udało mu się znaleźć tam pracy, ostatecznie i tak wylądowali w jednej placówce. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach. Nie spodziewał się po niej entuzjazmu, choć oczywiście czułby się dużo lepiej, gdyby nie przyjeżdżała do niego z przymusu. W ogóle nie za bardzo podobała mu się cała mistyfikacja, że wysłali ją tu za karę, musiał się jednak zgodzić z rodzicami Loulou, że mówienie jej, że chodziło przede wszystkim o pozbawienie jej kontaktów z toksyczną babką, nie było dobrym pomysłem. Mimo to liczył na to, że nie będzie kojarzyła Hogwartu wyłącznie z represją. – Masz szesnaście lat – przypomniał jej, ściągając brwi, sprowokowany jej tonem – I twój dziadek zmarł na kagonotrię, bo palił. Dla Loulou było to pewnie czcze ostrzeżenie, jakich słyszała w życiu, Hal jednak – choć bardzo nie chciał – doskonale pamiętał jak wyglądał jego ojciec przed śmiercią. Sprawiał wrażenie pustego i wyżartego od środka przez nowotwór. Wątły i zapadnięty przypominał bardziej ducha niż silnego mężczyznę, którego Hal znał przez całe życie. Sam palił w życiu różne rzeczy, choć właściwie nigdy regularnie. Zdarzało mu się sięgać po papierosy od czasu do czasu, przy okazji lub dla zajęcia myśli. Po śmierci ojca jednak odstawił ten nawyk kompletnie, wracając do fajek tylko raz – gdy po latach napisała do niego Lisa, zrzucając na niego największą ponad trzydziestu lat bombę – a nawet wtedy nie wypalił połowy paczki. Loulou zmieniła jednak narrację, spuszczając z tonu i zaprzeczając paleniu. Hal także złagodniał i podszedł do kanapy, na której siedziała. – I na całym masywie nie ma cichego i spokojnego miejsca? – dopytał z ironicznym zmartwieniem w głosie, choć bez planowanej złośliwości. Usiadł obok siostrzenicy – Jaka szkoda. Zamiast się cieszyć świeżym, górskim powietrzem, trzeba się biernie zaciągać. Jak wszystko w resorcie palarnia przepojona była luksusem. Ich miejsce pobytu różniło się diametralnie od namiotów z Sahary. Kiedy jednak myślał o swoim obecnym pokój, w którym bardzo szybko zapanował przytulny bałagan, a wraz z nim przyjacielska atmosfera, i porównywał go do namiotu dzielonego z drugim bliźniakiem Fairwynem, który patrzył na każdego, kto w najdrobniejszy sposób zniszczył jakąś symetrię, jakby zamordował mu matkę, to w pierwszej chwili miał wrażenie, że było odwrotnie. Z April, Dave'em i Joshuą w jednym pokoju czuł się jak na przyjemnym koczowaniu na pustyni, a nie w jak w eleganckim hotelu, na który normalnie nigdy nie byłoby go stać. Przyjemnie było posiedzieć trochę w bogatym wnętrzu i pocieszyć oko jego wytwornością, na dłuższą metę jednak czuł się w nich odrobinę nieswojo i ciągnęło go na zewnątrz. – Za moich czasów tak fajnie nie było – przyznał, chociaż za nic nie oddałby tych dni spędzanych nad Itchen, szczególnie latem. – W zeszłym roku była Islandia. Ale mi się najbardziej podobały wakacje w Meksyku. Ameryka Łacińska rzucała na kolana obfitością kolorów, entuzjazmem bijącym z ludzi oraz bogactwem i różnorodnością przyrody. Nie wszystko było oczywiście idealne. Cieniem nad Meksykiem kładła się nieoczekiwana scysja z współlokatorami i przez którą stracił dobry kontakt z Tildą, która teraz – jak był przekonany – życzyła mu śmierci. – Z kim masz pokój? – zagadnął, chociaż dobrze znał odpowiedź na to pytanie. Dobrze było jednak sprawiać pozory nienadopiekuńczego, a poza tym liczył na to, że dowie się też jak Loulou dogadywała się z współlokatorkami.
