Osoby: Edgar T. Fairwyn, Matthew C. Gallagher Miejsce rozgrywki: Gabinet prof. Fairwyna Rok rozgrywki: koniec czerwca 2019 roku Okoliczności: Matthew kaja się przed opiekunem Slytherinu, pragnąc udowodnić mu, że poprawił swoje oceny i zachowanie. W ten sposób próbuje przekonać profesora do tego, by ten pozwolił mu od nowego roku szkolnego powrócić na stałe do ślizgońskiej drużyny quidditcha.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Nie wierzył, że w tym roku szkolnym uda mu się wziąć udział w jakimkolwiek meczu quidditcha, więc kiedy tylko uzyskał takie pozwolenie, był wniebowzięty. Znów poczuł tę nutę rywalizacji, wiatr we włosach, a co więcej: złapał znicza, zaskakując tym samego siebie. Nigdy wcześniej nie próbował przecież swoich sił jako szukający i nie był wcale pewien czy w pogoni za złotą piłką poradzi sobie tak dobrze jak z uderzaniem tłuczkami zawodników przeciwnej drużyny. Ten mecz sprawił mu tyle radości… Jednocześnie nie mógł się jednak pogodzić z tym, że zabrakło go w decydującym starciu z Gryfonami. Na tej ostatniej prostej Slytherin przegrał walkę o Puchar Quidditcha, a on czuł się kompletnie bezsilny. Żałował, że nie mógł wspomóc swoich kolegów. Kto wie, być może wtedy poszłoby im trochę lepiej? Nie chciał być arogancki, ale wiedział też, że jest dobrym zawodnikiem i że z pewnością jego obecność stanowiłaby dla drużyny dodatkową jakość. W meczu z Puchonami przez moment wydawało mu się, że odzyskał to, co utracił przez swoją własną głupotę, a to dawało mu nadzieję, że być może grono pedagogiczne postanowi zapomnieć o jego dawnych występkach i wyznaczonej dla niego karze. Zdecydował się zawalczyć o swoje, co wcale nie było łatwe, bo czekała go rozmowa z opiekunem Slytherinu, który jak wiadomo, nie był raczej typem przyjemniaczka, a kogoś, kto w Szkole Magii i Czarodziejstwa budził postrach. Przed wejściem do gabinetu wziął jeszcze jeden głęboki oddech i wreszcie zapukał do drzwi, pociągając delikatnie za klamkę. Obawiał się tej rozmowy, ale zdawał sobie sprawę z tego, że jest ona nieunikniona. - Dzień dobry, panie profesorze. – Przywitał się grzecznie i kulturalnie, mając nadzieję, że Fairwyn nie ma dzisiaj złego humoru. Nie wiedział jak przeprowadzić tę rozmowę, żeby przekonać go do swojej osoby. Stwierdził jednak, że będzie potulny i szczery, a przy tym spróbuje zrobić na profesorze jak najlepsze wrażenie. Musiał przy tym przyznać, że dawno nie odczuwał takiego stresu. Jego serce biło jak rozszalałe, a przez te nerwy powoli zaczynała pobolewać go głowa. - Mógłbym panu zająć chwilę? – Zapytał zaraz, bo nie chciał wparować do gabinetu jak do siebie, przeszkadzając tym samym nauczycielowi w wypełnianiu jakichś ważnych obowiązków. Wtedy najpewniej przekreśliłby jakiekolwiek szanse na pozytywny, korzystny dla niego wynik tej rozmowy. A nie oszukujmy się, niczego w swym życiu nie chciał tak mocno jak powrotu do szkolnej drużyny. Od tego zależała cała jego kariera.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Jak poważnie by nie podchodził do wszystkiego, czym się zajmował, Edgar nigdy nie pozwalał, żeby praca nauczyciela przeszkadzała mu we własnej działalności naukowej, uważając to drugie nie tylko za przyjemniejszy dla siebie sposób spędzania czasu, lecz także przydatniejszy dla świata. Gloryfikowanie kształcenia przyszłych pokoleń i pozyskiwania większej ilości badaczy osiągnięć starożytnych cywilizacji było według niego mocno naciągane. Godzina spędzona na własnych badań, mniej lub bardziej namacalnie, zawsze przynosiła jakieś owoce i przynajmniej wyznaczała jakiś dalszy kierunek. Spędzając tę samą godzinę przy tablicy, nie uczył tego samego dwudziestu kilku osób jak mogłoby się wydawać - części w ogóle to nie obchodziło, część