Osoby: Daniel Bergmann & @Sidney Young Miejsce rozgrywki: Hogwart Rok rozgrywki: 2016 Okoliczności: zagubienie w Hogwarcie nie jest czymś nietypowym - zwłaszcza, gdy jest się nowym nauczycielem w kadrze
D w i e rzeczy pozostawały słyszalne. Wyłącznie dwie. Własny, rytmiczny oddech - spłatał się z dźwiękiem kroków spokojnie zmierzającego mężczyzny; wędrowcy - pierwotnie pozbawionego celu miniaturowej tułaczki. Kamienna posadzka jednego z wielu zawiłych przejść w zamku, tętniła wyłącznie od odrobinę wyzbytych z rytmu uderzeń podeszew, płuca - para rozciągających się wojowników - nie musiała obecnie wytaczać bojów o dostęp do terytorium tlenu. Cisza, praktycznie cisza - gdyby przystanął, jej niezmierzona głuchość zaległaby w jego uszach. Kilka niedomkniętych par okien, sączyło nasiąkłą od nocy aurę ochłodzonego powiewu, chłód głaskał skórę, usłaną w biegu bezlitosnego czasu od pierwszych i nieostatnich zmarszczek. Zza przezroczami szyb niebo przybrało głęboki granat - zupełnie, jak gdyby wielki kałamarz zdołał się wtem przewrócić, omijając subtelnie strużkami pobłyskujące gwiazdy. Silniejszy wydech chciał być westchnięciem - choć ostatecznie nie był. Daniel Bergmann, znajdował się od niedawna w Hogwarcie - kilka dni, zdołało zgromadzić bagaż doświadczeń równoważny żadnemu - mając na względzie ogół różnorodności zamku. Wiekowa, majestatyczna budowla - ukrywała w swoim wnętrzu narządy wijących się korytarzy; może uczynił źle, zbaczając już z obeznanej trasy? Swobodny spacer zmieniał się w zabłąkanie; kompletnie nie odnajdywał się w owej części Hogwartu. Zawieszone na ścianach - wprawione w ruchy portrety, pogrążone zostały w aurze uporczywego zaśnięcia - próżno było zapytać o jakiekolwiek wskazówki. Korytarz - niespodziewanie został zwieńczony ścianą. Ślepy zaułek? Dźwięk kroków; nie jego własnych. Daniel Bergmann - pod sugestiami instynktu odwrócił nagle swą głowę; majacząca wpierw, rozmazana postać, wyostrzała się w miarę degradowania dystansu. Sid?
Jako nauczyciel polubił wakacje jeszcze bardziej. Kiedyś naprawdę doceniał urok wolnych od tak wielu rzeczy tygodni, ale teraz wykorzystywał ten czas intensywniej. Podobnie jak za młodu poświęcał się nieobowiązkowej pracy wytwórcy magicznych amuletów, choć teraz miał większą wiedzę oraz większe umiejętności, a co najważniejsze – działał sam. Nie żeby pomoc mamie mu przeszkadzała, niemniej wolał być sobie podwładnym i szefem, szczególnie tym drugim, wolał, by wszystko działo się według jego pomysłu, nawet jeśli tworzył na zamówienie. Tej swobody nie dawała mu praca nauczyciela, choć usilnie wydrapywał ostatki niezależności i indywidualizmu z przesiąkniętej zasadami rzeczywistości, w jakiej przyszło mu żyć, o dziwo szło mu to nie najgorzej. Był tu już kilka lat i nie czuł przesadnego zmęczenia zawodem. Liczył, że tak zostanie na długo. Daniel jako nauczyciel napracował się o wiele więcej; na osobę Daniela Bergmanna kierowały się ostatnio wszystkie myśli Sida, a to dlatego, że wspomniany osobnik niespodziewanie podjął pracę w tym samym miejscu, co on. Byli przyjaciółmi, nie przyjaciółkami, stąd brak codziennych rozmów o wszystkim, co się dookoła każdego z nich działo. Sid przecież też nie wysłał do Daniela sowy zaraz po otrzymaniu posady w Hogwarcie. Co on tu jednak robił? Trausnitz zdawało się być, o ile nie ostateczną w ogóle, to jedyną w całej jego karierze tego typu pracą. Po co miałby wyjeżdżać z ukochanych Niemiec? Niestety ostatnio wizje Sidneya bywały zbyt rzadkie i liche, a w tej sprawie nie dawały najmniejszych wskazówek. Sny natomiast przypominały mu o tym, czego starał się zapomnieć, i nie wiedział już nawet, czy mają coś wspólnego z darem. Spacer był dobrym rozwiązaniem, zwłaszcza przed dniem pełnym pracy. Z pewnością nie odpocznie, ale przecież śniąc tym bardziej wstanie zmęczony i pełen rozproszenia. Kiepski czas na kontynuowanie pracy… Czyżby nie tylko dla niego? Zobaczył postać, właściwie jej zlewający się z tłem zarys. Myśl: uczeń szybko została wyparta z głowy. W osobie tej dosłownie za trzy kroki rozpoznał Daniela. To jest taka niespodzianka! – O, świetnie, właśnie cię szukałem – rzucił luźno i z uśmiechem. – Co tu robisz? Tu, w Hogwarcie.