Gdyby tylko paliła, miałaby pożywkę do wszczęcia bezsensownej kłótni o palenie, bazując jedynie na tonie wujka i jego spojrzeniu. Nie podobało jej się, że ostatnio wszyscy jedynie mówili jej, czego nie może i podawali argumenty tak dziwaczne, że czasem nie rozumiała, o co im chodzi. Wpierw kuzynostwo, potem rodzice, a teraz Hal wspominający o dziadku. Przecież to nie jej wina, że staruszek zachorował, a jej palenie nie miałoby z tym nic wspólnego. Nie byli złączeni i to, co przydarzyło się dziadkowi, mogło, ale nie musiało, przydarzyć się także jej. Gdyby tylko paliła… Jednakże nie było z nią aż tak źle i sama zmieniła ton rozmowy, co najwyraźniej z ulgą przyjął jej wujek. Słysząc jego pytanie, musiała ugryźć się w język. Nie chciała godziny policyjnej na feriach, a podejrzewała, że tak zareagowałby, gdyby mu powiedziała, że już była poza szlakiem i znalazła martwego trolla. Nie… Wspomni mu o tym, gdy wrócą do Hogwartu, albo na sam koniec. - Nie lepiej sprawdzić wpierw wszystkie zakamarki bezpiecznego resortu, żeby wiedzieć, gdzie uciekać, gdy spotka się coś mniej bezpiecznego w górach? - spytała nieco zaczepnym tonem. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Powoli poznawała nowe osoby, ale to wymagało od niej zwyczajnie chęci, a tych nie miała wielu. Nie można jednak było powiedzieć, że siedziała tylko w hotelu. Wychodziła i podziwiała widoki, które, choć podobne do Riverside, były zdecydowanie inne. Było nawet parę miejsc, w które chciała się wybrać, ale iść samej? Z drugiej strony, może nie będzie tak źle, żeby wybrać się samej. Widziała, że na jeziorze jest jakaś skała, Wieszcząca? Chyba tak ją nazywali… Mogłaby tam się wybrać, a przy okazji sprawdzić stan jeziora. Kto wie, może mogłaby na nim pojeździć? Łyżwy ze sobą zabrała, głupio wierząc, że się przydadzą. Mogłaby więc sprawdzić jezioro, zobaczyć czy jasnowidz naprawdę tam siedzi, może przy okazji spróbować zdobyć szczyt? Teoretycznie nie potrzebowała do tego innych ludzi. Uśmiechnęła się kącikiem do wujka, trącając go ramieniem. Jeszcze jedno ją zastanawiało - jak ma się zachowywać w szkole, skoro jest profesorem opieki nad magicznymi stworzeniami, ale przecież był także jej wujkiem. Ba, nie tyle wujkiem, co Wujkiem Halem. Miała się zachowywać, jakby nie byli rodziną? Zwracać “panie profesorze”? Och, Merlinie, dlaczego rodzice musieli wszystko utrudniać? - Nie wiem, czy w Riverside też nie mają podobnych ferii. Ja i tak zawsze wracałam, bo próbowałam załapać się na obozy sportowe z baseballa… - wtrąciła z uśmiechem, który na moment zamarł na jej twarzy. Tak, ukochany mugolski sport… Nie powinna lubić niczego, co było powiązane z niemagicznymi, tak mówiła babcia Odile. Jednak nie potrafiła przestać rwać się do rękawicy i piłki i trenować miotania nią, albo odbijania. Udawała, że to dla trenowania quidditcha, gdy mugole patrzą, ale… Znów miała wyrzuty sumienia, że tęskniła za czymś poniekąd zakazanym. Jednocześnie też poczuła tęsknotę za babcią, dość surową, ale jednak babcią. Spróbowała oderwać się od tym myśli, skupiając na nowo na rozmowie. - Wolisz egzotyczne miejsca, niż takie surowe klimaty? - spytała, zastanawiając się jednocześnie, czy jest miejsce, gdzie sama chciałaby się wybrać. Czy marzyła o zwiedzeniu