Zlustrowała go wzrokiem z uśmiechem charakterystycznym dla łagodnego sposobu bycia. Na pewno się mijali, bo była już w zamku od ponad dwóch lat, zdążyła się przyzwyczaić do szkolnych korytarzy, chociaż wciąż była raczej niewidzialnym dodatkiem do wysokich okien i płonących kandelabrów. - A jak wolisz, żebym mówiła? - zapytała, zaciskając palce na trzymanym przedmiocie, bo była osobą małą decyzyjna i zwykle dostosowywała się do całego świata. Był w szpitalu, więc chciała zapewnić mu jak największy komfort, przyuczając się do wymarzonego zawodu. Uniosła dłonie, zaciskając frotkę na długich, brązowych puklach włosów - związanych w wysoki kucyk tak, aby jej w żaden sposób nie przeszkadzały. Była nieufna względem ślizgonów, chociaż błękitne ślepia zdradzały niewiele strachliwych emocji, bo dziewczyna starała się to traktować na płaszczyźnie zawodowej. Była nieśmiałkiem na co dzień, jedna w kwestiach związanych z uzdrawianiem, budziły się w niej olbrzymie pokłady odwagi, które nie wiadomo gdzie chowała. Grzebała w koszyczku, słuchając go uważnie, aby potem przekazać informacje pielęgniarce. - To dobrze, znaczy, że mikstura, którą się ochlapałeś, działała tylko zewnętrznie. Nie dostałeś czegoś na sen? Mogłeś zawołać, a nie się głupio męczyłeś! Przeniosła na niego oburzone lekkomyślnością spojrzenie, wzdychając ciężko. Musiał być niezdarny bardziej niż ona, skoro tak się urządził. - Pomóc Ci? Zapytała, dostrzegając, że ma problem z wykonywaniem ruchu - po ciele łatwo było zauważyć, że coś sprawiało mu dyskomfort. Niewiele myśląc, przysunęła się i pomogła zdjąć ubranie, przesuwając po jego torsie oraz ręku, aby zobaczyć, czy wcześniej wykonane opatrunki pełniły swoją funkcję i się nie poluźnił. Dostrzegła bliznę, o której wspomniał, jednak Flora znała swoje miejsce i nie była wścibska, nigdy nie dopytywała. Wróciła do swojego koszyka po nożyczki i wacik, aby zacząć zdejmować brudne bandaże, zanim przemyje i posmaruje skórę przed nałożeniem nowych. Usiadła obok niego, biorąc jego rękę i układając tak, aby było jej wygodnie - częściowo na swoich nogach, ostrożnie przechodząc do działania. - Blizna? Niee, nie wydaje mi się. Zresztą, zobaczymy, jak zdejmiemy - mam nadzieję, że poparzenie nie jest na tyle głębokie, aby zebrały się ropne bąble. - odparła ze spokojem, precyzyjnie i niezwykle ostrożnie pozbywając go skrępowania skóry, powoli zbliżając się do nasączonego eliksirem wacika, który musiała zmienić. Trzeba przyznać, że małe dłonie ułatwiały jej prace, postępowała najdelikatniej, jak potrafiła. - Jakby Cię bolało, to mów. Rzuciła cicho, podnosząc na ułamek sekundy spojrzenie błękitnych oczu na jego twarz, aby zaraz wrócić do swojego wolontariatu oraz nauki, która się z nim wiązała. Normalne dziewczęta lepiej wykorzystywały swój czas w szkole, koncertując się na życiu towarzyskim czy zakupach, a Martellówna skupiała się na pomocy innym - o ile akurat nikt jej nie gnębił.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
No to zadała ciężkie pytanie. Max, Felix, czy może Max Felix? Szczerze mówiąc nie darzył sympatią swojego pierwszego imienia, bo tak mówiła na niego matka i dziadek, który jeszcze na dodatek zamiast krótkiej, miłej wersji, musiał posługiwać się pełnym "Maximilianem. Z kolei co do Felixa.... Matka twierdziła, że to dlatego, że był jej szczęściem i błogosławieństwem.... W to też trochę wątpił. -Chyba lepiej się dogadamy, jak będziesz mi mówić Felix. - Odpowiedział żartobliwie. Wielu znajomych zwracało się do niego drugim imieniem i już się zdążył do tego przyzwyczaić. -Eliksir na sen? Czemu o tym nie pomyślałem? No teraz już jest za późno, ale następnym razem nie zawaham się o niego poprosić. W nocy jest tu strasznie nudno. - Nie mógł powiedzieć, że przeszkadzały mu panujące tutaj cisza i spokój, ale nienawidził świadomości, że nie może się ruszać. Wizyty w szpitalach zawsze go denerwowały pod tym względem. A już najgorzej było w mugolskich szpitalach, gdzie proces leczenia trwał zazwyczaj trzy razy dłużej. Nigdy więcej nie da się zaciągnąć do takiej placówki medycznej, w której nikt nie wymachuje różdżką i zamiast eliksirów podają pacjentom ohydne tabletki. Podziękował Florze za pomoc przy zdjęciu koszulki i przesunął się lekko by zrobić jej miejsce. -Mówią, że blizny dodają ludziom charakteru, ale dla mnie to bzdury. - Ich oczy spotkały się na moment. Dziewczyna sprawiała wrażenie tak delikatnej, że wątpił by cokolwiek z jej rąk mogło zaboleć. Miał nawet trochę racji, bo eliksir, którym go potraktowała bardzo mocno złagodził pieczenie ran, ale jej obecność w pewnym stopniu sama w sobie też była bardzo kojąca.
Widząc konsternację na jego twarzy, pokręciła głową i przepraszająco się uśmiechnęła, nie mając zamiaru sprawiać mu kłopotu. Właściwie u niej pierwsze imię wybrała matka, drugie ojciec — które podobnie jak Felix, miało pozytywne i radosne brzmienie. Nigdy jednak nie korzystała z przyjemnego wydźwięku Joy, zwłaszcza po tym, zostali z Vicotrem tylko z ojcem. Miała wrażenie, że porzucając lub zmieniając imię, utraci część wspomnień o niej. - Nie myślałam, że to takie trudne pytanie, przepraszam. Felix? Dobrze. To porządne imię, ładne. Ma dobre znacznie, prawda?- zapytała cicho, rumieniąc się i odwracając spojrzenie. Zwykle nie nawiązałaby takiej konwersacji, ale chciała skupić jego uwagę na swoich słowach, aby nie myślał o bólu i zmianie opatrunku, bo nie miała przecież pojęcia, co zastanie pod bandażem. Najważniejsze, że wcale nie brzmiał na złego lub wrednego, co ślizgoni mają w naturze. Zaśmiała się na jego stwierdzenie o braku zajęć w skrzydle szpitalnym i to jeszcze w środku nocy, gdzie powinien regenerować siły. - Dziś też zostajesz tu na noc? Mogę poprosić pielęgniarkę, aby coś Ci dała na sen. Powinieneś się skupić na odpoczynku, szybciej zniknie poparzenie. Zauważyła, odkładając górną część od piżamy, którą pomogła mu zdjąć — gdzieś na bok. Sięgnęła do koszyczka, wciągając jeszcze rękawiczki, żeby nie zabrudzić ran i zabrała się do pracy w wielkim skupieniu, delikatnie pozbywając się brudnych opatrunków i zacząć przemywać rękę, siedząc wygodnie obok. Czasem ten skrzaci wzrost był atutem. - Każda blizna ma swoją historię, która powinna nas czegoś nauczyć. To nic złego, nic szpetnego. Chyba taka po prostu część nas, którą trzeba akceptować. Próbowałeś się jej pozbyć magiczną maścią? Mówiła łagodnie i cierpliwie, jak zwykle zresztą, ruchem głowy zgarniając na plecy pukiel ciemnych włosów. Wilgotny od eliksiru wacik oczyszczał skórę, a ona dodatkowo chłodziła ją oddechem — chociaż z odrobiną rumieńca na śniadawych policzkach, to bez większego skrępowania. Zaskakujące, jak w takim nieśmiałku wiele było odwagi, gdy przychodziło do pomocy innym. Odczekała chwilę, aż skóra przeschnie i obejrzała ją uważnie — na szczęście nie był bąbli. - Nie boli? Teraz muszę trochę ucisnąć, możesz to poczuć Felix. Oznajmiła mu, wlepiając w niego błękitne tęczówki, aby sięgnąć po czysty wacik i nasączyć go tym razem zielonym płynem z drugiej fiolki i przyłożyć w zranione miejsce, dociskając palcem. Drugą ręką zaczęła wiązać bandaż — musiało być dość ciasno, żeby się nie przesuwał i na tyle luźno, aby nie blokować krążenia.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie zdawał sobie sprawy z tego, że dał po sobie poznać, jak trudna była to dla niego decyzja. Niby to tylko głupie imię, a ile emocji wywołuje. Wszystko przez ludzi, którzy zwracają się do ciebie w ten czy inny sposób. -Nie przepraszaj, po prostu im więcej imion tym trudniej wybrać. Jakbym miał z dwa więcej czekałabyś na decyzję do jutra. – Nie chciał wywoływać niepotrzebnie niezręcznej atmosfery, więc włączył się jego tryb żartownisia. –Tak mówią, że szczęśliwe, ale ja tam nie wiem. Raczej przynoszę szczęściem innym niż sobie. Jak zresztą widać po zaistniałej sytuacji –Puścił jej oczko i w tym czasie syknął lekko z bólu. Jedna z jego ran, które Flora właśnie opatrywała zapiekła go. -Mam nadzieję, że mnie wypuszczą, ale to chyba nie ode mnie zależy. Jeżeli zostanę to bardzo chętnie przyjmę wszystko co mi pomoże zasnąć bo drugiej nocy pełnej nudy nie zniosę. – Max nie mógł zaprzeczyć, że raz na jakiś czas fajnie było zwolnić i odpocząć, ale leżenie w szpitalu raczej nie należało do relaksu. Zeszły rok dał ślizgonowi trochę popalić i pomimo wakacji nadal czuł, że jeszcze jakieś resztki stresu w nim zostały. W tym roku miał plan, żeby trochę wyluzować. To, co dziewczyna powiedziała o bliznach nie mogło być bliższe prawdy. Ta, którą posiadał Max nauczyła go bardzo wiele. Między innymi żeby nie pchać się w nie swoje sprawy i nie pomagać ludziom na siłę. - Nigdy nawet nie brałem pod uwagę tej opcji. Czasami przydaje się jako przypomnienie, że mimo magicznych zdolności nie jest się nieśmiertelnym. – Od kiedy tylko chłopak dowiedział się, że ma magiczne zdolności zaczął uważać się za lepszego od swoich mugolskich znajomych. W końcu miał coś, co pozytywnie wyróżniało go na tle innych. Niestety magia miała też swoje zasady i poza Hogwartem nie mógł się nią posługiwać, co czasami zbyt późno sobie uświadamiał i pakował się w kłopoty. - Lekko pobolewa, ale nie szczególnie. Da się wytrzymać. – Nie często miał do czynienia z tak delikatną i opiekuńczą osobą jak Flora. Był przyzwyczajony raczej do mniej przyjaznych relacji. Po tylu latach wciąż nie był do końca przyzwyczajony do takiego traktowania i zawsze lekko go to dziwiło. Patrząc, jak dziewczyna zajmuje się jego poparzeniem nie mógł nie myśleć o tym, że jest to właściwa osoba na właściwym miejscu. Wydawała mu się urodzona do opieki nad innymi. -Od dawna zajmujesz się uzdrawianiem? – Sam myślał o zostaniu uzdrowicielem po skończeniu nauki, ale nie był jeszcze pewny, czy jest to zajęcie dla niego. Fascynowały go eliksiry i magia lecznicza, ale miał też inne pomysły na przyszłość.
