C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
”Cassius mnie zabije” – myślał, kiedy nie udało mu się uratować ani sztalugi przed zrzuceniem jej na ziemię i połamaniem, ani tym bardziej kompletu nowiusieńkich pędzli, które nadgryzione przez ostre zęby wilczaka, rozdrobnione w szczępy leżały teraz w kącie pomieszczenia. Zaraz obok palety farb, na której nienazwany jeszcze wilczek ostrzył sobie teraz kiełki. — Puść — spróbował przekonać zwierzę siłą perswazji, wiedząc, że jeśli nie proste komentarze, żadne sensowne argumenty również nie przemówią do psotliwego szczenięcia. Jak się jednak okazało w danym momencie, lapidarne komentarze też nie przynosiły zamierzonego efektu. Spróbował więc zbliżyć się do młodego wilczka, bardzo powoli i z rezerwą, ale jedyna reakcja z jaką się spotkał, a której wolałby wcale nie doświadczać, to ciche powarkiwanie i stroszenie uszu. Wilczak nie chciał współpracować. Ani w tym życiu, ani najpewniej w następnym, bo niezależnie od taktyki, jaką obierał Ragnarsson, zwierzę wznosiło sprzeciw. Jeżyło się na całym ciele znacznie częściej niż gryzło meble. Jedynym sukcesem ślizgona był fakt, że zwierzak nie srał już pod siebie i nie chował się pod meblami. Gunnar nie był jednak pewien, czy ta forma wyrażania braku oswojenia się z nowym właścicielem, nie była gorsza od poprzedniej. Gdyby szczeniak skitrał się między meblami, przynajmniej Cassius mógłby nie winić go o szkody, jakie w międzyczasie wyrządził. Tymczasem pół-wilk wszędzie porzucał sowją sierść jako ślady zbrodni po zbezczeszczeniu wszystkiego, co było zdatne do zniszczenia. — Dobra, jedz — zrezygnował, siadając z prychnięciem w fotelu. Chociaż bezimienny czasami wykazywał jakąś formę zrozumienia i momentami reagował na samą obecność Ragnarssona nie-agresją, dzisiaj nie był ten dzień. Dzisiaj Gunnar miał wrażenie, ze wszystkie kroki, jakie pokonali w przód w swoich relacjach, w tym momencie nie miały znaczenia. Aż zaczął wierzyć, że być może wyśnił sobie poprawę więzi między nim, a tym niemożliwym do oswojenia zwierzakiem. Nie byłoby to niczym dziwnym, gdyby zdrzemnął się i w sennych urojeniach widział właśnie taki scenariusz. W końcu nie spał od kilku dni, a przez cały czas, jaki nie spędzał na zajęciach w szkole, z zaangażowaniem i pozorowaną cierpliwością starał się ujarzmić tego małego demona. Póki co bezskutecznie. — Smaczne? — uniósł się na łokciach, podpierając przedramiona o podłokietniki i przechylając głowę na bok przyjrzał się psotnemu zwierzakowi. “Cassius na pewno mnie zabije”. Miał jedynie nadzieję, że nie wilczaka, bo pomimo szkód jakie wyrządzał, nie stwarzał wielkiego zagrożenia jemu, czy Swasejowi. Chyba, że zechciałby zagryźć ich obu we śnie. Ten bardzo możliwy scenariusz nie został jednak Cassiusowi przedstawiony, w obawie o utracenie dachu nad głową i przestrzeni do oswajania wilczaka. Ten właśnie w tym momencie przemieszczał się od palety, której gryzienie najwyraźniej ją znudziło i przechodził się wzdłuż pomieszczenia, wzrokiem poszukując kolejnego obiektu, który mógłby zniszczyć. Nie napotykając niczego, czego nie przeżułby wcześniej w swoim pyszczku, w końcu zbliżył się do Gunnara i przysiadł obok niego. W pozorach, jakoby pogodził się z jego towarzystwem, ale Ragnarsson wiedział, że to tylko chwilowe i że kiedy obudzi się rano, wszystko będzie jak dzisiaj z rana. Wilk będzie nieznośny, a on będzie musiał jego kolejne występki tłumaczyć przed Cassem. Westchnął, zerknąwszy na niego z politowaniem, ale kiedy dojrzal miękkie futerko zwierzątka, słodki pyszczek szczenięcia i tą chwilowo niegroźną sylwetkę, cóż… nie mógł się na niego dłużej denerwować.
| zt
Przebieg oswajania:
5 – stopniowo, powoli zwierzę się do Ciebie przyzwyczaja. Jest małe, dlatego łatwiej jest mu się oswoić z nową sytuacją poza tym najwyraźniej polubił Twój zapach. Z początku jest bardzo nieufne, powarkuje i gryzie kanty mebli, jednak Twoja cierpliwość sprawia, że stopniowo zaczyna traktować Cię jak członka stada.
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Złapał wilczaka, jak tylko ten pozwolił się mu dać złapać i przytulił go mocno do piersi, czując, że jeśli zaraz stąd nie prysną, mogą się minąć z Cassiusem, który o tej godzinie kończył właśnie jedne z tych nielicznych zajęć, na które nie uczęszczał z Ragnarssonem (zwykle to Ragnarsson łaził na to, na co Cassiusowi nie chciało się ruszyć jego czterech liter). Gunnar wierzył, że ma to związek z obecnością Diny Harlow na rzeczonych lekcjach. Teraz jednak nie w głowie mu były dziedziny magii, kiedy nienazwany jeszcze przez niego wilczek, zażarcie trzymał w pysku pędzel z włosia bobra, ściągany z jakiegoś śmiesznego zakątka Europy. Gunnar nie pamiętał dokładnie skąd, ale co zapamiętał lepiej to jego cenę, o jaką podpytał młodszą siostrę Swansea, nie chcąc naprowadzać Cassa, że zniszczenia w jego pracowni to sprawka niesfornego zwierzaka. — Oddaj – syknął siłując się ze szczeniakiem, ciągnąc pędzel w swoją stronę, co piesek najwyraźniej uznał za przednią zabawę, bo wcale nie chciał puścić. Co gorsza, pewnie planował zakopać wspomniany pędzel obok zestawu wcześniejszych w ogródku... Cóż, przynajmniej chował dowody zbrodni, prawda? — Ty, mały, salazarowy pomiocie... Kiedy zabawa przerodziła się w nieglośne warczenie, poddał się zwierzęciu, puszczając pędzel i westchnął z rezygnacją, zwracając twarz ku sufitowi. Nie trwał w tej pozycji, łaknącej rozluźnienia, zbyt długo. Zaraz potem usłyszał poruszenie za drzwiami. Zza których w chwilę później wychyliła się sylwetka Cassiusa Swansea. Islandczyk przeklął w swoim rodzimym języku, w desperacji chowając szczeniaka za swoimi plecami. Zdradził go w sekundę później jego szczek. — Ty cholero... — bąknął z nierozumności zwierzaka. Jakby miał trochę więcej rozumu w głowie, nie zdradzałby w ogóle swojej obecności... a tak... Ragnarsson puścił go, pozwalając szczeniakowi podczłapać do Cassiusa. Jakby sam fakt, że trzymał w pysku pędzel nie wystarczył, ostentacyjnie porzucił go oślinionego pod połamaną sztalugą zanim zaczął obwąchiwać właściciela pracowni. Nie szczekając na niego tylko dlatego, że jego zapach mieszał mu się z zapachem farb i wonią Gunnara.