jakiegoś kraju… Atlantydę, która od razu pojawiła się w jej głowie, z oczywistych powodów musiała odrzucić. Przez moment milczała, wpatrując się w przestrzeń z nieco zmarszczonym czołem, próbując sobie przypomnieć, kogo ma wypisanego na tabliczce przy pokoju. - Caelestine jakaś tam, Nancy, która wygrała bludgera oraz Finnegan. Nie pamiętam jeszcze nazwisk, trochę ich jest. Zdążyłam jeszcze poznać Victorię Brandon oraz Barta, ale jego nazwiska po prostu nie znam - odpowiedziała, dodając od razu dwie osoby, które zdążyła poznać, a właściwie, z którymi rozmawiała nieco dłużej niż parę zdań. Uśmiechnęła się pogodnie, chcąc pokazać, że nie czym się przejmować, jakoś sobie radzi. Choć musiała przyznać, że robiło jej się naprawdę miło, że wujek dopytuje o wszystko. Jeszcze jakby dorzucił kieszonkowego, którego rodzice nie dawali chętnie… Ale o to może zapyta innym razem, albo gdy znajdzie coś, co naprawdę chciałaby kupić sobie na pamiątkę.
Cieszył się, że nie złapał jej jednak z papierosem w ręce. Nawet nie wiedział, co miałby z nią w tej sytuacji zrobić. Jemu również nie uśmiechało się musztrowanie jej, ani tym bardziej wymyślanie sposobów na dotarcie do niej. Wątpił w skuteczność wykładów z dziedziczności kagonotrii, o szlabanach nie mówiąc, a na popularne kiedyś zmuszanie do wypalenia całej paczki na raz nigdy w życiu by się nie zebrał. Spojrzał na siostrzenicę podejrzliwie, gdy wspomniała o zagrożeniach w górach. Na dostępnych dla Hogwartczyków terenach nic nie powinno jej gonić. Mogli ewentualnie złamać nogę na czartach, ale od tego nie dało się uciec i schować. Jej prowokacyjny ton z jednej strony wskazywał, że tylko się droczyła, ale z drugiej argument wydawał się być bardzo konkretny i na tyle niebanalny, że nie chciało się wierzyć w jego przypadkowość. – Ja ci dam mniej bezpieczne góry... – odpowiedział, przedrzeźniając jej ton, po czym dodał już poważniej: – Nie szukaj kłopotów, jasne? – absurdalność nastolatków polegała na tym, że choć obrażali się za najmniejsze zwrócenie uwagi, to robili wszystko na przekór i prowokowali, gdy tylko mogli. Jakby sami szukali powodów, by móc się obrazić. I bądź tu z takimi człowieku mądry... Starał się zachować nieprzejednany wyraz twarzy, gdy go szturchnęła, nie trwało to jednak dłużej niż sekundę. Pokręcił nieznacznie głową do samego siebie i objął ją ramieniem, nie dając żadnych szans na ucieczkę przed tą odrobiną czułości. Przyjechała już kilka dni temu, a on do tej pory nawet nie miał okazji jej uściskać. Czy jej się to podobało, czy nie w pewnym stopniu nadal widział w niej szkraba, który pakował się wszystkim na kolana i domagał ciągłej atencji. Zmierzwił jej jeszcze czuprynę, zanim ją puścił i rozsiadł się wygodniej na kanapie, prostując ramię na jej oparciu, za plecami Loulou. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Moreau miały coś do tych mugolskich sportów, w końcu jedna ze starszych sióstr dziewczynki rzuciła quidditcha na rzecz hokeja. Właściwie przyszło im to pewnie gdzieś z krwią Cromwellów. Hal naprawdę nie rozumiał, dlaczego brzydząca się wszystkim co choćby w najmniejszym stopniu niemagiczne rodzina jego szwagra nie da im po prostu świętego spokoju, zamiast mieszać w głowie niewinnemu dziecku. A i tak nie był świadomy jak dalece sięgało uzależnienie Loulou od psychicznej babki. – W zeszłym roku byłem w