Była nieśmiała i małomówna, ale potrafiła obserwować ludzi, wyciągać z tego wnioski. Te umiejętności w pracy uzdrowiciela były bardzo ważne, pacjenci często ukrywali pewne fakty, a lekarz z powołaniem musiał wiedzieć, jak do nich dotrzeć. Dlatego właśnie skupiała się na detalach tak mocno, wcale nie chciała wchodzić z buciorami do cudzego życia. - P..P.. Powinieneś używać tego imienia, z którym czujesz się lepiej. W końcu to pierwsza rzecz, która Ciebie definiuje. -powiedziała cicho, odwracając spojrzenie i rumieniąc się nieco, bo zrobiło się jej jakoś głupio. Mimowolnie odsunęła jedną dłoń na bok, sunąc w dół do krańca plisowanej spódnicy, której materiał zacisnęła pomiędzy palcami, dając upust zdenerwowaniu. Flora miała kilka tików nerwowych, zachowań uspokajających. Zarumieniła się jeszcze mocniej na puszczone oczko i aż podskoczyła w miejscu na syknięcie bólu, a brudny, stary bandaż wyleciał jej z rąk. - Ojej, przepraszam. Moja wina, poczekaj. Skarciła samą siebie w myślach dość mocno, wracając do pełnego skupienia na obowiązkach. Sięgnęła do kieszeni, wyjmując z niej cukierka i dała mu go w ramach przeprosin, aby mógł też skupić się na dobrym smaku, a nie pieczeniu. Dmuchnęła na poparzoną skórę kilka razy, delikatnie wcierając eliksir i dezynfekując miejsce, dała też zaraz na nie trochę eliksiru przeciw bliznom oraz dyskomfortowi związanemu z jego typem rany. Zaczęła bandażować rękę, pilnując, aby wszystko było, jak najdokładniej i jak najlepiej zawiązane. - W nocy powinieneś spać, wiesz o tym? To ważne przy wracaniu do zdrowia. Organizm bardzo długo "wraca do siebie" po nieprzespanej nocy. Popytam pielęgniarkę, obiecuję. Zawiązała wstążkę na ręku, przyglądając się swojemu dziełu z zadowoleniem, trzy razy sprawdzając, czy aby na pewno się nie rozwiąże. Ruchem głowy zgarnęła włosy na plecy, odchylając ją nieco do tyłu i przyglądając się chwilę ślizgonowi w milczeniu, zsunęła się z łóżka, stając na pełnych stopach. Uprzątnęła wszystko po rozprawieniu się z pierwszą raną, pozbywając się zużytych rzeczy i skupiając na koszyczku. Miał rację, współczesne pokolenia teraz często zapominały o granicach swoich możliwości, zdrowia i magii, często narażając się na zbędne niebezpieczeństwo. Dwa zdania wystarczyły, aby puchonka pomyślała o nim jakoś przychylniej. - To zdrowe podejście, nigdy o tym przez to nie zapomnisz. Na pewno? Na torsie będzie pewnie trochę gorzej. Odchyl się nieco do tyłu na łokciach, zaraz się tym zajmę. Pamiętaj, że gdyby nie dało się wytrzymać, musisz mi powiedzieć!- zaznaczyła dość pewnie, jak na siebie, podchodząc do niego, przyglądając się zabrudzonemu bandażowi w okolicach skóry nad żebrami. To miejsce było gorsze, bo ciągle wprawiał je w ruch, nawet nieświadomie — naruszając nowe strupy. Delikatnie zaczęła pozbywać się starego bandaża, trzymając w drugiej dłoni nasączony eliksirem odkażającym wacik, aby natychmiast przetrzeć ranę, zanim ją obejrzy. Na jego pytanie wydała z siebie ciche mruknięcie zamyślenia, jakby odszukiwała wewnątrz siebie właściwiej rachuby wyrażeń. - Myślałam o tym od dziecka, jednak na poważnie od kilku lat. - odparła z delikatnym wzruszeniem ramion, nie chcąc wspominać o tym, że powodem jej determinacji oraz ambicji była śmierć jej mamy. Nie chciała litości czy sztucznego współczucia, dlatego niezbyt wychylała się z tą informacją. Zerwała bandaż do końca, rzucając go na ziemie i zaczęła przemywać czerwone, zabrudzone bardziej niż ręka miejsce. Podniosła na niego spojrzenie błękitnych oczu, chcąc go zając rozmową — żeby nie skupiał się na dyskomforcie. - A Ty? Masz już jakieś plany na przyszłość, Felix? Zapytała z odrobiną ciekawości, bo właściwie lubiła słuchać innych, a już najbardziej o ich planach i marzeniach. Czasem najwspanialsze mieli ci, których się o to wcale nie podejrzewało.
Wiera R. Krawczyk
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 176 cm
C. szczególne : rude włosy, piegi, wyzywające stroje
Pogoda zaczęła się zmieniać momentalnie, co bardzo ją cieszyło. W końcu, zamiast chodzić w grubych wełnianych swetrach (które jej zdaniem były mało atrakcyjne, ale chociaż ciepłe) mogła włożyć sukienkę, która podkreślała jej kształty. Głęboki dekolt, nagie ramiona, ukazanie zgrabnych nóżek. Teraz to mogła pokazać światu, że jest kobietą, a to lubiła najbardziej. Facetom też było milej patrzeć na zadbaną kobietę, zauważyła to już jakiś czas temu. Jednak może trochę się pospieszyła z tym wszystkim? Może to przez tę temperaturę albo przez wiatr? Tak czy inaczej, złapała jakieś straszne choróbsko. I to jak się okazało później, nie było zwykłym przeziębieniem, to było coś bardziej groźnego, a zarazem zakaźnego. Jej skóra zrobiła się zielona i pojawiły się straszne dzioby. Ciągle smarkała i miała ochotę się drapać. Zwłaszcza kiedy patrzyła w lustro. Wyglądała strasznie. Nie chciała się nikomu pokazywać, ale i nie mogła tutaj zostać. Zaraziłaby wszystkich. Pielęgniarka w skrzydle szpitalnym natychmiast stwierdziła, że to jest smocza, od razu stwierdziła, że to jest smocza ospa i powinna jechać do szpitala w mungu. I też tak zrobiła. Tam nie miała żadnych znajomych, więc też odetchnęła z ulgą, wiedząc, że nikt z niej się nie śmieje. Powoli zaczęła wracać do zdrowia, ale skórę nadal miała lekko zielonkawą. Do czego potrafi doprowadzić zmiana pogody? Bo to właśnie przez nią to się działo, prawda? Ulżyło jej, gdy od brata bliźniaka dowiedziała się, że nie tylko ona złapała jakieś świństwo. Choroby były różnorodne, ale fakt, że nie była sama, nieco ją pocieszał. Nie martwiła się nawet o zaległości, bo przecież mogła umrzeć! Ponoć i tak się zdarzało. Po tygodniu stwierdzono, że jej stan nie jest aż taki zły i że powinna się przenieść do Hogwartu i też tak zrobiła. Miała swoje łóżko odpowiednio zabezpieczone, by nie zarazić innych i powoli wracała do zdrowia. Na szczęście. Leżenie w łóżku było dla niej prawdziwą torturą. Dziewczyna była zawsze bardzo energiczną istotą i nie potrafiła leżeć w łóżku i nic nie robić. Zawsze miała coś do roboty nawet na zajęciach. Tu sobie coś rysowała, tam z kimś gadała. Nigdy nie było sytuacji, że całe godziny leży w łóżku i tylko patrzy się w sufit. Całe szczęście, że szybko jej przeszło. Wkrótce mogła stanąć na nogi i spojrzeć w lustro. Całe szczęście jej skóra ponownie przybrała jasny zdrowy wygląd. Mogła wrócić do znajomych.
/zt
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Zauważył, że dziewczyna czuje się coraz bardziej niezręcznie i niechcący Max coraz bardziej nakręcał jej zdenerwowanie. Na jego syknięcie biedna aż podskoczyła i wypuściła to, co akurat trzymała w ręku. - Nie przejmuj się, nie Twoja wina, że jestem poparzony. – Z lekkim zdziwieniem ale też uśmiechem przyjął od Flory cukierka. Co, jak co, ale słodyczy to on sobie nigdy nie odmawiał. Może i powinien, bo kiedyś metabolizm przestanie być po jego stronie, ale jak na razie nie musiał się martwić o swoją figurę. Trzymał się dość dobrze i był zwolennikiem aktywności fizycznej. Kłóciło się to trochę z jego niezdrowym pociągiem do używek, ale nie można przecież być idealnym. Sam siebie podziwiał, że już drugi rok jest w stanie przez większość czasu trzymać się diety wegetariańskiej. Namówiła go do tego jedna z jego byłych „ofiar”. Dziewczyna była bardzo wielką fanką zdrowego odżywiania i jest to jedyne, co Maxowi po niej zostało. - Dziękuję, będę wdzięczny za skrócenie moich męk. Jak myśli, ile czasu muszę jeszcze spędzić w tym łóżku? – Jeżeli organizm długo „wracał do siebie” po nieprzespanej nocy, to jego chyba nigdy nie „był u siebie”. Max był fanem nocnych wypraw, a do tego potrafił się lepiej skupić po zachodzie słońca, dlatego też ważniejsze zadania zawsze zostawiał sobie na tę porę doby. - Nie martw się, jeżeli coś będzie nie tak na pewno dam Ci znać. Jesteś naprawdę niesamowicie delikatna. – Spełnił jej prośbę i delikatnie odchylił się o tyłu i oparł na łokciach. Dzięki rozmowie z nią udało mu się trochę ignorować to, co działo się w okolicach poparzeń. - Jak dla mnie pasujesz do tego zajęcia idealnie. Jest coś, co Ci się w tym nie podoba? Wiadomo przecież, że każda praca ma swoje wady. – Nie chciał za bardzo wchodzić w prywatne życie dziewczyny, więc też nie wypytywał o przyczyny nagłego wzrostu zainteresowania uzdrawianiem. Jednak był ciekaw, jak postrzega to zajęcie, żeby sam mógł później stwierdzić, czy jest to coś dla niego, czy może jednak nie. - Planów jeszcze nie, pomysłów milion. – Jedyny plan, jakiego był w tej chwili pewien, to skończenie szkoły. Bardzo dużo rzeczy go interesowało, ale nie wiedział, co sprawdzi się dla niego jako stałe zajęcie, a co wystarczy mu jako zwykłe hobby. – Interesują mnie przede wszystkim eliksiry i transmutacja, więc może coś związanego z tym. Uzdrawianie często przemyka mi po głowie, ale myślałem też o tłumaczeniu run, czy jakimś bardziej artystycznym zajęciu.
