Osoby: Marceline Holmes & Daniel Bergmann Miejsce rozgrywki: Perth, Szkocja Rok rozgrywki: wakacje 2015 Okoliczności: Nigdy mnie wcześniej nie widziałeś, ale z rozkoszą przystałeś na propozycję, którą ci złożyłam. Merci jest zagubiona, jakby nie potrafiła odnaleźć siebie, a tym samym gubi się we mgle niczym dopiero co zaczynające raczkować dziecko. On wydaje się być zbyt dojrzały, a tym samym nad wyraz pociagający, dlatego lgnie do niego niczym ćma, która szuka światła. Oboje nie widzą w tym nic złego, aż pewnego razu nie przełamują umownej bariery; nie zrywają owocu, który jest zakazany.
Perth wydawało się inne. Tak przerażająco obce, nieznane i odległe od Paryża, który znała, a za którym piekielnie tęskniła. Nawet nie wiedziała jak osiągnąć swój cel; błądziła niczym ćma, która szuka światła, ale to nie pojawiało się z żadnej strony, a otaczająca ciemność przytłaczała ją zbyt mocno. Były nawet momenty, w których myślała, że ten przyjazd to ogromny błąd, ale z każdym dniem wszystko ulegało znacznej poprawie, o ile można tak mówić o znajomościach zawartych przez Cezara, który był niemal niereformowalny. Dzisiejszego dnia postanowiła zostawić go wraz z ojcem, tylko dlatego, żeby nie przynosił jej żadnych nowych problemów. Psiak należał jednak do słabości Marceline i wystarczyło jedno spojrzenie, by ugiąć się pod jego czarem i zabrać go ze sobą, bo przecież z pewnością zdemolowałby pokój lub co gorsza!, tęskniłby tak mocno, że po powrocie dziewczyny pokazywałby swoje fochy, które były ostatnim, czego potrzebowała teraz Holmes. Na miejsce dotarła bez błądzenia, o dziwo, a skoro miała jeszcze trochę czasu, który pozostawiła dla siebie w zapasie z przekorności, cóż innego mogła zrobić jak nie oddać się temu, co kochała najmocniej? Nie wierzyła w to, by Daniel pojawił się zbyt szybko, a przynajmniej miała takową nadzieję, którą powoli zaczęła przelewać na napięte struny skrzypiec, uginające się pod delikatnym naciskiem smyczka. Była tu niemal sama, więc nie krępowało ją zakłócanie ciszy, która przepływała pomiędzy drzewami i odbijała się od tafli jeziora. Subtelne brzmienie niosło za sobą coś więcej niż tylko minimalistyczny artyzm. Pozwalało wrócić do czasów, kiedy chodziła jeszcze na zajęcia muzyczne w Beauxbatons. Perth wydawało się przez to odległe i to jeden z głównych powodów, dla których odliczała powrót do domu, tutaj nie mogło zatrzymać jej nic. Przymglone spojrzenie powędrowało na psa, który wesoło skakał przy brzegu i uśmiechnęła się kącikowo. Ten jakże rzadko uśmiech zniknął jednak nad wyraz szybko, gdy tylko dostrzegła jak Cezar wbiega do jeziora i nie reaguje na jej protesty. Mogła krzyczeć i się złościć, nawet przez irytację, która ogarnęła jej wątłe ciało odrzuciła na koc skrzypce i czym prędzej podbiegła na skraj piasku nawołując kudłacza. Wiedziała co to będzie oznaczało i, że niebawem sama będzie mokra, a przecież chciała wierzyć, że ten jeden jedyny raz będzie grzeczny. - Czemu zawsze mi to robisz... - burknęła, gdy nawet nie odwrócił się na swoją panią, wesoło skacząc i merdając ogonem w niedużych falach, które zakrywały go do połowy. Wywróciła oczami, a zaraz potem przygryzła dolną wargą, bo dostrzegła mężczyznę, który powinien pojawić się za kilkanaście minut, a nie tak szybko. Może to ona zgubiła poczucie czasu? Całe szczęście, że Cezar wyszedł grzecznie na brzeg i zachował się niezwykle inteligentnie, bo nie ochlapał wodą ani Marceline ani tym bardziej Daniela, bo to oznaczałoby całkowitą kleskę brunetki, a przecież miała odkupić swoje winy. Pokręciła jedynie z dezaprobatą głową, a zaraz potem wolnym krokiem ruszyła w stronę psa i złapała go za obrożę, by przeciągnąć go do koca i sięgnąć po smycz, która miała utrzymać niesforne zwierzę nieopodal dziewczyny. - Przepraszam, ale on nie rozumie, że ma być posłuszny - jęknęła, gdy wreszcie przewiązywała długi rzemienny pas przez nogę drewnianej ławki, przy której rozłożyła "mini-piknik". - Obiecuję, że dzisiaj niczego nie zniszczy - dodała z subtelnym uśmiechem, który ozdobiał jej dziewczęcą buzię, a zaraz potem usiadła na kocu i zaczęła chować instrument do pokrowca. Nie zamierzała zniszczyć jeszcze tego, bo przecież tylko one zabierały jej na tyle czasu, by nie musiała myśleć o mamie i o swoich poszukiwaniach, a to oznaczało, że należało o nie dbać z największą starannością. - Nie pokrzyżowałam ci planów, prawda? - i miała szczerą nadzieję, że nie. Wolała jednak tego nie analizować, bo nie należała do osób, którym to wychodziło, a przynajmniej tak sądziła. On był zbyt skomplikowany i odległy, a tym samym - nie widziała dla sieie szansy, by w ogóle ryzykować utratą kilku dni. To w końcu tylko jedno spotkanie, które niczego nie zmieni. Nie przewróci ich życia do góry nogami i nie sprawi, że będzie obsesyjnie pragnąć kolejnego spotkania. To nie mogło zajść aż tak daleko. Zbyt daleko.