Postać wyostrzała się, nabierała - możliwie najbardziej znajomych kształtów; przyciemniony, zszarzały widok wędrował przez rozszerzone wrota dostosowanych źrenic. Chciał uspokoić serce - chwilowo, wygrywające melodię w tempie zbliżonym do allegretto - przez instynktownie wzmożone skurcze pod osłonami żeber. Boisz się? Nie potrafiłeś przewidzieć? Obecność - najlepszego z przyjaciół nie winna być powiązana z przestrachem - choć Daniel Bergmann, z bliżej wyzbytej z uzasadnienia przyczyny czuł się zupełnie nieswojo. Nie wiedział - czy była to absolutna zasługa cichej, korytarzowej scenerii, opustoszałej pod napływaniem fal nocy. Chwiał się - pod siłą przepełniającej go niepewności; nie znał obecnie Hogwartu, jego zawiłe sieci wysokich przejść, przepełnionych od rzeźbień oraz ruchomych portretów, wydawały się jemu wielką, niezdolną do rozwikłania zagadką. Wiekowy zamek - odznaczał się znaczną, imponującą (w przyrównywaniu do Trausnitz) wielkością. Z kolei - sam Daniel Bergmann nienawidził się gubić. Nie znosił - tonąć wśród bezradności, ukazywać swoją kompletną niewiedzę na oczach innych. Wstyd w tym przypadku wydawał się niemal irracjonalnym zjawiskiem - choć w pewnym sensie, w istocie nie chciałby kogokolwiek spotkać. Nawet Sida. Biedny i nieporadny, o zabłąkanym spojrzeniu, pobłyskującym błękicie zbłąkanych planet swych oczu. - Szukałeś? - dopytał, nieznacznie przy tym zdziwiony; pytanie - w odpowiedzi na zadane pytanie. Zaintrygował się nieco - był to obecnie jego pierwszy z dyżurów. Z sekundy na mijającą sekundę, coraz to intensywniej był pogrążony w niewiedzy - z drugiej zaś strony, chwilową bezradność zbył skradającym się przez oblicze uśmiechem. To było nawet zabawne - nie sądził niegdyś, że oto oboje - podejmą się profesorskiej profesji, będą się wspólnie wymieniać zwrotami w gwarnej, szkolnej scenerii. Lepiej - było już jego spotkać - niż inną osobę z kadry. - Stałem się znów małym chłopcem - przyznał, z ironicznym rozbawieniem przyznając niezbitą prawdę. Zgubił się - niczym dziecko, niepewne wśród zawiłości życia. Nagromadzenie doświadczeń zostało zrównane z ziemią; włóczył się - niczym nowy, zagubiony wśród murów uczeń.
Jakie to dziwne. Ich dwóch znów spotkanych przez los. Na korytarzu, ale także w jednej instytucji. Widocznie tak być musiało. Sto lat jak się znali, no, może dziewięćdziesiąt sześć; nie spędzali ze sobą całego czasu, nie byli kolegami z piaskownicy. Znali się dobrze, a Sid nie mógł oprzeć się wrażeniu, że łączy ich szczególne porozumienie, coś na tyle kosmicznego, by mimo niedługiego przeżytego razem czasu zwać Daniela swoim przyjacielem. Teoretycznie od kilku (nawet nie nastu) lat. Z przerwami. Przez pewien okres przebywali w swoim towarzystwie często, później nie mieli tej możliwości. I znów dane im było spotykać się codziennie, choćby całkiem przypadkiem, gdy obaj (jak mniemał Sid) pragnęli odrobiny samotności. Nie szukałem. - Pewnie! Pełnym uśmiechem skrył jemu tylko wiadomy, niewinny fałsz. To nie miało jednak znaczenia. Korytarz był tylko trochę oświetlony. O tej porze raczej nikt się tu nie zapuszczał. Raczej. Oczy Sida przyzwyczaiły się do mroku, choć twarz przyjaciela pozostawała niewyraźna niczym cel ich rozmowy. Zaśmiał się krótko. Czyżby ogromny labirynt udzielił ci lekcji pokory? - Staliśmy się, Danielu, staliśmy się - spojrzał przez okno i zmrużył oczy jakby czegoś tam wypatrywał, lecz było to niemożliwe. Po krótkiej chwili wrócił wzrokiem na postać rozmówcy. - Dasz wiarę, że nawet po tylu latach czasami czuję się jak uczeń? Taki jestem sentymentalny. Ale tylko czasami - żeby sobie nie myślał! - Miałeś tak w Trausnitz?