To był drobne, krótkie momenty, w których zapominała, że zajmuje się uzdrawianiem. Przy pracy z pacjentami była przecież całkiem inną Florą, niż tą ze szkolnego korytarza, której chłopak nie znał. Może to i lepiej, bo pewnie przez dług czas nie odezwałaby się do niego, nie mając odwagi. - Powinnam być delikatniejsza! Na szczęście wygląda na to, że nie zostanie Ci blizna. Nie masz ropy, skóra ładnie się regeneruje — tylko miejsce trudne, bo ciągle ją naciągasz. - odparła cicho, podnosząc na niego wzrok, aby wytłumaczyć mu swoje postrzeganie jego rany na torsie, którą pieczołowicie przecierała i oczyszczała, wklepując eliksir za pomocą gazy. Przyjął cukierka, więc łudziła się, że słodycz trochę załatwi sprawę. Miał ładną sylwetkę, więc nie zaszkodzi. Zawsze miała łakocie po kieszeniach, chociaż odkąd spotkała na swojej drodze Lennoxa, nosiła ich znacznie więcej. Uśmiechnęła się pod nosem, bo przecież w taki sposób się poznali — jak siedział pobity w skrzydle szpitalnym. Felix był jednak od Zakrzewskiego znacznie łagodniejszy i łatwiejszy w obyciu.- Wydaje mi się, że wieczorem lub najpóźniej rano Cię zwolnią do dormitorium, ale ćwiczeń będziesz musiał jeszcze chwilę unikać. Nie zamierzała mu mówić, co powinien, a czego nie powinien robić — to była tylko jego sprawa, jak gospodarował czasem, a ona mogła jedynie mu podpowiedzieć kilka medycznych ciekawostek. Od niego zależało, co z nimi zrobi, bo brunetka nie była wścibska. - Tak? Nie kłamiesz? Uśmiechnęła się, czując rumieńce z komplementu, który z perspektywy jej przyszłej kariery był naprawdę ważny. Martellówna posłała mu krótkie spojrzenie w oczy, aby zaraz cofnąć się i wyrzucić wacik. Eliksir musiał wsiąknąć w skórę i poparzenie, złapać powietrza. Nie mogła od razu zakryć go nową warstwą bandaża. - Nie podoba się..? Chyba tylko śmierć. Kiedyś na pewno przyjdzie chwila, gdy będę musiała powiedzieć najbliższym jakiegoś człowieka, że nic więcej nie możemy zrobić. Takie wyroki są okropne. Splotła ze sobą dłonie, bawiąc się palcami — głupio było jej sięgać po materiał spódnicy lub do ucha, aby po miętolić kolczyk w geście uspokojenia. Był to chyba pierwszy raz, gdy ktoś ją o to zapytał. Zwykle słuchała innych, radziła im, niezbyt wylewnie opowiadając o swoich pragnieniach czy obawach. Uśmiechnęła się do własnych myśli, czując, że zrobiło się jej po prostu miło. Zaczął mówić, gdy wyjmowała nowe opatrunki, chwilę wcześniej dmuchając jeszcze na rozgrzaną skórę w okolicach żeber. Był młody, miał czas. Prawie każdy musiał chyba przejść etap setek pomysłów i scenariuszy na swoje życie, aby lepiej zdecydować, co tak naprawdę chciał robić. - No to masz szerokie zainteresowania, bo wymieniłeś chyba każdą dziedzinę! Któraś musi być wyjątkowa! - zauważyła z nutą rozbawienia, w którym na próżno było szukać złośliwości. Dziewczyna podeszła, przykładając czysty wacik z kolejnym eliksirem, po czym zaczęła obowiązywać zranione miejsce. - Zamknij oczy i zapytaj, co najbardziej lubisz robić. Pierwsza myśl jest zwykle najlepszą.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Na wspomnienie o ciągłym naciąganiu poparzonych miejsc Max mimowolnie napiął mięśnie brzucha. Pożałował tego bardzo szybko, ale udało mu się nie pokazać zbytnio bólu na jego twarzy. Czasami zamiast myśleć reagował odruchowo i później musiał się liczyć z konsekwencjami swojego durnego zachowania. Przeżuł cukierka do końca, żeby nie odpowiadać dziewczynie z pełnymi ustami i dopiero wtedy znów się do niej odezwał. - Założę się, że wszyscy Cię kochają, skoro tak chętnie rozdajesz słodycze. – Zażartował puszczając jej znów oczko. Dopiero po sekundzie przypomniał sobie, że ostatnio wywołało to u dziewczyny zawstydzenie, ale było już za późno. - Miło słyszeć, że nie będę musiał spędzić tu zbyt dużo czasu. Postaram się nie nadwyrężać, jak dostanę błogosławieństwo na wyjście. – Co prawda nie mógł tego obiecać, bo różne rzeczy się dzieją, a co jak co ale jak Max coś obiecywał to starał się słowa dotrzymać. Prawda była też taka, że jakoś specjalnie o swoje zdrowie nigdy nie dbał i raczej nie prędko miało się to zmienić. - No miento a ti, mi guapa – Hiszpański sam z niego wyleciał wraz z czarującym uśmiechem, zanim zorientował się, że zmienił język konwersacji. Od dzieciaka zdarzało mu się wtrącać zdania w innym języku. Robił to naturalnie i bez zastanowienia, ale często stwarzało to niezręczne sytuacje i nie raz prawie za to oberwał. - Znaczy się, nie kłamię . – Szybko się poprawił. Nie wiedział przecież, czy dziewczyna mówi w tym języku. Przetłumaczył tylko tę część wypowiedzi, zapominając o komplemencie. Nie było to zamierzone. Po prostu chciał się zreflektować w krótkim czasie. - No tak styczność ze śmiercią nigdy nie jest łatwa, a przekazywanie tych wiadomości bliskim zmarłej osoby to chyba jedna z najcięższych rzeczy jakie ktokolwiek kiedykolwiek musi robić. – Na szczęście ślizgon nigdy nie był w sytuacji, kiedy musiał przekazać takie okropne wieści komukolwiek. Zawsze raczej był odbiorcą tego typu informacji. Wyobrażał sobie jednak jakie musi to być ciężkie dla „posłańca”, a szczególnie tak wrażliwego jak wydawała się mu Flora. Obserwował ją uważnie, gdy pochłonęła się na chwilę w myślach i ucieszył się na widok uśmiechu, który chwilowo zagościł na jej twarzy. - To teraz wiesz dlaczego nie mogę się zdecydować. – Zamknął oczy próbując podążyć za jej radą. Niestety pierwsza myśl jaką ujrzał to był on na scenie z kociołkiem przed sobą i runami wokół niego. Wybuchnął głośnym śmiechem na tę wizję. Chyba jednak ta metoda na niego nie działała.
Najgorzej, gdy miejsca zranione wystawione były ciągle na ruch lub czynnik zewnętrzne. W niektórych przypadkach nawet tarcie ubraniem mogło sprawić, że goiło się wszystko wolniej i trudniej. Ludzkie ciało było silne i miało predyspozycję do rozwoju, jednak pewne mankamenty pozostały niezmienione od lat. Widząc, jak napiął brzuch, wywróciła teatralnie oczyma, po czym posłała mu krótkie, karcące spojrzenie. I po sam robił sobie krzywdę? Nawet jak powstrzymał widoczny grymas, jego oczy mówiły wszystko. Na jego słowa wzruszyła delikatnie ramionami, niezbyt się z tym, prawdę mówiąc, zgadzając. Była raczej niewidzialnym członkiem magicznego społeczeństwa lub tym łatwym do zgłębienia. Nie miała wielu znajomych, jednak faktycznie — nauczycielka od uzdrawiania czy pacjenci ze skrzydła byli z niej zadowoleni i nawet czasem zapamiętywali jej imię, przynajmniej tak długo, jak tu byli. - To taka cwana metoda, bo smak to silny bodziec i dekoncentruje ból, bo sprawia nam przyjemność, cukier uwalnia dobre hormony. - wyjaśniła łagodnie powód, dla którego miała wypchane słodyczami kieszenie, nie wspominając już o łakomym znajomym. Uśmiechnęła się na jego zaczepny gest, teraz odrobinę mniej się rumieniąc, bo właśnie kończyła zawiązywać mu opatrunek i była skupiona na pracy. - Dla Twojego własnego dobra, bo tak — jeszcze zrobią się bąble i będziesz musiał tu wrócić. Pogroziła mu nawet trochę palcem z nutą rozbawienia na twarzy, przesuwając błękitnymi oczyma po buzi ślizgona. Był całkiem miły, jak na dom, do którego należał. Do nich miała szczególny uraz, a to już drugi, który względnie normalnie z nią rozmawiał. Wiedziała, że młodzi ludzie o zdrowie nie dbali, wierząc, że są nieśmiertelni. Na rodzimy język aż się uśmiechnęła. - No te daré dulces si me mentiste! Así que ten cuidado. Pogroziła mu znów, tym razem jednak to ona puściła mu oczko, nadając groźbie o braku słodyczy żartobliwego tonu. Zapomniała już, jak inaczej brzmi, gdy mówi po hiszpańsku, jak jej głos nabiera głębi i nie ma tego śmiesznego akcentu, jak w angielskim. Aż zapragnęła wrócić do domu. Zaśmiała się na jego zakłopotanie, odsuwając od niego i opierając dłonie na biodrach, przyznała się swojemu dziełu. - Nie sądziłam, że ktoś w tej szkole mówi po hiszpańsku. - rzuciła szczerze, zbierając brudne opatrunki i razem z rękawiczkami wrzuciła je do kosza, aby zaraz wrócić i uprzątnąć rzeczy do koszyczka. Kiwnęła głową z cichym westchnięciem. - Tak. ale na szczęście więcej żyć się ratuje, niż traci. Mniej umiera od błędu medycznego lub ciężkiej choroby niż od zdarzeń losowych. Wytłumaczyła jeszcze, znając dość dobrze pisma i statystki. Była bardzo wrażliwa, to prawda — jednak w momencie, gdy zajmowała się ludźmi, miała pokłady siły i odwagi, o które nikt jej nie podejrzewał. Nie chciała nikogo zawieść, nie chciała mieć braków we wiedzy, które mogły kosztować kogoś życie. Zresztą, nawet nie wyobrażała sobie siebie w innym zawodzie, więc musiała być gotowa na poniesienie ryzyka. Kiwnęła głową na jego słowa, łapiąc za górną część od piżamy i siadając obok na łóżku, poprawiła wciągnięte rękawy. - Tak, to prawda. Jednak wciąż masz dużo lat nauki, jeśli chcesz kontynuować ją poprzez studia i masz czas na podjęcie decyzji. Powinieneś pomyśleć nad kilkoma przedmiotami, na których chcesz się skupić. - odparła łagodnie, przesuwając spojrzeniem po jego twarzy i szykując ubranie, aby pomóc je chłopakowi założyć — tak, aby ruchy nie wywołały dyskomfortu. On natomiast wybuchł śmiechem, na co dziewczyna przekręciła głowę w bok, posyłając mu pytające spojrzenie. - Pojawiło się coś ciekawego?
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Troszkę rozbawiło go karcące spojrzenie Flory. Nie przejął się nim zbytnio, ponieważ nie zrobił tego zamierzenie. Czasem bezmyślnie reagował i nie raz sobie tym przy okazji szkodził. Był już do tego przyzwyczajony. Puchonka miała rację co do słodyczy. Max mógłby lądować w szpitalu co tydzień, jeżeli każda pielęgniarka podchodziła do pacjentów w ten sposób, co ona. Delikatna, miła i jeszcze z kieszeniami pełnymi słodyczy! Nic tylko modlić się, żeby trafić na Florę, gdy sobie coś zrobisz. Gdy usłyszał jak odpowiada mu po hiszpańsku, nie ukrywał zdziwienia. A tym bardziej, że tym razem to ona puściła do niego oczko. -Jak widać dobrze się kryjemy. Posługiwanie się hiszpańskim nie jest jedynym sekretem jaki skrywam. - Matka od dzieciaka uczyła go tego języka. Chłopak nie miał nic przeciwko, bo uwielbiał się nim posługiwać, w przeciwieństwie do norweskiego, który kojarzył mu się z mężem Freyi. Raczej nie można było uświadczyć sytuacji, w której powiedziałby coś w tym języku. Medycyna zawsze wiązała się z ryzykiem, ale puchonka miała rację, na całe szczęście żyli w czasach, gdzie śmiertelność w szpitalach nie była już tak wysoka. Felix z chęcią przyjął jej pomoc przy ponownym założeniu koszulki. Dzięki eliksirom użytym przez Florę, nie odczuwał już bólu przy poruszaniu się. Zapewne było to tylko chwilowe, ale ważne, że działało. Opowiedział jej wizję, która pojawiła się w jego głowie, śmiejąc się sam z siebie. Przyszłość była jedną z niewielu rzeczy, co do której nie potrafił się zdecydować. Dziewczyna również przyjęła tę wizję z uśmiechem. Rany były już opatrzone, więc Flora zabrała wszystkie swoje buteleczki i przyrządy i ruszyła w stronę wyjścia. Max zdążył podziękować jej jeszcze tylko za wspaniałą opiekę. Wieczorem, jak obiecała przyniosła mu eliksir na sen i noc minęła mu spokojnie. Dawno nie czuł się tak wypoczęty. Gdy pielęgniarka przyszła obejrzeć, jak goją się jego rany, z radością przyjął informację, że może już opuścić skrzydło szpitalne. Upewnił się tylko, że zabrał ze sobą wszystkie rzeczy i wyszedł nie oglądając się za siebie.