Do czego zmierzasz, Bergmann? Kołatało nieustępliwie we wnętrzu czaszki, dobijało się ciągle pod skórą czoła, poprzedzielaną kilkoma biegnącymi zmarszczkami - pogłębiały się one razem ze zwiastującą zastanowienie mimiką. Dlaczego owe pytanie było tak uporczywe, dlaczego z tak maniakalną zatwardziałością wbijało swe pięści i rozwierało usta, aby uwolnić tłoczące się w środku gardła wołanie, nie pragnąc odejść, rozproszyć się mimo upływu czasu? Zazwyczaj w i e d z i a ł, czego chce, dokładnie wyciągał rękę, bez najmniejszego wahania, ażeby zerwać pieczołowicie wcześniej wybrany owoc. Tym razem cel - zazwyczaj w pełni ukształtowany, widniejący ostro zarysowanym kształtem w zwieńczeniu drogi - okazywał się być rozmytą mieszaniną namiastek przyczyn, impulsów oraz niewyszukanych kaprysów, zaciekawienia, które wszystkie, złączone we wspólną, dość chaotyczną i niejednoznaczną całość pchały go wciąż do przodu, inicjowały stawiane kolejno kroki. Z ironicznym, grasującym wewnętrznie uśmieszkiem żerował na niefortunnym wypadku oraz zrodzonym w efekcie poczuciem winy młodej kobiety, stającym się dobrym pretekstem - a może nawet nie tyle, pretekstem; w końcu to ona zaproponowała spotkanie. Owszem, zdenerwował się w pierwszym, szokującym momencie, widoku, który sprowadzał paraliż oraz rozszerzał do granic szparę tworzoną przez fałdy powiek; gniew nadszedł później, przechodząc jak grom przez ciało i napawając energią, jednakże - siłą o dosyć lichym okresie trwania. Nie miał wszak wpływu, zdjęcie mógł wywołać raz jeszcze (inną byłaby długotrwała uraza w obliczu zdewastowania zapisków). Pasożytnictwo, jak widać, przynosiło niezwykłe efekty, pozwalając spisywać dalej ten pokręcony scenariusz. Czy byłbyś w stanie przedstawić odpowiedź? Nie; prawdopodobnie to zajmowało jego umysł najbardziej. Lepiej już znał te ścieżki, prowadzące wzdłuż brzegu - a nie przebywał w mieście dość długo - niż mógłby się wypowiedzieć na temat, w zasadzie nieznajomej osoby o długich, opadających poniżej ramion kosmykach włosów, twarzy dość miłej w odbiorze, pragnącej wzbudzać sympatię. Lecz Bergmann podchodził do kobiet na sposób dwojaki - i chociaż wygląd był czasem jedyną cechą, na której wydawał się móc osiadać z uwagą, odwiecznie drążył w poszukiwaniu innych, skrywanych głębiej przymiotów. Satysfakcjonującą potrafiła być nawet rozmowa, samo obserwowanie i odkrywanie ludzi, niespieszne odnotowanie wniosków. Obserwatorem był zaś pierwszorzędnym. Dźwięki muzyki sprawiły, że zwolnił, aż w końcu - zatrzymał się, wychwytując znaną mu doskonale melodię. Nie żałował; nie żałował tym bardziej, że zdecydował się tutaj zjawić, że uległ dziwacznej, trudnej w wytłumaczeniu nawet przed samym sobą pokusie. Niedługo potem został zauważony. - Powiedziałbym raczej - urozmaiciłaś - sprostował, z błąkającym się na obliczu, lekkim zarysem uśmiechu przywoływanym jakby leniwie oraz bez zobowiązań. Gdyby nie chciał, gdyby wypadło coś ważniejszego, rzecz jasna nie zjawiłby się w tym miejscu. Nic i nikt nie dyktowało mu drogi - jedynie on sam, krnąbrnie, na trudnych do odgadnięcia zasadach. - Zobaczymy - oświadczył krótko, trudnym w sprecyzowaniu, choć w gruncie rzeczy neutralnym tonem. Tak, bawił się - w nastawienie wobec niej, którą z hipotez wybierze i uzna za najwłaściwszą? Osiadł dłużej spojrzeniem na twarzy kobiety oraz niespiesznie, wybierając dogodny moment - aby nie stwarzać w niej pewnej, niezaprzeczalnej opinii nachalnego wbijania swoich tęczówek - zwrócił się ku widoku zmarszczonej, jeziornej tafli - z identycznym wyrazem, który przybierał przy każdym śledzeniu czegoś, co uznał za godne zaciekawienia. Milczał, przez chwilę, jakby jego wcześniejsze zainteresowanie wygasło. - Słyszałem, jak grałaś - nadmienił dopiero po chwili, ze wzrokiem utkwionym ciągle we wzniesieniach fal, w tej nieskończonej ich dynamice.