...Potrzebowała chwili wytchnienia. ...Ostatnie tygodnie dały jej nieźle w kość, była wrakiem człowieka. Wrakiem na dnie oceanu swoich wątpliwości, rozterek i postawionych pytań, które zapewne nigdy nie doczekają się odpowiedzi. Tak przypuszczała. Układanka była niepełna, brakowało istotnych kawałków, brakowało czasu i umiejętności. W głowie miała mętlik; pierwszy raz nie potrafiła zebrać myśli. Nie radziła sobie z emocjami, które ją nękały, które nawiedzały jej umysł w najmniej oczekiwanych momentach. Chyba pierwszy raz w życiu tak bardzo była zagubiona. Dopadła ją jednoczesna monotonia i panika przed odczytywaniem własnych uczuć. Stres, niepewność, brak snu, natłok pracy, spadki weny, zaczątki wypalenia zawodowego. Mieszanka wybuchowa. I tak też się czuła - jak pieprzony wulkan przed erupcją. Gdyby tylko można było zatrzymać czas, zatrzymać na chwilę glob i wszystkich dokoła. Tak... na chwilkę. Małą, malutką, tycią chwileczkę. Gdyby tylko był sposób na to, by przez moment nie myśleć o niczym. I wtedy dostała od niego list. I nagle w jej głowie zrodził się pomysł niekoniecznie roztropny, niekoniecznie ratujący jej aktualne położenie. Ale... tego właśnie potrzebowała. Resetu. A kto byłby w stanie jej w tym pomóc, jeśli właśnie nie Cassius? W tej kwestii ufała mu bezgranicznie. I może odezwały się w niej te ciemniejsze łabędzie geny, ale odczuwała swego rodzaju podniecenie na myśl, że przez moment poczuje się lżej. Płomyk nadziei na odrobinę spokoju zatlił się w jej rozedrganym wnętrzu. ...Potrzebowała chwili zapomnienia. ...Po co się okłamywać? Nikt nie jest idealny, nikt nie jest czysty. Ona też nie. Dlatego nie wahała się, gdy sięgnęła po pióro i kałamarz, by naskrobać na pergaminie kilka słów niejednoznacznej odpowiedzi. Wiedziała jednak, że on ją zrozumie. A potem, umówionego dnia, z lekkim uśmiechem wymalowanym na ustach, przemknęła przez długi korytarz, by w końcu znaleźć się w tym szczególnym miejscu. Pracownia. Rzadko tam przebywała. Cóż, nie jej profesja, nie jej działka. Ale mimo to lubiła to miejsce. Coś w nim było szczególnego. Epatowało swoistym pięknem, a same ściany potrafiły tchnąć w czarodzieja świeże pokłady weny i zachęcić do twórczości. Stąpała boso po zimnych deskach, zastanawiając się, czy pożałuje swoich decyzji. Powinna być chyba mądrą i przykładną starszą kuzynką. Powinna? Kto tak powiedział? Stek bzdur... Z głębokim westchnieniem usiadła na ziemi, pod oknem, na przeciwko mając sztalugi przyozdobione plamami z zaschniętych farb i śnieżnobiałe płótna. Podsunęła kolana pod brodę i czekała. Na swoje zbawienie. ...Potrzebowała... odpłynąć.
Spędzenie czasu z rodziną miało być dla niego swoistym oczyszczeniem. Bardzo dawno nie poświęcał im tak wiele czasu, jakby chciał. Zakopał się w swoim szaleństwie, twórczej manii i potrzebie zdobywania. Nie pieniędzy, a ludzi. Klientów, zwolenników jego sztuki mogących podziwiać to wszystko nad czym pracował w wolnych chwilach. Dzieł czerpiących najwięcej właśnie z tej popieprzonej części jego natury. Nagich ciał zaklętych w dziwnych, nienaturalnych pozycjach. Kompozycji czerni i szarości, pozbawionych nadziei na piękno, a wypakowanych prawdą. Niewielkimi zmarszczkami w okolicach talii, odrobiny cellulitu na udach. Nawet dzisiaj rano zajmował się właśnie tym. Chciał zabrać swoje ostatnie obrazy do domu, który dzielił z Morrisem, ale nie dotarł tam. Zaciął się nad sztalugą we własnym pokoju i wypluwał z siebie nadmiar weny, a potem zostawił tam ten obraz. Nagą kobietę rozciągniętą na szezlongu, otuloną puchem z jasnych włosów. Jej żebra obleczone cienką skórą były mocno widoczne, a uda - ledwie dwie małe zapałki - ułożone w ten sposób wydawały się jeszcze drobniejsze. Malował to, co siedziało mu w głowie, przerażony widmem anoreksji, której nie pojmował. Dawał upust niepokojowi tylko po to, aby za kilka kwadransów zdusić go czymś innym. Wziął ze sobą cały swój przybornik, pełen rozmaitych substancji jakie zdobywał sam lub wyżebrał od ojca. Szukał w nim pocieszenia już tak wiele razy, że nie śmiał nawet wątpić w to, iż następnym razem może się nie przydać. Dbał więc o to, aby wypakowany był po same brzegi. Wziął też whisky. Bardziej dla siebie, niż dla kuzynki, ale jeżeli potrzebowała resetu równie mocno jak i on, mogli przecież pić z jednej butelki. Jak para żuli pod mostem. Jak para Swansea. Po drodze znalazł nawet śmieszne, bajecznie kolorowe jajko wielkanocne. Przez chwilę gonił je po korytarzu, ale gdy wreszcie je złapał, wrzucił do kieszonki koszulki, którą miał na sobie. Kto wie, może zrobi z nich całą kolekcję? Nie odezwał się, gdy wchodził. Po prostu uchylił drzwi, wcisnął się do środka i zatrzasnął je za sobą niedelikatnym pchnięciem ciężkiego buciora, sygnalizując w ten sposób swoją obecność. - Wyglądasz jak gówno. - Zauważył od samego wejścia jak zawsze szczery aż po wszelkie granice. Zaraz jednak zorientował się, że to nie Dina i nie Caelestine. Do Éléonore mimo wszystko zwykle chociaż starał się odzywać inaczej. Nie musiał być aż tak dobitnie szczery. - Ale poza tym piękna jak zawsze. - Spróbował wybrnąć, zamiast gadać dalej potrząsając niewielką szkatułką zapieczętowaną zaklęciem i podchodząc bliżej. Przykucnął przy niej, świdrującym spojrzeniem błękitnych oczu chwytając jej własne i starając się poznać co takiego się stało, że widzi (ż)Élé w tak podłym humorze. - Zespół do spraw ratowania humoru przybył. Na co masz ochotę? - Podpytał, unosząc kącik warg w zaczepnym uśmiechu i opierając kolano o podłogę.