Uśmiech rozciągnął wyraźniej krawędzie warg - drwiące rozbawienie rozpogadzało przybraną przezeń ekspresję; cholerny kłamca. Oczywiście - komu zależałoby na kontakcie w drastycznie późnych godzinach, godzinach - ogarniających ściany zgęstniałym, trudnym do przeniknięcia mrokiem? Ciche prychnięcie - ledwie słyszalnie przemknęło wśród okolicznej scenerii. Pod kloszem nocy - odnosił ciągłe wrażenie, że oto wszystko toczy się zgoła odmiennym tempem, każdy dźwięk, każdy przekaz - niknie zdecydowanie szybciej - zduszony będzie przez wszechobecną ciszę. Najprędzej widziałby Sida - na szczycie wieży, w zadumie wbijającego swoje spojrzenie w gwiazdy. Czy rzeczywiście, na granatowej strukturze nieba, wyszywanej konstelacjami gwiazd - mogło metaforycznie spisane być przeznaczenie? Wolałby, aby przyszłość bywała bardziej plastyczna; podatna, zależna niemal wyłącznie - od działań oraz podejmowanych decyzji. Być rzeczywiście kowalem własnego losu. Niespełnione marzenie. Czymże byłoby jednak życie - bez elementów przypadku? - Nie powinieneś bardziej spoglądać w przyszłość? - zapytał, wychwytując wyznanie uciekające spomiędzy warg przyjaciela. Melancholia ogarniała go zewsząd, lądował nagle, niespodziewanie w jej abstrakcyjnych ramionach. Nie był sentymentalny; aczkolwiek - echo przeszłości nie chciało jego opuścić. Ciągle ścigany był przez demony; wspomnienia - wyjące w odosobnieniu umysłu. Ruszył powoli przed siebie - ostatecznie, przystanął przy szklanym licu sporej wielkości okna. Lekka poświata chłodu muskała palce; opuszki - ostatecznie osiadły na parapecie. - Niespecjalnie - spoważniał, odpowiadając w końcu. Wzrok - przez ten moment stawał się nieobecny, błądził - wśród morza bliżej nieokreślonych punktów. Wśród własnych myśli. - Zbyt wiele zdołało się zmienić - ośmielił się zauważyć. Jak wiele? Podobnie - zbyt bardzo lubił swą profesorską władzę.
Podejście Daniela do okna sprawiło, że i Sid ruszył w tę stronę. Zamiast jednak patrzeć przez nie (jak to przed chwilą na moment uczynił), skupił spojrzenie na rozmówcy, ręce bez zastanowienia wkładając do kieszeni spodni. - Nie zawsze przejmuję się tym, co powinienem, a czego nie. Nawet jako ktoś, kto ściga uczniów za łamanie powinności - odpowiedział zaskakująco pewnie, gdy cisza zaczęła go uwierać, nawet zaśmiał się z własnych słów. Nie wziął sobie tego przytyku do serca, choć był on równie nieprzyjemny jak owo zbyt długie (jak na jego ambitną bystrość) milczenie. Nie chodziło wcale o to, że jako jasnowidz powinien żyć przyszłością - to by było absurdalne. Dobrze wiedział, co Daniel miał na myśli. Sidney nie lubił być przyłapywany na słabostkach, których wprawdzie miał w sobie pełno. Nawet przed przyjacielem wolał wyglądać na większego twardziela niż był w rzeczywistości, tymczasem zwyczajnie sam się zdemaskował, naiwnie i dosłownie wszystko przedstawiając. Porażka. Dlaczego założył, że z łatwością skłoni Daniela do rozmowy o Trausnitz? Co najwyżej skłonił go do myślenia o przeszłości. To za mało. Musiał wiedzieć - po ludzku był ciekawy. - Oj, tak... - chwycił temat. - Jak to się stało, że my dwaj - chłopcy z Londynu - postanowiliśmy zająć się nauczaniem? Co się zmieniło? - I co kryło się za oszczędnymi słowami Daniela? Znał go. Wiedział, że historia ponownych przenosin z Niemiec do Wielkiej Brytanii może być banalna, niewypowiadana bez zamiaru. Czuł jednak, że taki zamiar istnieje. Co się wydarzyło?
