Jeśli tu trafiłeś, to znaczy, że minąłeś połowicznie zasypany piachem drogowskaz, wskazującym tę oto opuszczoną i podniszczoną chatę. Nazwa tego miejsca została zamazana bruzdami przywodzącymi na myśl ślady po ludzkich paznokciach... Im bliżej domostwa tym ciszej - wiatr jakby wstydził się tu wiać; próżno tu szukać choćby ptactwa czy jakiegokolwiek innego żywego stworzenia. Będąc tuż przy progu pozbawionym drzwi zaczynasz odczuwać silny niepokój. Coś jest nie tak. Coś unosi się w powietrzu - jakby obietnica, że coś się tutaj wydarzy. Czy odważysz się wejść do środka?
Uwaga! Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność! Kostki, które tu wyrzucisz mogą ci dać bardzo duży potencjał magiczny, niesamowite przedmioty itp. Jednak możesz też zachorować na nieznaną chorobę, poważnie się poranić lub stracić dużo pieniędzy.
Spoiler:
1, 3 - w środku zastajesz pobojowisko połowicznie zasypane piaskiem. Niezrażony ruszasz do środka w poszukiwaniu ukrytych tu skarbów. W pewnym momencie ogarnia Cię uczucie, aby skręcić do bocznego pomieszczenia - tak, tam na pewno jest coś wartego uwagi! Wchodząc tam Twoim oczom ukazuje się średniej wielkości pozłacany posążek przedstawiający splątane ze sobą dwa wężowe smoki. Gdy przysuwasz do niego rękę/różdżkę, ślepia stworów rozbłyskają czerwonym światłem. Zaatakował Cię chroniczny ból głowy. Rzuć kostką i sprawdź efekt. Po wszystkim posążek znika. Parzysta - wyczuwasz w powietrzu posmak zakazanej magii, pradawnej i niegodziwej. Gdy ból głowy ustąpił, czujesz na języku i w ustach piasek. Przez Twój cały następny wątek każdy, z kim rozmawiasz w Twoim odczuciu przemawia w nieznanym Ci języku. Nie jesteś w stanie się z nikim porozumieć ani mową ani pismem. Nieparzysta - ból głowy zamienia się w pisk, po chwili wężowy syk, a w stadium końcowym w histeryczny powielony śmiech. Dźwięczy Ci w uszach, wrzyna się w bębenki i utrudnia myślenie. Przez Twój następny wątek odnosisz wrażenie, że każdy się z Ciebie śmieje i wytyka Cię palcem. Masz problem z koncentracją i drżą Ci ręce.
2, 4 - wchodząc do chatki czujesz, że temperatura jest tu niższa niż na zewnątrz. Panuje tu martwa, głośna cisza. Słyszysz bicie własnego serca. W pewnym momencie Twój wzrok przykuwa przeciwległa ściana. Pojawia się na niej bowiem ciemna plamka. Po chwili kolejna... spływa w dół, a gdy podchodzisz bliżej dostrzegasz, że to krew. Świeża, ciepła krew spływająca w siatką ku dołowi. Usłyszałeś kapanie - to z sufitu. Kropelka krwi spadła Ci na twarz. Słyszysz dziwne dudnienie dobiegające zza ściany, jakby ktoś/coś chciało się z niej wydostać? Ogarnia Cię lęk. Im bardziej się rozglądasz tym więcej dostrzegasz krwi, nawet na własnych dłoniach i ubraniu. Efekt - przez Twoje dwa następne wątki każdy, na kogo spojrzysz wydaje się pokryty krwią, choć nie będzie mieć żadnych ran. Dotyczy to również zwierząt. Twoje oczy są przekrwione i wrażliwe na promienie słoneczne.
5 - po wejściu do środka uderza Cię panujący tu zaduch. Mimo dziur w ścianach powietrze pozostaje nieruchome. Pocisz się znacznie szybciej. Przeszukujesz pokój i postanawiasz podnieść jedną belkę widząc pod nią coś błyszczącego. Gdy tylko to robisz, chata trzęsie się w posadach i nim cokolwiek jesteś w stanie zrobić - wszystko zaczyna się sypać. Na głowę spada Ci kawałek sufitu, Twoje ramię zostało wybite upadającą na nią belką. Przewracasz się i uderzasz głową o podłogę. Do gardła i oczu sypie Ci się piasek. Nagle widzisz jak wprost na Ciebie leci ostatni kawałek sufitu i Cię nim przygniata do ziemi. Czujesz niewyobrażalny ból łamanych kości i w tym momencie tracisz przytomność. Budzisz się w środku nocy, na zewnątrz stojącej beztrosko chatki. Nie masz żadnych obrażeń - czyżby realna iluzja albo sen na jawie? Przez Twoje dwa następne wątki uwzględnij, że miewałeś koszmary senne i jesteś katastrofalnie niewyspany. Po minięciu drogowskazu wyczuwasz w kieszeni coś metalowego. Gratulacje - jakaś nieznana siła wyposażyła Cię w parę ognistych kastetów. Po przedmiot zgłoś się w odpowiednim temacie.
6 - zignorowałeś wewnętrzny niepokój i przekroczyłeś próg chatki. Im głębiej brodziłeś w piasku, tym bardziej odnosiłeś wrażenie, że ktoś lub coś Ci się przygląda. W pierwszych pokojach nie znalazłeś nic ciekawego. W pewnym momencie potknąłeś się o coś metalowego zakopanego głęboko w piachu. Tutaj uczucie obserwowania było już nieznośne, jednak cokolwiek byś nie zrobił, nie znalazłbyś nikogo/niczego, co się Tobą tak zainteresowało. Poświęciłeś trochę czasu i sił, aby wykopać z piachu metalowy kufer z uszkodzonym wiekiem. Rzuć kostką.