była za głupia by cokolwiek zrozumieć, część coś tam rozumiała, ale nigdy nie miała wyjść poza poziom tego, co już i tak było odkryte i zostawało raptem kilka osób na całą szkołę, na którą faktycznie można by poświęcać czas, z tym że Edgar wychodził z założenia, że powinni nauczyć się zdobywać wiedzę sami, a on sam był jedynie do pchnięcia ich odpowiednim kierunku. Więc o ile wywiązywał się z niej najlepiej jak mógł, traktował swoją edukacyjną rolę jako sposób na zarobienie pieniędzy i zło konieczne. W chwilach spokoju, ukryty za drzwiami swojego gabinetu rzadko zajmował się takimi rzeczami jak sprawdzanie prac domowych, planowaniem lekcji, czy papierologią związaną z byciem opiekunem domu. Te rzeczy załatwiał na ogół przy okazji - między lekcjami lub gdy uczniowie pochłonięci byli samodzielną pracą. Tym razem zajęty był pracą nad wyjątkowo starym i trudnym do rozczytania, ze względu na swój opłakany stan, rzymskim papirusem. Jego biurko zastawione było niewielkimi buteleczkami o różnej zawartości, pędzelkami, nożykami i mniejszymi papierami, a wszystkie one były ułożone pedantycznie, tworząc jakiś geometryczny wzór znany tylko podświadomości Edgara. Nachylał się właśnie nad starożytnym dokumentem w jednym ręku trzymając nieduże szkło powiększające, a w drugim patyczek, wyglądający na wykałaczkę, kiedy dotarło do niego pukanie do drzwi, które otworzyły się, nim zdążył jakkolwiek zareagować. Jego dłonie zastygły w bezruchu, gdy podniósł wzrok na intruza. Nie odpowiedział na powitanie. Kulturalnie i grzecznie wypadało poczekać na "proszę". - Już pan zajął - zauważył oschle, po chwili mierzenia chłopaka chłodnym spojrzeniem. Powoli wyprostował się, delikatnie odsuwając dłonie od pergaminu.
Ostatnio zmieniony przez Edgar T. Fairwyn dnia Sob Lis 16 2019, 16:10, w całości zmieniany 1 raz
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Ciekawy był czy każdy uczeń i student w Hogwarcie tak się stresował przed załatwieniem z profesorem Fairwyn jakiejkolwiek sprawy. To nie tak, że Matthew za opiekunem Slytherinu nie przepadał. Ba, ostatnimi czasy polubił nawet zajęcia ze starożytnych runów. Mimo wszystko facet wydawał się jakiś nieprzystępny, zupełnie nieempatyczny i w ogóle trudno było się z nim porozumieć. Zapewne to z tego względu obawiał się o tę rozmowę, szczególnie że była ona dla niego wyjątkowa ważna i rzutowała na całą jego karierę. Kiedy usłyszał głos nauczyciela i zauważył, że przerwał mu jakąś ważną pracę, przez moment pomyślał, że może jednak powinien się ulotnić i przyjść w innym, bardziej dogodnym terminie. Z drugiej strony nie był pewien czy jakikolwiek termin jest dla Fairwyna dogodny. Poza tym dostrzegł jak mężczyzna powoli odsuwa dłonie od swojego pergaminu, co odczytał jako „niechętnie cię przyjmuję, ale jak już mi przeszkodziłeś, to gadaj co jest grane”. - Chciałbym Pana bardzo prosić o zgodę na powrót do ślizgońskiej drużyny quidditcha. – Mruknął na tyle głośno, by jego rozmówca mógł go usłyszeć. Stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli od razu przejdzie do rzeczy. Wierzył, że dzięki temu zmarnuje mniej cennego dla profesora czasu i być może zyska choćby cień szansy na pozytywne rozpatrzenie swojej sprawy. Trudno było jednak przewidzieć reakcję nauczyciela. - Przez ostatni rok szkolny poprawiłem wiele ocen, angażowałem się w działalność kółek pozalekcyjnych i nie brałem udziału w żadnym niezgodnym z regulaminem przedsięwzięciu. Myślę, że byłbym dużym wzmocnieniem dla naszej drużyny, szczególnie zważając na moją skuteczność podczas ostatniego szkolnego meczu, w którym pozwolił mi Pan zagrać i za który jestem Panu naprawdę wdzięczny. – Dodał zaraz już nieco pewniejszym tonem. Nie chciał wyjść przy tym na aroganckiego, a jedynie