...W pomieszczeniu panowała wręcz przeraźliwa cisza. ...I na początku jej to odpowiadało. Słyszała tylko swój miarowy oddech i jakieś przytłumione odgłosy przyrody za oknem. Ale potem... potem zaczęła słyszeć swój niepokój. I te wszystkie myśli znów zaszarżowały na nią, agresywne i wyraziste jak nigdy. Szum w głowie narastał, rozlewał się po niej jak czarna, gęsta farba, jak smoła. A ona nie miała jak przed nim uciec, bo przecież nie mogła się schować w głębi siebie, bo to było ich potworne królestwo. Musiała je w sobie zdusić, wyrzucić z czaszki wraz z tym brzęczącym odgłosem. Tylko żeby to jeszcze było takie łatwe! Odchyliła głowę do tyłu, może odrobinę zbyt gwałtownie, bo po sekundzie napotkała potylicą twardą krawędź parapetu. Czy to znak od niebios, że powinna wybić sobie z głowy głupie pomysły? Na niewiele zdało się jej syknięcie i soczyste bluzgi, których nie hamowała. Ręka odruchowo powędrowała do piekącego miejsca, by kilkoma potarciami uśmierzyć ból. ...Ale to, co miało pomóc na ból bardziej przewlekły i mocniej doskwierający, miało dopiero nadejść. ...I jakby od rzucenia niewerbalnego Accio, w drzwiach pojawił się Cassius. Odwróciła w jego stronę twarz, którą nadal zdobił grymas boleści i mimowolnie spojrzała na jego nietuzinkowe obuwie. Przez myśl przeszło jej, żeby skomentować wielofunkcyjność owych butów, ale ostatecznie nic na ten temat nie powiedziała. Choć kusiło... - I tak też się czuję. Jak gówno. - zaśmiała się krótko, trochę gardłowo, w odpowiedzi na jego oryginalne przywitanie. Wzruszyła lekko ramionami, by po chwili pozwolić samej sobie na zdjęcie maski. Teraz mogła być w pełni sobą, mogła nie udawać, mogła wyjść z roli. Już i tak dostatecznie była obnażona. - Oj, przestań, Cass. Nie słodź mi. - przewróciła oczami, choć mimowolnie się uśmiechnęła. Ale może dlatego, że na powrót poczuła lekkie podniecenie spowodowane tym, co za chwilę miało nastąpić. ...Obserwowała go, wodząc za nim swoimi oczami, lecz szczególną uwagę poświęciła szkatułce, którą ze sobą przytargał. I wtem zdała sobie sprawę z tego, że trochę... się bała? Cóż, nie korzystała z takich używek zbyt często. Na horyzoncie majaczył się niepokój, ale prawdziwe zagrożenie czaiło się bliżej. Wraz z tym przeokropnym szumem uszu i uczuciem miażdżenia wnętrzności. Tak naprawdę już wcześniej dokonała wyboru. - Na... wszystko? - posłała mu nonszalancki uśmiech, zdecydowana jak diabli - A co tam masz? - dopytała, kierując wzrok na magiczne pudełeczko, by na chwilę uwolnić się od tego świdrującego spojrzenia. Spojrzenia, które wzierało się aż do jej duszy.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Jej zbolałą minę rozumiał bardzo dobrze, a jednak nie zamierzał się z tym obnosić. Jedynie lekko się skrzywił, wkładając na twarz lekko niezadowolony grymas, zwłaszcza kiedy spławiła jego niezgrabną próbę zatuszowania nieuprzejmości. Niemniej, nie brnął w to ani trochę. - Wczoraj gówno, jutro gówno. Brzmi jak codzienność. - Odpowiedział tylko, nie pozbywając się ze swojego głosu ogromnego cynizmu. Jeśli czegoś nauczył się przy Dinie Harlow to z pewnością tego, że nie można brać własnego szczęścia za pewnik i zawsze - absolutnie zawsze - coś może się spierdolić. Czuł na sobie jej intensywne spojrzenie… a w zasadzie, na pudełku, które ze sobą przywlókł i spojrzał na nią nieco łaskawiej. Co takiego się stało, że Éléonore szukała wsparcia właśnie u niego, zamiast u swojego rodzeństwa? Jego czujne, niebieskie spojrzenie spadło na trzymaną skrytkę. Nie dawkował jej emocji, po prostu uchylił je, aby zaprezentować jej pełną gamę substancji zakazanych na terenie Hogwartu, jaką sprytnie składował w swoim pokoju. - Odrobinę euforii, krwawe ziele, krem z lulka, oprylak, małoujaraną… - Wymieniał, śledząc jej reakcję na jakąkolwiek z tych nazw. Nie pamiętał, aby Élé kiedykolwiek zapuszczała się z nim w te niebezpieczne rejony narkotyzowania się. Już szybciej zdarzało mu się przyłączyć do Ces, gdy ta tłumiła ból głowy, ale to pewnie z uwagi na Elio, który jak ten pies obronny krążył czasem wokół swoich sióstr. Swansea sięgnął po niewielką fiolkę z błękitną zawartością i powiększył ją stuknięciem różdżki. - Nie proponowałbym nadmiernego mieszania, więc zastanów się dobrze na co masz ochotę. Jak cię otruję to Elijah mnie zamorduje. - Oznajmił, nie będąc w stanie nie uśmiechnąć się po tych słowach, jakby utarczka z kuzynem to było dokładnie to, na co miał teraz ochotę. Chociaż, to zawsze poprawiało mu humor, nie był to więc wcale tak nierealny scenariusz. - Chcesz pogadać? - Zapytał jeszcze, bo chociaż Cassius to Cassius i nic dodać, bądź ująć to względem swoich bliskich zazwyczaj był o wiele bardziej współczujący, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Nawet jeśli nie interesowałyby go jej problemy, mogła mu ponarzekać na cały świat.
