Osoby: Daniel Bergmann & Marceline Holmes Miejsce rozgrywki: mugolska restauracja; gdzieś w Walii Rok rozgrywki: 2018 Okoliczności: mogliśmy skryć się; choć na moment w tej ulotności spotkania
Skały nie były nagie; przykrywała ich szorstką, rzeźbioną pyłem i działalnością systematycznych kropel figurę lekka, zielona szata utkana z wyrastających nisko lecz ściśle roślin; kamienna szarość przeplatająca się z dziełem życia - życia, które zdołało zdobyć udział w tym beznamiętnym podłożu, penetrując rozgałęzieniem korzeni walecznie każdy zakątek. Powierzchnia nie była standardowo górzysta -wznosiła się w asymetrii, ciosana ostro w nierównych, złamanych jakby w incydencie wypadku pagórkach, niskich lecz falujących na równi z powierzchnią wody. Błękitne lustro ścierało się w nieustannym konflikcie z klifem, pokrywało cyklicznie ową nierówną fasadę wilgocią. Budynek zdawał się być samotny. Wznosił się, ponad skromnym miasteczkiem, spoglądał na kompozycję domów, wytworny i na swój sposób odrębny od codziennego życia. Nie zabłądzili. Oderwani - jak niemal zawsze - od świata, dysonans ukrywający się pod pozorem właściwych, niewyłapanych uszami postronnych dźwięków; szum fal był początkowo jedyny, otulał ich zmysły na równi z tchnieniem prowadzącego stado chmur wiatru. Przerwany krótkotrwałym i niedonośnym odgłosem teleportacji w ustronnym miejscu, szarpnięciem, w które zostali wprawieni. Wystarczyło, aby podała mężczyźnie dłoń podczas umówionego spotkania. Aby ją zabrał - tam, gdzie osiadły jego wzmożone myśli, gdzie spisały kolejne ze stronic planów. Gdzie pragnął ją poddać swojej, przygotowanej wśród niedomówień decyzji. Wpierw nie powiedział zbyt wiele. Ubrany w elegancką koszulę i marynarkę, zdawał się jeszcze bardziej poważny, niż w swej neutralnej strukturze zastygającej mimiki; usłanej w licznych, żłobionych przez rzekę czasu wgłębieniach zmarszczek oraz kontrastująco ożywionym błękicie, skrywanym w bystro spoglądających oczach. Nie wyjaśniał nic najpierw, dokąd oraz dlaczego pragnie dokładniej ją zabrać, nie oświadczył nic więcej poza spełnieniem (wreszcie) jej obiecanej kolacji. Dopiero teraz, znaleźli się niedaleko budynku. Dopiero teraz, wszystko już stało się jasne. Patrzył się. Początkowo bez słów, które zresztą nie były potrzebne, bez rozłączania linii swych warg, bez rozdzierania milczenia. Musiały minąć ułamki, niespiesznie przechadzające się elementy chwili; złamane przez wyważenie kroków, przez przybliżenie się w stronę drugiej sylwetki. - Dokładnie to miejsce miałem na myśli - stwierdził zadowolony tuż za nią, obejmujący od tyłu, subtelnie dziewczęcą postać. Zupełnie - jakby wyczuwał coś w intuicji, w swojej krnąbrności skazując ich na cierpienie ułudy ukróconego dystansu który już, lada moment miał spełniać wszelkie przyjęte normy.
Nie oczekiwała tego, właściwie - sama nie miała pojęcia, czego tak naprawdę chce, czego potrzebuje i czego wymaga. Sądziła, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania, które roiły się w jej umyśle, jakby były najbardziej oczywistą rzeczą, a jednak n i e. Hermetycznie zamknięta w obrębie rozmyślań, wspomnień i zaniechanych dawno temu wyobrażeń, tkwiła w Dolinie Godryka oczekując na godzinę spotkania z nim, choć czas złośliwie stawał się wrogiem, który uniemożliwiał możliwość ujrzenia jego twarzy. Cierpliwość powoli zmierzała ku schyłkowi, a irytacja przemieniała się w pragnienie, gdy wreszcie teleportowała się w odległą część Londynu i dane jej było skrzyżować błękitne tęczówki z Danielem. Zachowawczy dystans wymagał całkowitego spokoju i opanowania, które tak trudno było ukryć pod cienką membraną rozpalonej skóry. Złączenie dłoni, gdy to jej smukłe palce zostały otulonego jego, jakby miała mu się wyślizgnąć, potwierdziły realne odczucia. Pożądała go w pełnej okazałości, a zwłaszcza - tu i teraz, kiedy to męskie ciało otulał materiał idealnie skrojonej, eleganckiej koszuli, zaś spodnie dopasowane podkreślały prawdziwe dystyngowanie z jakim odniósł się do ów spotkania. Dlaczego? - zachodziła w głowę, choć nie katowała się, ulegając enigmatycznej wizji ukradkowych spojrzeń. Zachwycające tereny, zazielenione, ozdobione wieloma kwiatami, drzewami wznoszącymi się do chmur i skałami, które pokrywał delikatny mech wprawiały rudowłosą Francuzkę w podziw dla rejonu będącego ich podróżą. Taksowała załamane linie horyzontu, podobnie oceniając mijających ludzi, a kiedy tylko poczuła przyjemny zapach perfum Bergmanna, rozkoszując się dotykiem nieoczekiwanym, choć utęsknionym. Smagnęła dłonie mężczyzny opuszkami palców, po czym uśmiechnęła się tajemniczo, nie komentując w żaden sposób słów Daniela. Bez pozwolenia, choćby niemego, odwróciła się ku niemu i ledwie musnęła wargi, na których osiadał smak tytoniu, by zaraz potem z szeptanym dziękuję na ustach spojrzeć mu w oczy i odnaleźć skryte w głębi oceanicznej barwy feerię emocji. - Lubię, gdy mnie zaskakujesz - przyznała po upływie dłuższej chwili i odsunęła się na krok. Chciała znaleźć się w środku, pomimo że magia mogła okazać się ostatnią drogą do odnalezienia się w niemagicznym świecie. Ruszyła zatem wolno tuż przed nim, dając mu przyzwolenie na ocenienie jej sylwetki skrytej pod płaszczem, nie zdradzając w ten sposób swojej kreacji. Jednak po przekroczeniu progu restauracji, gdy przywitał ich kelner, a wnętrze zachwyciło swym wystrojem wprawiając serce w szybszy rytm, ściągnęła z wątłych ramion okrycie, ukazując się w pełnej krasie Bergmannowi, który mógł dostrzec czarną niczym smoła, obcisła sukienkę z głębokim dekoltem. Łańcuszek od niego przyozdabiał łabędzią szyję Marceline, natomiast karminowa szminka kontrastowała idealnie z bladością skóry. - Użyłam dostatecznego argumentu, żebyś pokierował mnie według własnych upodobań? - zapytała przekornie, wszak znał ją. Wiedział, że ten moment to rozpoczęcie gry. Ich g r y.