podkreślić swój wkład w życie szkoły i umiejętności miotlarskie. Poza tym wiedział, że warunkiem dla cofnięcia jego kary było to, by poprawił swoje wyniki w nauce i nie mieszał się w żadne afery. Wydawało mu się, że był wyjątkowo grzeczny i aktywny w pozytywnym tego słowa znaczeniu, a z tego względu miał nadzieję, że Fairwyn spojrzy na niego przychylniejszym okiem. - Oczywiście obiecuję, że nadal będę ciężko pracował nad poprawą swoich ocen i zachowania oraz ciężko trenował quidditcha, żeby mógł Pan być dumny ze Slytherinu. – Skończył swój wywód, mając wrażenie, że za bardzo się rozgadał i o niektórych rzeczach może wspominał niepotrzebnie. To wszystko przez te nerwy, przez które nadal czuł przechodzące przez całe ciało dreszcze. Bacznie obserwował jednak twarz profesora, w duchu modląc się o to, żeby ten przystał na jego prośbę.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
- Chciałby pan? - powtórzył tonem, który zupełnie nie wskazywał na to, co tak właściwie chciał tym pytaniem przekazać. Nie dosłyszał, upewniał się, rugał, czy kpił? To wiedział tylko Edgar. Lekko uniesiona brew też nie była w tym wypadku żadną podpowiedzią. Nic więcej nie zdążył dodać, bo Ślizgon kontynuował, racząc tym razem podzielić się z nim jakimiś istotniejszymi informacjami. Edgar słuchał chłopaka z kamiennym wyrazem twarzy zaledwie z raz, czy dwa delikatnie przytaknąwszy, w sposób, który wcale nie przekonywał o jego aprobacie. W pewnym momencie odłożył trzymane w rękach przedmioty przez chwilę zdając się bardziej zainteresowanym ich równym układem niż słowami Ślizgona. - A Sarah Paine*? - spytał, gdy oboje skończyli, podnosząc wzrok na ucznia. - Czy ona też poprawiła oceny i zaangażowała w życie szkoły? - wstał od biurka, zapiął guzik w marynarce i z ręką w kieszeni, nieśpiesznym krokiem ruszył przez gabinet w stronę drzwi. - Uniknięcie śmierci o włos zostawia w człowieku ślad. Domyślam się, że nie było jej łatwo wrócić do normalnego życia. - kto jak kto, ale Edgar dobrze wiedział, o czym w tym momencie mówił, choć jego ani jego ton, ani postawa nie zdradzały, by poruszał właśnie jakiś osobisty problem, czy odwoływał się do własnych doświadczeń. Nie obchodziła go Sarah Paine. Jeśli o niego chodziło, szczeniara mogła się zaćpać w każdej chwili. Było trochę hipokryzji w wypominaniu Gallagherowi sprzedaży narkotyków, kiedy samemu swego czasu rozpowszechniało się wiedzę o najdotkliwszych klątwach, które od lat 90. z pewnością ściągnęły z tego świata kilka dusz - dzięki niemu. On sam nigdy na nikim ich nie użył, ani nikogo do tego nie namawiał, tak jak Gallagher nie wpychał Paine narkotyków do gardła. Większość ludzie jednak widziała to zgoła inaczej i o ile mógł pozwolić sobie na ignorowanie społeczeństwa, będąc dwudziestokilkuletnim, popularnym reporterem i żyjąc co tydzień w innym kraju, o tyle perspektywa zmieniała się, gdy był przykutym do jednego miejsca nauczycielem. Naćpana gówniara prowadziła do swojego dilera, a ponieważ ten też miał szczęście być jeszcze smarkaczem współwinnych "tragedii" szukano dalej, na przykład w postaci opiekuna, który by na coś takiego pozwalał. Zatrzymał się przy drzwiach i delikatnie dotknął klamki, która odblokował się i odskoczyła do końca, ustawiając się prostopadle do podłogi. - Mogę sobie tylko wyobrażać jak trudne musi być wychodzenie z uzależnienia od narkotyków - mógł mówić poważnie, w końcu jego nieudane próby rzucenia papierosów były dość częstym podmiotem drwin uczniów, w jego głosie nie było jednak słychać ani krzty współczucia, a wyraz twarzy wskazywał, że wszystkie jego myśli są całkowicie obecne tu i teraz. Odwrócił się od drzwi i stojąc między nimi a Gallagherem i spojrzał mu prosto w oczy. - Pamięta pan pannę Paine, prawda?