/ zt x2
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Jak tutaj dotarli, sam nie wiedział. To wszystko działo się wciąż jeszcze pod wpływem potężnej dawki adrenaliny, która chyba nie pozwalała mu myśleć o wszystkich rana, jakie zostały mu zadane, o wszystkich tych problemach, jakie jeszcze teraz mieli i mieć mogli. Nie myślał o tym, że będzie musiał kiedyś zmierzyć się ponownie z pajęczycą - w końcu obiecali sobie wzajemnie śmierć i był pewien, że przyjdzie jeszcze dzień, kiedy się znowu spotkają. Nie było to jednak coś, co obecnie do niego docierało. Inna sprawa, że właściwie już nic nie trafiało do jego umysłu - droga przez błonia, wejście do zamku, wspinanie się po schodach, w końcu skrzydło szpitalne, łóżka, osobna sala, sam nie wiedział, w jaki właściwie sposób się tutaj dostał, bo miał wrażenie, ze jego nogi stały się wręcz kamienne. W uszach mu nieustannie huczało, było to niczym jakieś jednostajne buczenie, a jego pole widzenia zdawało się być coraz bardziej i bardziej ograniczone. Właściwie nawet nie wiedział, że zrobiło się już tak ciemno, tak późno, bo jego mózg zupełnie nie rejestrował podobnych rzeczy, więc nawet gdyby spojrzał teraz na zegarek i odczytałby, że jest już jedenasta w nocy, chyba wcale by się nie zorientował, że to prawda. Równie dobrze mógł być poranek albo chwilę przed dwudziestą pierwszą, to nie miało aż tak wielkiego znaczenia, gdyby się nad tym poważnie zastanowić, bo Christopher i tak nie rejestrował tego, co się dookoła niego działo. Pozwolił się usadzić, na łóżku, na krześle, gdziekolwiek to miało być i chyba dopiero teraz zaczęło do niego docierać, jak wszystko koszmarnie go boli, jaki jest osłabiony, jak wiele musiał stracić krwi. Zamknął na moment oczy, popadając w całkowite odrętwienie i zdał sobie spraw z tego, że naprawdę chce spać. Jego organizm niemalże wył i domagał się tego, żeby zrobił w końcu coś właściwego, coś porządnego, żeby zachował się jak należy, a nie jak jakiś głupiec. Wiedział, że nie tylko on jest wykończony, na pewno jego towarzysze nie mieli się lepiej - gdzieś podświadomie chyba zarejestrował, że wszyscy zostali ranieni przez przebrzydłe pająki, ale nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, w jakim stopniu i co było skutkiem ich ucieczki i przemarszu między kolejnymi pająkami. Chris nie wiedział nawet, że głowa mu nieznacznie opadła, nie wiedział, że można być aż tak zręcznym, że ciało może tak boleć, że woli po prostu odłączyć świadomość, by poradzić sobie z tym, co na nie spadło. Połowy rzeczy i tak gajowy sobie jeszcze nie uświadamiał, chyba nie był również w stanie powiedzieć, co właściwie się wydarzyło, kiedy na miejsce całego tego zamieszania przybyły centaury. Jego umysł był na razie zbyt otępiały, by mógł sobie z tym poradzić, żeby mógł przerobić to, co się wtedy stało, żeby mógł w ogóle pojąć, jak to wszystko mogło się stać. Leczenie, rozmowa, ich pamięć o jego osobie, ratunek, jaki przyniósł, przypłacając to własnymi ranami, a przy okazji dowiadując się, jak wiele pająków faktycznie zamieszkuje Zakazany Las, co znowu przypomniało mu o tym, że właśnie gdzieś tam kryły się gejzery, które ktoś wykorzystywał w taki, a nie inny sposób...
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Uparcie ocierała rękawem podartego swetra swój policzek, kiedy tylko krople krwi zaczynały ją łaskotać. Zmierzając przez błonia do zamku, zdołała jedynie zaleczyć ranę na szyi Christophera i wstrzymać krwawienie rany na swojej nodze. Próbowała myśleć trzeźwo, uspokoić myśli - ale była zwyczajnie, po ludzku zmęczona, a gwałtowny spadek adrenaliny we krwi wcale nie pomagał. Noga paliła ją żywym ogniem, ale wiedziała, że teraz, w czasie ruchu nie będzie w stanie jej odpowiednio zaleczyć. Nie, jeśli nie chciała mieć poszarpanej blizny od uda aż po łydkę. A tę nogę miała już i tak wystarczająco pokrzywdzoną i bez tego - wolała nie myśleć jak będzie się poruszać przez najbliższe dni bez swojej laski... Ranę zaleczy bez problemu, ale nadwyrężenie... Nie przejdzie tak szybko, nie, kiedy nie będzie miała jak odciążyć swojej kończyny. Pokrzepiający był jednak fakt, że w końcu, nareszcie byli bezpieczni. Jednak... Jednak to nie był koniec pracy dla złotowłosej. Musiała ich małą eskapadę doprowadzić do Skrzydła Szpitalnego i doprowadzić wszystkich do porządku. Była niemalże noc - nie miała zamiaru podnosić alarmu i wyciągać Norę Blanc z łóżka, sama musiała się nimi zająć. Duma uzdrowicielki - a może zwyczajny upór lub głupota... Skierowała wszystkich do izolatki - wiedząc, że akurat tutaj nikogo nie zastaną, bo sala świeciła pustkami. Jednocześnie miała całe wyposażenie medyczne pod ręką. - Posadź go na łóżku - poleciła Caine'owi, samej na siebie rzucając kilkukrotnie Rennervate. Słodka maligna odeszła, sprowadzając ostrą i bolesną - ale przynajmniej jasną i przejrzystą - rzeczywistość. Perpetua aż westchnęła ciężko, mrużąc oczy i chwytając się za skroń. Później będzie się nad sobą rozczulać. Wskazała na jeden z kredensów, opadając ze stłumionym jękiem na łóżko, tuż obok O'Connora. Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymała się od położenia ciała na miękkiej pościeli - pozostając w pozycji siedzącej. - Proszę, podaj mi dwie fiolki wiggenowego. Dla siebie też jedną weź - poprosiła Shercliffe'a, przysuwając się bliżej do Christopera. Chciała od razu zająć się jego źle zaleczoną raną na klatce piersiowej, ale kiedy przeszyła ją kolejna fala bólu - zrezygnowała. Co to za pożytek z rannego medyka? Bez większego żalu - ten zużyła już cały, kiedy odrzucała połamaną laskę w Lesie - rozcięła swoje, i tak już postrzępione, spodnie, żeby odsłonić swoją ranę. Blada, naga skóra pokryta skrzepami krwi błysnęła w szpitalnym świetle i kolejne ciężkie westchnięcie wyrwało się z ust Perpetuy. - W sumie to już żadna blizna mi nie zaszkodzi, nie? - mruknęła, ni to do towarzyszy, ni to do siebie, po raz kolejny ścierając krew z sączącego się policzka. Wyglądała w tej chwili jak siedem nieszczęść - ale i tak lepiej niż ledwo przytomny O'Connor. Z ich trójki to Caine prezentował się najlepiej - przynajmniej w oczach Whitehorn. Bez dalszych komentarzy - zaleczyła zaklęciem swoją nogę, chcąc jedynie pozbyć się pulsującego bólu (co i tak się nie udało, bo biodro miało inne plany) i wróciła spojrzeniem do gajowego, który widocznie ledwo kontaktował. Może to czysta ciekawość, może nuta sadyzmu - ale Whitehorn rzuciła na mężczyznę Rennervate, biorąc jego podbródek w swoją drobną dłoń i starając się uchwycić jego spojrzenie. - A teraz powiesz nam skarbie, co robiłeś w Zakazanym - to nie było pytanie, to było stwierdzenie. Perpetua nawet i bez tłumaczeń ponownie pognałaby na ratunek, ale chyba zasłużyła na kilka słów wyjaśnienia? - Ja się teraz zajmę twoimi ranami, potem dotoczę krwi i będziesz mógł odpocząć. Nie ruszaj się teraz, nic nie poczujesz. Wytężając słuch, nachyliła się nad piersią Christophera, biorąc na celownik jeden z większych skrawków ubrania. Na szczęście... nie wtopił się głęboko. - Scalpello - mruknęła cicho, tworząc miniaturowe ostrze ze swojej białej różdżki, i rzucając odpowiednie zaklęcie znieczulające, wzięła się do żmudnej roboty.
Lepiej nie pytać, dlaczego czuł rosnącą z każdą chwilą wściekłość, która chciała się krzykiem wyrwać z jego gardła. Sam się nad tym nie zastanawiał, ale widząc sylwetki dwojga profesorów oraz gajowego, którzy najwyraźniej nie byli w najlepszym stanie, nie potrafił nie ruszyć w kierunku skrzydła szpitalnego. Nawet nie zauważył, że trzymał w dłoni jeden z zasuszonych kwiatów topoli białej, którym bawił się, zanim wyjrzał przez okno gabinetu. Nie zwracał uwagi na ciemność, która otulała wszystko powoli, nie zwracając także uwagi na godzinę. Interesowało go jedno - co się z nimi stało. Wychodzili z Zakazanego Lasu, więc z całą pewnością to Chris był tam pierwszy. Towarzystwo Perp oraz Caine’a świadczyło o tym, że gajowy musiał ich wezwać. Pytanie po kogo posłał? Po uzdrowicielkę, która miała problem z chodzeniem, aby przyszła do Lasu, gdzie czaiło się wszystko, co można sobie wyobrazić, a nie same wiewiórki i jeże?! Inna sprawa, że skoro to zrobił, to musiał mieć problemy. Stąd pewnie obecność Shercliffe’a… Jeśli Chris nie brał ze sobą profesora historii magii, to zabrała go Perp. Tym samym znów wracało się do podstawowego pytania - co gajowy tam robił, że potrzebował aż takiej pomocy i w takim stanie wracali do zamku?! Gejzery poszedł sprawdzać na własną rękę? Dobrze, może i opieka nad Lasem należała do jego obowiązków, ale narażanie życia było na pewno kolejnym punktem listy zadań? Zacisnął zęby, docierając na miejsce i rozglądając się za ranną trójką. Dostrzegł leżącą na ziemi pisankę, która nieco go zaskoczyła, ale podniósł ją, chowając do kieszeni i zamierzając zastanowić się później, o co z nimi chodzi. Teraz szukał gajowego. Miał wielką ochotę rozpocząć tyradę, ale nie był aż tak impulsywny. Odnalazł ich w końcu w izolatce, Gdzie przystanął w drzwiach, nie chcąc przeszkadzać Perp w opatrywaniu gajowego. - Pomóc jakoś? - spytał z wyraźnym napięciem w głosie. Widział, w jakim byli stanie i z tego powodu gotów był pomóc uzdrowicielce w opatrywaniu. Nie pytał o nic więcej, skoro kobieta sama zadała to pytanie, co Josh słyszał, dochodząc do izolatki. Zaplótł ramiona na piersi, opierając się o ścianę i w tym momencie dostrzegając kwiat w swojej dłoni. Skrzywił się nieznacznie, przypominając sobie jego znaczenie, po czym na nowo spojrzał na uzdrowicielkę i gajowego. Mógłby teraz cieszyć się, że ma okazję bezkarnie podziwiać tors mężczyzny, gdyby nie nowa ozdoba, którą starała się zaleczyć kobieta. Odwrócił wzrok, aby przyjrzeć się drugiemu profesorowi, czy on potrzebuje jakiejś pomocy.