Zaledwie moment. Chwila, rozpadająca się szybko (zbyt szybko) w drobiny przemijalności, przesypujące się wtem przez palce jak w niewidzialnej klepsydrze - opadające na dno. Chwila na zatrzymanie, zalążek rzeczywistości stworzony według ich upodobań. Niejednoznaczne wygięcie ust w uśmiech rozprzestrzeniło się, ulokowało trwale na jego twarzy. Objęcie; krótkotrwałe schronienie wśród męskich ramion, miniaturowy układ dwóch nakreślonych sylwetek - na poszarpanym od wieloletniej erozji terenie; skał ułożonych w wielką nieregularność kształtów, skał podnoszących się w niezachwiane wzniesienia - ustępujące niestety z czasem, osuwające powierzchnię lądu zmywaną językiem wody, szarżą kapryśnych, mniej albo bardziej wzburzonych fal. W zrywach powietrza, ogarniających wątłą, dziewczęcą postać, wydawała się znaczniej delikatniejsza i nieuchwytna - jakby mógł zdobyć ją wyjątkowo, nietrwale, jak gdyby wszelkie z podejmowanych zabiegów utrzymywania jej nieustannie przy sobie, niebywałej, przepalającej stężonym jadem zazdrości - nie były w stanie przybliżyć wobec upragnionego celu. Jak gdyby mogła po prostu zniknąć. Choć teraz była. Chciała być? Spojrzenia napotykały się z pasją, tęczówki mogły odnaleźć siebie; choć pocałunek był wówczas tylko niedostateczną namiastką. Rozpalał; niemniej świadomość natychmiastowo, skutecznie, podejmowała się zagrzebania pragnienia, głęboko, pod jak największą ilością warstw nieprzepuszczalnej skorupy uwięzionego w samokontroli umysłu. Nie ustępował jednak po przekroczeniu progu, w niemym zachwycie pochłoniętego spojrzenia - nie musiał mówić nic bezpośrednio. Wiedziała - zapewne - jak teraz, zwodniczo drażni nastrajające się, męskie zmysły - nawet, jeśli na zewnątrz był idealny, dopasowany do konwenansów. - Obawiam się - zaczął powoli; pozornie groźnie, niby pragnąc zaprzeczyć, aczkolwiek prawda prezentowała się absolutnie odmiennie - że nie potrzeba argumentacji - rozwiał ewentualną wątpliwość - abym chciał spełnić twoje oczekiwania. - Krótkie, kolejne wylądowanie wzroku, nim wreszcie zajął swe miejsce naprzeciw niej, w oddzielającym ich eleganckim stoliku. Zajął się rozważaniem karty. Wszystko, byleby obrać najlepszą opcję ze wszystkich. - Wbrew pozorom, w kuchni istnieje sporo podobieństw - zauważył w tym czasie, odpowiednio dyskretnym głosem - poza paroma… wyjątkami. - Pozwolił sobie na lekkie, półżartobliwe odwołanie; w końcu - dosyć niedawno mieli okazję spróbować jeden z mugolskich przysmaków. Jej przypadł wyjątkowo do gustu. Czyż nie?