...Tak na dobrą sprawę, to... nie wiedziała, czy w domu ktoś jeszcze jest. Ktoś poza nimi. Przez swoje skołowanie i odlatujące hen-daleko myśli nie wpadła nawet na pomysł, by skontrolować ten (bądź co bądź) istotny aspekt. Była już dużą dziewczynką, mogła sama o sobie decydować, ale wciąż... czułaby się źle, gdyby niespodziewanie któreś z rodziców wpadło do pracowni i ujrzało ją w takim stanie. ...Niepokojący szum w uszach to narastał, to ustępował. Istny rollercoaster. Miała tego zdecydowanie dość i chciała poczynić bardziej zdecydowanie kroki w kierunku opanowania swojej bezsilności. Na Merlina, przecież zawsze brała życie w swoje ręce! Dlaczego teraz wszystko się posypało? Jej wewnętrzna równowaga runęła niczym domek z kart, rozsypała się jak zamek z psiaku omyty przez potężną falę. - Mało-co? - uniosła jedną brew ku górze, wyciągając nieco szyję, by lepiej przyjrzeć się małym, różnokolorowym skarbom Cassiusa. Nie była zbyt biegła w tej dziedzinie. Ba! Rzadko kiedy uciekała się do takich metod radzenia sobie ze stresem, a i nie zgłębiała nigdy tej tajemnej wiedzy nawet w teorii. Coś jednak podpowiadało jej, żeby tym razem postąpiła inaczej i zaryzykowała. Ponoć wszystko jest dla ludzi, a raz nie zawsze, prawda? Ech, gdyby jej odważne myśli słyszał teraz Ezra... Albo Elijah. Dałaby sobie różdżkę złamać, że odrobinkę by się zdziwili. - Swojego brata biorę na siebie. Poza tym... nie musi o wszystkim wiedzieć. - i w istocie nie wie o wielu rzeczach. Uśmiechnęła się, choć przyszło jej to z trudem, bo cień burzowych chmur nadal przykrywał jej wrodzony optymizm. Lodowaty dreszcz przebiegł po przygarbionych plecach, gdy tylko pomyślała o bliźniakach. Ostatnio namnożyło się tyle spraw, o których powinna im powiedzieć. Ale tak ciężko było zacząć... - Może Oprylak? Cofnę się w czasie do studenckich lat. - bo przecież nie ma studenta artystycznego kierunku, który by choć raz nie spalił skręta, czyż nie? Wena jest zdradziecka, Wena to... ...Zaskoczył ją tym pytaniem. Do tego stopnia, że aż spojrzała w jego oczy, przełamując się. I przez chwilę tak trwała, zastanawiając się, jak właściwie powinna określić kolor tych nietuzinkowych tęczówek. Jeśli oczy są zwierciadłem duszy, to Cass ma tę duszę bardzo zawiłą, pokręconą. Właściwie... tu ta teoria się sprawdzała. Czy serio chciał jej wysłuchać? Obchodziły go te wszystkie bzdety? - Nie ma sensu. - mruknęła, bardzo powoli przenosząc wzrok na fiolkę, którą chłopak przed chwilą magicznie powiększył - To Eliksir Euforii? - wskazała ruchem podbródka - Swoją drogą, imponująca kolekcja. ...Ucieczka od niewygodnych tematów była coraz to trudniejsza. Gdzieś w oddali słyszała niewyraźne ostrzeżenia o tym, że jest ona niemożliwa i że Éléonore będzie musiała zmierzyć się ze swoimi boginami dnia powszedniego. Ale to... później. Najpierw odreagują. Wyłączą myślenie. ...Wyłączą rozsądek.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Prychnął cicho, odwracając na moment wzrok od Élé, aby wyciągnąć z pudełeczka drobno zmielony, zielony susz. - Małoujarana - powtórzył, kładąc na dłoni niewielki słoiczek, w którym znalazło się dość proszku na kilka skrętów. - Peruwiańskie zioło. - Uzupełnił, decydując nie tłumaczyć jej skąd wzięła się pierwsza nazwa. Za dużo zachodu, nawet z tak promugolską rodziną jak Swansea. Większość z nich i tak żyła pod kamieniem i nie orientowała się w podstawowych aspektach życia niemagicznych, nic już nie mówiąc o tym skąd wzięła się nazwa tego narkotyku. - Podoba mi się twój tok myślenia. - Przyznał na głos, jak ten skończony diabełek siedzący na ramieniu, tylko utwierdzając ją w tym, że to co robią jest właściwe. Cóż, może nie było właściwe, ani tym bardziej rozsądne, lecz niech kamieniem rzuci pierwszy ten, kto nigdy nie pragnął odrobiny wolności dla umysłu, nawet jeśli wiązało się to z zatrważającą lekkomyślnością. Odłożył peruwiańskie zioło i odnalazł spojrzeniem kilka zawiniętych w strunówkę, cienkich skrętów. Wyjął je ostrożnie i położył na wierzchu szkatułki. - Proszę. Tylko się nie uzależnij. Już mam dość obwiniania mnie za chęć pomocy. - Te słowa, z pozoru rzucone niewinnie i prześmiewczo, tak naprawdę miały bardzo szerokie drugie dno. Głównym winowajcą tego wszystkiego był właśnie Ezra. Durny Ezra, który nie potrafiąc poradzić sobie ze skutkami zażywania jadu bazyliszka doprowadził się do koszmarnego stanu. Cassius nigdy mu tego nie wybaczył zwłaszcza, że jego przyjaciele najwyraźniej mieli go za osobę niespełna rozumu, która nie wiedziała w co się wplątuje. Narkotyki są niebezpieczne, wiedzą to nawet nastolatkowie. - Jasne - odpowiedział tylko na jej słowa, wzruszając ramionami jak gdyby było mu absolutnie wszystko jedno. Odkorkował eliksir euforii i upił kilka łyków na początek. Nie działał od razu. Pił go z przerwami już tak wiele razy, że przyzwyczaił się do jego subtelnego początku. Kluczem do przyjemności była cierpliwość, więc ćwiczył ją świadomie za każdym zażyciem. - Tak, euforia. Czuje, że dziś przyda mi się odrobinę. - Odpowiedział, odstawiając buteleczkę obok nich i w zamian odpakowując dla niej skręty z oprylakiem. Podał jej jednego, oferując śmieszną, mugolską zapalniczkę do przypalenia. - Nasza wspólna. Jak stary nie ma co zapalić, przychodzi do mnie. Mam też zioło dla Ces. Wiesz, na ból głowy. - Odpowiedział, wzruszając jednocześnie ramionami. Cassius wbrew pozorom nie był uzależniony od środków odurzających. Zażywał je co jakiś czas, to prawda, a jednak rolę używki bez której nie mógł się obejść zdecydowanie stanowiły dla niego papierosy. Rzucanie nie szło mu najlepiej. Wydobył zza pazuchy wymiętoszoną paczkę, wybierając na oślep jednego z nich, jak zwykle nie wiedząc co wybiera. Zawsze kupował po paczce każdego rodzaju zaczarowanych papierosów i mieszał je ze sobą w opakowaniach, aby nie przyzwyczajać się do żadnego. Czy to metoda na nieuzależnianie się? Czy raczej na solidne popadnięcie w nałóg? To bardzo subiektywne.