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Początkowo nie wiedział zupełnie, co się dzieje. Pozwolił posadzić się na łóżku i pewnie to wywoływało dodatkowo jego senność, kiedy po prostu miał ochotę zapaść się w pościel, odlecieć gdzieś daleko myślami, zniknąć i zapomnieć, choćby na chwilę, o tym, co się wydarzyło. Owszem, jego myśli były przykryte półprzytomną mgłą, w którą zapadał się coraz mocniej i mocniej, ale jednak miał świadomość całej tej walki, wszystkich zmagań i bólu, jaki mu towarzyszył do tej pory właściwie. W mniejszy lub większy sposób, ale musiał atakować jego umysł, doprowadzając go ostatecznie do stanu otępienia, w którym właśnie się znajdował. Zapewne gdyby nie to, że Perpetua użyła na nim takiego, a nie innego zaklęcia, faktycznie zapadłby się całkowicie w tej słodkiej malignie, która ponownie pozwoliłaby mu odsunąć od siebie myśli o tym, co się wydarzyło w ciągu tego dnia. Ocuciła go, aczkolwiek trudno powiedzieć, jak długo będzie w stanie trwać w ten sposób w świadomości, skoro miał wrażenie, że całe jego ciało domaga się po prostu spoczynku. Nic zatem dziwnego, że mimo wszystko zamknął oczy, a jej słowa, jej pytanie, chociaż zdecydowanie stanowcze, kołysało go nieco, niczym jakieś senne zaklęcia, których nie do końca pojmował. Wiedział jednak, że należą się im wyjaśnienia, wiedział, że musi im powiedzieć, dlaczego aż tak bardzo zaryzykował. Chciał jednak spać, a ta chęć była niesamowicie potężna. Uniósł powieki, kiedy usłyszał głos Walsha i przez długą chwilę starał się zrozumieć, co ten tutaj robi. Nie wiedział, nawet kiedy właściwie Josh się zjawił, zupełnie jakby był jakimś duchem, czy diabłem wyskakującym wprost z pudełka. Przez chwilę patrzył na niego bez większego pomyślunku, a spojrzenie jego jasnych oczu zdawało się być pod wieloma względami puste. Wziął w końcu głęboki oddech, chwilę przed tym, jak profesor Whitehorn przystąpiła do cięcia jego skóry i wydobywania spod niej kawałków ubrania, które zostało poszarpane, spalone i stopione z ciałem. Znowu zamknął na moment oczy, próbując odtworzyć przebieg wydarzeń, ale wiele z nich było dla niego jedynie plamami. - Kiedy wysłałem patronusa, znalazłem ślady świeżej krwi. Nie wiedziałem, czy jest ludzka, czy zwierzęca. Podejrzewałem, że może należeć do jednego z uczniów - zaczął cicho, mając wrażenie, że słowa opuszczają jego usta bez jego wiedzy. Jakby odpowiadała jego podświadomość, a świadomość właśnie osuwała się uparcie w głęboki sen. Nieświadomie poruszył ręką, jakby ponownie chciał zbadać ślady, na które trafił. - Przy strumieniu było jej więcej i tam pojawiły się kokony oraz ślady centaurów. Teoretycznie to normalne, ale wszyscy wiemy, że Zakazany Las na pewno nie jest zwyczajnym miejscem - dodał, mając wrażenie, że coś zaczyna łupać go w głowie, ale nawet nie był w stanie powiedzieć, czym dokładnie był ten towarzyszący mu teraz ból. Przez chwilę przyglądał się właściwie całkowicie tępo temu, co dokładnie robiła Perpetua, jakby rozcinanie ciała w chwili obecnej nie robiło już na nim najmniejszego wrażenia, a potem odetchnął znowu nieco głębiej, co było nieco skomplikowane. - Skradałem się. Akromantule miały tam... jakieś zwierzę. I dziecko. Centaura. Próbowało się bronić, kiedy chciały z niego zrobić kokon. Użyłem... - zmarszczył brwi, bo w jego umyśle pojawiały się białe plamy. - Jakiegoś... oszołomienia. Zaczęły walczyć ze sobą, ale matka zwróciła na mnie uwagę. Na pewno splunęła na mnie jadem - dodał jeszcze i podniósł rękę, by spróbować dotknąć własnej piersi, o ile oczywiście Perpetua by go nie zatrzymała. Mówił coraz wolniej, jakby jej zaklęcie mimo wszystko traciło moc, a może zmęczenie było zbyt wielkie, zaś adrenalina postanowiła już całkowicie z niego zejść.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Pracowała niczym robot - bo choć oczekiwała odpowiedzi od Christophera i starała skupić się na jego słowach, to swoją pełną uwagę musiała poświęcić na operowaniu jego klatki piersiowej. Choć operowanie to zdecydowanie określenie nad wyraz - w końcu skrawki ubrania nie sięgały nawet skóry właściwej. Przypominało to... wyjmowanie drzazg. Tylko nieco większych, płaskich i długich. Perpetua miała doświadczenie w takich zabiegach - zawodnicy Quidditcha zadziwiająco często przychodzili do niej z drzazgami w najróżniejszych - i najdziwniejszych - miejscach. Takie były konsekwencje złej konserwacji miotły. Bezceremonialnie wyjmowała kolejne skrawki koszulki na śnieżnobiałą pościel - nie mając siły, żeby poprosić o podanie metalowej nerki - nie mówiąc już o samodzielnym sięgnięciu po pojemniczek. Masz ci konsekwencje przyjmowania jadu tentakuli na klatę... Nieco nieprzytomnym wzrokiem zbłądziła na Josha, który nie wiadomo kiedy, zmaterializował się w izolatce. Whitehorn już zwyczajnie wysiadała - mogąc skupić się tylko na jednej czynności. Trzymała się tego ostatniego skrawka trzeźwego umysłu jak tonący brzytwy. Jeszcze nie mogła odpocząć. - P-Poradzę sobie, skarbie - odpowiedziała, z bladym uśmiechem na propozycję Walsha. Choć zazwyczaj pozostawała wyczulona na nastroje innych - teraz nawet nie próbowała wyczuć aury mężczyzny, właściwie to nawet nie zadawała sobie pytania - skąd on się tu wziął i dlaczego? Musiała doprowadzić Chrisa do stabilnego stanu. A potem siebie. Koniecznie. Ponownie otarła policzek, na nowo drażniąc ledwo zasklepioną ranę. Znów musiała rzucić na siebie Rennervate, żeby jednocześnie skupić się na dalszym operowaniu torsu gajowego przy utrzymaniu znieczulenia - i wyłapując jego opowieść choć w małej części. - Nie dotykaj - mruknęła do O'Connora, jakimś nadludzkim refleksem (w jej obecnym stanie) przyciskając jego dłoń do pościeli. - Dobrze, że po mnie posłałeś... Ale nie wchodź więcej do Lasu sam. Mogłam nie zdążyć. Westchnęła ciężko, masując swoją skroń - to nie był moment na pouczenia. Kontrolując siłę znieczulenia - wzięła się za wycinanie ostatnich skrawków koszulki - a kiedy tylko je wydobyła, ruchem odmienionej różdżki, zaleczyła drobne ranki jednym z prostszych zaklęć. - Powinno być dobrze - stwierdziła, jakoś tak mimowolnie kierując swoje słowa do najbardziej przytomnego z towarzystwa Josha. - Ale ja już nie dam rady skupić się na bardziej skomplikowanych zaklęciach... Jestem zmęczona. Z cichym jękiem podniosła się ze szpitalnego łóżka, trzymając się wezgłowia i próbując opanować drganie nóg. Wzięła się w garść - przywołując za pomocą Accio dwa eliksiry - wiggenowy i słodkiego snu. Postawiła je na stoliczku tuż obok głowy Christophera. - Przyjdę do Ciebie jutro. Jak tylko odpocznę, powinnam być rano - nieco matczynym gestem, może nieco zbyt poufałym, ale tak dla niej charakterystycznym - przeczesała włosy O'Connora. Uśmiechnęła się do niego przepraszająco, że nie potrafiła wytrzymać dłużej i zostawić go w pełni sił. Nawet jeśli było to zwyczajnie niemożliwe. - Musi odpoczywać - poinformowała jeszcze Walsha, kuśtykając ku niemu i asekurując się wszelkimi możliwymi meblami. Obraz nędzy i rozpaczy, ale blady uśmiech nie opuszczał jej warg. - Do rana - rzuciła jeszcze na odchodne. A potem, drobiąc niemalże w miejscu, opuściła izolatkę. Jak dobrze, że nie miała gabinetu w wieżach...
Z tematu
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Przyszedł zirytowany, prawdopodobnie nawet przerażony stanem gajowego, który najgorzej wyglądał, ale nie był tego świadom. Właściwie nie zastanawiał się nad powodem, dla którego pędził w stronę skrzydła szpitalnego, uznając to za mało istotne. Musiał dowiedzieć się, co się stało, dlaczego wygląda, jakby był o krok od śmierci, dlaczego Perp także nie wygląda najlepiej. Nie podobało mu się to, ale zwyczajnie skupia się na tym, aby dotrzeć na miejsce, aby dowiedzieć się wszystkiego z pierwszej ręki, zamiast słuchać plotek duchów, które na pewno będą. Zawsze były. Nie spodziewał się jednak takiego obrazu nędzy i rozpaczy, jaki przedstawiał Chris oraz uzdrowicielka, próbująca złożyć go w całość. Nie komentował niczego, słuchając jedynie w ciszy słów mężczyzny. W chwili, w której Chris podniósł na niego puste spojrzenie, poczuł oblewający go chłód, ogarniający w posiadanie każdy fragment ciała. Zupełnie, jakby nagle krew odpłynęła do nóg, a on nie potrafił oderwać wzroku od jasnych tęczówek. Co tam się działo?! Słowa Perp o tym, że wyjdzie z tego, nie pomagały. Ba, denerwowały jedynie bardziej, sprawiały, że miał ochotę krzyczeć, a nie miał tego w zwyczaju. Poszedł sam, w porządku, należy to do jego obowiązków. Dostrzegł ślady krwi i wezwał patronusem… Od tego momentu, Josh miał problem, żeby nie zgnieść trzymanego w dłoni zasuszonego kwiatu białej topoli. Miał ochotę uderzyć Chrisa, tak po prostu, dla opamiętania się. Licząc na to, że pod wpływem uderzenia coś zaskoczy w jego głowie i będzie wiedział, że do Zakazanego Lasu dobrze chodzić z kimś. Przecież nie tak dawno razem walczyli z dziwnym gejzerem, kiedy to okazało się, że ktoś postanowił ukryć w nim zaklętą czarną magią bransoletę. A on teraz szedł do Lasu sam i wzywał… Tłuczek w gębę! Jak mógł wezwać do pomocy w lesie kobietę, która miała problem chodzić po zwykłym korytarzu?! W porządku, uzdrowicielka, na pewno poskłada każdego w sekund parę w warunkach polowych, ale jak, na miłość obrońcy, miała dotrzeć do niego w krótkim czasie?! Ile czasu zajęło jej, zanim razem z Shercliffem dotarli do rannego gajowego? Co on w tym czasie robił?! Czy myślał, gdy wybierał osobę, do której miał wysłać patronusa? Powinien był wybrać kogoś, ko szybko do niego dotrze, zdrowego, będącego w pełni sił! Mało jest takich profesorów w Hogwarcie? Nawet Dragos mógłby mu pomóc równie dobrze, co chociażby Shercliffe sam. Dlaczego musiał wciągać w to Perp? Zacisnął zęby, widząc, że kobieta ma problem wstać. Nie odzywał się, bo nie chciał warczeć w jej obecności, nie mówiąc o wyrzucaniu z siebie wszystkiego, co w tej chwili myślał. Był wściekły, wkurwiony, doprowadzony do granic wytrzymałości, a myślał, że nie ma osób, które mogłyby wyprowadzić go równowagi. Ostatecznie choroba babci mocno pomagała wypracować sobie opanowanie. Najwyraźniej tak naprawdę nie był jeszcze nigdy postawiony przed prawdziwym wyzwaniem, ale też nie roztrząsał tego. Był wściekły także z powodu kwiatów. - Będzie - rzucił krótko, chłodno, na słowa Whitehorn o Chrisie. Będzie odpoczywał, gdy już Josh… Właściwie nie wiedział, co miał zamiar zrobić. Gotowało się w nim i najchętniej złapałby go za ubranie i potrząsnął. Uderzył. Odesłał do stu diabłów. Wciąż nie mieściło mu się w głowie, jak mężczyzna mógł aż tak ryzykować, nie tylko swoim życiem. Do tego kwiaty… Patrzył chwilę za uzdrowicielką, a gdy miał pewność, że ta odeszła na dostateczną odległość, podszedł do łóżka. Nie siadał, stał sztywno, próbując zapanować nad swoimi pragnieniami. - Następnym razem wsadź sobie topolę w oko, gdy zamierzasz rzucać się pod żuwaczki akromantul. Chyba że coś źle zrozumiałem i len faktycznie miał oznaczać, żebym się odpieprzył - wycedził chłodnym tonem, ciskając na łóżko zasuszony kwiat, jakby go parzył. Zacisnął zęby, przyciskając palce dłoni do skroni i przymknął na moment oczy. - Coś ty myślał, aby wzywać do lasu Perpetuę? Wiesz, że ona ma problem chodzić po prostym, a ty ją ściągasz do lasu? Dlaczego nie wzywałeś kogoś innego? Nie mówiąc o tym, dlaczego poszedłeś tam sam? Dość ci wrażeń po problemie z gejzerami i teraz próbujesz wszystko robić sam? - w miarę jak mógł, stawał się coraz chłodniejszy, czując, że z każdym słowem wypowiedź jest coraz bardziej przesycona złością kierowaną ku gajowemu i bynajmniej nie chodziło głównie o Perp. Chris ryzykował, prawie zginął i to irytowało Josha do tego stopnia, że gotów był iść do lasu, aby wywołać akromantulę, która próbowała ludzkiego mięsa.