Spoiler:
Parzysta - po otwarciu kufra w twarz buchnął Ci zielonkawy piasek o paskudnym zapachu przypominającym mieszankę zgniłych jajek, pleśni i łajnobomby. Przez cały Twój następny wątek ten odór będzie Cię prześladować i utrudniać koncentrację. Mimo wszystko w kufrze znajdujesz rozrzucone luzem galeony - rzuć kostką i pomnóż razy 10 - tyle udało Ci się zyskać. O galeony upomnij się w odpowiednim temacie. Nieparzysta - wieko otwarło się przed Tobą samoistnie odsłaniając dość bogato wyposażoną sakiewkę. Po naliczeniu znajdujesz aż 50 galeonów! Po pieniądze zgłoś się w odpowiednim temacie. Przez cały Twój następny wątek czujesz się obserwowany.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Pech chciał, że chcąc wysuszyć się w słońcu po wizycie w studni wędrowała w kompletnie nieokreślonym kierunku i finalnie skończyło się na tym, że, rzecz jasna, zgubiła się. W pewnym momencie z oddali dostrzegła jakieś porzucone domostwo, wyglądające na dosyć upiorną i dotkniętą jakąś tragedią chatkę. Zdecydowała się zbliżyć do niej i zaglądnąć do środka z wielu powodów. Przede wszystkim popchnęła ją tu temu ciekawość. Tuż po niej, w kolejce było zmęczenie, nakazujące chwilowy postój i odsapnięcie, pomimo, że od namokniętych ubrań bez przerwy było jej zimno, nawet w pełnym, pustynnym słońcu. - Halo? - zagadnęła stosunkowo donośnie po otwarciu drzwi i wychyleniu głowy przez próg. Nie oczekiwała pomocy, bo na magicznie zawilgotniałe ciuchy raczej niełatwo było o ratunek, a i problem był, przynajmniej pozornie, zbyt błahy, aby kogokolwiek niepokoić. Szukała oddechu, spokoju, być może jakiegoś ciekawego znaleziska czekającego na nią w tych porzuconych czterech ścianach. Znalazła jednak tylko ścianę. Ścianę specyficzną, upstrzoną kroplami krwi, jakby oberwało jej się rykoszetem po tym, gdy jeden z domowników zrobił drugiemu kuku. - Szlag. - zaklęła, gdy spostrzegła, że to nie była zaschnięta i stara krew, a bardzo świeża i ciągle wypływająca w nowych miejscach posoka. Usłyszała uderzanie w ścianę, poczuła na policzku kropelkę ciepłej, szkarłatnej cieczy. Potem kolejna kropla spadła jej na dłoń. Davies zamknęła oczy, próbując się uspokoić. Panika była ostatnią rzeczą, której należało się teraz oddawać. Kropel opadających na nią i na podłogę czuła i słyszała coraz więcej, więc przez chwilę obawiała się nawet samego przedsięwzięcia uchylania powiek.
Kiedy po jakiejś godzinie, może półtorej spędzonej na nauce zaklęcia Aexteriorem Aiden był wreszcie zadowolony z efektów, postanowił wrócić do wioski, by coś przekąsić i zastanowić się co robić dalej. Jednak samodzielne opanowanie czaru wpędziło go w tak dobry nastrój, tak bardzo dodało mu pewności siebie i dumy z własnego osiągnięcia, że postanowił pobawić się trochę tym zaklęciem, dlatego wybrał jakąś okrężną trasę do celu. - Aexteriorem! - w jednej chwili znikał wszechogarniający skwar połączony z wiatrem, który być może niedługo wywoła tu jakąś burzę piaskową, a pojawiała się całkiem przyjemna, ciepła pogoda, bez negatywnych efektów piekącego słońca, przed którymi to zjawiskami atmosferycznymi zaklęcie to tworzyło barierę ochronną. Problem tylko polegał na tym, że po jakimś czasie spędzonym w euforii Aiden zdał sobie sprawę z tego, że... zabłądził. - O kurwa... - zaklął po cichu, a wszechogarniające go wcześniej poczucie szczęścia i dumy zostało zastąpione wielkim strachem. W klatce piersiowej utkwiła mu wielka gula nie pozwalająca mu oddychać, toteż oddech łapał dość gwałtownie, a puls podskoczył mu do niespotykanych wręcz rozmiarów. W tak złej sytuacji nie znalazł się chyba jeszcze nigdy w życiu. Nie przytrafiła mu się jeszcze sytuacja, żeby zgubił się w takim miejscu. W miejscu, gdzie żadne dawanie sygnałów nie pomoże. Spojrzał na różdżkę w swoim ręku. Przypomniało mu się zdanie, które wyczytał kiedyś w jednej księdze z zaklęciami: Tam, gdzie jest różdżka, jest rozwiązanie twojego kłopotu. Zaczął gorączkowo myśleć co może zrobić. Zaklęcie Czterech Stron Świata? Kompletnie bezużyteczne, jeśli nie ma się bladego pojęcia gdzie się właściwie znajduje i w którą stronę powinno się podążać. Przywołać jakąś mapę z wioski? No tak, tylko że po pierwsze - zaklęcie przywołujące działa tylko wtedy, kiedy zna się lokalizację danego przedmiotu, po drugie - jeśli nie wie gdzie on właściwie jest, to mapą może się co najwyżej podetrzeć, jeśli popuści ze strachu. Chyba nie było wyjścia, trzeba było po prostu iść przed siebie i mieć nadzieję, że w końcu się na coś trafi. Uznał, że dobrze jest obrać kurs na strony, z których wcześniej przybył. No kurde, co za odkrywcza myśl... Wiatr niestety zrobił swoje i zatarł jego ślady na piasku, musiał więc iść nieco na oślep. Przecież nie wykonywał żadnych dziwnych zakrętów, musiał w końcu dojść na miejsce. Po jakimś czasie gorączkowej wędrówki (mogło to być kilka minut albo kilka godzin, kompletnie stracił rachubę czasu) dotarł do ścieżki. - Uratowany! - wysapał zmordowany i spragniony. Nie wiedział w którą stronę iść, poszedł więc w prawo licząc, że na coś trafi. Cokolwiek. Będzie miał jakiś punkt orientacyjny przynajmniej. Szedł więc jeszcze przez jakiś czas, natrafił nawet na drogowskaz, który jednak był tak zniszczony, że nie dał rady nic z niego odczytać, żadne zaklęcia również nic by tutaj nie pomogły. Kroczył zatem we wskazywanym przez niego kierunku licząc, że na końcu ścieżki