...W ostatnim czasie jej personalny zdrowy rozsądek został oddelegowany na przymusowy urlop. Nie był to czas jego świetności. Poszedł w odstawę, w zapomnienie. Już nawet nie próbował przekrzykiwać tych wszystkich niejasnych myśli, o szeptaniu do ucha racjonalnych rozwiązań nie wspominając. ...Ale przecież! Oto nadchodziła chwila wytchnienia. Trochę zabawy, trochę odreagowania, trochę głupstw i... poczciwy Pan Rozsądek będzie mógł bez większych problemów wrócić i ponownie objąć swe zaszczytne stanowisko. Bo... będzie mógł? ...Pokiwała głową, przyglądając się tej kameralnej demonstracji. Była trochę jak dziecko, które właśnie odkrywa nowe, tajemnicze przedmioty, nowe światy. Mieszała się w niej niepewność z ekscytacją. I choć to porównanie było nieco nad wyraz, bo przecież coś tam wiedziała, czegoś tam próbowała, to jednak... czuła ten dreszczyk emocji. - Dobrze, tato. - uśmiechnęła się w jego kierunku zadziornie, pogłębiając swoje zmarszczki mimiczne wokół ust. Aż zapiekły, a ona sama rozweseliła się swoim własnym stwierdzeniem zdecydowanie za bardzo. A jeszcze niczego nie zapaliła! - Spokojnie, nie zamierzam często praktykować. To tak... wyjątkowo. - dodała po chwili, ubierając słowa w poważniejszy ton, mimowolnie unosząc otwartą dłoń ku górze, jakby na znak szczerości swojej wypowiedzi. ...Wszakże nie miała w planach częstego wspomagania swojej utrapionej duszy takimi specyfikami. I choć środowisko artystyczne było mocno specyficzne, to nie ciągnęło jej do tego tak bardzo, jakby mogło. Miała już wiele okazji ku temu, by przepaść. Może... może to wizja Ezry stała na straży tym pokusom? Tak wiele się przez to między nimi zmieniło, tak bardzo się oddalili. - Ha! Coś jednak wiem. - dodała pod nosem, jednocześnie biorąc małe zawiniątko od Cassiusa. Włożyła koniuszek do ust i odpaliła zapalniczkę, uprzednio rzucając na nią okiem. Niezły bajer. Może nie tak imponująca jak smocza, ale zawsze w operowaniu tym małym gadżetem widziała więcej przyjemności niźli w wysługiwaniu się różdżką. I zaciągnęła się po raz pierwszy. ...Gorzki dym podrażnił jej gardło, a potem bezceremonialnie wdarł się do płuc, na co zareagowała kilkukrotnym kaszlnięciem. Oczy jej się zaszkliły, ale mimo to pokusiła się o drugi, głęboki wdech. Było tylko lepiej. Zewnętrznie i wewnętrznie. Spłynął na nią błogi spokój, o który tak zabiegała. I choć nie była pewna, czy to przypadkiem nie efekt placebo, to... tak było dobrze. Skrzyżowała nogi, a przed kolejnym zaciągnięciem spojrzała na swojego kuzyna. - Na ból głowy i ból egzystencjalny. - rzuciła, przyglądając się skrętowi z zaciekawieniem większym, niż by tego wymagała jego budowa. ...Czuła, że pewne sfery zaczynają się rozjaśniać, że jej głowa przestaje być siedliskiem skłębionych nerwów, pytań bez odpowiedzi i niepewności. Wszystkie te negatywne aspekty ulatywały wraz z kolejnymi chmurami dymu. A na ich miejsce napływały te bardziej pozytywne i może nieco... szalone? - Cass, dziękuję. - wypowiedziała te słowa tak cicho, że gdyby znajdowali się od siebie kilka metrów dalej, zapewne nie byłby w stanie ich usłyszeć - Nie wygląda, jakby na Ciebie działała. - stwierdziła, mając na myśli Euforię, której napił się chwilę wcześniej. Widziała już kilku czarodziejów pod jej wpływem, parokrotnie na próbach, w pracy. Nie byli tacy spokojni, jak on teraz. ...Może to wrodzone umiejętności Swansea? Taki dodatkowy talent?
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Kiedy nazwała go tatą, aż przeszedł go dreszcz, czego nie zdołał ukryć. Nie dlatego, że nie zrozumiał jej żartu. Był on obecnie nieco zbyt blisko epicentrum wszystkich obaw, od których ostatnimi czasy panicznie uciekał. Nie tylko od małżeństwa i ryzyka… no, życiowego, że Dina prędzej czy później zajdzie w ciążę podczas fizycznego obcowania. Przed oczami stanęła mu rozmowa o dzieciach, którą odbyli po wizycie kuratora sądowego. O jej małych siostrzeńcach, o których miała walczyć. Chciała się nimi zająć, a on w całej rozciągłości zgadzał się, że dokładnie to powinna zrobić. Rodzina była najważniejsza. Czy jednak widział tam siebie? Trudno powiedzieć. Bardziej u jej boku, jako Diny. Nigdy w życiu w roli ojca. To zbyt odpowiedzialna rola, co mógł stwierdzić już chociażby po tym, że jego własny miał ich troje. Chociaż wyrośli na miłośników sztuki, tak jak zawsze tego chciano, to każde z nich miało wady, których Cassius u swoich dzieci nie chciałby zaszczepiać. Wątpił w to, aby Casimir z rozmysłem przekazał mu, że rozwiązłość jest czymś akceptowalnym w społeczeństwie, a miłość nie istnieje i można włożyć ją między bajki. Taki dojrzał, to w sobie wykształcił. Czy to po prostu on miał tak uparty charakter, że zawsze postawił na swoim i wykształcił swoje przekonania samodzielnie? Czy może to zaniedbania ze strony rodziny uczyniły go tak społecznie nieużytecznym? To był jeden z tych momentów, kiedy niepokój zajaśniał w jego spojrzeniu kompletnie bez żadnego ostrzeżenia i nie wykpiłby się od niego, nawet gdyby stanął na rzęsach. Éléonore, jeśli akurat patrzyła, z pewnością przejrzałaby jego grę aktorską. Z ich dwojga, ona radziła sobie zdecydowanie lepiej z tym aspektem ludzkiej twórczości. Sięgnął jeszcze chętniej po swój eliksir. Na początku wziął ledwie kilka łyków, zaś teraz po prostu opróżnił ją w zaledwie kilka sekund, szukając spojrzeniem drugiej fiolki, ale niestety - była tylko jedna. - Na egzystencjalny są wszystkie inne. - Sprecyzował, bo przy tym wszystkim co dziś miał przy sobie, krwawe ziele naprawdę prezentowało się jak środek przeciwbólowy. Nadto przekonany był, że na niego nie dałoby rady podziałać inaczej. Zwłaszcza po festiwalonym występie z fruwosidłami, kiedy to miał halucynacje wszechczasów. Lekki opad humoru za moment miał odejść w zapomnienie… prawda? - Służę pomocą. - Uśmiechnął się półgębkiem, teatralnie poruszając dłonią, jakby zdejmował z głowy melonik i czując jak zaczyna robić mu się ciepło. - Muszę dać jej chwile. W… mniej rozsądnych czasach zdarzało mi się z nią przesadzać. - Przyznał się bez bicia, szukając tych papierosów coraz bardziej rozpaczliwie. Kiedy je znalazł, chętnie wsunął jednego do ust, odbierając od niej zapalniczkę i przypalając go z poszerzającym się uśmiechem. Spojrzenie mętniało mu powoli, ale stopniowo. Kiedy zaciągnął się dymem, szybko poznał, że trafił mu się hogs. Dobre połączenie. Euforia rąbnie mocniej. - Paliłaś go już? - Zapytał ją, uśmiechając się trochę głupio i wskazując na nią nie palcem, a czubkiem papierosa żarzącym się mdło w ostrym świetle pracowni. Po jej reakcji na pierwszego bucha wnioskował, że musiało to być dawno temu lub wcale. Była na tym świecie odrobinę dłużej, niż on, więc nie zdziwiłby się, gdyby się mylił. Chociaż dopiero co prawie ogarnęła go panika, teraz uśmiechnął się jeszcze szerzej, wsuwając fajkę między zęby i zwijając kramik z powrotem do szkatułki, zanim miało go coś jeszcze skusić. - Powiesz mi co u Elaine? - Zapytał, a może raczej poprosił o tę wiedzę. Nie rozmawiali już od tak dawna, że Cassius był o dwa kroki od przełamania własnej dumy. Skoro Éléonore nie chciała rozmawiać o sobie, może podaruje mu chociaż to? Tę pewność, że jej siostra trzyma się lepiej od ich obojga.