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Christopher był naprawdę zmęczony i chociaż bardzo chciał wyjaśnić wszystko Perpetui, nie był właściwie w stanie. Miał wrażenie, że połowa rzeczy po prostu do niego nie dociera, że przesuwa się obok niego, że ich nie ma, pewnie właśnie dlatego nie do końca reagował na to, co się dzieje dookoła niego, nie do końca rozumiał, jak bardzo zmęczona jest uzdrowicielka i chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że kobieta faktycznie wydobywa z jego ciała kawałki materiału, że jeszcze coś robi, że jeszcze próbuje go leczyć i zmieniać to, w jakim ten dokładnie jest stanie. Właściwie nie był również do końca świadom obecności Caine'a, który znajdował się gdzieś w tle, a może już dawno wyszedł, nie wiedział również, co właściwie robi tutaj Walsh i patrzył na niego, choć nie do końca chyba zdawał sobie sprawę z tego, że on naprawdę tutaj jest. Jego pytanie, jego głos, przebijało się do gajowego jak przez gęstą mgłę, jakby miał wciśniętą w uszy jakąś watę, czy coś podobnego. Zresztą, gdyby się nad tym zastanowił, to odnosił wrażenie, że nawet jego własne słowa brzmią tak, jakby wypowiadał je pod wodą. Zamknął więc oczy i posłusznie odsunął rękę, kiedy kobieta go skarciła. Zaczynało mu się na nowo robić zimno i miał już zdecydowanie chęć po po prostu się położyć i spać, a wiedział doskonale, że tutaj, w skrzydle szpitalnym, może sobie na to pozwolić. Wydawało mu się, że pominął jeszcze wiele kwestii, jakie powinien poruszyć, ale jego umysł po prostu uznał, że pora iść spać albo też odciął go od tego, co wydarzyło się w Lesie, od tego, że miał naprawdę wiele szczęścia, iż wyszedł z wszystkiego tylko z takimi obrażeniami, że w ogóle przeżył. Zdaje się, że ta myśl była mu w ogóle obca, że nie chciał się z nią ani pogodzić, ani w żaden sposób spotykać. - Dobrze - powiedział cicho, chociaż trudno powiedzieć, czy te słowa dotyczyły złożenia obietnicy, że nie pójdzie już sam do Zakazanego Lasu, czy może tego, że po prostu będzie na nią czekał następnego dnia. Na pewno nie zamierzał się stąd nigdzie ruszać, musiał odpocząć, nabrać sił, musiał po prostu wrócić do siebie, a bieganie nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co, mijało się w tej chwili z celem. Tutaj był na pewno bezpieczniejszy, niż we własnej chatce, w końcu łatwiej było go doglądać w skrzydle szpitalnym. Drgnął, dopiero kiedy usłyszał Josha, nie spodziewał się, chyba że mężczyzna nadal tutaj jest. Nie wiedział nawet skąd się tutaj wziął, nie wspominając już w ogóle o tym, że Christopher nie rozumiał do końca, czemu profesor nadal się tutaj znajduje, co więcej, zdaje się również obiecywać, że zostanie na chwilę. Gajowy odruchowo sięgnął po okulary i odłożył je na stolik, obok eliksirów, a później zamknął ponownie oczy. Spróbował podciągnąć się nieco w górę, by móc się położyć, ale ręce mu drżały. Drgnął, gdy zorientował się, że Walsh do niego podszedł i uniósł powieki, patrząc na niego, chociaż ten był wyraźnie zamazany i Christopher z całą pewnością nie był w stanie stwierdzić, co ten sobie myśli, nie był w stanie dostrzec wyrazu jego twarzy. - Nie zamierzałem rzucać się na akromantule - zaczął, w miarę spokojnie, starając się wyjaśnić tę prostą kwestię. Jego zmęczony umysł nie zrozumiał nawet tego, że Josh odczytał jego wiadomości, po prostu wiedząc, co kwiaty oznaczają, uznał chyba z miejsca, że jest to jasne i oczywiste dla każdego, a nie tylko dla niego. To pewnie był główny powód tego, iż nad wiadomością tą, na razie, przeszedł do porządku dziennego. Zaraz zresztą drgnął, wyrwany nieco z letargu, z powodu kolejnych słów Walsha. - Wysłałem patronusa do uzdrowiciela, to wydawało się najwłaściwsze w tej sytuacji, powiadomiłem ją, żeby znalazła kogoś... do pomocy - powiedział na to cicho, mając wrażenie, że Josh jest przede wszystkim wściekły z uwagi na to, w co wciągnął Perpetuę. Teraz tego jeszcze nie czuł, osłabiony, ogłuszony, ale wkrótce jego również miały dopaść wyrzuty sumienia z tego powodu. W końcu naraził ją, musiała wędrować w trudnodostępne miejsce i powinien to lepiej przemyśleć. - Nie mogłem czekać, krew była na tyle świeża, że wszystko wskazywało na to... że jest jeszcze kogo ratować - dodał, czując jednocześnie, że powoli zaczyna powracać ból głowy. Po części rozumiał, dlaczego drugi mężczyzna jest wściekły, to prawda, ale na razie był zbyt rozbity, by podejmować się dalszych dyskusji. Potarł skronie, orientując się, że ma lodowato zimne dłonie, po czym ponownie spróbował się położyć.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Gdzieś z tyłu świadomości, widząc leżącego przed sobą Chrisa w opłakanym stanie, miał ochotę po prostu usiąść obok i zostać, pilnując, czy wszystko jest w porządku. Pozwolić spać, żeby dopiero następnego dnia, gdy mężczyzna odzyska siły, dopytywać co się stało i dlaczego. Niestety głos, podpowiadający mu takie wyjście, był diabelnie cichy, przez co zupełnie nie docierał do Josha, który był coraz bardziej zalewany wściekłością z powodu narażania własnego życia świadomego pchania się w ryzyko i niewezwanie nikogo na pomoc. Nie brał pod uwagę patronusa wysłanego do Perp. Wzywał medyka, bo wiedział, że będzie ranny. Powiedział, aby wzięła kogoś ze sobą, bo wiedział, że jej może coś grozić. Nie myślał, zdecydowanie nie myślał, tylko pchał sie, jak na durnego Gryfona przystało, prosto w niebezpieczeństwo. Wciągnął powietrze, czując, jak wściekłość osiągnęła już poziom krytyczny, którego nie czuł od wielu lat. - Zaskoczyłbyś mnie, gdyby się okazało, że z pełną premedytacją pchasz się w stronę śmierci - warknął, próbując zapanować nad chęcią uderzenia go. Jak mógł… On naprawdę nie widział… Słuchał dalej, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą w miarę, jak Chris wyjaśniał swoje zachowanie. Widział krew, więc ruszył dalej, bez wzywania kogoś do pomocy sobie. Przecież… - Chris! - przerwał mu, przykładając dłoń do skroni, wpatrując się w niego z cichą furią. NIe zastanawiał się nad tym, dlaczego tak ważne było dla niego w tej chwili, aby gajowemu nic nie było, żeby nie ryzykował przesadnie. Martwiłby się o każdego, ostatecznie nawet o Perp się martwił i za to również miał ochotę opieprzyć O’Connora, ale nie to było w tej chwili najważniejsze. Przed oczami miał wciąż wizję martwego Chrisa i ta wizja mu się nie podobała. Co gdyby Perp nie przybyła na czas? Co, gdyby nie udało mu się nikogo uratować i jedynie wpadłby w pułapkę? Było tak wiele idiotycznych możliwości, a tak niewielkie szanse na wyjście z tego cało. No i musiał zachować się jak bezmyślny Gryon, którego odwaga zastępuje chłodną kalkulację i ocenę ryzyka. Żeby to był pierwszy taki przypadek w Domu Lwa. Wciągnął powoli powietrze, starając się nie przeklinać i nie krzyczeć. Właściwie dotarł do momentu, w którym jego krzyk nic by nie zmienił. Podszedł dwa kroki, żeby znaleźć się o wiele bliżej łóżka, nie przysiadając jednak na jego brzegu, ani nie nachylając się do leżącego mężczyzny. - Widziałeś ślady krwi, więc bez asekuracji kogoś drugiego ruszyłeś w nieznane. Wezwałeś Perp i to jej kazałeś zabrać kogoś do pomocy, aby jej nic się nie stało - cedził słowa chłodnym tonem, jedynie w ten sposób trzymając się w ryzach. - Wystarczyło wezwać kogoś, kto mógłby ci pomóc w walce, kto byłby szybciej w lesie i jego poprosić o poinformowanie uzdrowiciela. Mogłeś zginąć i wiedziałeś o tym - akcentował słowa mocniej, niż myślał, wlewając w nie więcej uczuć niż tylko wściekłość, choć nie był tego świadom. Ostatecznie, dlaczego tak go to ruszyło? Bał się, że straciłby możliwość wyrwania gajowego? Źródło dobrego samopoczucia? To brzmiało zbyt śmiesznie, żeby Josh nieco dłużej zastanawiał się nad powodem wściekłości. Jedno mu się tylko przewijało przez myśli. - Świadomie pchałeś się do niebezpieczeństwa. Następnym razem nie zapomnij karteczki “zjedz mnie” i bądź pieprzonym ciastkiem po drugiej stronie lustra - dodał wściekle, zaciskając dłonie w pięści. Najchętniej uderzyłby go, licząc, że coś zaskoczy w tej durnej głowie.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Będąc szczerym, to Christopher nie dbał o własne życie tak bardzo, jak o innych. Był pod tym względem z całą pewnością szaleńcem, bo nie do końca tak powinno to wyglądać, w końcu zawsze miało się w pamięci własne dobro. Należał jednak do tych nieokrzesanych Gryfonów, którzy ryzykowali, by innym było lepiej, by inni przetrwali, by czuli się dobrze, by wyszli cało z opresji. Jak zatem miał zareagować na widok krwi? Nie mówiąc już zupełnie o tym, że nie mógł zostawić płaczącego dziecka, nieważne, że to było centaurem, na pastwę losu, a raczej na powolną i paskudną śmierć sprowadzoną przez akromantule. Te pająki były wyjątkowo okropnymi przeciwnikami, którzy radowali się w dużej mierze z tego, co spotykało ich ofiary, a mówiąc konkretniej, co spotykało ich posiłki, bo akurat co do tej kwestii Christopher nie miał żadnych wątpliwości. Teraz zatem, kiedy Josh odezwał się ponownie, Christopher zmarszczył nieznacznie brwi, starając się pojąć w pełni sens jego słów, ale ten uciekał mu coraz bardziej, tracąc jakąkolwiek ostrość. Był zmęczony, a uwagi drugiego mężczyzny raczej nie prowadziły w żadne sensowne i logiczne miejsca, a przynajmniej tak wydawało mu się w tej chwili, kiedy balansował na granicy snu i świadomości, która bardzo chciała już odpuścić. Drgnął jednak wyraźnie, kiedy profesor użył jego imienia, na dokładkę krzyknął niemalże ostrzegawczo, co w pewien sposób zdziwiło gajowego, ale zmusiło go do kolejnego skupienia się na tym, co dzieje się dookoła niego, również, a raczej zwłaszcza na tym, co miał do powiedzenia Walsh. - Nie twierdzę, że postąpiłem słusznie albo mądrze, ale co miałem zrobić? Siedzieć w krzakach i czekać na to, co się stanie? Zakazany Las rządzi się własnymi prawami, gdyby to był którykolwiek z uczniów, miałbym go na sumieniu, tego nie mógłbym sobie wybaczyć. Nie, nie twierdzę, że wezwanie tam profesor Whitehorn było najmądrzejsze, ale biorąc pod uwagę to, co widziałem, jedynie słuszne - zakomunikował na to, starając się, by jego słowa brzmiały wyraźnie i miarę logicznie, co było niesamowicie trudne, bo nie do końca potrafił to wszystko poskładać w całość. Dopiero kolejne słowa spowodowały, że jasne spojrzenie Christophera stało się ostrzejsze, widać było, że zaczął w tym momencie naprawdę kontaktować i, co zadziwiające, uśmiechnął się do Walsha, jakby przekornie, jakby chciał mu w tej chwili zagrać na nosie. - Wiedziałem. Wiedziałem to w chwili, w której obejmowałem posadę gajowego, bo w przeciwieństwie do ignorantów, zdaję sobie sprawę z tego, co żyje w tym Lesie i za co brałem odpowiedzialność, składając podpisy na właściwych papierach - stwierdził, jakby właśnie w tej chwili postanowił oświecić Josha w podstawowej kwestii dotyczącej nie tylko własnego zatrudnienia, ale i samego siebie. Był łagodny, z pozoru, bo jak widać doskonale zdawał sobie sprawę z tego, na co się pisze i przede wszystkim, co go może czekać. Hogwart, wbrew pozorom, nie był wcale tak niesamowicie bezpiecznym miejscem, jak wszyscy chcieliby widzieć. Poza tym O'Connor miał swoje zasady i jak widać, te były twarde, chociaż doskonale wiedział, co Walsh chciał mu powiedzieć. Że jest głupi. Że jest na dokładkę ignorantem, który nie potrafi logicznie myśleć i po prostu pcha się w niebezpieczeństwo. Jakaś jego część może poczuła lekkie ukłucie żalu, rozczarowanie, może smutek. Inna zaś zdawała się krzyczeć, że taki jest i nic na to nie poradzi, nie zamierzał nagle stawać się płaczliwą beksą. Tiara Przydziału się nie myliła i pewnie gdyby chodził do szkoły w czasach, gdy panoszyli się tu ludzie Voldemorta, nie wahałby się z nimi walczyć. Był jednym z tych, którzy po prostu nie pytali, a szli do walki.