Była jedynie chwilową ułudą, jakby nie mogąc dać możliwości na poznanie się, odgadnięcie przez kogoś innego swoich marzeń i celów, bo... Skoro każdy jakieś ma, to one również, czyż nie? Żyła jedynie pragnieniem, by wrócić do Paryża tuż po tym jak ulegle wytrzyma do końca wakacji. Najgorszym jednak w całym tym zgiełku nadchodzących wydarzeń było to, że zapominała o samej sobie. Odpychała własne obowiązki, by nie myśleć o przeszłości i poszukiwaniu sennej mary, która mogłaby ją odepchnąć i przypomnieć o rzeczach, które wcale nie istnieją, tak jak chociażby macierzyństwo Blanche, której wcale nie pamiętała. Dokąd zmierzała zatem Marceline w tej gonitwie myśli, które niczym konie zderzały się ze sobą i tworzyły w umyśle młodej dziewczyny coś abstrakcyjnego? Potrzebowała - jak każdy - powiernika sekretów, by móc wydusić z siebie tych kilka słów za dużo i zostać zrozumianą, a nie ocenioną, tak jak to do tej pory miało miejsce. Nie garb się. Siedź prosto. Nie mlaskaj. Uśmiechaj się, nawet jak masz zły humor. Sterta niespisanych zasad nie pozwoliła jej do tej pory cieszyć się życiem dwudziestojednolatki, która korzysta z dobrodziejstw wszystkiego, co przynosi los. Była poukładaną studentką. Spędzała na uczelni każdą wolną chwilę, a teraz tkwiła w obcym, nieznanym Nirlie, gdzie wcale nie czuła się nad wyraz dobrze. Mogła być przewrażliwiona, owszem. Mogła nawet szukać rozwiązania na tę sytuację, ale odpowiedź była jedna - nie potrafiła. Lawirowała na granicy tego co chce, a tego co powinna, a wcale nie powinna rezygnować z dotychczasowej egzystencji, która była zbyt bezpieczna niż to co miała tutaj. Inni ludzie i świat, a także przestawienie się z obowiązków, które przytłaczały ją, a zarazem nie pozwalała dotrzeć im zbyt głęboko, by tylko nie myśleć o przykrych następstwach. Nienawidziła porażek, bo to one odbierały pewność siebie, a przecież już wystarczają była nieśmiała i gdyby Daniel chciał, to z pewnością dostrzegłby to po pierwszych minutach przebywania tuż obok niej. - Dobrze, że tak chętnie się zgodziłeś na to spotkanie - odpowiedziała z cieniem błąkającego się uśmiechu, choć tak naprawde nie była pewna, czego może się spodziewać. Był dojrzałym mężczyzną i to był oczywiste, a z racji, że jej doświadczenie z takowymi było zerowo, podobnie zresztą jak z chłopcami w jej wieku, nie wiedziała co robić, mówić i jak się zachować, byle go nie urazić. Przypominała księżniczkę z bajki, która od lat zamknięta w wieży, nie umie obcować z ludźmi. Kiedy ich tęczówki spotkały się na moment, może zbyt długi, poczuła jak policzki zalewają się subtelną czerwienią, która pojawiła się niekontrolowanie. Nabrała powietrza w płuca i od razu spuściła wzrok, wbijając go w smukłe palce, które marszczyły wykończenie delikatnej tkaniny bluzki. Nie wodziła spojrzeniem za twarzą Daniela, a przynajmniej nie przez pierwsze sekundy, zrobiła to dopiero, gdy nie czuła już na sobie jego paraliżującego spojrzenia, które tak przenikliwe zmuszało ją do częściowej uległości, bo przecież... Nie da się okiełznać czegoś, co wydaje się być dzikie w obyciu, prawda? Słyszałem, jak grałaś - przypominało jakieś zaklęcie, które wypowiedziane z tym brytyjskim akcentem, zmusiło ją do ponownego skrzyżowania z nim tęczówek, choć oczy mężczyzny pozostawały poza jej zasięgiem. Wlepiał się w scenerię przed sobą, a to oznaczało, że ma jeszcze trochę czasu, by wiedzieć co zrobić i jak to rozegrać, bo nie mogła się przyznać, że we Francji osiągnęła tytuł drugich skrzypiec. - Mało komu na to pozwalam - szepnęła cicho, a chwilę później uśmiech znów przyozdobił delikatną buzię Marceline. Zniknął jednak tak szybko jak się pojawił, wszak już teraz była pewna, że pan Bergmann również jest artystą i jak mało kto, docenia sztukę, której wielu nie rozumie. - Lubisz muzykę? A może sam grasz? Powiedz... - poprosiła cicho, gdy opuszkami dotknęła skrzypiec, a zarasz potem spojrzała na fale, które spokojnie docierały do brzegu i nie budziły żadnego niepokoju. Zastanawiała się jednak, dlaczego takie zainteresowanie oddaje wodzie, która wydawała się schematyczna, a przecież jeszcze chwilę wcześniej to na nią patrzył z taką atencją. Nie szukała w tym jednak żadnych podtekstów, wszak tylko rozmawiali, a on mógł się skupić na tym, co przykuwało większą uwagę. Dzisiaj przyszło jej konkurować z jeziorem.