Zamyślenie wyciągało swe macki, owijając się - dookoła zawiłości umysłu. Odłączało od świata, nadawało - obecności mężczyzny wyłącznie połowiczny charakter. Skąd ta zaduma, Danielu? Czyżby noc - pozostała nieopisanie przychylna dla zanurzania się w melancholii, dla pozwolenia - aby doszczętnie mogła wypełnić płuca? Przywdziewał jednak maskę ironiczności; słowa, wylewane spomiędzy warg przyjaciela zdawały się rzeczywiście bardziej dopasowane do niego, Daniela Bergmanna, który na wszelki sposób czerpał garściami z życia. Nie wspomniał nigdy Sidowi - o chorym zamiłowaniu do swych studentek, odbierającym rozsądek, wyniszczającym ograniczenia reguł. Hipokryta. - Pójdziesz do piekła za swoje grzechy - oznajmił luźno, z drwiącym uśmieszkiem, przepełnionym toksyną przyjaznej paradoksalnie drwiny - panie profesorze - dodał. Miał specyficzny humor, zresztą - nigdy nie miał w zwyczaju wpisywać się w określone schematy; wymykał się, jakby pełen tajemnic, jak gdyby pełen swoistej nieprzewidywalności swych ruchów na szachownicy świata. Czasami trudno było zrozumieć dlaczego daną rzecz robi; a jednak, każdą z nich wykonywał z obecnej, sprecyzowanej przyczyny. - Mamy przywilej spacerów nocnych - zauważył - ciekawe, jak w przeciwnym wypadku wyglądałaby kara - dodał. W rzeczy samej, przechadzanie się po Hogwarcie było intrygującą wędrówką; zwłaszcza przy aktualnej porze - kiedy zanikał gwar uczniów, kiedy przestrzenie korytarzy okryła gęsta zasłona półmroku. Wpatrywał się uporczywie w gwiazdy, majaczące w oddali, za oknem. Dość tej cholernej depresji. Wolał nie rozdrapywać niektórych wspomnień. - Nie powierzyłbym tobie równie poważnej pracy - stwierdził więc zamiast tego. Prowokował.
- Nie zasługuję na piekło! - starał się nie ustępować koledze w wyrażaniu lekkiego podejścia do sprawy. Żartował, choć to, co mówił, nie mijało się aż tak bardzo z jego prawdziwymi przekonaniami. - Powinności nie zawsze okazują się zbieżne z prawdziwym pojęciem dobra. Bohatersko łamię zasady w imię szlachetności - ostatnie zdanie było wyraźnym nadużyciem. Do Robin Hooda mu daleko, po pierwsze dlatego, że przeważnie nie walczył o sprawiedliwość dla innych, a po drugie, jakby okazywał swój bunt zawsze i wszędzie, nie popracowałby w Hogwarcie zbyt długo (jak zdołał zauważyć Daniel), należało wiec dodać - ...o ile mi to akurat przynosi korzyść. Może jednak naprawdę pracował na ciepłą posadkę w piekle? Przywilej spacerów nocnych, ogarnął wzrokiem rozciągający się za oknem krajobraz. Łatwo można zapomnieć, że to miejsce potrafi być takie spokojne i opustoszałe. Tak, tak było zdecydowanie lepiej, gdy zapominał, kim właściwie tutaj jest. Czasami marzył nawet, że Hogwart pustoszeje, zostaje tylko kilku dobrych uczniów, którzy albo chcą się uczyć wróżbiarstwa, albo po prostu nie chcą - bez tego całego szyderstwa. - Karą - zaczął powoli, obserwując reakcje Daniela - mogłoby na przykład być zagubienie w labiryncie korytarzy. Obojętnie, czy odpowiedź brzmiała w stu procentach logicznie, chciał po prostu wypomnieć Danielowi to, co było oczywiste. Zapomnieć, kim są - nauczycielami - było dziś szczególnie łatwo. Na słowa o poważności pracy (gdy jednak obaj dokładnie sobie wszystko przypomnieli) nie sposób było się nie zaśmiać. Już miał gotową odpowiedź. - Dobrze wiec, że nie miałeś wpływu na wyniki mojej rekrutacji, choć nie zgodzę się ze stwierdzeniem, jakoby moja praca była poważna. Przynajmniej nie tak, jakbym tego oczekiwał. Ludzie poduszki przemieniają w cegły, siebie w ptaki, jednak nie chcą wierzyć, że możliwe jest spoglądanie w przyszłość. Boją się przyznać, że nie wszystko zależy od ich woli, bo może okazać się, że tak naprawdę nic. Spoważniał jak jego słowa, choć wcale tego nie chciał.