Amazonii, wiesz? – odpowiedział z entuzjazmem. Nie pamiętał komu już się tym chwalił, szczególnie, że nie bardzo było czym. Początkowo w ogóle nie wspominał tej wyprawy z przyjemnością, z uwagi na to, że przez cały ten czas martwił się o Bridget. Dopiero po czasie mógł zacząć myśleć o tym, jak niezwykłym miejscem były lasy deszczowe i żałować, że nie miał lepszej okazji do docenienia ich. – Ale najbardziej, to chciałbym pojechać na Daleki Wschód – dodał – Tam jest dużo jaszczurek. Mroźne klimaty również miały swój urok, ale ile można było patrzeć na biały śnieg i granatowoszare niebo. Do tego nie przepadał za zimnem. Z dwojga złego wolał już upały, co chyba nie było zbyt typowe u Wyspiarzy. U Kanadyjek pewnie jeszcze mniej. – Swansea – zaśmiał się lekko – Jeszcze dojdziesz do tego, że nie zapomnisz, choćbyś chciała – nie prowadził statystyk, ale mógłby się założyć, że było to najczęściej występujące nazwisko w Hogwarcie. Z resztą nie za bardzo mógł pomóc, bo sam też nie miał pamięci do nazwisk. I tak zwracał się do uczniów po imieniu i może właśnie dlatego nie przyszło mu w ogóle do głowy, że Lou gryzło to, w jaki sposób powinna mówić do niego w szkole. On tego problemu nie miał. – Żadnych gryfonów? – dopytał, bo akurat w ich przypadku mógłby pochwalić się znajomością nazwisk, a nawet imionami niektórych rodziców, machnął jednak ręką – W sumie ich jeszcze dobrze poznasz. Nie trzeba chyba mówić, że ucieszył się, gdy Loulou została przydzielona – jak na Cromwella przystało – do Gryffindoru. Oprócz dumy, czuł też wewnętrzny spokój. Znał swoje-cudze dzieciaki na tyle, by wiedzieć, że przyjmą nową uczennicę z otwartymi ramionami, tak jak ochoczo wychodziły na przeciw uczniom z wymiany. Poza tym mimo niepodważalnych skłonności do często zuchwałych wyskoków, wychowankowie Godryka byli raczej z natury przyzwoici i na tyle szczerzy, by nie bawić się w łamanie kończyn przy pomocy voodoo, a to niewątpliwie mogło mieć dobry wpływ na Loulou.
Uśmiechnęła się lekko, kiedy patrzył na nią podejrzliwie. Starała się, ze wszystkich sił udawać niewiniątko licząc na to, że bycie oczkiem w głowie wujka, nieco jej pomoże. Z jednej strony nie chciała mu wspominać o swoim pierwszym wypadzie, zaraz po przybyciu do resortu, a z drugiej miała w tyle głowy słowa Victorii, ze może nie byłoby szlabau, gdyby powiedzieć od razu, że troll był już martwy. Ostatecznie jedak, słysząc słowa wujka i widząc jego minę, wiedziała już, że nie warto mówić. Lepiej było zachować to w tajemnicy. Nie chciała tyrady o tym, że narażała swoje życie, gdy ze szlaku zeszła przypadkiem. Właściwie nie wiadomo, co mogłoby się stać, gdyby Victoria nie zdecydowała się iśc za nią. Prawdopodobnie parłaby dalej naprzód i rzeczywiście wpadła na żywego trolla, alb zupełnie się zgubiła. Na całe szczęście nie było tak źle, a ona mogła teraz siedziec obok Hala i się z nim wygłupiąc. Szturchnięcie było tak niewinne, że nie spodziewała się takiego ataku z jego strony! Kto to widział tak czochrać czuprynę loków, które nie potrzebowały takiej zachęty do tworzenia dziwnych tworów na jej głowie. Choć pisnęła cicho, choć udawała, że próbuje się wykręcić z jego uścisku, zaczęła śmiać się radośnie. Nawet próbowala go połaskotać w międzyczasie, dźgając go palcami w żebra. Uśmiech zdobił jej twarz, gdy Hal oparł się i sama zrobiła to samo, siadając bokiem