Niezliczone formy potrafiła mieć sztuka - zdolna pojawić się wszędzie, w dowolnym miejscu wtłoczyć swe odbierane sedno; nieśmiertelna, bezkresna niczym bogactwo pobłyskujące przed pełnym fascynacji spojrzeniem. Muzyka - jedno z jej rozgałęzień, nieodzowna składowa tego splendoru, największego daru, predyspozycji człowieka - bezkonkurencyjnie umiała odzwierciedlić stan ducha, przekazać skrajne emocje, zrodzić ich ogrom - wędrujące w powietrzu dźwięki mogły nieść zarówno smutek i radość. Człowiek posiadał zdolność, aby przełamać ciszę, wydobyć od instrumentu określone fragmenty, zabarwienia ich duszy, okiełznać - uczynić je uległymi do uraczenia zamierzonymi partiami melodii - mogły one stawać się przyjaciółmi, nieodzownymi towarzyszami życia, sprzymierzeńcami w zamian za poświęcenie, za chęć przelania i nieustanną, dążącą ku temu pracę. Wiedział, że kiedy wykonuje się utwór, całe wnętrze zaczyna składać się właśnie z tych dźwięków oddziałujących nie tyle na materialność, co wnikających głębiej, przenikających śmiało osłony tkanek. Ów temat nigdy nie przestawał go nudzić. - Czy powinienem poczuć się wyróżniony? - zapytał, na pograniczu powagi oraz domieszki zabarwienia żartobliwego. Nie szydził jednak - bo i pogarda byłaby teraz ostatnią rzeczą, zdolną pojawić się wśród pędzących odnogami neuronów myśli. Tym bardziej dostrzegał sens prowadzenia spotkania d a l e j - odkrywając powoli zarysy kolejnych tajemnic, kolejne, kiełkujące ziarenka pytań rzucane teraz na glebę umysłu. Intrygowały go zawsze wszelkie sprawy mające związek ze sztuką, nic dziwnego więc, że i teraz zadecydował wniknąć w to głębiej, choć nadal - bez wyraźnej przyczyny. Sam zachowywał się niezmiernie swobodnie, z towarzyszącym odwiecznie opanowaniem, które rzadko kiedy opuszczało mężczyznę, pozostawiając chwiejność - zawsze perfekcyjnie skrywaną pod tą przykrywką, pod nakładaną iluzją, pod pewnością wybiegania do przodu, postępowania wedle uprzednio projektowanych planów. O krok, o dwa, o pytanie - starał się zawsze przewidywać następstwa; jednocześnie dokładał starań, aby towarzystwo nie stało się przytłaczające a atmosfera dusząca i gęsta, skondensowana jakby w grube i szorstkie liny, które ochoczo ścisnęłyby pętlą gardło. Nie pokazywał jednak ostentacyjnie, jak wyczuwa prześwitujące czasem niezdecydowanie, obawy?, nieśmiałość? nie wiedział i nie zakładał konkretnie; powierzchownie nie wydawał się zauważać. Było coś hipnotyzującego w ospałych ruchach prężącego się razem z podmuchem wiatru - nieznacznie - grzbietem jeziora. W obecnych, opadających promieniach słońca woda przybrała odcień błyszczącego na świetle granatu, otoczona w większości przez bujną, pełną życia roślinność. Dlaczego jednak poświęcał czemuś uwagę - nie dało się wytłumaczyć - równie potrafił wpatrywać się w spadające gromadą krople, w wirujące, śniegowe płatki, w szczyty gór spowijane mgłą niczym lewitującym, mlecznym szalem, spomiędzy którego wychylały się ostre, skalne krawędzie. Wychwytując jej cichy ton przechodzący w obecnym pomiędzy nimi powietrzu, odwrócił się, całym ciałem - ponownie. Nie spieszył się z odpowiedzią, prologiem okazało się uniesienie kącików oraz leniwe mrugnięcie uwięzionego w wilgoci oka refleksu. - Oczywiście, że lubię - odrzekł. Bergmann nie wyobrażał sobie życia bez dźwięków - otaczających go, docenianych utworów, często zapełniających zaległą pośród mieszkania ciszę. - Koniec czy przerwa? - Wzrok jego ewidentnie wylądował na samych dłoniach, dotykających chowany (?) instrument. Skłamałby, mówiąc, że nie wysłuchałby chętnie kolejnego utworu, nie poszerzyłby dalej tego repertuaru dla skromnej, jednoosobowej widowni - nie licząc rzecz jasna tej przypadkowej, mogącej wyłonić się w absolutnie dowolnej chwili z racji otwartego terenu.
Czym zatem dla niej była muzyka? Nieodzowną odskocznią, która pozwalała przenieść się do innego miejsca czy uzewnętrznieniem demonów, które drzemały skryte w niezbyt pokiereszowanej duszy? Emocje drzemały w niej od najmłodszych lat, jakby nie potrafiła się uzewnętrznić na tyle, by mówić wprost o tym co ją boli, co sprawia przykrość bądź radość, choć tę dało się dostrzec w nieco zachowawczym uśmiechu, który niezbyt często ozdabiał delikatną buzię Marceliny. Pod przykrywką rumieńców i nieśmiałego spojrzenia znajdowało się coś więcej, bo czy nie zawsze o to chodzi? Ludzie poszukują w drugim człowieku pewnego rodzaju atrakcyjności, sensualności i enigmy, która mogłaby bez trudu uzależnić, a Holmes nie potrafiła tego komukolwiek okazać, jakby celowo uciekając przed pokusami świata, który skrywa nieznane. To pewnie dlatego nie umiała wyjaśnić, skąd chęć spotkania z mężczyzną, którego wcale nie znała. Zachodziła w głowę, cóż ją do tego pchnęło, ale zaniechała prowadzenia dochodzenia po kilku minutach rozmyślania, które było całkowicie bezcelowe. Pchnięta przez dziwny impuls, zjawiła się, dokładnie tak jak pisała i czekała, by zaraz potem zostać przyłapaną na gorącym uczynku i nie będąc przy tym świadomą, że cokolwiek słyszał. Lubiła swoją samotnie i ciszę, którą mogła bez skrupułów przerywać poprzez tnące dźwięki wydobywające się spod smyczka pieszczącego struny skrzypiec. - Tak - odpowiedziała od razu, jakby nie analizując tego słowa i puszczając je w eter jak najbanalniejszą odpowiedź. Nie patrzyła jednak wtedy na niego, jakby w obawie, że do reszty straci grunt pod nogami, a nieśmiałość weźmie w górę. To też jeden z tych momentów, w których pojmowała, że nienajlepiej sobie radzi w kontakt damsko-męskich, bo nie wie jak utrzymać rozmowę, która dotyczy tak piekielnie znajomych tematów, a zarazem jest inna od dotychczasowych. Ucisk w żoładku zmusił ją do ułożenia dłoni na linii podbrzusza i złapania kilku głębszych wdechów. Chciała też opanować szybko galopujące serce, które przecież nie powinno pozwalać, a raczej dopuszczać do siebie emocji, jakie mogłyby je poddać doszczętnej destrukcji. Uniosła lekko wzrok na twarz Bergmana i przygryzła policzek od środka, szukając odpowiedzi na milion swoich pytań, które nagle ją zalały. Co z nim było nie tak? - Doprawdy? - spytała przekornie i uniosła wymownie brew, bo choć mogła mieć pewność, że grywa, patrząc ledwie przez moment na jego dłonie mogła to stwierdzić, tak nie byłaby sobą, gdyby podważyła muzyczne wyznanie. Uśmiech na ledwie ułamek sekundy ozdobił jej twarz, choć nie do końca wiedziała co odpowiedzieć. Koniec wydawał się bliski, zaś przerwa oznaczała ciszę, w której dałoby się usłyszeć ich przeplatane oddechy i ciche bicie serca, któe na tle fal byłyby zagłuszane. - Grając tutaj, czułaby się skrępowana - szepnęła i odwróciła na moment spojrzenie, jakby nie mogąc uwierzyć, że naprawdę to powiedziała. Melodie płynące z jej wnętrza stawały się pewnego rodzaju wyzwoleniem z okowów, ale gdyby rozpoczęła grę, to czy nie pokazałaby zbyt wiele? Tęczówki Marceline spoczęły na twarzy Daniela, a kiedy zorientowała się, że patrzy na jej dłonie, cofnęła je od razu i wypuściła powietrze ze świstem. I nie chodziło o nieśmiałość czy jego pewność siebie. A może właśnie o to? Nie analizowała dłużej tego, co zmusiłoby ją do spisania wielu scenariuszy, a dać się porwać chwili byłoby wyzwaniem, którego zapewne wcale by się nie podjęła.