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Zakazany Las rządzi się innymi prawami… Co za brednie! Nikt normalny nie rzuca się na łeb na szyję w niebezpieczeństwo, bez przemyślenia sytuacji! Słuchanie słów mężczyzny, że nie pomyślał, że działał impulsywnie. Może i był hipokrytą, bo z całą pewnością sam ruszyłby pomóc, bez patrzenia na siebie, ale w tej chwili nie mówili o nim. Chris najlepiej znał niebezpieczeństwo, jakie czyhało na nieostrożnych w lesie, więc po nim spodziewał się większego rozsądku, niż po samym sobie. Nawet jeśli był Gryfonem. Nic nie tłumaczyło takiego zachowania, ale nie chciał się z nim kłócić. Dziecko. W chwili, w której widział krew, nie mógł być pewny, że to dziecko, jednak czy to cokolwiek zmieniało? Nie. Zacisnął zęby, próbując nad sobą panować, ale kiedy Chris uśmiechnął się w sposób odbiegający od wesołości, nie wytrzymał. Pochylił się gwałtownie, uderzając dłonią w materac łóżka. - Nie myl odpowiedzialności z brawurą - wycedził, czując, że za moment nie wytrzyma. Z bliska Chris wyglądał jeszcze gorzej. Wyraźne oznaki zmęczenia, na które cichutki głos w głowie Josha kazał mu odpuścić, aby gajowy mógł odpocząć, lecz zignorował go. Choć był wyczerpany, miał siły, żeby kpić właściwie z niebezpieczeństwa. Kto tu kogo nazywał głupkiem, gdy padały słowa o byciu ignorantem. Zacisnął pięść na prześcieradle, obok gajowego, pilnując się, aby ponownie nie uderzyć łóżka albo samego pacjenta. - Może i wiesz lepiej od innych, co kryje się w lesie, ale z tego względu powinieneś bardziej uważać. Martwy nikomu się nie przydasz. Dopisz mnie do listy ignorantów, jak chcesz, ale nie wmówisz mi, że to była odwaga i wypełnianie obowiązków - cedził słowa, wbijając na nowo wściekłe spojrzenie w jasne tęczówki gajowego. W tle, poza wściekłością, działo się z nim jeszcze coś innego, czego nie chciał w tej chwili dopuszczać do głosu. Mógł stracić jedną z osób z bliskiego grona i jasne, O’Connor nie był nikim więcej niż współpracownikiem Hogwartu, ale nawet jego Josh nie chciał chować w ziemi. Denerwował go upór mężczyzny i to, że czuł się wobec jego argumentów bezsilny. Każdy zawodnik quidditcha, który decydował się na granie zawodowe, liczył się z możliwością trwałego kalectwa, albo nawet śmiercią w wyniku niefortunnego upadku z miotły, gdyby nie zdążył go nikt złapać. Każdy był tego świadom, ale później do gry wchodziła brawura. Pewność, że poradzą sobie ze wszystkim, w każdych warunkach, brak myślenia o tym, co może się stać. Przedkładanie wyniku nad swoje zdrowie. Josh nie był lepszy, to prawda, ale wszystko urwało się w chwili, w której zaczęły się problemy z najbliższa mu osobą. Odpuścił, wycofał się, zaczął myśleć o sobie. Może o to chodziło? Wiadomość z bukietu nagle zaczęła mieć nieco inny wydźwięk. Żaden czas, żadne dostrzeganie go, nie miało teraz znaczenia. Jedynie dalsza część o złamanym sercu. Mógł się mylić, ale w tej chwili poczuł tylko, jak chłód zalewa go, zmuszając do wyprostowania się. - Przyjęcie posady gajowego było po złamanym sercu, prawda? W ten sposób tego nie zagłuszysz, rzucając się bezmyślnie na każde zagrożenie, nie dbając o to, co się z tobą stanie - powiedział cicho, patrząc na niego wściekle, a z cieniem urazy w spojrzeniu, nad którą nawet nie potrafił zapanować. Zazdrość nie była mu znana, ale też nie miał powodów do niej, prawda?
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Właśnie dlatego, że wiedział, co się tam czai, wiedział, jak powinien postępować. To nie było miejsce na gdybanie, nie było czasu na rozważanie licznych scenariuszy, czy wzywanie pomocy i czekanie w miejscu. Kiedy trafiało się na tak niepokojące ślady, szło się po prostu w ogień, a Christopher nie bał się ani trochę i szczerze mówiąc, to nie bardzo interesowało go to, co inni mieli do powiedzenia na ten temat. Był tym człowiekiem, który po prostu ruszał na ratunek, starając się zbierać to, co pozostało. Może pomylił się w wyborze ścieżki, jaką kroczył, może powinien zostać aurorem i zajmować się czymś, co napędzało krew w jego żyłach. Problem polegał na tym, że wcale nie potrzebował nieustannie adrenaliny, nie marzył o tym, ale widząc problemy, widząc niebezpieczeństwo, po prostu szedł prosto w ogień, bez najmniejszego zawahania. Zapewne gdyby dzisiaj miało dojść do kolejnej bitwy o Hogwart, byłby jednym z tych czarodziejów, którzy stawaliby w pierwszej linii do walki, jakiej nie dało się uniknąć. - Nie mylę - rzucił lodowato, kiedy Josh się do niego zbliżył i naprężył wszystkie mięśnie, co wywołało u niego grymas bólu. To nie było przyjemne, wiedział doskonale, że wiele ryzykował, ale nie mógł postąpić w żaden inny sposób, nie mógł zrezygnować, nie mógł po prostu stać z boku i patrzeć. Poza tym doskonale wiedział, jakim zagrożeniem są akromantule, a teraz miał świadomość, jak wiele znajduje się ich w Zakazanym Lesie. Wiedział również, że prędzej czy później przyjdzie się im spotkać, to było dla niego oczywiste. Nie rozumiał jednak zupełnie, dlaczego Walsh postanowił teraz na niego skakać, dlaczego postanowił ustawiać go do pionu, chociaż nie wiedział nic o tym, co się stało w Lesie i jak to wyglądało. Każdy, kto nie wiedział, co się działo, był oczywiście najmądrzejszy! - Czy ja cię uczę, jak powinieneś prowadzić lekcje, Walsh? Czy ja do ciebie przychodzę i mówię, jak skrajnie nieodpowiedzialne jest to, co wymyślasz? - spytał, czując, jak serce zaczyna mu mocno bić, bo nie podobała mu się ta dyskusja, a zmęczenie pozwalało na to, by zza jego z reguły cierpliwej osłony, zaczęło wyłaniać się to, co go złościło, co nie było dokładnie tym, czego chciał, albo to, co dostrzegał, aczkolwiek nie uważał, żeby był właściwą osobą do tego, by o tym mówić na głos. Skoro jednak Josh postanowił wytykać mu jego zachowanie, skoro postanowił przyczepić się do tego, jak wykonuje swoje obowiązki, to proszę bardzo, mógł równie dobrze odbić piłkę w jego stronę i sprawdzić, jak na to zareaguje. Czy to było miłe, Walsh? Czy naprawdę było przyjemnie słuchać czegoś takiego? Czuł, że dostaje znowu dreszczy i miał wrażenie, że po prostu ma gorączkę, ale mimo wszystko uniósł się nieco na rękach, by móc lepiej widzieć mężczyznę i móc spojrzeć na niego naprawdę z bliska. Niewiele było osób, które potrafiły go rozgniewać i wydobyć z niego coś, czego nie chciał mówić, bo był ostatnią z osób, która lubowała się w ranieniu innych. Jednak Walsh zachowywał się, jakby wiedział wszystko, a jego ostatni komentarz spowodował, że gajowy zaśmiał się w głos, krzywiąc się przy okazji z bólu. Był tak rozbawiony - chociaż czy to aby na pewno z tego? - że aż łzy stanęły w jego jasnych oczach i opadł ponownie na poduszkę. - Nie porównuj mnie ze sobą, bo jesteśmy jak ogień i woda. Gdybym miał tak postępować, zostałbym gajowym lata temu. Nie robię czegos dlatego, bo coś innego mnie boli, tylko dlatego, że tego chcę - powiedział, kręcąc jednocześnie głową z niedowierzania, bo to, co właśnie palnął Walsh, było tak groteskowo zabawne, że O'Connor aż w to nie wierzył. Do jego otępiałego umysłu docierało co prawda powoli, że Josh przeczytał jego wiadomość, ale jak widać... nic z niej nie zrozumiał. Co właściwie nie powinno ani trochę dziwić gajowego, w końcu nie było wielu osób, które naprawdę rozumiały znaczenia i przesłania kwiatów. Nie wiedział zupełnie, po co dawał mu te kwiaty. Uniósł rękę i zasłonił przedramieniem oczy, zapadając się w pościel i czując niesamowitą gorycz na języku.