*pozwoliłam sobie ją ochrzcić
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Nie miał pojęcia, co mogą oznaczać powtórzone przez profesora słowa i chyba wolał się nawet nad tym nie zastanawiać. Fairwyn zwykle patrzył na wszystkich niewzruszonym wzrokiem, a z jego mimiki twarzy trudno było tak naprawdę wyczytać jego nastrój czy przyszłe zamiary. Starał się nie speszyć jego zachowaniem i kontynuować swój wywód, bo przecież na niczym innym nie zależało mu tak bardzo jak na powrocie do ślizgońskiej drużyny. W tym względzie gotów był więc kajać się przed opiekunem domu, a nawet i przyjąć na swoją klatę jeszcze więcej obowiązków, byleby przekonać go, że warto dać mu drugą szansę. Kiedy jednak jego rozmówca wspomniał o pannie Paine, sam zwątpił. Miał wrażenie, że stanął na przegranej pozycji, nawet jeśli nie w głowie było mu złożenie broni. - Z pewnością nie było jej łatwo… – Przyznał skruszonym tonem, bo przecież nie miał żadnych argumentów, które pozwoliłyby mu zwyciężyć tę walkę. Sprzedał jej jad bazyliszka, a chociaż nie zmusił jej nijak do jego zażywania, tak doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że pośrednio przyczynił się do jej wizyty w szpitalu św. Munga. Miał to szczęście w nieszczęściu, że dziewczyna uniknęła śmierci o włos, ale czy w takiej sytuacji rzeczywiście można było mówić, że los się do niego uśmiechnął? Prędzej do niej, a tak nie wypadałoby chyba mówić o fortunnym zakończeniu. Nic nie usprawiedliwiało jego grzechu, więc z bólem serca przyjął wówczas wszystkie konsekwencje, które na niego spadły, kiedy grono pedagogiczne natrafiło na jego trop. Dilowanie w Szkole Magii i Czarodziejstwa… nie do pomyślenia. Przez cały ten czas próbował zmazać swoje winy, pokazać że chciałby zacząć jeszcze raz, z czystą kartą, ale teraz wydawało mu się, że przeszłość będzie ciągnęła się za nim przez całą wieczność albo jeszcze chwilę dłużej. - Nigdy nie brałem, więc chyba nie potrafię sobie nawet wyobrazić co czuła. – Westchnął jeszcze ciężej w duchu, zastanawiając się dokąd zmierza ta rozmowa. Czy profesor Fairwyn miał ochotę jeszcze raz ukarać go za dawne przewinienia? Zresztą czy przypomnienie o nich nie było już wystarczającą karą? To nie tak, że wyrażał skruchę, chcąc coś osiągnąć. Oczywiście zależało mu na grze w quidditcha, ale kiedy Sarah trafiła na interwencyjny oddział w Mungu sam zrozumiał jak wielki błąd popełnił. Łatwy dostęp do galeonów zdawał się niezwykle kuszący, z tym że Gallagher nigdy nie chciał iść po trupach do celu. Może i nieraz zdarzyło mu się łobuzować, ale serce naprawdę miał gołębie, a ta sytuacja odcisnęła piętno na jego duszy. Nigdy później nie handlował niczym nielegalnym w szkole, a ten narkotykowy incydent chciał jak najprędzej oddzielić od swojego życia grubą kreską. - Pamiętam. Nie mógłbym o niej zapomnieć. – Mruknął ściszonym głosem, bo nadal wstydził się tego, co uczynił. Wypchana kiesa nie była dla niego tak istotna jak zdrowie i bezpieczeństwo kolegów i koleżanek, o czym chyba na jakimś etapie swojej edukacji w Hogwarcie niestety zapomniał. – Może mi Pan wierzyć lub nie, ale nigdy nie chciałem nikogo skrzywdzić. Byłem młodszy, głupszy i nie myślałem o konsekwencjach. Wydawało mi się, że nic złego się nie wydarzy, ale szybko uświadomiłem sobie jak bardzo to wszystko spieprzyłem. – Mówił od serca, dlatego nie zdążył ugryźć się w język, a z jego ust mimowolnie wydobyło się przekleństwo. – Przepraszam za to słowo, poniosło mnie. Oddałbym wszystkie galeony, żeby to się nigdy nie wydarzyło, panie profesorze. – Dodał po chwili, wiedząc że nigdy nie wynagrodzi Sarah jej cierpień. Mógł jedynie pokazać, że ta sytuacja nigdy nie była mu obojętna.