na kanapie, aby być przodem do wujka. Głowę oparła na chwilę na jego wyciągniętym ramieniu, przypominając sobie chwile, gdy próbowała jako mała dziewczynka porwać mu różdżkę, aby zaczarować szczura w hipogryfa i móc na nim polatać chwilę. W dzieciństwie bardzo jej przeszkadzało, że mieszkają tak daleko od siebie. Później skupiła się na nauce w Riverside i czas zaczął nagle pędzić do przodu, przyspieszany licznymi pomyłkami, kłótniami, ale także radosnymi chwilami. Teraz miała okazję spędzać więcej czasu z wujkiem, gdy tylko przestanie się dąsać i zacznie się zachowywać, jakby to był jej pomysł tu przyjechać. Na wszystko potrzeba było czasu. - Mama coś wspominała, ale nie wiem niczego więcej. Amazonia, Meksyk, Daleki Wschód… Nie chciałeś nigdy podróżować i odkrywać nowych gatunków zwierząt? Skoro tak kochasz jaszczurki, nie myślałeś, żeby szukać ich nowych odmian, zamiast nauczania? - spytała, marszcząc zabawnie czoło, kiedy słuchała jego słów. Właściwie nigdy nie pytała nikogo, dlaczego zajmował się tym, czym sie zajmował. Sportowe zamiłowania siostry rozumiała. Rodziców praca w Ministerstwie była pewnie powiązana z tym, że rodzina ojca była z Kanady i dalej, a co ostatecznie pomogło im w przeniesieniu jej do Anglii. Dlaczego jednak wujek był profesorem? Nagle wydało się to całkiem ciekawym tematem, który należało zgłębić. Ona sama pewnie wybrałaby miejsca, w których pełno byłoby jezior, czy mórz, w których mogłaby pływać, ale żaden konkretny kraj wciąż nie przychodził jej na myśl. - Pewnie masz rację, choć na ten moment wydaje mi się, że trochę za dużo ich wszystkich jest… I nie, żadnych Gryfonów - odpowiedziała, wzruszając lekko ramieniem. Zaczęła się już zastanawiać, z kim z nowo poznanych osób powinna utrzymać kontakt, a kogo mogła wyrzucić ze swojej głowy, aby nie zaprzątać sobie myśli mało ważnymi osobami. Nie wiedziała jak znaleźć osobę, która będzie mogła zastąpić jej babcię Odile w kwestii nauki czarnej magii, ale miała już plan. Zapisać się do kółka z onms, dla wujka, do kółka z wróżbiarstwa dla babci i na nim szukać odpowiedniej osoby. Jej zdaniem czarna magia uroczo wiązała się z wróżbiarstwem, albo eliksirami, na które także planowała się zapisać, gdy tylko wrócą do zamku. Jeśli wierzyć temu, co mówił Bart, zakładała, że powinna szukać korepetytora pośród Ślizgonów. Niestety musiała to robić dyskretnie, a z tym mógł być problem. - Jak mam do ciebie mówić w szkole? Wujku? Profesorze? - spytała w końcu, nie potrafiąc pozbyć się natrętnych wątpliwości z głowy. Nie chciała, żeby miał przez nią problemy, z drugiej strony, przecież zdarzało się, że rodziny chodziły do tej samej szkoły, uczyły się wzajemnie. Przecież wszyscy byli ze sobą spokrewnieni. Przeciągnęła dłonią przez włosy, próbując jakoś ułożyć je, żeby nie wyglądać, jakby ją piorun trafił. A może tak zmienić trochę fryzurę?