Czyż nie było to piękne? Enigmatyczne? Nad wyraz zwodnicze? Wydawać by się mogło, że hermetyczna otoczka mugolskiej rzeczywistości okraszona była specyfikacją nie tylko terenem, ale także utkaną chwilą z niewypowiedzianych słów i enigmatycznych pragnień. Cień niepewności odleciał ponad chmury, zaś między tą dwójką pojawiła się aura (nie)przyzwoitej bliskości, od której powinni stronić, by nie wzbudzać niewłaściwych podejrzeń. Feeria emocji rozniecała jednak gorejący ogień pod delikatną powłoką skóry, gdy w jasnych tęczówkach odbijał się pejzaż rozpościerający się przed nimi, pozostający ledwie ułudą, na tyle iluzoryczną, ażeby móc wykreować labirynt złożonych przez nietypową sytuację ścieżek, którymi poczną kroczyć. Marceline c h c i a ł a dać się poprowadzić według nieoczekiwanego scenariusza, dając się uwodzić zwodniczym gestom, przesiąkniętym potencjalnym finałem wśród odległej drogi do domu. Doprawdy musieli? Oddech dziewczęcia spłycał się, gdy spojrzenia krzyżowały się nagle, a w odbiciu ich tafli zobrazować można było najodleglejsze zakątki skrytych głęboko myśli. Serce zakołowało w piersi dwukrotnie i by ukoić niepewność, nieśmiałość malującą się na zarumienionych policzkach usianych piegami, tkwiła przez chwilę odwrócona do niego plecami, trochę dłużej niż wypadało, zamierzając w końcu zająć miejsce na obitym czerwienią krześle. Opuszki palców mimowolnie przesunęły się po odsłoniętych obojczykach, zaś wstępna gra słów zaczynała przecierać się wzdłuż wcześniej ustalonych granic. - Szkoda - mruknęła pod nosem, a w jej głosie dało się usłyszeć nutę rozczarowania. - Miałam nadzieję, że moja sukienka ci się spodoba i nakłoni do podjęcia się próby w nieco wytrwalszej zabawie ku zadowoleniu - wiedział; musiał wiedzieć, że to żart okraszony kpiną. Rudowłosa uchodziła w końcu za dziewczę nad wyraz delikatne, niewinne, by choć przez moment rozważać perwersyjną grę otuloną oczywistym wyuzdaniem. - Myślisz, że ich potrawy nam nie zaszkodzą? - zapytała nim przy ich stoliku pojawił się kelner proponujący pełną kartę dań. Francuzka uśmiechnęła się nikle i skierowała błękitne tęczówki na Bergmanna. - Dzisiaj wyboru dokona ten pan; postanowił mnie zaskoczyć - wysublimowany gust Marce był dla niego dość znany i z pewnością bez trudu dotrze do odpowiedniego smaku, coby zadowolenie malowało się na jej twarzy. Liczyła też, że nie zapomniał o najistotniejszym. Wino stanowiło bowiem jeden z najważniejszych elementów posiłku w egzystencji jego towarzyszki.
Ostatnio zmieniony przez Marceline Holmes dnia Pon Kwi 30 2018, 09:54, w całości zmieniany 1 raz
Z masochistycznym uporem raczył się nienachalnym, chociaż skoncentrowanym wzrokiem - jasne tęczówki, zaokrąglone odłamki lodowatego nieba nie spoglądały z zaciekawieniem na żaden element tłumu. Wymazywały inne sylwetki, inne stoliki; prędko wracały do rozmówczyni - aby kontynuować. Choć początkowa uwaga mogła wydawać się absolutnie niepasująca, ganiąca postać mężczyzny - jakże typowa forma kapryśności partnerki nieprawidłowo odczytującej sens słów, którymi ją raczył - zrozumiał to rzeczywiste znaczenie. Zaczątek śmiechu został zasiany w krtani, aczkolwiek prędko ugrzązł, krótkotrwały, niemal niedostrzegalny, zbliżony do wzmożonego wypuszczenia spomiędzy fałdów warg powietrza. Uśmiech poszerzył się ewidentnie, obnażył częściowo zęby. Iskra zabłąkanego promienia światła mrugnęła z oka - które pozostawało w zaciekawionym wyrazie. - N i e c o wytrwalszej? - Natychmiastowo podchwycił; zaakceptował, ni to z niewinnym żartem, ni z kpiną. Za każdym razem, analogicznie wspaniały obraz zsyłał na kres wytrwałość; jego marzenia o niej płonęły jak niegasnąca, imponującej wielkości świeca - nigdy nie miały osuwać się wraz z roztapianym woskiem, nigdy nie miały przybierać kształtu agonii mglisto rozpalonego ogarka - niedługo potem poddającego się wszechobecnym wpływom beznamiętnej ciemności. Sukienka, dopełniona perfekcją dodatków była wyłącznie oliwą dolaną do wewnętrznego ognia, tłamszonego obecnie pod jego skórą. Całe szczęście, nie miał zamiaru przegrać. - Zostały przetestowane - zapewnił ją; podobnie zresztą zapewniał w przypadku kina, w kwestii nieznanej dotąd przekąski. Obmył niespiesznie wzrokiem zawartość karty. Czerwone wino było już aksjomatem; w kwestii potrawy, postawił na regionalną specjalność. Brytyjska kuchnia nigdy nie przestawała go zaskakiwać - była niezwykle cudaczna (aczkolwiek oni, równie dobrze mogli wygłosić tę samą frazę w kwestii niemieckiej). Bekon i zapiekane ziemniaki? Szczerze mówiąc, ten drugi człon wydał się Bergmannowi nader intrygujący do spróbowania. Przy zamówieniu uzyskał nawet specjalny wstęp dla swojej osoby, przywołujący zarówno na obliczu kelnera - jak jego własnym - wręcz instynktowne, rozpogodzenie mimiki. - Miałaś mi coś opowiedzieć. - Zauważył, dopiero, kiedy zostali sami - a w ich kieliszkach gościł zgodnie z tradycją trunek, o ciemnoczerwonej, dobywającej też fioletowe odcienie barwie. Nie miał zamiaru odpuścić jej rzeczywistej rozmowy - domyślał się, jak była ona istotna. Sam wolał słuchać, niż mówić. Pamiętał.