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Z ich dwojga to zapewne Edgara mniej obchodził los Sarah Paine. W rzeczywistości im więcej Gallagher mówił o swoich wyrzutach sumienia, tym mniej szacunku miał do niego mężczyzna. Z drugiej strony chłopak musiał tak mówić, tak samo jak Edgar musiał tego od niego wymagać. Tak naprawdę nie miał nad smarkaczami żadnej władzy i był jedynie pionkiem systemu, z którym często się nie zgadzał. Nie przeszkadzało mu to jednak aż tak, żeby próbować to zmienić. W rachunku zysków i strat w pracy nauczyciela nadal wychodził na plusie. Przez całą wypowiedź ślizgona milczał z obojętnym wyrazem twarzy. Prawie nigdy nikomu nie przerywał, z doświadczenia wiedząc, że nikt nie był w stanie pogrążyć człowieka bardziej niż on sam, jeśli pozwalało mu się wystarczająco długo mówić. Brak reakcji z drugiej strony wprawiał ludzi w zakłopotanie i z jakiegoś powodu zaczynali wtedy pleść jeszcze więcej bzdur. Jak irytujące by to nie było, czasem okazywało się przydatne. Nieznacznie uniósł brwi jedynie, gdy Gallagher wspomniał o byciu "młodszym i głupszym" - jego opinii, szczególnie w kwestii drugiego, wiele się nie zmieniło - oraz zmarszczył je lekko, usłyszawszy przekleństwo. W tym momencie miał ochotę mu przerwać. Edgara nie dziwiło już, że ludzie rzadko kiedy używali mózgu przed odezwaniem się, wymagał jednak przynajmniej minimum. Pozwolenie sobie na poniesienie przez emocje, kiedy mówiło się do niego, było niemal jak policzek. - Niech pan zachowa swoje galeony na inną okazję, panie Gallagher - odezwał się w końcu, nadal stojąc twarzą w twarz ze studentem i patrząc mu w oczy. Wyjął dłoń z kieszeni i złożył obie ręce za plecami. - Zdaje się, że wyciągnięto już wobec pana konsekwencje, a mimo to się pan z nimi nie zgadza. Nie czekając na odpowiedź, zdjął z niego zimne spojrzenie i wrócił do biurka. - Jaki związek mają, według pana, pańskie poprawione oceny i aktywność w zajęciach pozalekcyjnych z tym, że niemal doprowadził pan do śmierci uczennicy? Siadając, przesunął leżący na blacie ołówek, którego położenie znów nieznacznie mu przeszkadzało. Złośliwość rzeczy martwych. Rozpiął marynarkę, poprawił mankiet koszuli i dopiero wtedy znów podniósł wzrok na Gallaghera, oczekując odpowiedzi.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Prawdę powiedziawszy reakcja profesora Fairwyna wcale go nie zdziwiła. Spodziewał się milczenia i pokerowego wręcz wyrazu twarzy, z którego nijak nie dało się wyczytać jego zamiarów. Nie ukrywał, że tego typu rozmowę wolałby przeprowadzić choćby z panią Jones, która najpewniej wsparłaby go uśmiechem, a i poczęstowała jakąś dobrą herbatą. A może z Harringtonem, który każde jego słowo próbowałby obrócić w żart, nadając tej rozmowie nieco luźniejszy ton? Nie mógł jednak wybierać, a zresztą temat był na tyle poważny, że niewykluczone że nawet z tym dwojgiem nie przerodziłby się wcale w miłą pogawędkę. Dla niego z pewnością ta rozmowa taką nie była. Nie lubił wracać do tego okresu przeszłości, który najchętniej oddzieliłby od swego życia grubą kreską. Przypominał mu o samych negatywnych