...Coś było w tym pomieszczeniu wyjątkowego. ...Coś w było w tych ścianach, na pozór nieskazitelnie białych, których kolorowe skazy można było dostrzec dopiero z bliska. Coś było w tych porzuconych płótnach, które skrywały nigdy-niedokończone wizje i myśli. Coś było... I teraz, gdy jej płuca przejmował gorzki dym, a jej umysł słodkie otumanienie - mogła doszukać się analogii, metafor, powiązań... Ale przecież nie zawsze musi być idealnie. Teraz to wiedziała, teraz mogła to pojąć. Wszystko nagle wydawało się jakieś prostsze, trywialne, może nawet zabawne. ...Dostrzegła ten minimalny grymas na jego twarzy. Przekrzywiła lekko głowę, niczym zaciekawiony szczeniak, jednak nie powiedziała nic, nie zapytała go o to, co go gryzie. Coś ją powstrzymało. Jakiś głos w jej głowie kazał poczekać, wybadać sytuację i potem uderzyć. Tylko jak miała to zrobić, kiedy powoli zaczynała zapominać o merlinim świecie. Powinna okazać mu wsparcie. No bo przecież rodzina jest najważniejsza, prawda? - Hej, Casssius? - zaczęła spokojnym, łagodnym tonem, w którym jednak kryła się nutka powagi - Jeśli jest coś, co Cię gryzie, to pamiętaj, że możesz mi powiedzieć. - spojrzała ponownie w cassiusowe oczy, uświadamiając sobie, że sama jest słabym przykładem wylewności. Przecież jeszcze przed chwilą odmówiła zwierzeń ze swoich własnych problemów. Ech, Swansea... ...Zaśmiała się krótko, niekontrolowanie, gdy tylko ukłonił się w ten teatralny sposób. Nie była pewna, czy skręt zaczął już działać, czy po prostu miała głupie poczucie humoru. Cóż, obie opcje były prawdopodobne. - Mhm. No to czekamy. - mruknęła, uśmiechając się coraz to szerzej. Kąciki ust same stopniowo wzbijały się ku górze, a mięśnie twarzy zaczynały się rozluźniać. Właściwie... czuła, że na całe jej ciało spływa odprężenie. I jakaś dzika chęć do działania. Potrzeba twórczości, zrobienia czegoś ciekawego, pozytywnego - Na studiach. Nie zawsze był to czysty Oprylak, ale... - kolejny chichot. Na usta wpełzł jej łobuzerski uśmiech. Och, tęskno było do tych studenckich, beztroskich czasów. Choć nie zawsze było różowo i łatwo, choć tęskniła za domem i bliźniakami, to jednak chciałaby wrócić choć na chwilę do tamtego okresu. ...Spodziewała się, że prędzej czy później zapyta o Elaine. Nadal nie wiedziała, co dokładnie ich poróżniło. Zła była na siebie i swój wieczny brak czasu. Kiedy ostatnio rozmawiała z Iskierką szczerze, długo, o wszystkim i o niczym? To, że widywały się stosunkowo często nie znaczyło, że poświęcały sobie tyle uwagi, ile powinny. - Dobrze. Narzeka na ilość nauki, ale na pewno wszystkie egzaminy zda śpiewająco. Jak zawsze. - mimowolnie wzruszyła lekko ramionami i uśmiechnęła się pod nosem - Spędza dużo czasu z Rileyem. - dodała, z nutką zazdrości w głosie. No ale przecież nie umiała się na nią gniewać. Krukon nie był powodem tego, że ostatnio się od siebie oddaliły. Winiła tylko i wyłącznie siebie. - Kiedy ostatnio rozmawialiście? ...Zaciągnęła się ponownie. Szło jej już to sprawnie, jakby organizm przypomniał sobie zamierzchłe czasy i te niecne praktyki. Było jej lepiej. Zdecydowanie. Przerażało ją to, że odczuwała taką różnicę dzięki jednemu, małemu skrętowi. Z jej głowy ulatywały czarne myśli, a na ich miejsce napływały te abstrakcyjne. Nagle, bez ostrzeżenia, jakiś głosik kazał jej wstać z ziemi, a ona posłuchała się i po chwili przechadzała się wolno po pracowni, bujając się lekko w rytm melodii, której nikt nie słyszał. Być może nawet ona sama. W pewnej chwili wyciągnęła ręce w górę i rozciągnęła umęczone ciało. Rozejrzała się po pomieszczeniu, obiegła wzrokiem płótna, puszki farb, porzucone pędzle, poplamione sztalugi... - Zróbmy coś. Coś kreatywnego. - rzuciła nagle, ni to do Cassiusa, ni to do samej siebie. W jej głowie wszystko to brzmiało lepiej, wydawało się świetnym pomysłem, było jakąś określoną wizją. A teraz ta propozycja była w takim samym stopniu niedorzeczna, co nieprecyzyjna. ...I mimo to... się z niej nie wycofała.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Był już zbyt daleko, za głęboko w swojej desperacji wymieszanej z otumaniającą sztucznością poprawiacza humoru. Pozwolił sobie na wyłączenie myślenia, na zapomnienie o problemach z taką prostotą, jak robił to jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy nie zastanawiał się nad rozsądnymi rozwiązaniami, tylko po prostu działał. I robił wszystko, co tylko mogło mu przyjść do głowy. Bez chwili wahania, jak na Swansea przystało… a przynajmniej jak uważał, że przystawało. Kiwnął jedynie głową, z taką samą lekkością jak ona spławiając chęć pomocy. Nigdy nie był szczególnie skory do zwierzeń, zwłaszcza już z rzeczy, które realnie go przerażały i zatruwały mu egzystencję. Dlatego tylko podziękował jej krótko, zaciągając się papierosem z lubością, o której zdołał już zapomnieć na tej swojej głupawej abstynencji. Wiadomości o Elaine były tym, co wreszcie zmusiło go do pohamowania wyszczerzu, jakie wpełzł mu na twarz w wyniku mocniejszego uderzenia eliksiru euforii. Zaśmiał się po jej słowach, jakby narzekanie czy spędzanie czasu z jakimś chłopakiem naprawdę były takie zabawne, a nie po prostu zwyczajne, ludzkie, budzące niegdyś jego niemalże braterską potrzebę zgłębienia tematu. Tak czy owak, nie mógł nic poradzić na humorki Eli, zaczął się więc godzić z tym, że nie będzie mu dane poznać jej problemów z pierwszej ręki, a sięgnąwszy do dalszego źródła, no cóż, obecnie kompletnie nie potrafił wykorzystać tych informacji. Jej pytanie spędziło z jego bladej twarzy wszelkie rozbawienie, ale jedynie na ułamek sekundy. Zamglone spojrzenie odszukało twarz Éléonore, obrzucając ją wzrokiem jednocześnie pełnym pozornego szczęścia, jak i głębokiego smutku, który pojawił się w nim po tych słowach. Zderzyły się ze sobą, walcząc o dominację i jak widać wygrała ta kretyńska część, która kazała mu udawać, że to absolutnie nic wielkiego, że nie dotyka go ta izolacja w żaden sposób. - Na feriach - odparł niefrasobliwie, chociaż nie była to prawda. Poza spotkaniem, którego wolał nie pamiętać zdarzyło im się wymienić jeszcze kilka listów. Listów, które niemiło go zaskoczyły, zwłaszcza, że Elaine odmówiła mu wówczas spotkania i nie chciała słuchać tego, co miał jej do powiedzenia. Nie chciał pamiętać, że taka sytuacja miała miejsce, zwłaszcza teraz. Odwrócił spojrzenie od Élé, wbijając zęby w papierosa tak mocno, że mało brakowało, a przegryzłby filtr. Nie, rozmawianie o Elaine to był głupi pomysł. I zerwał się z miejsca w ślad za kuzynką. - Tak - zgodził się prosto, oszołomiony przez dwie emocje napływające do niego z przeciwnych krańców spektrum. Zmuszony do głupiego wyszczerzenia się, zdołał ukryć przykrość widoczną w spojrzeniu, gdy porzucił swoją kasetkę i zamknąwszy Hogsa w uścisku warg, powoli podszedł do wielkich arkuszy grubego papieru, jakich używali do szkiców. Któryś z kuzynów, zdaje się, wykorzystywał je do swoich architektonicznych wykresów. Może nie zauważy ich braku? Nigdy nie trzeba było zachęcać Cassiusa zarówno do kreatywności, jak i destrukcji. Kilkoma ruchami podarł papier na długie pasy. Potem wziął farby swojego ojca, kolorowe, gęste i po prostu przewrócił je na bok, aby wytaplać w nich bezmyślnie te kawałeczki. Moczył raz w jednej, raz w drugiej. Kałuża kolorów odcisnęła się prawdziwą tęczą na tym wszystkim, a Cassius jedynie zwieńczył ten popis wytarciem dłoni o własne obranie, jak zwykle. I czarem wprawił je w ruch. Karteluszki wygładziły się na krawędziach i zakołowały się ponad ich głowami. Lecąc korowodem, niby ptaki tworzące klucz przysiadły na ścianie pracowni, wywołując na twarzy swojego twórcy pierwszy szczery uśmiech, chociaż takie rzeczy to robił raczej wtedy, gdy miał pięć lat, a nie dwadzieścia. - Élé, Élé, popatrz na moje wstążki! - Zawołał z entuzjazmem zdecydowanie właściwszym dla takiego niedorostka, wskazując palcem na swoje dzieło.