trafi na jakieś ślady cywilizacji. Przeszedł koło jakiegoś dziwnego budynku, który pierwotnie zamierzał ominąć, kiedy nagle... - Szlag! - ten głos potoczył się echem i dotarł do uszu Aidena. Bez wątpienia wydobywał się z tej chaty. Zatrzymał się. Kompletnie nie wiedział co ma robić. Chata nie wyglądała na zbyt przyjazną, ale jeśli był tam ktoś kto potrzebował pomocy... Gdyby zignorował taki głos, w życiu by sobie tego nie wybaczył. Ale co jeśli jest tam naprawdę coś niebezpiecznego? Czy da radę się obronić? Serce znów zaczęło mu walić jak oszalałe, ale jednak wziął się w garść i postanowił ruszyć na pomoc. Jeśli okaże się, że nikt tej pomocy nie potrzebuje, po prostu stamtąd odejdzie i tyle. - Lumos! - zapalił światło wchodząc do opuszczonej chaty i omiótł wzrokiem otoczenie. Dom wyglądał tak, jakby znalazł się na jakimś pobojowisku. Wszędzie dookoła walały się kości przysypane pustynnym piachem. W ścianie ze spróchniałego drewna zobaczył wydrążone drzwi do innego pomieszczenia, więc skierował tam swoje kroki wołając: - Halo! Jest tu kto? - przeszedł przez drzwi i zobaczył tam jakąś dziewczynę. Była oparta o ścianę, miała zamknięte oczy i głośno i szybko oddychała, tak jakby strasznie się czegoś bała. - Co ci jest? - chciał spytać, ale z jego ust wyszło jedynie pierwsze słowo, bo za moment na własne oczy zobaczył CO JEJ JEST. Obok niej leżała jakaś dziwna figurka. Przedstawiała ona dwa smoki przypominające splecione ze sobą węże. Wyciągnął różdżkę w kierunku tego tajemniczego artefaktu, ale w tej chwili oczy obu smoków zaiskrzyły się na czerwono. Ich blask był tak mocny, że niesamowicie uderzył Aidena w oczy. Czuł narastający ból głowy, tak jakby jego oczy wciskały mu się w mózg. - AAAA! - zawołał, kiedy z grymasem bólu na twarzy zgiął się w pół i upadł na ziemię, a różdżka wypadła mu z ręki. Ogromny, dochodzący jakby z wnętrza jego czaszki pisk rozdzierał mu bębenki w uszach, a po chwili przerodził się w zimny, złowrogi śmiech tak głośny i wyraźny, a jednocześnie nieprzyjemny, że ciarki przeszły mu po plecach. To uczucie po chwili ustało, ale Aiden wyglądał teraz dokładnie tak samo, jak tamta dziewczyna - wyczerpany, cały obklejony piachem leżącym dookoła, który przykleił się do jego spoconej skóry, oddychał szybko i płytko, ledwo łapał kontakt z rzeczywistością. - Co to jest? - wydyszał ciężko. Spróbował otworzyć oczy...
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Odetchnęła głęboko i otworzyła oczy, spodziewając się widoku, który makabrycznością zwali ją z nóg. Oczywiście, przygotowała się na szok, powoli docierało do niej również, że to wszystko to chyba niekoniecznie była prawda. Chata ukazała się przed nią dokładnie w takim stanie, jak wcześniej. No dobra, prawie. Jedna ze ścian (ta najbardziej dotknięta szkarłatem) była jeszcze bardziej upstrzona plamami krwi, po pozostałych ścianach ściekały pojedyncze strużki, z sufitu kapało na deski. I na nią samą. Widok nie był przyjemny, ale nie był też prawdziwy. Co za tym szło, był niegroźny. A przynajmniej taki wniosek nasunął jej się, zanim drzwi do chaty nagle się otworzyły i rozbłysnęło światło. Wrzasnęła. - Razi. - jęknęła boleśnie, kiedy już chwilę później zdążyła nieco ochłonąć i wrócić do siebie. Davies, myśl, nie ma się czego bać. To czarodziej. Pomoc. Nadal nie poznawała osoby zza światła, bo było ono porażająco oślepiające. Albo to z jej oczami coś było nie tak? Osobnik zapytał o zdrowie i zbliżył się. Wrzasnęła ponownie, tym razem na widok krwi na jego ciele. Jakby tego było mało, chłopak nagle upadł, rażony kolejnym jadowitym błyskiem światła. Czy na pewno chata była bezpieczna, skoro właśnie komuś stała się krzywda? - Hej! Hej, żyjesz? - wykrzyczała nad nim, łapiąc obcego jej faceta za nadgarstek i usiłując wyczuć jego puls. Pokrywająca go na jej oczach krew wcale nie pomagała w trzeźwej ocenie sytuacji. Co było prawdą? Co jeszcze dla odwiedzających szykowała chata?
To było jak w jakimś horrorze. Otworzył oczy. Otoczenie niewiele się zmieniło, o ile w ogóle, a przynajmniej tak mu się wydawało. Świat dookoła był rozmazany, kiedy obracał oczami bądź całą głową tak, aby zmienić sobie perspektywę, widział wszystko podwójnie albo i potrójnie, a głos tej dziewczyny dochodził do niego bardzo zniekształcony, jakby z daleka, do tego... - I z czego się tak śmiejesz? - wydyszał. To wszystko było okropne, chyba upuścił gdzieś swoją różdżkę, choć na szczęście mógł ją dostrzec, bo nie wygasił zapalonego przez siebie światła. Ale ta dziewczyna... Zachowywała się iście skandalicznie. On próbował ją uratować, a ona? Ona nie tylko nic sobie z tego nie robiła, ale wyraźnie sobie z niego drwiła! - Spadaj stąd! - z siłą, o jaką by się nie podejrzewał będąc w takim stanie, wyrwał swoją rękę z jej uścisku. - Tak cię to bawi? Przewróciłem się, bo ten posążek ma jakieś dziwne moce. Przeczołgał się przez sterty piachu, aby dobyć swoją różdżkę, ale dziewczyna nie przestawała zanosić się histerycznym śmiechem. - Co, a może to ty wywołałaś cały ten bajzel? - wycelował w nią różdżkę tak, że światło zaklęcia musiało ją oślepić. - Jesteś jakaś obłąkana! Przestań się śmiać, do cholery! - ale jego nawoływanie nie przynosiło skutków. Nie widział jej dokładnie, nie wiedział co ona w tej chwili robi, oczywiście poza faktem, że nie przestawała się śmiać. A ten jej śmiech przyprawiał go o ból głowy... - Silencio!