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Sam nie wiedział, co w tej chwili wyprawiał, dlaczego mówił, co mu ślina na język przynosi i dlaczego nie potrafi po prostu usiąść obok niego. Nie miał zamiaru się z nim sprzeczać, ale nie potrafił przestać. Wiedział, że wkracza a tematy, które nie powinny go interesować i prawdopodobnie źle wszystko interpretuje, jednak nie potrafił zatrzymać galopujących myśli i swoich reakcji. Patrzenie na Chrisa, będącego na skraju świadomości, którego najwyraźniej utrzymywała jeszcze irytacja, nie było łatwe. Czuł się tak, jakby miał ochotę teraz biec do lasu i szukać pieprzonej akromantuli, która wybrała na kolację zły kawałek mięsa. Jakby zamierzał iść na poszukiwania centaurów i wytknąć im, że powinni lepiej pilnować swoich dzieci, o ile nie chcą być gatunkiem zagrożonym. Oczywiście obie opcje były idiotyczne i mógłby zepsuć to, co pracownicy oraz dyrektorzy Hogwartu wypracowywali przez lata, ale wściekłość nie potrafiła znaleźć ujścia. Wściekłość oraz strach. Irracjonalny strach przed utratą kogoś, zanim ten zdążył być kimś w jego życiu. Bez sensu. Spojrzał na Chrisa, unosząc brwi zdziwiony, kiedy ten wytknął mu zajęcia. - Może są takie, bo nie nadaję się na profesora i nie dziwi mnie twoja reakcja. A jednak z moich zajęć nie wychodzą z wypaloną dziurą w piersi i nie lądują w skrzydle szpitalnym częściej niż po zajęciach z innymi, albo po meczu - odparł chłodno, czując mimo wszystko przytyk. Wiedział, że nie miał być nigdy profesorem, wiedział, że wybrał ten zawód z zupełnie odmiennych powodów, niż powinien. Nawet kurs i staż nie przebiegły idealnie, więc wszystko wskazywało na to, że powinien szukać innego zawodu. A mimo to, Chris był pierwszą osobą, która rzeczywiście poddała wątpliwościom jego zajęcia. Starał się, gdy przygotowywał wszystkie, dopracować je do końca, aby zminimalizować zagrożenie, ale najwyraźniej w oczach innych wciąż tkwiły w kategorii “niebezpieczne dla zdrowia”. To nie bolało, ale kazało ponownie zastanowić się nad zmianą pracy. Na śmiech Chrisa, jedynie odchylił głowę do tyłu, przykładając dłoń do oczu i przyciskając je lekko palcami. Co on wyprawiał? Dlaczego mówił pozbawione sensu zdania? Odwrócił się do okna, do którego podszedł, aby oprzeć się dłońmi o parapet i przyłożyć czoło do szyby. Ogień i woda? Możliwe. - Śmierć też wlicza się do kategorii chcianych zdarzeń? - odezwał się cicho, zaciskając zęby. Trudno powiedzieć, czy Chris mógł go usłyszeć. Z pewnością, jeśli chciał, usłyszał. Jednak Josh nawet nie wiedział, czy chciał to powiedzieć do niego. Słowa wylatywały spomiędzy jego ust bez przeszkód, tworząc zdania, których, już teraz był pewny, będzie żałować. A tak właściwie mógł powiedzieć to wprost. W kilku zdaniach, które nie miałyby tak negatywnego wydźwięku, a na które było już za późno. Widział, że poruszył Chrisa w ten nieprzyjemny sposób, że go zranił, ale co miał teraz zrobić? Stał chwilę, wpatrując się w linię Zakazanego Lasu. Gdzieś tam była akromantula, która najwyraźniej zapomniała, czego nie wolno, a na łóżku obok leżał gajowy… Który tylko robił swoje. Westchnął zrezygnowany, przymykając na moment oczy. Powinien wyjść.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Ostatnie, czego Christopher teraz potrzebował, to awantura. To wyrzuty, to wytykanie mu, że jest głupcem. Był wyczerpany, ledwie myślał, potrzebował snu, by stanąć na nogi, a nie szarpaniny z człowiekiem, którego nie mógł nawet nazwać przyjacielem. Znajomym, być może. Nie umiał nawet właściwie go określić, nie wiedział, jak do niego podchodzić, przez te wszystkie wydarzenia, jakie ich dotyczyły. Wspólną wyprawę do Zakazanego Lasu, nieszczęśliwą herbatę, podejrzenie o wysłanie arbuza, trening z April i dzieciakami, aż w końcu to spotkanie w cieplarni. Kwiaty. Kwiaty i ich słowa. Ich zdradziecką mowę, której zdecydowanie nie powinien używać albo dobrać je tak losowo, żeby Josh nic z nich nie odczytał. Nie wiedział, po co mu je dał, teraz czuł jedynie gorycz, czuł jedynie ich gorzki zapach, jak wtedy, gdy więdły i umierały. Gdyby tylko mógł, pewnie cofnąłby czas i zmienił swoje decyzje, być może zamknąłby po prostu drzwi do cieplarni, być może nie chciałby z nim rozmawiać, być może... Mógł tak gdybać w nieskończoność, ale słowa Josha spowodowały, że parsknął. Gorycz, złość, irytacja i poczucie, że Walsh jest niezłym hipokrytą, który na dokładkę najwyraźniej teraz zamierza się nad sobą użalać. Ostre słowa aż paliły go w czubek języka, ale nie miał na to sił, nie miał sił na awanturę, na nową szarpaninę, na kolejny atak. Rzadko kiedy dawał się ponosić emocjom, wolał o wszystkim dyskutować i nawet w czasie walki w lesie myślał trzeźwo, teraz zaś czuł, jak pewne granice są przekraczane, jak pewne tamy są zrywane, ale słabość i żal powodowały, że osuwał się w sen. Chciał zostać sam, chciał po prostu zapomnieć, chciał odpłynąć i pozostać gdzieś daleko stąd. Nic zatem dziwnego, że nic nie mówił, jedynie mocniej dociskając przedramię do oczu, starając się zdusić w sobie gniew i gorycz, jaka po prostu zalewała go falą, gorszą o wiele od jadu akromantuli. Zdawało się, że ten żal wypełniał go całego, po brzegi, że wręcz się z niego ulewał, czego potwierdzeniem pewnie mogły być łzy, jakie pojawiły się na jego bladej skórze. Nic więcej, bo na więcej sobie nie pozwolił, leżąc jedynie i udając, że śpi. Tak było lepiej, uciec, odejść, nie brnąć w to bagno, które już i tak zdołało go wciągnąć i poranić. Odpowiedział atakiem na atak, a teraz musiał mierzyć się z innymi myślami i wcale tego nie chciał robić. Ani trochę. Chciał spać. Ból i żal wygrały. trudno powiedzieć, w której dokładnie chwili, ale ręka Chrisa osunęła się, odsłaniając jego drżące powieki. Sen porwał go, nie wiedział nawet kiedy i to było najlepsze, co mogło go w tej sytuacji spotkać. Nie zakładał, żeby Walsh w ogóle chciał tutaj zostać, więc kiedy wstanie rano, po prostu wypije eliksiry, o których mówiła Perpetua, po prostu pozbiera się i pozwoli jej, żeby go obejrzała, a kiedy tylko będzie to możliwe, wróci po prostu do chatki, by zajmować się dalej swoimi rzeczami. Z dala od innych. Nie potrzebował ich, nie potrzebował tych relacji, nie potrzebował tego gniewu i rozczarowania. Nie chciał wchodzić innym w drogę. Nie chciał do tego wracać.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Awantura nie była jego celem. Nie zamierzał wpadać do skrzydła szpitalnego niczym gradowa chmura i ciskać oskarżeniami, wyrzutami. Niestety tak się stało, a on nie potrafił nad tym zapanować. Czuł dziwną, lodowatą pustkę w środku, ucisk w okolicach żołądka, jakby nagle działo się coś, czego nie powinno być. Podobnie czuł się na samą myśl, że mogłoby coś stać się jego babci. Dlatego załatwił dla niej opiekę, aby sąsiadka dziennie z nią siedziała. Mimo to nocami miał problem spokojnie spać w zamku, nie wiedząc, co się dzieje z najbliższą mu osobą. Teraz czuł się podobno, z tą różnicą, że nie nazywał Chrisa jedną z najważniejszych osób w swoim życiu. Czuł, jak zęby same mu się zaciskają, jak cedzi słowa, ale nie mógł się zatrzymać. Jakiś głosik szeptał mu do ucha wszystkie słowa, które nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Dopiero później, gdy opierał czoło o szybę, powoli docierało do niego to, co powinien był powiedzieć na początku, co powinien był zrobić, jak się zachować. Spieprzył na całej linii, wiedział o tym już teraz. Westchnął, odwracając się w stronę leżącego na łóżku mężczyzny. Przesunął spojrzeniem po nim, rejestrując cichy oddech, ramię zakrywające oczy. Czyżby spał? Pewnie tak. Nie słyszał jego oddechu, czy już się wyrównał. Właściwie żaden dźwięk nie potrafił się teraz przebić do niego, zbyt zajęty słuchaniem własnego serca, bijącego w dzikim rytmie, aż bolała klatka piersiowa. Miał problem normalnie oddychać, co również ignorował. Przesunął spojrzenie niżej, na poszarpane ubranie i ranę, która była już po części zaleczona przez Perp, a po której na pewno pozostaną blizny. Podszedł do łóżka, aby ostrożnie przysiąść na brzegu łóżka. Wycelował różdżką w ranę, aby szepnąć cicho fringere i w ten sposób pomóc mężczyźnie w spokojnym śnie, łagodząc ból. - A wystarczyło, żebym powiedział, że mnie wystraszyłeś, zamiast… - urwał, zaciskając ponownie zęby. Nie było sensu mówić do śpiącego. Obserwował go spokojnie, czując wielką ochotę przesunięcia palcami po jego włosach, ale powstrzymywał się dość mocno. Nie wytłumaczyłby się z takiego gestu, a nie chciał pogarszać swojej pozycji. Ledwie przeprosił za jedno zachowanie i wydawało się, że znów będzie dobrze, a tu kolejny raz zjebał po całości. Był wściekły na siebie, za swoje słowa, które brzmiały, jakby miał piętnaście lat. Dzieciak. Jak pieprzony dzieciak. Dostrzegł, że ramię Chrisa zsunęło się na pościel, odsłaniając zamknięte we śnie powieki. Uśmiechnął się delikatnie na ten widok, po czym wyszedł cicho z izolatki, świadom, że będzie musiało minąć trochę czasu, zanim znów będą rozmawiać. Nie podejrzewał jednak, że z każdym dniem będzie się czuł gorzej. To go dopiero czekało.
/zt x2
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Łatwo było znaleźć opiekunkę Huffelpuffu. Dosyć mocno rzucała się w oczy poza tym była uwielbiana przez większość jednostek w tej szkole i była półwilą. Nie miał żadnego problemu z zebraniem informacji dotyczącej lokalizacji jej pobytu. Wielu pytanych uczniów spoglądało na niego z niedowierzaniem, bowiem powszechnie wiadomo, że jeśli profesor Whitehorn nie ma w jej gabinecie to jest na oddziale skrzydła szpitalnego. Szczerze powiedziawszy nie interesował się tym, bowiem odruchowo narzucał wobec kobiecy dystans. Poznał ją gdy był dzieciakiem leżącym w Mungu i zaiste, ta kobieta chyba się nie starzeje bowiem niewiele się zmieniła od tamtej pory. Pomimo, iż upłynęło osiem lat to ona wciąż wyglądała młodo i był przekonany, że go pamiętała. Wszedł na teren skrzydła szpitalnego bez pukania. Spieszył się, gnany dziwnym przeczuciem, że jednak powinien komuś to powiedzieć. Rzadko miał okazję doświadczyć czegoś tak niepokojącego ze strony nauczyciela. On, ze swoją manią na punkcie bezpieczeństwa, nie poczuł się ani odrobinę spokojny i bezpieczny przy nauczycielce. Nic więc dziwnego, że nogi go same niosły w kierunku Whitehorn, a napięcie mięśni jego żuchwy i palców zdradzały nerwowość. Wymijał łóżka, nie spoglądał nawet na pacjentów, a po prostu szukał za parawanami opiekunki borsuków. Irytował się, że nie mógł jej znaleźć ani w sali głównej ani na zapleczu. Pozostała jeszcze izolatka do której niekoniecznie chciał wchodzić ze swoją wątpliwą odpornością jednak potrzeba była nieco silniejsza. Zapukał pięścią w drewnianą biel i pchnął drzwi bez czekania na zaproszenie. - Pani profesor? Jest tu pani? - zapytał ze zniecierpliwieniem i chyba poczuł ulgę widząc jej sylwetkę. - Możemy porozmawiać? Potrzebuję coś z panią skonsultować i wydaje mi się, że jest to dosyć pilne. - nastroszył brwi i zmarszczył czoło, jakby próbował uspokoić wszystkie swoje myśli w towarzystwie kobiety od której biło ciepło nawet z takiej odległości. Nie wchodził wgłąb izolatki. - Nie chodzi o zdrowie. - dodał w imię rozwiania wszelkich wątpliwości, a i rzucił lekko zaniepokojone spojrzenie na wyposażenie tego pomieszczenia. Nie miał miłych skojarzeń z czymkolwiek co było chociaż minimalnie podobne do Munga. Puścił klamkę i wsunął dłoń do kieszeni. Miał pewność, że nauczycielka nie odmówi. Nie wiedział skąd to przekonanie, ale oczyma wyobraźni widział jak idzie w jego stronę i znów przybiera ten wyraz twarzy od którego dziwnie się czuł - tak ciepły, niemalże matczyny.