Nie powinien próbować zawieszać spojrzenia gdzieś ponad linią jej błękitnych tęczówek; dzisiejszego wieczora wyjątkowo z chłodną domieszką, w której tliła się pasja. Wodziła wzrokiem za nim, jak gdyby chcąc mieć pewność, że poświęca jej dostateczną ilość uwagi, co było spowodowane egoistyczną mrzonką o zgarnięciu Daniela dla siebie, skoro i tak skryli się pod osłoną nocy. Miała do tego prawo, nadała je sobie samozwańczo, roszcząc sobie wszelkie perspektywy do zbliżenia, przełamania barier i granic, choć było to niebywale trudne, zwłaszcza teraz. Cholerny stół. Tkwiła niemal w bezruchu, kiedy to obserwowała uważnie zmiany zachodzące na męskiej twarzy, usilnie starając się ukryć własny uśmiech błąkający się na bladym licu. Na moment nawet odwróciła głowę, by przygryźć dolną wargę (oczywiście, nie chcąc go prowokować wysublimowanymi gestami), aż wreszcie kąciki ust uniosły się lekko ku górze, a ona znów była w stanie spoglądać na niego. Lawirowała na pograniczu enigmatycznej ułudy, gdzie to przecierała sobie ścieżki do jeszcze bardziej intymnej gry słów, które raz po raz ulatywały spomiędzy karminowej powłoki warg. - Dzisiaj jestem kapryśna - odpowiedziała pół żartem, wszak gorejąca krew w kanalikach nerwowych utwierdzała Holmes w przekonaniu jak bardzo go pożąda, z jaką rozkoszą pragnie zatapiać się w jego silnych, męskich ramionach. Hermetycznie zasklepiona relacja, która utkana nicią enigmatyczną, rozkloszowaną na więcej niż jedną płaszczyznę, dawała poczucie (nie)stabilnego bezpieczeństwa, skrajnie różnego od wymarzonego przez typowe nastolatki. Marceline jednak nie wpasowywała się w takowy obraz, wykreowany na potrzeby szarej egzystencji, dlatego tak często popadała w introwertyczne stany, by tylko uciec przed wymagającą codziennością. - Co cię fascynuje w mugolskim świecie? Zadziwia mnie to... - zdążyła jeszcze zapytać mimochodem, a zaraz potem łapała już kontakt wzrokowy z kelnerem. Świadomie, z nutą premedytacji kokietowała młodego mężczyznę nikłymi uśmieszkami, przenikliwym taksowaniem jego twarzy, tak by chełpić się zazdrością Daniela, by raz jeszcze poczuć, że przywłaszczył ją sobie w obliczu szarawych dni. Intensywność wynikająca z emocji targającymi ich dwiema sylwetkami świadczyła o niemym zaangażowaniu, choć rudowłosa tak często wątpiła w słuszność tej idei. - Tak... - szepnęła cicho i upiła ledwie haust, pozwalając trunkowi osiąść na delikatnych ustach, po których przesunęła lekko opuszkami. - Pamiętam, bo jest to dla mnie dość istotne, a nie jestem pewna czy to dobry wybór - był starszy, doświadczony, mógł jej doradzić, wskazać choć trochę właściwą ścieżkę, wszak ona gubiła się jeszcze w angielskiej rzeczywistości. - Przeczytałam ostatnio ogłoszenie o pracę w księgarni w Dolinie, nieopodal domku mojej babci, ale rozważałam też kursy, aczkolwiek nie wiem, może zbyt poważnie do tego podchodzę? Nie mam pojęcia, co chciałabym robić, bo ojciec stawia przede mną ogromne wymagania, oczekuje pewnych zachowań, na które mnie nie stać, a szczególnie teraz, kiedy... - wydukała na jednym wydechu i przygryzła nerwowo policzek od środka. Czuła jak irytacja po raz kolejny zaciska się wokół jej krtani, odbiera oddech, pozbawia możliwości mówienia. Świadomość o jestestwie tej wywłoki, która uchodziła za kobietę Clementa przyprawiała dziewiętnastolatkę o mdłości. Jak mógł, jak...