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Chłopak nie miał zamiaru współpracować, a cała sytuacja wzbudzała w niej lęk już nie przed tym, że nawiedzony dom czymś jeszcze planował ich zaskoczyć, a przed tym, że w szamotaninie i panice zrobią coś sobie nawzajem. A jej przypuszczenia, jak się niedługo później okazało, wcale nie były szczególnie odległe od prawdy. - Hej, uspokój się. - zdążyła jeszcze zarządzić zanim oberwała zaklęciem uciszającym, co i tak zresztą na niewiele się zdało. Zwykle takie słowa najwyżej jeszcze bardziej nakręcały pobudzoną osobę i efekty bywały wyjątkowo przykre. Czemu ona się jeszcze nie nauczyła, że to nie był najlepszy sposób na ostudzanie ludzkich emocji? Nie mając wyboru, wsłuchiwała się w to, jak Krukon, bo już zdążyła w jakimś stopniu go zidentyfikować, potwornie bredził. Ona widziała na nim krew, a on... Słyszał śmiechy? Niezłe połączenie. Zanim oberwała zaklęciem, przewróciła jedynie oczami na oskarżenie odnośnie jej udziału w całej tej chorej sytuacji. Nie tak dawno słyszała podobne podejrzenia ze strony innego Krukona. Czy oni wszyscy byli tacy paranoidalni? W pewnym momencie miała dość przerywających ciszę histerycznych okrzyków, zwłaszcza, że domagały się zniknięcia śmiechów, których fizycznie nie było. Coś w niej pękło na wspomnienie o byciu obłąkaną. Zbyt wiele razy słyszała to w kontekście młodocianych czarodziejów, u których, jeszcze przed szkołą magii, mugole doszukiwali się chorób psychicznych albo wpływu demonów. W tej sytuacji nic już nie powstrzymało jej przed spoliczkowaniem starszego kolegi. Wymierzone, trzeźwiące uderzenie powinno go choć trochę sprowadzić na ziemię i sprawić, że być może bajdurzenie nieco u niego osłabnie. Z braku argumentów słownych, takie rozwiązanie pozostawało jedynym, na jakie w tej chwili było ją stać. Ewidentnie miała dość zamieszania, paniki, krzyków i widoku krwi. Zresztą - obydwoje już chyba nie mieli ochoty na więcej tutejszych wrażeń.
Nic. Pomimo tego, że rzucił zaklęcie i bardzo wyraźnie poczuł, że różdżka go posłuchała, nic to nie zmieniło. Cały czas ten perfidny śmiech. Być może nie wcelował? Już kompletnie zdenerwowany, nadal ledwo cokolwiek widząc, ponownie wycelował różdżkę w dziewczynę. - Sile... - spróbował ponownie, ale ta wzięła go z zaskoczenia. Choć w normalnych okolicznościach trudno nazwać coś takiego zaskoczeniem, ale to nie były normalne okoliczności. Dostał od niej w twarz, i to dość mocno, a to w połączeniu z jego osłabieniem sprawiło, że zgiął się w pół. A więc chciała walczyć? Niech więc ma, czego chce! - Petrificus Totalus! - wycelował w nią, ale pewnie dość niedokładnie, bo cały czas bardzo kiepsko widział, więc zaklęcie wcale nie musiało trafić w nią. Czy trafił, czy nie, na to nie zwracał uwagi, bo czym prędzej ruszył do wyjścia. - Jesteś pierdolnięta! - tyle tylko Morgan od niego usłyszała, kiedy próbował się wydostać. Jednak zapomniał o tym, że framuga jest bardzo niska i wychodząc, uderzył się boleśnie w głowę. Zawył z bólu, upadł na podłogę, a różdżka znowu wyślizgnęła mu się z rąk.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Wiedziała już, że nie ma do czynienia z osobą, która w kryzysowych sytuacjach zachowywałaby choć resztki rozsądku. Otrzymała już zbyt wiele ostrzegawczych sygnałów, aby móc jeszcze wnioskować inaczej. Już sam fakt, że nie zorientował się, że to chatka mocno zabawiała się ze zmysłami i wyłącznie jej winą były słyszane przez niego dźwięki mógłby być tutaj decydujący. A gdy dorzucić jeszcze agresję słowną i ciskanie urokami na lewo i prawo... Po chybionym zaklęciu petryfikującym zgłupiała, a przez jej twarz przewinęła się pełna gama różnych emocji. Od przerażenia związanego z poczuciem zagrożenia i nieobliczalnością Krukona, przez złość wynikającą z utrzymującego się wyciszenia Moe i chęci urwania 'rozmówcy' jego pustego łba, aż po kompletną rezygnację, gdy w odpowiedzi na groźne zaklęcie, które minęło jej ramię o kilka centymetrów jedynie rozłożyła bezradnie ręce, jasno komunikując, że osobnik powinien zastanowić się nad sobą. Mężczyzna zabrał się pospiesznie do opuszczenia chaty i tutaj musiała przyznać mu całkowitą rację. To, co jednak wydarzyło się w trakcie podejmowania próby wyjścia, jednocześnie rozbawiło ją i stworzyło nowe możliwości. Rozbił sobie głowę bez pomocy Davies, a jego różdżka poturlała się pod same nogi dziewczyny. Oczywiście sięgnęła po nią, jednak z pewnością nie po to, aby z niej skorzystać. Uraz do czarowania był w niej tak duży już przy jej własnej różdżce, że w przypadku cudzych zwykle obawiała się choćby samego kontaktu z nasączonym magią drewnem. Póki co, rękę trzymającą różdżkę Aidena ułożyła wzdłuż ciała, aby nie machać nią nikomu przed nosem.