emocjach, jakie odczuwał, kiedy tylko dowiedział się, że panna Paine trafiła przez niego do szpitala. Jak to młodziak, obawiał się konsekwencji swoich czynów, ale towarzyszył mu wówczas nie tylko strach o własny los. Naprawdę lubił tę dziewczynę i nie spodziewał się, że po zażyciu magicznych używek ta stanie na skraju życia i śmierci. Wówczas niby zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakie niosą za sobą takie środki, a jednak wydawało mu się ono zupełnie abstrakcyjne, a może po prostu lekkomyślnie wierzył w to, że i on i zaopatrywani przez niego koledzy są na tyle rozsądni, że wszystko co złe ich ominie. Najwyraźniej potrzebował silnego bodźca, żeby wreszcie oprzytomnieć i przestać parać się tak gównianą robotą. Skinął tylko ze zrozumieniem głową, kiedy profesor Fairwyn wspomniał o galeonach, uświadamiając mu tym samym, że taka uwaga nie należała do najzgrabniejszych. Chwycił jednak byka za rogi i nie spuścił głowy, również wpatrując się w oczy mężczyzny. Wyciągnięto wobec niego konsekwencje – słusznie - dlatego nie zamierzał nawet polemizować z kolejnym stwierdzeniem. Pewnie mogliby go nawet wyrzucić ze szkoły, a może i postawić przed Wizengamotem, więc był naprawdę wdzięczny tym, którzy zadecydowali, że powinien kontynuować swoją edukację w Hogwarcie. Czy jednak wymierzona wobec niego sankcja nie spełniła swoich celów? Główną funkcją kary było wszak odniesienie pozytywnych rezultatów w zakresie tak prewencji indywidualnej, jak i generalnej. Został zawieszony w prawach uczniach i ze skutkiem natychmiastowym wyrzucony z drużyny, co niewątpliwie odstraszało innych wychowanków Hogwartu od szkolnej dilerki. Sam zaś nawet nie musiał odczuwać dolegliwości tej kary, by zrozumieć jak wielki błąd popełnił. Brak quidditcha znacząco mu doskwierał, to oczywiste, ale już sama świadomość, że mógł doprowadzić do czyjejś śmierci skutecznie zniechęcała go do popełniania podobnie haniebnych czynów. Poprawione oceny, czy wzmożona aktywność w życiu szkoły nie miały tak naprawdę aż tak wielkiego znaczenia. Ważne było to, że rozumiał wagę swojego błędu, a los panny Paine wywarł na nim tak silne piętno, że nigdy więcej nie zamierzał sięgać po łatwą gotówkę, jeżeli sposób na zarobek wiązałby się z nielegalnym procederem, czy potencjalnym krzywdzeniem innych osób. Grono pedagogiczne dało mu szansę, dostał nawet warunkową zgodę na udział w treningach. Swoją postawą w tym „okresie próby” chciał więc jedynie udowodnić, że prognoza co do jego zachowania jest jak najbardziej obiecująca i że w dalszym toku swej nauki będzie przestrzegał szkolnych reguł. - Nie mają. Żadnego. – Potwierdził więc słowa nauczyciela. – Tak samo jak nie będzie miało znaczenia cokolwiek innego, co zrobię, bo błędów z przeszłości nie jestem w stanie już naprawić. Po prostu staram się być lepszym uczniem. Dlatego chcę pana prosić o kredyt zaufania, panie profesorze. Chcę robić coś dobrego… coś, co najlepiej potrafię. – Mówił pewnym tonem, cały czas przyglądając się nauczycielowi, jakby poszukując tego małego gestu, który zdradzi jego odpowiedź. Domyślał się, że nawet gdyby taki się pojawił, to i tak go nie dostrzeże. Nie pozwolił sobie jednak na dekoncentrację, nawet kiedy mężczyzna siadał przy swoim biurku i poprawiał leżący na blacie ołówek, czy mankiet swojej koszuli. Musiał być świadomy swoich słów, skoro chciał przekonać do nich samego Fairwyna.