Jak trudno było wyjaśnić! - dlaczego - coś intryguje. Dlaczego wnika, w wyjątkowości spomiędzy innych, zaszywa się długotrwale pod skórą, niczym wydajne paliwo napędza mechanizm poznania. Motywacji - w dalszym dążeniu do odkryć, swoich, drobnych, kiełkujących systematycznie wniosków w później zbierane plony uformowanych teorii, podwalin poglądów, opinii. Jego ciekawość błądziła wśród zawiłości ścieżek, nieodgadniona i tajemnicza, tak jak wędrowiec, swoją twarz skrywający przed światem. Wiele rzeczy go ciekawiło, wiele osób - wyróżniających się jego zdaniem, utrzymywało mniej albo bardziej osiadającą uwagę. W jej osobistym przypadku - trwało to długo. (Zbyt długo?) - Odrębność - odpowiedział jednakże gładko; mimo nachalnego w nim dysonansu, brzęczącego gdzieś, skrzeczącego w czaszce. - Jestem z usposobienia ciekawy. - Doskonale wiedziała. Wyznanie - naprawdę było adresowanym w stronę jej przypomnieniem, krótkim, przemijającym wraz z pojawieniem się przy stoliku kelnera. Dopiero później mieli już wrócić do spraw rozmowy, przytoczonej poniekąd z inicjatywy mężczyzny. Daniela Bergmanna - wykazującego coś więcej, zgodnie ze swą preferencją pozostawania enigmatycznym, skrywania tak wielu spraw przed codziennym światłem. Coś w nim pękało. Zachwiało nim, wprowadzało dyskomfort. Zaufanie Holmes, o t w i e r a n i e się jej nawet w tak niepozornych (aby na pewno?) kwestiach było wbijanym pretensjonalnie przez część psychiki sztyletem; tę część, dążącą w stronę wiecznego zamknięcia, nakazującą dystans. Kim oni, do jasnej cholery, byli? Czy nie powinien traktować jej jak kochanki, traktować ją identycznie, nie sprawiać idealnego wrażenia, nie robić w tej sprawie nadziei, nie udawać, że może być pierdolonym doradcą, jej powiernikiem, kimś więcej na tak rozległych płaszczyznach? Po prostu się bał. Był tchórzem. Bał się tych zmian. Tego wszystkiego. Dalej udawał. Pozwalasz jej na zbyt dużo. Kiedyś źle skończy. Przeinacza granice. Przyjął tę rolę. - Tak długo, jak robisz coś zgodnie ze swoim upodobaniem - postanowił ją odwieść od przyciemnionych chmur zmartwień - nic ani nikt więcej nie ma znaczenia. - Cechował się niebywałą pewnością oraz dążeniem w pasji; nigdy nie nakierował uwagi na pozostałe czynniki - całkiem możliwe - był kiepskim w mowie motywacyjnej, choć rzeczywiście spoglądał właśnie w ten sposób. Nie umiał się ulokować na czyimś miejscu. To było stanowczo zbyt dużo. Niemożliwe. Dla niego. - Z tego, co wiem, interesuje ciebie literatura - dostrzegł; sam pomysł z pracą w jego opinii był dobry, był dość ciekawy i jakby darzył też podpowiedzią (ośmielała się?). Tak. Definitywnie był beznadziejny w przekonywaniu. - Odpowiadając jednak konkretniej - kurs jest pomocny, choć raczej nie jest niezbędny. Możesz przekonać się więc bez niego - postanowił ująć obecną sprawę inaczej. To było wszystko - co miał do zaoferowania ze swojej strony. Musisz uważać, szeptał wciąż głos, podświadomie. Zignorował go - tymczasowo. Oddalał w czasie.
Czy doprawdy mogło nas coś zachwycać aż tak bardzo, by poświęcać temu niebywałą część wątpliwego czasu? Jak wiele znaczeń wielkoformatowych musiało posiadać, byle przyciągnąć nasze myśli na dłużej niż było to stosowne? Podziw Marceline dla poszerzania wiedzy przez Daniela był wywołany przede wszystkim tym, że z własnej-nieprzymuszonej woli wyciągał dłonie po to, co dla wielu jawiło się jako nieosiągalne. Tylko pasjonaci chełpili się informacjami związanymi ze światem mugolskim, a Bergmann pokazywał go również młodziutkiemu dziewczęciu, które w dużej mierze (przez lata), było odsunięte od analogicznej rzeczywistości względem tej czarodziejskiej, dla wielu nadal niedoścignionej. - Przekonamy się zatem, czy i tym razem uda ci się zaspokoić własną ciekawość - zagaiła dość tajemniczo, a enigmatyczny uśmieszek nie znikał z jej bladego lica. Czerwone wargi kontrastowały z jasnością skóry i wydawać się mogło, że podkreślały również usianą piegami powłokę zarumienionych policzków. Opuszki palców wodziły wzdłuż obojczyków, zaś kropla upragnionego wina osunęła się po dziewczęcym podbródku i znalazła się między wzniesieniem dwóch piersi, na co rudowłosa uniosła spojrzenie na mężczyznę. Było to niezamierzone, dlatego pospiesznie wytarła jedwabną chusteczką dwa miejsca i zastanowiła się przez moment - jak bardzo możliwym była kokieteria, zarazem tak niewinna, a jednocześnie zmuszająca do odpowiedzi. Emocje kumulowały się w kanalikach nerwowych, prowokowały do działania, choć Marce wcale nie miała pojęcia, że Daniela rozsadza od środka strach. Nie stawiała bowiem przed nim żadnych wymagań, nie rościła praw wobec jego osoby, ba!, nie zmuszała do spotkań, których tak chętnie się dopuszczali, kradnąc przy tym kilka pocałunków. Nie odczytała również z jego mimiki niczego, co powinno wzbudzić w niej niepokój, aczkolwiek - może po prostu źle patrzyła. Powinna pozostać dla ciebie jedynie kochanką. Oczekiwała więcej. Pragnęła. - Nie znasz mojego ojca - odpowiedziała nagle, a smukłe palce zacisnęły się mimowolnie na delikatnym szkle. Oddychała spokojnie, choć serce zakołowało w jej piersi, jakby nagle tysiące igiełek przebijało się przez powłokę serca. Nie rozumiał. Clement bywał nieobliczalny, choć nigdy nie zamierzał sprawiać córce przykrości i odbierać jej prawa wyboru, ale wymagał szczerości bezwzględnej, której Francuzka nie potrafiła zaoferować mężczyźnie. Nie odczuwała jednak żalu względem tak logicznego i niemal oczywistego spojrzenia na świat przez swojego towarzysza, którego po raz kolejny obdarzyła serdecznym uśmiechem. Skinęła jeszcze kelnerowi, gdy podał im ich potrawy i nim zebrała się w sobie, by wydusić choćby jedną frazę, widelcem przesunęła po niezidentyfikowanym ziemniaczku i z nieufnością wbiła błękit tęczówek w twarz Daniela, by rozjaśnił jej ów przysmaki, które znajdowały się na ich talerzach. - W przyszłości chciałam jednak komponować melodie, piękniejsze niż te, jakie dla ciebie grałam - kolejne wspomnienie, które okraszało ich sylwetki, gdy tylko wracali myślami do minionych dni. Wielokroć rozkoszowali się w dźwięku śnieżnobiałych klawiszy, kiedy to Holmes przesuwała w odpowiednim tempie palcami po instrumencie, a ten wydawał z siebie najrozmaitsze dźwięki; tak intymne, tak sentymentalne, tak bardzo należące do nich. - Pójdę tam w poniedziałek... - skwitowała i upiła po raz kolejny haust wina, tym razem postanawiając zmienić temat. - Słyszałeś, że profesor obrony przed czarną magią chciał ją stosować i pewnie to zrobił, podczas zajęć z uczniami? Ponoć stracił prawo do zawodu... - neutralny grunt z pewnością był wygodniejszy. Tylko dla kogo?