Carmel M. Gallagher
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167
C. szczególne : dołeczki w policzkach kiedy szeroko się uśmiecha, blizna tuż nad prawą brwią. Kilka kolczyków w prawym uchu.
Szwendała się po okolicy, mimo że prawdopodobnie nie powinna robić tego sama. Ba, z całą pewnością nie powinna, bo fakt, że w pewnym momencie wyrosła przed nią zrujnowana, nadgryziona zębem czasu chatka nie było wynikiem konkretnych działań i jej decyzją, a efektem zgubienia drogi. Jak zwykle. – No dobra, Gallagher, jesteś w jakimś totalnie niepokojącym miejscu... którędy do studni? – przygryzła wargę, zastanawiając się w którą stronę ma iść żeby nie zabłądzić jeszcze bardziej. Tak, gadała do siebie i nie widziała w tym nic dziwnego. Skierowana w prawą stronę dróżka wydawała jej się zachęcająca i już-już miała nią ruszyć, kiedy dosłyszała bardzo interesujące „jesteś pierdolnięta”. Czysta angielszczyzna wskazywała na to, że nie był to żaden z tubylców, spodziewała się więc, że ktokolwiek jest wewnątrz, zna go choćby z widzenia. Gdyby tylko umiała, najpewniej z zainteresowaniem zastrzygłaby uszami, a tak jedynie zmarszczyła nosek i przygładziła kilka kosmyków, które wymknęły się z upiętego wysoko koczka. Skoro tak, to nigdzie stąd nie idzie – Carmel Gallgher nie zwykła odchodzić skądkolwiek w chwili, gdy wyczuje wiszącą w powietrzu aferę. Rządna świeżych plotek, szybko zbliżyła się do chaty, starając się zrobić to dyskretnie. Stanęła przy ścianie, ale z zewnątrz nie była w stanie dosłyszeć – a już tym bardziej dojrzeć niczego więcej. Nie zastanawiała się długo; w ogóle się nie zastanawiała. Wyciągnęła różdżkę, którą trzymała wciśniętą za pasek krótkich spodenek i trzymając ją w pogotowiu, przekroczyła próg wątpliwej urody chaty. Zadrżała nieco, czując ogarniający ją chłód; na Merlina, czy na Saharze w środku południa potrzebne było ogrzewanie? Zatrzymała się, nasłuchując i obserwując owe dziwne miejsce... i wtedy dostrzegła, że ściana, przy której się zatrzymała spływa intensywną czerwienią, tak oczywistą, że zdawało jej się, że może wyczuć jej metaliczny zapach. Zapanowała głucha cisza przerywana jedynie nieprzerwanym odgłosem kapania; poczuła jak coś mokrego skapuje jej na sam środek policzka, uniosła więc wzrok, ignorując wewnętrzny głos, który mówił jej, że nie powinna tego robić. Wszystko było zakrwawione i ona sama, o czym przekonała się kiedy wyciągnęła rękę z różdżką, również była pokryta czerwoną cieczą. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach a w chwili, gdy dosłyszała łomot dobiegający zza ściany, w pierwszej chwili miała ochotę stąd wyjść. Zaszła jednak tak daleko, a ktoś bez wątpienia krył się w środku. Skoro krew wypełniała to miejsce w każdym calu, może miała do czynienia z wyjątkowo brutalnym mordercą? Jak mogłaby teraz odpuścić? Ruszyła więc, wbrew jakiejkolwiek logice, walcząc z drżącymi kolanami. Głupie kolana. Nie wiedzą, że Gallagher niczego się nie boi? Zajrzała do jednego z pokoi i był to strzał w dziesiątkę, bo w środku znajdowali się jacyś ludzie. Nie byle jacy – była tam Moe i jakiś koleś, który nie obchodziłby jej nawet gdyby stał do niej przodem. Nie interesował jej, bo jej przyjaciółka stała z różdżką w ręku, a od stóp aż po czubek głowy pokryta była we krwi. Carmel przycisnęła dłoń do ust, by nie wydostał się z nich nieproszony okrzyk przerażenia i nakazała sobie spokój. Skoro Davies stała, to znaczy, że jeszcze żyła, prawda? Wystarczyło więc, że unieszkodliwi mężczyznę, zajmie się przyjaciółką i wszystko będzie w porządku... bo co do tego, że to w niego powinna teraz mierzyć, nie miała żadnych wątpliwości. – Levicorpus! – głos na szczęście jej nie zadrżał, choć czuła, że miała po prostu dużo szczęścia. Jako że do tej pory stała poza zasięgiem jego wzroku, chłopak najpewniej nie miał szans obronić się przed zaklęciem. Kiedy zawisnął pod skapującym krwią sufitem, zawieszony magicznie za zakrwawioną kostkę, wycelowała w niego różdżkę; jej mina jasno sugerowała, że nie zawaha się by użyć jej ponownie. – Moe, co tu się dzieje? – zapytała, nie spuszczając chłopaka z oczu – Ty trollu przebrzydły, zrobiłeś jej coś?
Oberwał dość mocno, tak że do tego wszystkiego jeszcze zakręciło mu się w głowie. Z czoła popłynęła mu krew, która nie była bynajmniej żadną prawdziwą czy nawet magiczną fatamorganą. Różdżka wypadła mu z ręki, a ta dziewczyna mu ją zabrała, co dostrzegł, ponieważ cały czas było na jej końcu zapalone światło. Trudno jej się dziwić, na jej miejscu zrobiłby dokładnie to samo... Gęsta, czerwona posoka popłynęła mu po policzku, a on nie był w stanie nic z tym zrobić. Mógł jedynie cicho stękać z bólu, również w żadnym stopniu nieurojonego. Bolała go głowa, bolały go kolana, bolał go łokieć, a w uszach cały czas dźwięczał mu ten paskudny, zimny, bezlitosny i pozbawiony humoru śmiech. Śmiech, który mógł zmrozić krew w żyłach. Spodziewał się najgorszego. Już widział w wyobraźni, jak ta wiedźma celuje w niego różdżką i rzuca na niego klątwę, przed którą on nie może się obronić. Rzuca nią jego własną różdżką. Czy różdżka jest w stanie zaatakować swojego właściciela? Tego czarodzieja, którego wybrała na swojego pana?