Rozpatrywał to wszystko raz jeszcze, rozdzielał na podstawowe czynniki, podsumowywał - układał w głowie poszczególne fragmenty wywodzące się z obserwacji - jak gdyby znalazł przed sobą skomplikowaną zagadkę, układankę o brakujących elementach, niejasnych, lecz swą niejasnością zarazem inicjujących ciekawość. Nie wiedział, co sądzić; pod zewnętrznymi warstwami opanowania, serdecznej, niezobowiązującej - chciałoby się powiedzieć - rozmowy pośród rześkiego chłodu wędrującego od tafli jeziora, pod rozświetloną, turkusową kopułą wyjątkowo pozbawionego chmur nieba - w rzeczywistości piętrzyły się, piętrzyły coraz bardziej pytania, natarczywe, zawzięcie walcząc o choć namiastkę sprostowań. Lubił posiadać kontrolę nad sytuacją. Na wsparciu formowania hipotez wobec mającej nastać przyszłości, redagowaniu scenariuszy zależnie od podejmowanych wyborów i ciągnącego się charakteru natknięcia - na tym wszystkim budowała się jego władza, na fundamencie nieustającej obserwacji. Kim był przecież? jak nie obserwatorem, właśnie, już od początków pragnąc pokazać coś ze swojego punktu widzenia, przelać na papier, uwiecznić w odpowiednio sformułowanej teorii? Przelewało się to na prowadzone również kontakty i chociaż Bergmann nie należał do ludzi otaczających się tłumem, ludzi, dla których obdarowanie uwagą było niezbędne niczym kierowane do płuc powietrze, rozszerzające ich miąższ, jak inne podstawowe procesy - angażował się w prowadzone relacje, a jego myśli nigdy nie spoczywały w bezruchu. Czasami nawet - wzbudzana niepewność była w stanie wysunąć się jako korzyść, niemniej owym razem n i e wiedział. Po prostu, nie potrafił określić tego wszystkiego, utworzyć pewnej, konkretnej przyczyny, która rozwiałaby cienie nieodgadnionych terenów. Nie wiedział. Zarazem nie pozwalając się temu ogarnąć - wręcz przeciwnie, chcąc drążyć, kontynuować, p r z e k o n a ć się, czy ona również ma identyczną ochotę. Próbował wyłonić powód, wyłuskać go spośród różnych symptomów - dlaczego miejscami zachowywała się tak niepewnie? Nie lubił stwarzania niepotrzebnego napięcia, grobowej ciszy, która niekorzystnie wpływała, jakby wbijając sztylety prosto w aparat mowy; tą ciszą dało się bezpowrotnie zachłysnąć, potrafiła niszczyć, powoli, gdyż później wyrwanie się z jej uścisku stawało się bezskuteczne. Wolał nie zwracać na to - ponownie - uwagi; zmierzał poprzednią ścieżką, nie przeinaczał strategii ani stosunku do niej. Nie chciał jej także, o zgrozo, przestraszyć; zbyt natarczywe działania mogłyby spłoszyć kobietę i sprawić, że zniknie w pozornie nużącej codzienności miasteczka, zatopi się w amorficznym tłumie i nigdy więcej nie wyjdzie spomiędzy tych fal, tych głów niezliczonych, tych twarzy wyciosanych dłutem obojętności. Niemniej nie odpuszczał, to wszystko sprawiało - że pragnął ją poznać dokładniej, pragnął dowiedzieć się, co skrywa ta niewiadoma, dokąd podryfuje swobodna relacja, którą oboje - najwyraźniej - zdawali się puścić wolno. - Możemy znaleźć inne miejsce - odpowiedział podobnie ściszonym, zarazem poprowadzonym wyraźnie głosem, półszeptem słyszalnym tylko dla ich obojga. - W przyszłości - owijał to wszystko w błogi brak zobowiązań, w pozostawianie decyzji w jej rękach, będąc ciekawym - co z tym uczyni. Czy on był powodem, czy rzeczywiście - cieszący się popularnością półwysep? Podstawą pozostawała wiedza, na ile można sobie pozwolić. Czy można pozwolić sobie na cokolwiek. - Kiedy ty uznasz porę za odpowiednią - potwierdził, że wcale nie on to wyznacza; czy będzie chciała się kiedyś otworzyć, zagrać, powiedzieć coś więcej; było to paradoksem, gdyż zawsze do czegoś dążył, choć rzeczywiście najbardziej cenił - kiedy to inni wyłącznie ułatwiali mu dostęp, kiedy był w stanie - bez problemów ich naprowadzać. Nie spuszczał wzroku, chociaż dawkował swoje spojrzenie rozsądnie, nie krępując się ponownego spotkania tęczówek kobiety.