...Błogi stan odurzenia... ...Gdyby tylko było to bezpieczniejsze, zdrowsze, a przede wszystkim... legalne. Cóż, wtedy zapewne nie działałoby w ten sposób. Wszystkie najprzyjemniejsze doznania na tym świecie niosły ze sobą przykre konsekwencje. Tak, wszystkie. Ale teraz to nie miało znaczenia. Teraz w głowie Éléonore kwitły fiołki, grała pogodna muzyka, rozpościerała się jaskrawa tęcza. Nie, nie miała żadnych zwidów, żadnych halucynacji, po prostu... życie zdawało się prostsze, przyjemniejsze i beztroskie. I to było samo w sobie jedną wielką halucynacją, abstrakcją. ...Zaciągnęła się po raz ostatni, dopalając swój lek na całe zło do końca. To zabawne, jak bardzo pierwszy wdech różnił się od ostatniego. Teraz się już nie krztusiła, nie czuła ostrego, duszącego dymu w gardle, nie zwracała uwagi na gorzki posmak. Teraz wręcz tęskniła za słodkawym zapachem, który niósł ze sobą przyjemne wspomnienia i błogą nieświadomość. I mogłaby tak trwać w tym ostatnim pocałunku z narkotykiem, ale... reakcja Cassiusa sprowadziła ją na ziemię. Na tyle, na ile była w stanie. Oprzytomniała na chwilę, zmarszczyła czoło i zasępiła się. W pełnym skupieniu spojrzała na niego, wytężając wzrok i mrugając kilkukrotnie, by wyostrzyć lekko rozmyty obraz. W myślach, jak mantrę, powtarzała sobie, że musi jak najszybciej porozmawiać z Elaine. Musi. Nie był to najlepszy moment na złote rady starszej kuzynki. Nie miała ich w zanadrzu... Cóż, być może jej podręczny zestaw porad został w kieszeni innych spodni. Tak, na pewno tak było. - Cass, teraz... - zachwiała się, przestępując z nogi na nogę. Niedopałek skręta wysmyknął się spomiędzy jej palców i upadł bezgłośnie na podłogę, tym samym brudząc ją czarną smużką popiołu. Ale to też nie miało znaczenia. Ciemna skaza nie wyróżniała się niczym spośród licznych plam z zaschniętych farb - Teraz ciężko mi powiedzieć coś z sensem. - dokończyła myśl, pochylając się odrobinę w jego stronę. Nie chciała go męczyć. Wystarczyło, że męczyła go ta sprawa z Iskierką - Ale zrobię wszystko, by Ci pomóc. Wam. Pomóc Wam. Obiecuję. Dobrze? - wydukała, zastanawiając się, czy te słowa rzeczywiście wybrzmiały tak głupio i nieskładnie. Ospałe neurony nie wywiązywały się w pełni ze swoich obowiązków. ...Westchnęła głęboko, zażenowana swoją bezużytecznością. A potem wyjrzała przez okno, by tam doszukać się jakiejś merytorycznej pomocy. Nic nie dostrzegła. Nic, prócz drzew ustrojonych w soczystą zieleń i niewinną biel kwiatów. Nic, prócz delikatnych smug słońca, które zdawało się opadać tak szybko, jak jej wesoły, pobudzony nastrój. A jednak... odratowała swoją beztroskość. Gdy tylko wstał, od razu podążyła za nim wzrokiem. W milczeniu, lecz z poszerzającym się uśmiechem, przyglądała się jego twórczości. Muzyka powróciła do jej głowy, a ona sama, z lekko zaróżowionymi policzkami i nieskrywaną fascynacją, wodziła oczami po pracowni. Pokusa zmalowania czegoś była niezwykle silna. - Idealne na Celtycką Noc. - skomentowała, wpatrując się w magiczne papierowe wstęgi. Zaśmiała się spontanicznie, odrobinę za głośno, gdy wykazał się tak wielkim entuzjazmem. To było takie... urocze. Przypominał jej w tym momencie Caelestine. I to ją tak rozczuliło. ...Podeszła do niego bliżej, spoglądając na liczne arkusze i płótna wręcz lubieżnym wzrokiem, a w jej oczach tańczyły niebieskie ogniki. Schyliła się po porzucony pędzel, a potem zgarnęła z roku pracowni średniej wielkości brystol, który wyglądał jakby wieki temu ktoś o nim zapomniał. Pożółkły papier zasługiwał na drugie życie. Rzuciła kartkę niedbale na podłogę, by następie samej przykucnąć i pochylić się nad swoim płótnem. Zanurzyła pędzel w błękitnej, wciąż płynnej farbie i chlapnęła nią na papier. Z wielkim zadowoleniem sięgnęła po kolejną otwartą puszę i powtórzyła czynność, nie zważając na to, że powinna wyczyścić pędzel, że kolory się mieszają. Kto by się tym przejmował! Po kilku minutach brystol pokrywały liczne kolorowe ciapki, nieregularne cętki, plamy, kropki... A ona była z siebie i z tej abstrakcji niezwykle dumna. Podniosła się znad swojego dzieła, wyciągnęła różdżkę i skierowała ją na obraz. Kartka podzieliła się na tuzin małych, jajowatych kawałeczków, które miały w głowie Élé imitować pisanki. Przydałby się jakiś sznurek i girlanda jak się patrzy. - Wow. Są paskudne. - parsknęła śmiechem, przyglądając się papierowym jajkom - Czyli dokładnie takie, jakie planowałam! - zawołała tak samo entuzjastycznie, jak Cassius chwilę wcześniej. ...Zastanawiała się, co powiedziałby jej ojciec, gdyby udekorowała taką girlandą schody lub kominek w salonie. Wyrzekłby się najstarszej córki? Czy bez słowa spalił cętkowane pisanki przy pomocy zaklęcia? Kusiło, by sprawdzić.