Ale nic takiego się nie działo, albo też on i bez tego był do tego stopnia obolały, że rzucenie na niego zaklęcia Cruciatus nie zrobiło już absolutnie żadnej różnicy. Czy przez jego głowę przewijała się myśl, że ten cały śmiech jest tylko jakimś chorym urojeniem? Pewnie tak... Ale on w tej chwili nie myślał racjonalnie. To było to, co we wszystkich podręcznikach obrony przed czarną magią określano jako sytuacja bezpośredniego zagrożenia. Sytuacja, w której człowiek kompletnie nie myśli racjonalnie, ale całkowicie poddaje się swojemu instynktowi samozachowawczemu. Tutaj już nie ma miejsca na myślenie. A w takiej sytuacji znalazł się właśnie teraz, a przynajmniej tak mu się wydawało...
Usłyszał kroki. Ktoś nadchodził, być może ratunek... Poruszył ręką, próbując wstać dzięki oparciu o rękę z nienaruszonym łokciem. Ale wtedy... - Levicorpus! - jakaś niewidzialna siła chwyciła go za kostkę i podrzuciła do góry. Ból zniknął, ustąpił miejsca uczuciu śmiertelnego przerażenia. To było byle jakie zaklęcie, to prawda, tylko... co z tego? On w tej chwili nie myślał. Wrzasnął głośno i zawisł kilka stóp nad ziemią. - To... to nie ja! - wołał, a ponownie wściekłość zaczęła w nim narastać, bo nowo przybyła osoba również zaczęła z niego drwić (nie miał bladego pojęcia kto rzucił na niego urok). - Ja nic nikomu nie zrobiłem!
Ale w tym momencie chyba zrozumiał. Dotarło do niego, że to przecież niemożliwe, sprzeczne z wszelką logiką. Dwie osoby reagujące w dosłownie taki sam sposób? Wyjścia były dwa: albo to było ukartowane, albo to wszystko to jedno wielkie nieporozumienie. Pierwszą opcję odrzucił, biorąc pod uwagę że rzucone przez niego zaklęcie powinno uciszyć tę dziewczynę. A tego nie zrobiło... Spróbował zatem wszystko odkręcić... - Puśćcie mnie, proszę! - zaczął krzyczeć, kiedy to wszystko do niego dotarło. - Nic nikomu nie zrobiłem, ja... kurwa, to ten posążek! Oślepił mnie! A potem zacząłem słyszeć śmiech, tak jakby... no nie wiem, nic nie wiem! Ona ci nic nie powie, uciszyłem ją zaklęciem. Rzuć Finite, to powinno zadziałać... Nic nikomu nie zrobiłem!
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Tymczasowo była na wygranej pozycji, mając w dłoni różdżkę starszego Krukona i panując nad własnymi emocjami. A przynajmniej teoretycznie była górą - chłopak nie musiał wiedzieć, że unikała rzucania zaklęć i tylko dzięki temu elementowi niewiedzy przeciwnika miała nad nim jakąkolwiek przewagę. Tylko, biorąc pod uwagę okoliczności, a zatem wywołane urokiem wyciszenie i chwilową (albo i trwałą) niepoczytalność mężczyzny, trochę była w kropce. Na szczęście całą sytuację rozwiązało pojawienie się Gallagher. Czy Carmel już zawsze miała zamiar pojawiać się w najmniej oczekiwanych sytuacjach i ratować jej przy tym skórę? Davies miała déjà vu. I nie miała totalnie nic przeciwko, aby jej przypuszczenia co do Mel, jako jej anioła stróża, spełniły się. W wyjaśnieniach, tymczasowo niemą Gryfonkę, wyręczył jej oprawca. Wyśpiewał wszystko co do joty, nie pozostawiając miejsca niedopowiedzeniom i podzielił się wszelkimi wskazówkami na rozwiązanie całej sytuacji. Tak uprzejmej współpracy to by się nigdy po nim nie spodziewała. Być może, gdy tak wisiał za kostkę głową w dół, krew wreszcie spłynęła do miejsca, w którym powinna być od początku całego zdarzenia, dzięki czemu to ten właściwy mózg zacząć cokolwiek trybić. Nic tylko się cieszyć. Tak, jak stała, rzuciła się w stronę Carmel. Kompletnie ignorując fakt, że obie były z góry na dół pokryte krwią, wtuliła się mocno w przyjaciółkę, robiąc to jednocześnie w taki sposób, aby nie krępować ruchów jej ręki - tej uzbrojonej w różdżkę. Nadal nie mogła mówić i czekała na pomoc w tej kwestii. Chłopaka niemalże zupełnie zignorowała. Jego słowa, po niezbędnych wyjaśnieniach, nieszczególnie miały dla niej znaczenie. Jego rany na czole też nie miała prawa dostrzec, bo oczy jej tak czy inaczej podpowiadały, że wszystko jest pokryte krwią. A stękanie z bólu? Od początku odnosiła wrażenie, że bez przerwy krzyczał, jęczał i unosił się bez logicznej przyczyny. Co miałoby się zmienić tym razem?
Carmel M. Gallagher
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167
C. szczególne : dołeczki w policzkach kiedy szeroko się uśmiecha, blizna tuż nad prawą brwią. Kilka kolczyków w prawym uchu.