Analogicznie spoważniał; ścisnął zastygłe w milczeniu wargi - z należną dozą uwagi zdołał wysłuchać spójny, boleśnie prawdziwy ciąg zapadłego wywodu. Zdania - zagłębiały się w warstwy drobin powietrza na podobieństwo ostrzy, z chirurgiczną precyzją nurkowały prosto do głębi prawdy. Bolesnej prawdy - prawdy, której za wszelką cenę - pełen od ułomności człowiek chciał się od urodzenia sprzeciwić, z którą odbywał walkę do ostatniego tchu zdobytego przez zrozpaczone płuca. Prawdy, którą sam Daniel Bergmann wolał zostawić w kącie, odosobnioną, pokrytą zatwardziałą poczwarką nieświadomości. Nigdy nie ciekawiło jego wróżbiarstwo; wydawało się rytuałem o wiele bardziej uderzającym w sumienie niż czarna magia. Wiedział, niemniej jednak - dlaczego wciąż, mimo różnic, nici ich losów splatały się wciąż ze sobą. Uwielbiał słuchać Sidneya, nieważne - o czym się wypowiadał - całkowicie pogrążał się w świecie mówionych przez niego stwierdzeń, zwątpień i zadawanych pytań. Zaciekawiony. Gotowy do uczestnictwa, niezbywający dialogu niczym natrętnej muchy. – Właśnie dlatego – odpowiedział po chwili, niespiesznie, ze zmartwychwstałym uśmiechem; drwiącym, tak, roześmianym żałośnie z reguł nieugiętego świata. – Ludzie boją się bezsilności. – Dodał. Nie chcą wiedzieć - wolą już egzystować w oszustwie, na podobieństwo kukieł; doszczętnie wypchanych strukturami niewiedzy - które nie dostrzegają umocowanych sznurków. – Myślisz, że przeznaczenie istnieje naprawdę? – Rozbił ponownie ciszę, uderzył słowem do potłuczenia jej w niestabilne odłamki. Czy przyszłość może być przesądzona? Czy śmierć - jest jedyną stałą od narodzenia istot?
Sidney nie czuł się bezsilny. Pokiwał głową w zamyśleniu na potwierdzenie oczywistej prawdy. On nie musiał desperacko zaprzeczać w możliwość bycia pozbawionym jakiegokolwiek wpływu na własne życie, żeby móc swobodnie działać. Póki miał choć pozory kontroli, wilk był syty, a owca cała (cokolwiek kryć by się mogło pod hasłem wilk). Takie rozważania były dla niego ciekawym zajęciem na jesienne (niekoniecznie samotne) wieczory, na pewno nie czymś, co powinien odrzucić razem z innymi głupotami zajmującymi przemęczony rozum. Daniel czasem mówił niewiele, jeśli chodzi o liczbę wypowiadanych słów, miał za to przeważnie bardzo docierający do Sida przekaz. Jego uśmiech znaczył tyle, że doskonale się zrozumieli. Mógł mieć sceptyczne nastawienie do przewidywania przyszłości i wierzyć w inną prawdę o tym szalenie tajemniczym świecie, cechował go jednak otwarty umysł i odwaga stanięcia twarzą w twarz z prawdopodobnie straszliwą rzeczywistością (przynajmniej jeśli chodzi o metafizykę). - Z tego, co zdołałem zauważyć, niekoniecznie - wrócił ciekawskim wzrokiem na twarz Bergmanna w poszukiwaniu reakcji. - Nawet bez jasnowidzenia niektóre rzeczy da się przewidzieć, bo przewidywalność nie jest tożsama z istnieniem przeznaczenia. Niektórych skutków można było uniknąć, inne były po prostu trudniejszymi, bardziej skomplikowanymi wynikami. Karty były po to, żeby ostrzegać, jeśli istniało jeszcze jakieś wyjście. Jednak tak wiele z tego, czym się zajmował, było zagadką. - Ale trochę wierzę - zamyślił się, znów spoglądając przez okno. Trochę... Nie mógł uzasadnić wiary ani stopnia jej nasilenia. - Czy istnienie przeznaczenia coś zmienia? Póki żyli w iluzji kucia swego losu własnoręcznie (pod mniejszym lub większym wpływem innych, równych sobie kowali), Sid nie widział różnicy między byciem artystą a bezrefleksyjnym dziełem sztuki. Cała magia polegała właśnie na tej niewiedzy.