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Jej ciężko było ubierać myśli w słowa, a jemu jeszcze trudniej się tego słuchało. Konieczność zwierzenia się z tego co go dręczyło była dla niego nieprzyjemna, jak zwykle zresztą. Éléonore nie była pierwszą, która znosiła jego niespodziewane ucieczki od tematu, ale dziś akurat tak idealnie się złożyło, że żadne z nich nie chciało dłużej rozprawiać na ten temat. - Daj spokój - odszepnął jej tylko w ramach odpowiedzi i nie potrafił powstrzymać stanowczego pokręcenia głową. Cokolwiek się nie działo, będzie musiał to załatwić sam. Jego brak umiejętności społecznych nie może być przecież nieustanną wymówką. Elaine na to nie zasłużyła. Niezależnie od tego jak bardzo by go wtedy nie zraziła do siebie, nie mógł nasyłać na nią siostry. Nie powinien tego robić. A jednak zrobił coś, czego sam się po sobie nie spodziewał. Wyciągnął dłonie ku Élé i zamknął palce jej wolnej dłoni w uścisku swoich. Na krótką chwilę, dwa oddechy, trzy uderzenia serca. Potem puścił ją i wstał. Chwila minęła. Ból rozpływał się w oparach narkotyku, w słodkiej nucie ćmiącej euforii napływającej znikąd. Nie słyszał muzyki, nie widział obrazów. Ukojony w swoim żalu i goryczy, zapomniał o tym niechcianym smaku. Zamiast niego rozpuszczał na języku jedynie słodycz i idącą za nią lekkość. Mógłby się w tym zatracić, chciałby tego. Odpychając od siebie te myśli, chętnie zajął się tworzeniem. Kiedy dokończył swoje śmieszne karteczki, zapatrzył się na to, co wychodziło spod pędzla Élé. Umoczył palec i ciemnobrązowej farbie i obrysował jej pisanki także swoją linią. Nieco nierówną, gdyż nieco drżały mu ręce, ale ostatecznie nie miało to wielkiego znaczenia. Jedna linia niknęła w feerii kolorów, która zrosiła pergamin niby tęczowa mgiełka. - Przykleimy na drzwi wejściowe? - Zapytał natychmiast, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu, który wcisnął mu się nachalnie na wargi. - Trwałym przylepcem? - W jego głosie zabrzmiała ta znajoma, zadziorna nuta, z której niejednokrotnie korzystał już, gdy był młodszy i (na przykład) planował spsocić coś, co sprawiłoby komuś przykrość. Teraz to były tylko jajka na drzwiach, ale skrzaty z pewnością będą rwać przy tym włosy z głowy. - Zróbmy zajączki - zaproponował, sięgając po nowy kawałek grubego papieru. Umoczył dłoń w farbie i bezmyślnie połączył ze sobą niebieski, czerwony i zielony kolor, a następnie wylał na to połączenie sporo bieli. Za pomocą własnych rąk wysmarował papier powstałą szarością i porwał go na kawałki. Kiedy powstała już odpowiednia ilość skrawków, sięgnął po różdżkę i tym razem zaklęciem pozaginał papier w taki sposób, aby przypominał zajączka. - Ożywmy je, niech biegają po rezydencji. - Zaproponował, domalowując swojemu zajączkowi biały ogonek, nim przeciął fragment papieru, aby uformować uszy.
...Ta krótka chwila bliskości z jego strony była w takim samym stopniu niespodziewana, co... kojąca. ...Na Merlina, byli przecież rodziną! Pomaganie sobie, wzajemna szczerość, otwartość - to wszystko powinno być na porządku dziennym, powinno być nieodłącznym elementem tej struktury. A jednak... Bywało różnie. Mimo to dla Éléonore rodzina była najważniejsza, a ona sama skłonna była do poświęceń i wyrzeczeń, jeśli tylko miałoby to jakoś pomóc. Obdarzyła go więc ciepłym uśmiechem, za którym kryło się wiele, wiele niewypowiedzianych słów. Kontury jego twarzy rozmazywały się lekko, co ewidentnie sugerowało jej, że nie powinna tak szybko spalać tego blanta. Chciała mu powiedzieć mu tak dużo, nagle natchnęło ją do pociągnięcia tego trudnego tematu, ale zdolna była tylko do... głębokiego westchnięcia. Damn it. ...Nie kryła rozbawienia, gdy usłyszała z jego strony tę (może niezbyt rozsądną) propozycję obklejenia drzwi wejściowych. Nietrudno było jej w tym momencie się roześmiać, nietrudno też było wyrazić aprobatę. Poza tym... Cassius był bardzo przekonujący. I ten jego specyficzny uśmiech, tak dobrze jej znany, przywołujący wspomnienia z dzieciństwa... Pokiwała żywo głową, a przed oczami miała już wspaniałą wizję tego dzieła. Nie tak powinni zachowywać się dorośli, odpowiedzialni i poważni ludzie? Cóż, a gdzie to wszystko jest spisane? Kto ustalił takie zasady? I dlaczego nie zapytał nikogo o zdanie? - Tak, tak, tak! - wykrzyknęła entuzjastycznie, a tuż po chwili w jej oczach pojawił się charakterystyczny błysk - Przykleję też kilka na drzwi gabinetu ojca. Jak już wyjdzie z tej pieczary, to będzie miał niespodziankę. - dodała odrobinę kąśliwie i może z nutą goryczy w głosie. Edward zasłużył sobie na taką karę. ...Na chwilę jej ruchy się spowolniły i nie spostrzegła, w którym momencie Cassius zaczął mieszać ze sobą kolejne farby i oddawać się dalej artystycznym pokusom. Wnet przed jej oczami ukazały się wymalowane szare zające, a ona zastanowiła się, czy to on rozpoczął już proces ożywiania, czy to tylko w jej głowie futrzaki się ruszają... Przyglądała się temu wszystkiemu mrużąc oczy zaciekle, aż w końcu kucnęła przy kuzynie, wyciągnąwszy swoją różdżkę. - Faworek nas zabije. - była tego pewna. Nie powstrzymało jej to jednak przed tym, by pomóc ożywić wielkanocne kicajki, które w oka mgnieniu rozpierzchły się po całej pracowni. Éléonore wstała ospale z podłogi i podeszła do drzwi, by uchylić je i wypuścić puchatą zgraję. Jak minie jej faza i wróci rozsądek, to sama będzie naprawiać ten bałagan. Ale póki co... - Chodźmy coś zjeść. I udekorować te drzwi. ...Taka niezmienna kolej rzeczy - prędzej lub później każdego dopadnie gastrofaza. Nie zważała na to, czy Cassius miał ochotę właśnie w tej chwili opuszczać pracownię, nie za bardzo przejmowała się tym, czy on także był głodny. Nadal była otumaniona, odurzona. Ale była też... bardzo zdeterminowana. Zebrała więc z ziemi wszystkie dekoracje i gestem zawołała chłopaka do wyjścia. ...Nie chciała przerywać tego stanu. Tak było dobrze, beztrosko, bezpiecznie. Wielka szkoda, że kiedyś musiało się to skończyć.