Zaklęcie, którego użyła było strzałem w dziesiątkę – nie tylko udało jej się skutecznie go unieszkodliwić, ale i nastraszyć na tyle, by wszystko jej wyśpiewał. – Zawsze się tak drzesz jak stare gacie? – mruknęła pod nosem, bardziej do siebie niż do niego. Przyglądała mu się, próbując zidentyfikować jegomościa lub chociaż przypisać go do jakiegoś domu. Był chyba Krukonem... nie wyglądał zaś na mordercę, który zalał chatkę krwią. Niewiele rozumiała z całej tej sytuacji i po prawdzie jakiekolwiek tłumaczenia chłopaka, którego nie bez satysfakcji trzymała zawieszonego głową w dół, wcale jej w tym nie pomagały. Powoli składała fakty w pełną dziur i nieścisłości całość, ale nie była usatysfakcjonowana, co zresztą bez wątpienia wyrażała jej mina. Zmarszczyła gniewnie brwi i nawet przytulas otrzymany od Moe jej nie rozchmurzył. – Skoro tylko ją uciszyłeś, dlaczego jest cała we krwi, jakbyś ćwiczył na niej najpaskudniejsze czarnomagiczne klątwy? – kucnęła, w wyniku czego jej twarz znalazła się na równi z zaczerwienioną od pozycji w jakiej wisiał buzią chłopaka. Nie przestawała celować w niego różdżką choćby na moment. – Coś kręcisz i przysięgam, że jeśli mnie okłamałeś, będziemy się na siebie bardzo gniewać. Finite – to ostatnie rzuciła w stronę przyjaciółki, robiąc to znienacka, tak by wiszący Krukon nie wykorzystał momentu, w którym poświęcała mu mniej uwagi. Różdżka zaraz ponownie powędrowała w jego stronę. – Mówi prawdę? Co z nim zrobimy, puścimy go? – powoli wstała zerkając na Morgan. Nie zdążyła jednak nic zrobić, zaklęcie puściło, przestało działać, mimo że wcale sobie tego nie życzyła. Chłopak nagle spadł na podłogę i chwała Merlinowi, że chatka nie była wysoka. Magia chyba się zbuntowała. Otworzyła szerzej oczy i popatrzyła na swoją różdżkę z niedowierzaniem. Nigdy wcześniej nie używała tego zaklęcia, ale zdawało jej się, że działa ono tak długo, aż się go nie odwoła. Chyba powinna trochę poćwiczyć...
Po czasie zorientowałam się, że źle spojrzałam w spis i Carmel nie powinna móc użyć tego zaklęcia, bo brakuje jej jednego punkta. Przepraszam! Uznajmy, że to przypływ mocy wskutek gniewu, w ramach rekompensaty zaklęcie nagle jej puszcza XD
- Jaka... aaa! - chciał już zapytać jaka krew?, ale w tej chwili ta niewidzialna siła trzymająca jego kostkę nagle puściła i upadł na ziemię. Dosłownie w ostatniej chwili wyciągnął ręce przed siebie i dzięki temu upadł na nadgarstki, a nie na głowę. Skutkiem tego był potworny ból, jaki odczuł w miejscu uderzenia, ale jednak uchronił się przed złamaniem czaszki, wstrząśnieniem mózgu, albo nawet i śmiercią. Syczał okropnie z bólu, nie mógł poruszać rękami w nadgarstkach, do tego krew (już nie urojona, ale prawdziwa) spływała po jego policzkach, nosie, powiekach, a on nie miał żadnej możliwości zaleczenia rany, bo ta dziewczyna cały czas trzymała jego różdżkę. - Tu nie ma żadnej krwi, rozumiesz? - wykrztusił w końcu z siebie licząc na to, że ta druga go poprze. No dobra, krew tutaj była, ale tylko ta na jego twarzy. - To są zwykłe schizy. Ta chata wywołuje jakieś omamy, nie wiem o co chodzi. Ja nie zrobiłem nikomu krzywdy, po prostu usłyszałem krzyki i przybiegłem tutaj, chcąc coś zaradzić, ale znalazłem ten pierdolony posążek. On mnie oślepił i... i... teraz ciągle słyszę jakiś wariacki śmiech w uszach!
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Carmel wyglądała na rozjuszoną. W takim stanie, nawet Moe miałaby obawy przed pyskowaniem, czy w ogóle odzywaniem się. Na szczęście problem ten jej nie dotyczył. A może dotyczył za bardzo? Spędziła tutaj na tyle dużo czasu, aby powoli orientować się, na czym polegały atrakcje urokliwej chatki, więc gdy Gallagher zadawała kolejne pytania, szukając sensu, Davies w ciszy (nie, żeby miała wybór) łączyła ze sobą kolejne kropki i szykowała jakieś podstawowe słowa wyjaśnień. - Gacie mają racje. Ten idiota niby w pewnym momencie zaczął we mnie rzucać urokami, jak opętany, ale krew nie jest jego winą. Bo nie ma żadnej krwi. Chyba, że sam sobie rozbił łeb o futrynę i dlatego tak jęczy. - ulga po odzyskaniu mowy była nie do przecenienia. Oczywiście, że nie mogła się powstrzymać przed pospiesznym wyrzuceniem z siebie skłębionych przemyśleń. Ale wywód przerwał jej upadek krukońskiego oprawcy na deski. I trzeba było przyznać, że pomimo znikomej wysokości, runął z niezłym impetem. Czyżby nikt nie nauczył go upadania? Chyba tylko człowieczeństwo upadało w nim z wyjątkową wprawą... - Nie wiem, czy miał złe zamiary, ale kiedy o włos ominął mnie Petrificus to zdębiałam nawet bez jego magii. Nie ufam mu, Mel. Ej, Gatek, żyjesz? Nie trzeba Cię spetryfikować, parszywcu? - ciągnęła opowieść, po czym zdecydowała się na zwrócenie do niepoczytalnego hogwartczyka. No, przyjaźń na zawsze to ich raczej nie będzie zbyt szybko łączyła. - Nie przejmuj się, nic mi nie jest. Ta chata robi ludziom wodę z mózgu. Ale przynajmniej wiemy, że ładnie Ci w czerwieniach. - wzruszyła ramionami, uspokajając Carmel co do swojego stanu i jednocześnie usiłując zamienić sytuację w jakiś słaby żart. Różdżkę nieznajomego nadal czujnie trzymała w ręce, bo obawiała się jego reakcji po ponownym uzbrojeniu go w magiczny oręż. I tak jeszcze odnośnie krwi to naszło ją przemyślenie, że gdyby do którejś z dziewczyn nie pasował szkarłat, z pewnością nie trafiłyby do Gryffindoru... - Zostawmy go i wezwijmy pomoc. Choćbym chciała, nie widzę, co mu jest pod tymi potokami krwi. - nie dość, że i tak wyglądał, jakby udawał, to jeszcze rozpoznanie ewentualnych ran pozostawało właściwie niewykonalne. A nawet, gdyby efekty chatkowych schizów dobiegły końca, w jaki sposób miałyby go opatrzyć? Zaklęciami Moe? Carmel zresztą też nie była jeszcze specjalistką od leczenia. Po swoich słowach, Davies podniosła się, rzuciła Krukonowi jego różdżkę przed twarz, w poczuciu zagrożenia wywołanym podarowaniem mu narzędzia zbrodni złapała Mel za rękę i pospiesznie wyprowadziła ją poza próg chaty. - To co z tymi świergotnikami? - zagadnęła, oczekując w międzyczasie na to, aby przyjaciółka różdżką zakomunikowała otoczeniu, że w chatce był ktoś, kto prawdopodobnie wymagał pomocy lekarza. Choć ciężko było określić, jakiego rodzaju medycyna byłaby dla chłopaka w tym momencie najodpowiedniejsza.