Był swoistego rodzaju zagadką; niewiadomą, którą tworzyło zbyt wiele niespójnych elementów, by móc wyeksponować w pełni to co chciało się zobaczyć. Marceline być może była w tej chwili egoistką, która pochłonięta przez obsesyjną chęć rozgryzienia mężczyzny, stawała się jeszcze bardziej wycofana, choć wcale nie świadomie. Milczała i szukała ukojenia w jego spojrzeniu, nikłym uśmiechu i czegoś na wzór zainteresowania, ale on również nie pozostawał jej dłużny i odpłacał się tym samym. Cisza tworzyła między nimi dystans, który szybko był niwelowany przez ciche oddechy i szmery jeziora, które delikatnymi falami docierało na brzeg. Tafla wody pochłaniała ich bez reszty, tworząc tym samym iluzoryczną aurę intymności, w której pogrążeni oboje, pozwalali umysłom oddać się w wir niewypowiedzianych pragnień. Nie zamierzała oddać mu kontroli. Nie przypuszczała nawet, że jego dusza artysty dryfuje ponad chmurami, a razem mogliby stworzyć niezapomniany duet, który pod osłoną nocy skrywałby najmroczniejsze sekrety. Holmes miała ich kilka, ale jak dotąd nie dała nikomu szansy na to, by dotrzeć do głębi, w której skrywały się najprawdziwsze demony, chcące wyssać z niej resztki swobody. Dzisiaj panowały nad nią, bo coś dyktowało jej to zamknięcie i uciekanie do swojego świata pod otoczką enigmy, która w niewyobrażalny sposób zniewalała już nie tylko ją samą, ale też być może pchała Daniela ku próbie rozwiązania zagadki. I tak jak on angażował się w relacje, tak Marceline do tej pory nie znała smaku przynależności, oddania i lojalności. Miała znajomych, ale nie przyjaciół. Spotykała się z kobietami, ale nigdy nie była w związku. Pozwoliła skraść koledze pierwszy pocałunek, ale nie pamiętała smaku jego warg. Czy to był jeden z powodów, dla których czuła ten specyficzny ucisk w żołądku, gdy przyjemna woń perfum mężczyzny wdzierała się w nią niczym ostrze i przypominała o niezbyt dużej odległości między nimi? Gdyby jednak zapytał wprost, czy chce w to brnąć... Wydusiłaby z siebie głuche: tak. - Chcesz uczestniczyć w moich? - zapytała, a subtelny uśmiech przyozdobił jej twarz, która w tym momencie była zwrócona na Bergmana. I to nie tak, że oczekiwała pełnej atencji, bo nawet obserwując go z profilu, zapamiętywała rysy twarzy, delikatny zarost i kontur przenikliwych oczu, które tak zawzięcie nadal utkwione były w obrazie, jaki malował się przed nimi. Nie minęła chwila, a Holmes sama skierowała jasne tęczówki w stronę jeziora, jakby odszukując w nim coś ciekawego. Coś, co mogło ją bezwarunkowo pochłonąć. Cisza jej w końcu nie przeszkadzała, wszak uchodziła za wycofaną z egzystencji dziewczynę i dzięki temu mogła bez trudu pozwolić sobie na dogłębną obserwację, choć tak naprawdę w ten sposób uczyła się na pamięć ludzi. Mogłaby mu się jednak ulegle poddać. Metaforycznie wsunąć drobną dłoń w jego i dać się poprowadzić w stronę, którą wyznaczyłby tylko on; byłaby niczym baranek prowadzony na rzeź; jak ćma, która leci do ognia, a to tylko za sprawą obsesyjnej potrzeby bliskości, która jak dotąd była obca. Nie rozumiała tego i nie szukała usprawiedliwienia dla swoich pochopnych decyzji, wszak nadal pozostawał między nimi przestrzeń i to ona niwelowała cały scenariusz, który samoistnie układał się w jej głowie. Poznaj mnie, póki nie zniknę. Nie wiem, ile masz jeszcze czasu. Zastygła w bezruchu, gdy wypowiedział te słowa na temat innego miejsca, a serce zadrżało nagle, jakby w przestrachu na propozycję, która była jedynie zbitkiem kilku słów. - To bardzo osobista propozycja... - wydusiła ledwie słyszalnym szeptem, przygryzają przy tym rozkosznie wargę. Robiła to na tyle instynktownie, że nie pozwoliła na przecięcie skóry, a zarazem sprawiała wrażenie niezwykle pewnej kokietki, choć daleko jej do tego było. Ot, zwykły odruch, na który nie miała większego wpływu. - Niemal intymna... - szepnęła i wbiła w niego spojrzenie. Nie zwróciła nawet uwagi na to, że odpowiadając na jego propozycję, zbliżała się bezwiednie, by móc przyglądać mu się z bliska i uczyć tych wszystkich oczywistych, na które obcy człowiek nie zwróciłby nawet uwagi. - Dlaczego chcesz wejść do świata, w którym jeszcze nikt nie był? - zapytała spokojnie, a w jej głosie zadrżała nuta obawy. Przekraczała własne granice, a to tylko dlatego, że ją prowokował i stwarzał potrzebę bycia śmielszą. Pod powłoką cichej i spokojnej dziewczyny było to trudne do osiągnięcia, ale im dłużej obok siebie przebywali, tym bardziej chciała się przed nim otworzyć. To nie należało jednak do prostych spraw, bo wycofana przez całe życie, nie mogła się stać pewną siebie kobietą, która bez trudu zacznie go uwodzić. Nie zamierzała tego robić. Chciała jedynie wiedzieć - jaki jest.