Mądrze ujęte chociaż brutalnie przebijające gęste skłębienia myśli. Pozostawała - mimo tego, ogromna sterta nieodgadnionych pytań, setki rozważań i dywagacji, uformowanych hipotez - co, jeśli tkwimy bezwładnie niczym szmaciane lalki, poruszane pod tchnieniem losu na wielkiej scenie Wszechświata? Swoje przewidywania, Bergmann mógł niemniej jednak opierać na intuicji, rozwiniętej wyraźnie, choć niewzmocnionej przez trzecie oko urodzonego wieszcza. Zazwyczaj jednak - odgadywał poprawnie, odczytywał intencje ludzi oraz potrafił przewidzieć podejmowane decyzje. Wystarczyło wyłącznie patrzeć. Zajmować miejsce obserwatora. - Może zniknęłaby część przypadków - podsumował ową niewinną dyskusję z nieuchodzącym uśmiechem - służących do dopełnienia naszej predestynacji. - Niewyjaśnione śmierci. Śmierć jego ojca. Niewyjaśnione zrządzenia, brak jakiejkolwiek reguły. Czy życie - przez to - nie było prawdziwie piękne? Było też najprawdziwszą torturą. - Zmieniając temat - dodał niedługo później; przybrał poważną ekspresję. - Mam nadzieję, że znasz drogę powrotną. - Przyznał się do tej, w rzeczy samej oczywistości. Nie znał. Nie miał bladego pojęcia, gdzie się dokładnie znajdują.
Sid był jednak zdania, że nic by się nie zmieniło. Oj, może właśnie wszystko, nikt jednak by tego nie zauważył. Jak rozpoznać, czy zakochanym było pisane się spotkać? Wielu z nich tak uważa, jednak na zdrowy rozsądek to tylko zrządzenie losu: jak nie z tym to z tamtym. Dla części ludzi prawdziwa miłość była możliwa z każdym, jeśli się ją wypracuje. Japończycy mieli swoją Akai Ito, niewidzialną nić łączącą przeznaczone sobie osoby - czy on również miał ją zawiązaną na ostatnim palcu? Przez pewne wydarzenia, które działy się w jego życiu dwa lata temu, myślał o tym z bólem. Wolał odganiać od siebie dobre i złe wspomnienia związane z Segovią. Wrócił do przeznaczenia. Odwieczny spór oparty jedynie na wierze. Prawda była jedna - któraś ze stron musiała się mylić w swym ekstremalnym przekonaniu. A jeśli naprawdę przeznaczenie i jego brak przenikały się w świecie, jak uważał Sid? W żadnym z wypadków nie byłby przegrany. Cóż za rozsądek! - Przypadki często tylko zdają się być przypadkami - skomentował wypowiedź Daniela tonem znawcy. - Podobnie jak przypadkowe spotkania - jedne z wielu - okazują się być początkiem czegoś trwającego latami - miał tu na myśli ich przyjaźń, choć równie dobrze mógłby mówić o jakimś romansie. Poznali się w całkiem normalnych okolicznościach, a utrzymywanie kontaktu zdawało się być zupełnie wolnym wyborem. Niby nic na siłę ich nie łączyło, nie musieli, pielęgnowali jednak znajomość. I spotkali się znów, niezależnie przygnani w to samo miejsce. Do Hogwartu; do tego skrzydła, na to właśnie piętro, by znów się zagadać i odpłynąć w meandry nieprzyziemnych spraw. Daniel zasugerował powrót na ziemię. Słusznie. - Jasne! - Sid zaśmiał się, ruszając właśnie w drogę powrotną. - Ten zamek wbrew pozorom jest ograniczony.