Miała rację. Nie rozumiał. Nie znał. Był tylko on - on, wraz z zamkniętym murem światopoglądu, z upośledzeniem empatii, z kotłowaniną uczuć przepalających konstrukcje zatrwożonego umysłu. Czy właśnie w tego rodzaju sposób powinien ujmować słowo - pobrzmiewające wówczas z jakby okrutną nutą - przywiązanie? Słabość? Żałosne. W głowie rządziła nim pustka; jedynie szczątki wcześniej uformowanych myśli hulały wśród huraganu pozostawania niepewnym. Nie miał pojęcia w kwestii rodziny Holmes oraz w istocie - nie powinien był czegokolwiek wiedzieć. Drążyć. Nie powinien jej prawić rad, nie powinien próbować przywdziewać skórę, niekomfortowo uciskającą szatę pozorów oferowania pomocy, zatykających przestrzenie źrenic. Clement Holmes nie powinien był go obchodzić. Pozbawiony większej kontroli i oczekiwań, sam Bergmann zresztą - stawiał przed sobą niewymuszone wymogi. Był sam wobec siebie katem, był presją, był rozlewaną nagrodą w formie owładającej nim satysfakcji. Rodzinę spychał na dalszy plan, dalej i jeszcze dalej. Oczekiwali wyłącznie jednego - prostego ukształtowania dobroci, ustatkowania, pozostawania odpowiedzialnym. Wyłącznie w tym zawiódł. Zawsze. Zawodził. Ranił. Widok sunącej wzdłuż ciała kropli - powstrzymanej ostatecznie przylgnięciem do materiału chusteczki - był niczym balsam na rozdrapane rany nieokiełznanych uczuć, rozszarpujących duszę; pozwalało oderwać się, pozwalało momentalnie zapomnieć, rozniecając zastępcze ciepło sterującego nim pożądania. Dokładnie wówczas zawitał kelner; ciepłe, parujące danie już zagościło zarówno przed Bergmannem jak przed nią. Zapach pieczonych ziemniaków mieszał się wraz z bekonem. - To tradycyjna potrawa - zauważył, wyjaśnił później; cóż, Brytyjczycy nie mieli zbytnio poważnych i patetycznych przepisów. Niemniej, wcale nie musiało to nawiązywać do ich walorów smakowych. Zamyślił się, przysłuchując się później. Sporo nastało zmian. - Dawno nie byłem słuchaczem - przyznał po chwili. Kiedy zdołali się spotkać, ostatnio, w pobliżu fortepianowej sylwetki? Pamiętał kurz wpychający się w nozdrza, drobiny świdrujące tunele dróg oddechowych, wpychających z intensywnością powietrze, po zamaszystym ruszeniu śladem zanikającej postaci. Pamiętał dźwięk fortepianu i wreszcie, wreszcie jego wymykający się głos, niewłaściwy, wprowadzający zamęt. Odrzucona, ówcześnie, słodka sieć słów z której wyplątała się i uciekła. Może powinna. Może on nie powinien. Iść wtedy - za nią - iść cały czas, szukać; zamknąć rozdział tych epizodów w Trausnitz. Przestał kontynuować. Nie drążył nadmienianego tematu - co nie zmieniało faktu, jak chętnie, ponownie, stałby się cichym odbiorcą przepływającej muzyki. - Niedorzeczność okazała się prawdą - oznajmił, z lekkim zdziwieniem malującym się nagle na twarzy. Zmarszczył brwi. - Uczęszczałaś na jego zajęcia? - spytał, niby zwyczajnie, a z drugiej strony - czy tkwiło w tym teraz coś więcej? Mograine wydawał się absolutnie w porządku; nie spodziewał się, aby młody mężczyzna był zdolny do takich wręcz idiotycznych wybryków. Wstyd. Hogwart nie jest Durmstrangiem, czyżby zapomniał? Czarną magię należało zachowywać dla siebie.