Odwzajemnił spojrzenie; konfrontował je z przyjemnością, napotykał pierścienie zieleni, w które stroiły się jej źrenice, pozwalał przekazowi przepływać wraz z obdarzaniem ją wzrokiem - konkretnym jak wcześniej, zaciekawionym, mówiącym jasno - t a k. Potwierdzenie było wyryte, jasne do wyczytania, obecne w krótkich przebłyskach refleksów, w których to oczy mieniły się niczym dwie tafle zwierciadeł (duszy?). Tak - pragnął kontynuować, chciał uczestniczyć, nie przejmować się wytracającym istotność czasem, który stawał się niezaprzeczalnie wyblakły, w obliczu tego, co pozostawało - jeszcze - nieodgadnione. To właśnie ta nieznajomość była najlepszym pretekstem do motywacji, tajemna, nieogarniona zasłona przykrywająca właściwe kształty - niewzruszona, gruba mgła materiału z którą wzrok próżno staczał przegraną bitwę, przy której zawodził dotyk, która wydawała się ciężka, zawzięta - nade wszystko nie ustępując; czujny stróż tego, co znajdywało się w środku. Czuł się wystawianym na próbę. Skracane wtem centymetry, uszczuplające się bardziej, były jak naciąganie do granic struny, stającej się ostrą jak brzytwa, zdolną pęknąć i zranić w dowolnym, trudnym do przewidzenia momencie; zacieśniały przestrzenie powietrza, zaś płuca - paradoksalnie - jakby potrzebowały go więcej, nienasycone, jakby - bez dna, kruszące kraty swych ograniczeń. Wszystko okazywało się wyraźniejsze, bariera złudnie przestawała tkwić między nimi, pozostawać jak niewidziany mur rozpięty między ciałami, mur zasad, mur obowiązków, mur moralności społecznej uwiązującej człowieka na sztywnych, wyliczonych od dawnych czasów łańcuchach. Złudnie, bo przecież odczuwał niemal pęd uchodzącego wydechu, drażniący przyjemnym ciepłem skórną powłokę, bo przecież mógł dostrzec barwę tęczówek, zastygającą na jej obliczu ekspresję - i równie mógł sam się przybliżyć, rozerwać resztę tych granic.
Potrzebnych czy wręcz przeciwnie?
Wydawała się więc jakby bawić jego wytrzymałością, nęcić, lecz jednocześnie - pozostawać boleśnie daleko, bo wiedział - nie teraz; był świadom, jak gorzki może mieć posmak echo każdego niewłaściwego ruchu, który może okazać się zdolnym - raz na zawsze uzyskać skreślenie w jej oczach. On jednak - na razie - postanowił to znosić, nie mogąc się oprzeć pytaniu czy każde z kobiecych działań jest w rzeczywistości celowe i dlaczego tak nagle budzi się w nim wszystko dotychczas potulnie uśpione, przykryte szczelnymi płytami więzienia codziennych zachowań, tych reguł, którym mimo wszystko - musiał - w takich przypadkach ulegać. Musiał? Coś przekształciło się nagle w sposobie spoglądania mężczyzny, które jakby - zyskało na swojej intensywności, zdawało się odsłaniać kolejną głębię, drugie dno dotąd przykryte pozorem pierwszego wrażenia. Nie drgnął, nie zawahał się, ewidentnie nie zamierzał, by się wycofać - poddawał się tej decyzji, wydawał się czuć niemal każdą składową pozostałej im odległości. - Lubię - nie spieszył się z odpowiedzią, wspinając się po jej twarzy, aby ponownie zagłębić się w oczach, skoncentrować - dokładnie na nich - większość kierowanego skupienia - tworzyć nowe zasady. - Kiedy ostatnio tak mówił? A kiedy mówił, za każdym razem oznaczało to samo; tendencję do roztrząsania, dążenia, do zaburzania i budowania wszystkiego wedle własnych impulsów, na nowo; cyrkulującą niezmiennie w jego krwiobiegu jak krew albo limfa podróżujące między punktami ciała. - Pozbywać się tego, co wydaje się ograniczać - dodał równie spokojnie, z tą charakterystyczną głębią w barwie swojego głosu, z tą jawnie słyszalną władzą nad starannie wyważonymi słowami, nad sposobem uzewnętrzniania głosek. Zmieniając nieznacznie swe ułożenie - nadal nie oddalając się od niej, wydawał się musnąć ją we wręcz niezauważalnym zetknięciu - czy było to jednak zwodnicze wrażenie podsyłane przed otępiały umysł, czy miało miejsce naprawdę, pozostawało wobec niego zagadką; i sam się chciał bawić, roztrwaniać ten moment, aż nie zostanie zeń już nic więcej. Kąciki ust zadrżały leniwie, ponownie układając się w uśmiech - niezobowiązujący, nienatarczywie zaznaczający się pośród rysów. - Kiedy poznasz mnie lepiej, zrozumiesz - powiedział wtedy - jak bardzo jest to do mnie podobne. Czy c h c e s z mnie poznać, Marceline?