Zdecydowanie wolałby wiedzieć, gdyby faktycznie wpakowała się w jakieś tarapaty, więc pewnie nie powinien był straszyć jej hipotetycznymi konsekwencjami, jeśli chciał, by w razie czego ufała mu na tyle, by do niego z problemami przyjść. Niestety nie przewidział takiej opcji, czy też raczej reagował tak, jak wobec niego samego reagowano, święcie wierząc, że był to dobry sposób, nawet jeśli sam dobrze wiedział, że nauczył go jedynie tego, by nie rezygnować ze swoich wybryków, a jedynie ukrywać wszystkie przed dorosłymi. Inna sprawa, że nie mieściło mu się w głowie, by jego siostrzenica mogła być tak głupia, jak on był, podobnie jak nie wierzył w jakikolwiek zarzuty złej woli kierowane pod jej kierunkiem, bez względu na to, ile dowodów by przed nim postawiono. Również zaczął się śmiać i próbował złapać ją za nadgarstki, by się obronić, jednocześnie jej nie puszczając. Szybko jednak jednomyślnie i bez potrzeby komunikowania tego werbalnie zawarli rozejm. Chwilę siedzieli w milczeniu, Loulou z głową na jego ramieniu, i oboje wspominali łatwiejsze czasy. – Długa historia – skomentował rozczarowująco krótko swój wypad do dżungli. Chociaż czy faktycznie było o czym opowiadać? Wrócili po kilku dniach sponiewierani i z pustymi rękami, i nawet nie było kiedy rozejrzeć się wkoło. – Ale krajoznawczo był to raczej kiepski wypad. Westchnął głośno, gdy spytała o podróżowanie, zastanawiając się nad odpowiedzią. Oczywiście, że chciał, ale całe życie liczył na to, że uda mu się założyć rodzinę, rozglądał się więc raczej za względnie stałym miejscem pracy. Być może z resztą był bardziej zakorzeniony, niż mu się wydawało, bo mimo że miał milion okazji do zostawienia za sobą wszystkiego, zawsze wynajdywał jakiś powód, dla którego powinien był zostać w Wielkiej Brytanii. – Tak jakoś wyszło – wzruszył ramionami. – A już jestem za stary na kolejną zmianę kariery – dodał pół żartem, pół serio. Niczego nie żałował. Znana ludziom zwierzęta też były fascynujące, nawet brytyjska fauna była godna obserwacji. Przede wszystkim chciał się jakoś przysłużyć światu i nie żyć tylko dla siebie, a gatunki, które wymagały ochrony, można było znaleźć wszędzie. Edukacja była ważnym tego aspektem, a jak odkrył z czasem, naprawdę lubił dzielić się wiedzą i pracować z młodzieżą. Nie umiał tego jednak wytłumaczyć. Preferowanie nauczania i opieki przed byciem obieżyświatem było jakieś takie niemęskie. – Dobre pytanie – przyznał, gdy wyraziła swoje wątpliwości, ale prawdę mówiąc, nie sądził by był to jakiś duży problem, przynajmniej z z formalnego punktu widzenia. – Jak wolisz – uśmiechnął się. Zdecydowanie wolał być wujkiem niż profesorem, ale nie obraziłby się, gdyby Loulou nie chciała podkreślać ich pokrewieństwa przed rówieśnikami. Trochę by go bolało, ale rozumiał. – Możesz też mówić mi... Mistrzu – dorzucił własną propozycję z teatralną powagą. Spojrzał na nią, jakby czekał aż przyklaśnie z zachwytem, choć oczywiście nie mówił poważnie. Nawet to, że nieironicznie nazywano go profesorem nadal do niego do końca nie dochodziło. Przyzwyczaił się, że ten sposób zwracali się do niego uczniowie (choć nie robiłby nikomu problemu, gdyby nazwał go po prostu panem Halem), kiedy jednak mówił tak o nim ktokolwiek inny, wciąż dziwił się, że ma na myśli jego. – Lecisz ze mną do babci w niedzielę przed początkiem semestru? – spytał nagle z zupełnie innej beczki, mając na myśli oczywiście swoją matkę. Marigold była bardzo niepocieszona faktem, że wszystkie jej wnuki żyją na innym kontynencie, co odbijało się głównie na nim, bo przecież sam w ogóle żadnych jej nie dostarczył. Pytał właściwie z uprzejmości, bo mama nigdy by mu nie wybaczyła, gdyby pojawił się bez Loulou. Nie mniej jednak liczył na to, że uda mu się zachować jakieś pozory i nie odbierać nastolatce poczucia niezależności, jeśli nie było to konieczne.