Urzekł ją dystans. Enigmatyczna aura, którą roztaczał wokół siebie, przyciągała dostatecznie mocno, by wreszcie postanowić osiąść na niestałym lądzie, tak zmiennym i niejednoznacznym. Nigdy bowiem nie pytała, nie chciała dociekać, jakby obawiając się, że spłoszy człowieka, którym był za czasów Perth, zaś później utwierdzał ją w tym samym przeświadczeniu, gdy to w murach Trausnitz ukrywali własne emocje, nieustannie kierowane pod konkretny adres. Lawirowali na pograniczu słodkich tajemnic okraszonych wonią czystego pożądania i iluzorycznego szeptu, który otulał ich sylwetki, kiedy to przekraczali umowne granice, zacierające się niejednokrotnie przy nagłej bliskości, tej wyczekiwanej i niezapowiadanej wcześniejszymi frazami. Dlaczego zatem dziwił ją fakt, że nie rozumiał?, nie wiedział o rzeczach oczywistych? Strach przed rozmową pozbawioną chimerycznych przesłanek jawiła się jako niestosowna, nad wyraz godząca w niezobowiązującą relację, ale jak długo można udawać, że to nic, nic zupełnie n i e znaczy? Była kiepską aktorką. Może to i lepiej, że temat nagle ucichł, a przynajmniej stał się odleglejszy? Wzrok Daniela ewidentnie skupiał się na czymś innym niż wypadało, a sposób w jaki obserwował każdy jej ruch przypominał o stosowności względem miejsca, w którym zamknęli się na własne życzenie. Hermetyczne towarzystwo, które stroniło od głośniejszych rozmów, podobnie jak śmielszych uśmiechów, stawał się nieodpowiedni. Marceline uwielbiała niewinnie, wręcz nieświadomie kokietować zmysły dojrzałego mężczyzny na myśl, którego smukłe uda zaciskały się mocniej, choć tym razem postępowała inaczej; z satysfakcjonującą premedytacją kusiła przemyślanymi ruchami, które rozpalały w niej pożądanie dudniące pod membraną delikatnej skóry. - Żałuję... - przyznała szczerze, a błękitne tęczówki pomknęły za butelką wina, co jawnie świadczyło o chęci wypełnienia trunkiem cienkich ścianek kieliszka. Rozmyślała też o dawnych wspomnieniach, gdy to faktycznie korzystali z każdej sposobności, by napawać się feerią uczuć, które kumulowały się w ciele, żywiąc nadzieję do upuszczenia ogromu emocji. - Chciałbyś? - uleciało spomiędzy spierzchniętych warg, a bystre spojrzenie osiadło na twarzy Bergmanna. Oczekiwała potwierdzenia, które być może stałoby się nieodzownym katharsis. Nie dla niej czy dla niego. Dla nich. - Niedorzeczność? - zagaiła nagle, kiedy wspomniał o zachowaniu tamtego profesora, choć mimo wszystko, Holmes zgadzała się ze swoim rozmówcą. Dla niej praktykowanie tej dziedziny magii było absurdalne, dość nielogiczne, bo przecież jak można sądzić, że ktokolwiek kryłby go w przecudacznym zamierzeniu sprawienia studentom bólu? Popełnił błąd. - Nie, ja chodzę na zajęcia profesora Livingstone'a - odpowiedziała zgodnie z prawdą. Gdyby to jej się przydarzyło na jakiejkolwiek lekcji - poinformowałaby ojca, by odpędzić dociekliwe pytania od niepotrzebnych zagadnień związanych z całkowitą prywatą jego córki. Nie skupiałby się na irracjonalnych przypuszczeniach, a jedynie na tym, by zapewnić Marceline spokój i bezpieczeństwo, a któż podważyły autorytet dyrektorki czy samego opiekuna domu, prawda?
Odległość - tak samo rozkosz jak wyszukana tortura dla natężonej percepcji. Jej ciało znajdowało się blisko, tak blisko - na wyciągnięcie ręki - zarazem, odgraniczone bezduszną rzeźbą stolika czyniło się niedostępnym, zmuszało tylko do pośredniego obserwowania śladów dotyku, miniaturowej ścieżki znaczonej poprzez wymkniętą kroplę. Czy wiedziała? Musiała wiedzieć; dostrzegać, jak wielokrotnie, jak łatwo wskrzesza w nim pożądanie, jak zradza się ono podczas utkania zwykłych, wręcz prozaicznych czynności; powinna wiedzieć, jak intensywnie zmuszonym był zaszyć swe rozedrgane uczucia w czas wymienianych spotkań, igrania spojrzeń na korytarzu czy prowadzonych lekcji - w czym jednak zdołał osiągnąć niemal bezwzględną perfekcję, burzoną wewnątrz przez spontaniczną zazdrość. Tak chętnie zniszczyłby tę granicę, jak rozkoszował się wyjątkową chwilą spotkania; dostosowania wobec skostniałych zasad, niezdolnych dopaść ich - nieuchwytnych przez nawarstwienia miesięcy. Odczytał jej niewerbalny przekaz - nie potrzebował więcej - niedługo później, szyjka butelki była już przechylona. Aromatyczny trunek spłynął, kołysał się jeszcze przez chwilę, następnie w spokoju zamarł, otoczony prześwitującym więzieniem zgrabnego, delikatnego naczynia. Wyplewił chwilowo (?) żal, irytację oraz pokrewne chwasty negatywnych emocji, rozsiane, drastycznie pnące się na podłożu umysłu; zamiennie, rozprzestrzenił się teraz sentyment. Pamięć: o wspólnych momentach, o wspólnych pasjach, o obcowaniu ze sztuką. Oczywiście, że chciał. Jak mogła pytać? Poddać zwątpieniu? Przekrzywił głowę, odpowiadając równie rozumnym