Carmel M. Gallagher
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167
C. szczególne : dołeczki w policzkach kiedy szeroko się uśmiecha, blizna tuż nad prawą brwią. Kilka kolczyków w prawym uchu.
W absurdzie całej sytuacji cicho prychnęła na sposób, w jaki zaczęła nazywać go Moe. Nic sobie nie robiła z tego, że może są przesadnie wredne i chłopak w rzeczywistości nie zasłużył na aż tak złe traktowanie... choć z drugiej strony wszystko wskazywało na to, że jego intencją było zrobienie jej przyjaciółce krzywdy, a to była zbrodnia, jakiej nie potrafiła łatwo wybaczyć... o ile w ogóle potrafiła. – Czyli co, popieprzyło nas do reszty? – odezwała się do niej powoli, próbując ułożyć sobie to wszystko w głowie. Uniosła prawą brew, tę nad którą widniała blada linia starej blizny, jakby oczekiwała jakichś wyjaśnień, choć oczywiście spodziewała się, że ani ona, ani ten Krukon nie wiedzą jaka jest tego przyczyna. – No ale... Ty widzisz krew i ja też widzę krew. I tylko on twierdzi, że jej nie widzi. To nie tak, że nie wiedziała, że magia bywa kapryśna i nie zawsze traktuje ludzi w równy sposób... jasne, że była tego świadoma, wychowała się przecież w Dolinie Godryka, miejscu tak przesiąkniętym magią, że bardziej chyba się już nie dało. Ale poza tą świadomością zostawiała sobie miejsce na ograniczone zaufanie... bo o ile nie stosowała go wobec swojej przyjaciółki, tak kontakt z chłopakiem absolutnie go wymagał. Nie znała go, a w dodatku wydawał jej się podejrzany, dla zasady więc podawała w wątpliwość każde słowo jakie wychodziło z jego ust. Fakt, że chciał spetryfikować drugą Gryfonkę dotarł do niej z opóźnieniem, ale i mocą, która żywo odbiła się na kolorze jej policzków. Carmel poczerwieniała i mimo swojej raczej przyjaznej aparycji wyglądała jakby była nie tylko zdolna, ale i skłonna by rozszarpać go na strzępy. Cała się napięła, bo w takich sytuacjach przemoc fizyczna zawsze wydawała jej się jakby lepsze niż magia. Może dosadniejsza? A może i mniej niezawodna... – Ty parszywy, obrzydliwy gumochłonie. Jeszcze raz zbliżysz się do Morgan, a będziesz miał do czynienia ze mną! – wpierw wycedziła, a na końcu wrzasnęła na niego bez opamiętania. Jedną dłoń zacisnęła w pięść, palcami drugiej natomiast silnie objęła różdżkę. Zaatakowałaby go bez wahania gdyby nie to, że Moe ewidentnie chciała mu odpuścić. Jej zdanie z jakiegoś powodu miało większe znaczenie niż jej emocje, dlatego tylko zrobiła groźną minę (kolejną, ot co) i odwróciła się na pięcie, co ze względu na to, że zupełnie nie miała na to ochoty, wyglądało niezwykle mechanicznie – jak u robota. – Ta chatka jest jakaś podejrzana, chodźmy stąd. Może świeże powietrze dobrze nam zrobi. – mruknęła i nie oglądając się już na chłopaka, wyszła z pomieszczenia, a potem przemierzyła korytarz i niemalże wybiegła na słońce pustyni. Tam wzięła kilka głębokich wdechów, przymykając na moment powieki. Słowa Davies dotarły do niej z niejakim opóźnieniem. – Hm? Pomoc? – powtórzyła cicho, z roztargnieniem. Spojrzała na nią wymownie, jakby chciała zapytać czy na pewno muszą to robić. Przecież mógłby sobie tam zostać i umrzeć, prawda? Należało mu się. W końcu westchnęła i niechętnie wyprostowała rękę z różdżką. – Baubillious – mruknęła, a z różdżki prosto w niebo wystrzeliła błyskawica. Powtórzyła zaklęcie jeszcze ze dwa razy, a potem schowała różdżkę z powrotem za pasek. – Jak go nie znajdą to przynajmniej próbowałyśmy, nie? Chodźmy zobaczyć te przeklęte świergotniki. – no i poszły, zostawiając chłopaka za sobą. Czuła, że zyskała sobie nowego wroga i o dziwo nie czuła się z tym źle – ani odrobinę.
Poszły sobie. Zostawiły go tutaj samego. Poobijanego, okaleczonego, do tego obydwie myślały, że chciał zrobić im krzywdę. A to nieprawda. Rzucone przez niego zaklęcie pełnego porażenia ciała było tylko i wyłącznie reakcją obronną. Owszem, rzucił je bardzo... pochopnie, ale nie myślał racjonalnie. Skąd on miał niby wiedzieć, że to są zwykłe schizy? Że nikt się tak naprawdę z niego nie śmieje i nie zamierza zrobić mu krzywdy? Wstał. Wszystko go bolało, ledwo się poruszał, musiał używać chyba wszystkich możliwych mięśni, żeby się stąd wydostać. Usłyszał kilka grzmotów, ale prawdę mówiąc już sam nie wierzył w ich autentyczność. Chciał tylko jednego - wrócić do obozowiska i znaleźć tam kogoś, kto pomoże mu odzyskać sprawność...