i przenikliwym wzrokiem. Wesołe błyski zbłądziły w zwierciadłach oczu. - Dokładnie tak samo, jak ty - odpowiedział pośrednio. Kąciki ust jednomyślnie drgnęły, ponownie darząc osobę Holmes wysublimowanym uśmiechem; wyważonym i zagadkowym poddaniem warg. Życzył - dalszego rozwoju pasji, zamiłowania wobec alabastrowych klawiszy, poprzecinanych czernią, spomiędzy których pod nieprzypadkowym naciskiem smukłych, dziewczęcych palców, dusza instrumentu wydobywała umilające melodie. Muzyka była niezmiernie silnym rodzajem magii pochłaniającej uwagę, mile drażniącej zmysł słuchu, spragniony zawsze następujących dźwięków. Kwestia Aidena Mograine'a (celowo nie poruszał imienia ani nazwiska, dążąc w zachowywaniu swobody ich prywatności), nie była jednak tak pozytywna, tak mile wprawiana w odbiór. Zawiódł się, na swój sposób; z nauczycielem znał się, dosyć zdawkowo - niemniej znał - o czym dokładniej nie mówił. - Nie spodziewałem się - w zamian za to wyjaśnił. - Najprościej mówiąc. Czarna magia to zwykle drażliwy temat, o stosowaniu nie wspominając. - Wolał nie zgłębiać tej kwestii. Delikatna osoba Marceline nie pasowała, jak również pewnie byłaby przerażona stwierdzeniem już czegoś więcej. Sam również, miał epizody z tą zakazaną dziedziną - o czym, podobnie, nie miał w zwyczaju nadmieniać. Z jednej strony, zostawił, raz na dobre ów temat. Z drugiej, zawsze mógł wrócić. Potęga niektórych zaklęć była niezmiernie kusząca. - Bardziej ode mnie ciekawi się mugolami - zauważył, odrobinę wesoło na dźwięk znajomego nazwiska. Z Robinem znali się dosyć dobrze; wiedział, że nauczyciel podjął się oprócz tego posady w mugoloznawstwie; aczkolwiek wątpił - aby Holmes pojawiała się na tych lekcjach. Ciągle była sceptyczna - ale nie zmuszał jej. Liczyło się coś kompletnie innego. Nawet teraz. Z a w s z e. Niezależnie od miejsca spotkań.
Gdy w grę wchodziły emocje, dostatecznie zgubne i nieprzejednane, tak często wszystko zaczynało przypominać zgliszcza na cmentarzu pogrzebanych wspomnień. Wydawać się zatem mogło, że to jedynie iluzoryczna szata zasłaniająca prawdziwość wykonywanych gestów, padających słów czy spojrzeń przesiąkniętych enigmatycznym przesłaniem - stająca się z każdą mijaną sekundą najpiękniejszym kłamstwem. Pod cienką warstwą skóry tliły się faktyczne obawy, utkane nićmi niepewności i strachu wywołanego nagłą falą niewytłumaczalnych uczuć, które przejmowały kontrolę. Niewolnicy spętani w okowach swych ułomności. Potwornie n a i w n i i niebywale słabi. Rozpusta, grzech przenikający do kanalików nerwowych zmuszał do rozważań powiązanych z fizycznością, pożądaniem, które przyniosłoby nagłe ukojenie. Katharsis, najbardziej wyczekiwane i upragnione, o którym zdołało się zapomnieć, lecz doprawdy - czy warto? Rozniecać ogień spalający na popiół wszystko dookoła, tylko dla jednej zachcianki, niezrozumiałej. Obdarzyła mężczyznę uśmiechem, dość śmiałym, choć nadal pozostający okraszony nutą tajemnicy, jakby chciała potwierdzić, że zgadza się na nie padające spomiędzy warg propozycje. Po co mówić, skoro wystarczyło jeden ruch, jedno przenikliwe spojrzenie i tak ulotne wygięcie kącików ust ku górze, by mieć pewność, że - nic nie stoi na przeszkodzie. Oniryczna ułuda, która otulała ich swym płaszczem pozornego bezpieczeństwa, kiedy to wzrok nieznajomych przenosił się to z niego na nią i odwrotnie, oceniając i domagając się odpowiedzi - czy to możliwe... - Dobrze - odpowiedziała i spuściła błękitne tęczówki, by ukryć faktyczne uczucia, jakie w tym momencie rozsadzały ją od środka, poddawały destrukcji skruszoną duszę. Lawirowali na pograniczu obłudy, pomimo że nikt nie przyznawał się otwarcie do własnych rozmyślań, które trapiły umysł, by czasem nie okazać zbliżającego się upadku, a Holmes w tym była na dużo bardziej przegranej pozycji, czyniąc z siebie sługę zmąconych przez wyobraźnię pragnień. - To prawda, ale Hogwart nigdy nie powinien być szkołą, która pozwoliłaby na taką praktykę - dodała jeszcze, kończąc w ten sposób temat związany z profesorem. Łudziła się, że to jednorazowy wybryk, który poskutkował przykrymi konsekwencjami, co utwierdzało ją w przekonaniu, że nigdy nie pojawi się na zajęciach u profesorów budzących w niej nie tylko niechęć, ale też swoistego rodzaju strach. - Zdumiewające, że mugole mogą być aż tak intrygujący dla kogokolwiek - stwierdziła pod nosem, bo bynajmniej - ona oprócz tych kilku wypraw do pozbawionej magii części Londynu, nie chciała wracać. Wolała pozostać w swojej bezpiecznej kryjówce, gdzie ludzie bez wiedzy czarodziejskiej nie mieli wstępu. Ani teraz - ani kiedykolwiek wcześniej. Wieczór mijał w atmosferze szeptanych sentencji, prowokujących spojrzeń i nieoczywistych obietnic, bez prawa do przerodzenia się w werbalne słowa.