Po raz pierwszy czuła się tak jakby ktoś ją lustrował i uczył się niemal na pamięć. Linii jej nosa, liczył ile ma rzęs, które zdobią intensywnie zielone oczy i czy czasem nie ma piegów na delikatnych policzkach. Czuła się niczym rzeźba, którą należy ocenić przed wystawieniem do wglądu publicznego, bo niewiadomą było - czy jest wystarczająco dobra. Patrzył na nią w ten sposób? Kto wie... Nie miała w końcu pojęcia, że ma do czynienia z prawdziwym artystą, który mógłby wedrzeć się do jej duszy i zasiać tam ziarenko, które kiełkowałoby w niej każdego dnia, a o które zapewne powinien zadbać. Marceline do tej pory nie pozwoliła na to nikomu i nie zamierzała tego zmieniać. Za bardzo bała się przynależności i tego, że mogłoby jej zależeć, a przecież serce bijące w jej piersi było zbyt pokiereszowane i nie zniosłoby emocjonalnego rozczarowania, które przygwoździłoby je do metaforycznej ściany. Oprawca rozpocząłby wbijać w nie sztylet tak ostry, że nie zostałoby po nim nic oprócz pamięci, że kiedykolwiek w niej biło. Jak ćma lgnęła jednak do mężczyzny, który swym ciepłem jakie od niego emanowało i dominacją, którą przejawiał w nienatarczywych spojrzeniach i subtelnych uśmiechach, w których skrywało się coś więcej, uginała się i ulegała, by rozczytać tą prostą sentencje; identycznie brzmiącą jak jej. Przyjemny oddech otulał skórę brunetki, na co nie powstrzymywała już uścisku w żołądku, który stawał się nieznośny, a tym samym nie walczyła ze zbyt szybko bijącym sercem. Pozwalała tej enigmatycznej sile wdzierać się pomiędzy nich i budować to narastające napięcie. Drżała pod jego bliskością, pomimo że jej nie dotykał, a to oznaczało, że powinna uciec. Rzucić się w pęd i zapomnieć o tym popołudniu, które zbliżało się wielkimi krokami do końca. Zaszczepił w niej pragnienie poznania go, czytania jak otwarte książki, a zarazem umysł podpowiadał, by nie przewracać na kolejną stronę. Kim stałaby się w chwili, gdyby nie zadziałała i intuicyjnie sama nie przysunęłaby się jeszcze o kilka milimetrów, ażeby do reszty zlikwidować tę odległość, która nadal malowała się pomiędzy nimi. Była nieznośna, a dla pierwszego lepszego obserwatora wyglądali z pewnością jak para flirtujących szczeniaków z collegu, co przecież było wierutnym kłamstwem. Moralność jaką kierowała się Holmes, lawirowała aktualnie na pograniczu tego co chciała a tego co powinna. Nie powinna na pewno tkwić tutaj i tak bezmyślnie dawać się mamić, choć nie mogła zaprzeczyć. Pragnęła tego. Być może - pragnęła w tej chwili jego. Nabrała powietrza w płuca, gdy zaczął mówić, a głos Bergmana docierał zbyt głęboka. Czuła jak ziemia zapada się pod jej stopami i grzęźnie w iluzorycznym bagnie pokus, z których nie umie zrezygnować. Nie zorientowała się nawet, kiedy jej dłoń znalazła się na jego, a smukłe palce zaczęły subtelnie sunąć po męskiej skórze. Wyczuwała pulsujące żyły i ciepło, ale nie wycofywała się, bo i po co? Nie robiła nic złego poza tym, że dawała się mamić i uwodzić, a on musiał być całkiem sprawnym graczem, że tak sprytnie rozdawał karty, które ona brała w drobne ręce i szukała odpowiedniego ułożenia, by ostatecznie wyrzucić asa. - Co nas ogranicza, Danielu? - zapytała głucho, a wargi niczym skrzydła motyla, musnęły jego. Czy aby na pewno? Wciąż wlepiała tęczówki w oczy bruneta i gryzła brutalnie policzek od środka. Nie zamierzała przegrać tego starcia, bo wychodząc teraz przegraną, nie mogłaby mu spojrzeć w oczy. Rozchyliła lekko usta, by jeszcze coś powiedzieć, ale znów poczuła to irytujące ciepło, które otulało je całe. Bawili się. Grali w dziwną grę i wykorzystywali moment własnej samotni, w której zdzierali z siebie maskę typowych dla otoczenia ludzi. Byli ponad chmurami, które skrywały ich w gęstym puchu, a zarazem znajdowali się na otwartej przestrzeni, w której świat mógł odrzeć ich z szat przepełnionych lękiem i żądzami. - Może wcale się nie różnimy - dodał cichutko, gdy w słowach, a nie w pieszczocie zahaczała o bergmanowe wargi pozwalające na poczucie go faktycznie. Był realny i nie przypominał w żaden sposób fikcji, którą podsuwałby jej umysł. - Może nie tak bardzo, jak nam się wydaje - w każdym słowie zawarta była nuta nostalgii i melancholii, którą wcześniej mógł usłyszeć w brzmieniu smutnej melodii skrzypiec. Nigdzie się nie spiesz.
Ludzie przestawali się liczyć. Rozmowy, przemycane jeszcze do niedawna ukradkiem - stopiły się w jednolitą całość ze złudną, stworzoną ciszą, która otaczała ich teraz jak gęsty kokon pozwalający na zmiany; jej szczelne, bezdźwięczne ramiona nie pozwalały przechodzić niepożądanym bodźcom. Pozostawali więc w tym bezpiecznym, pozornym schronieniu skupienia wyłącznie na sobie, wyrzekali się wszelkich innych, nieprzydatnych strzępów rozproszeń wyjących się gdzieś niezdarnie w pozostałości ich otoczenia. Nie miały żadnej wartości, nawet przemykające w pobliżu twarze, wpuszczone w dynamiczność sylwetki, być może - osiadające pokątnie spojrzenia niczym natrętne insekty, zdolne lądować z różnymi zabarwieniami emocji - począwszy od chłodnej obojętności po jadowite, wbijane sztylety pogardy. Zostawiał to wszystko daleko, odsuwał poza horyzont spraw najważniejszych, wyłączał umysł otumaniony słodką iluzją kryjówki, istnienia zaledwie ich dwoje. Szczegóły nie odgrywały już roli. Wybijająca się zieleń, wciąż kołysząca się w rytmie wiatru - niewidzialnego dyrygenta natury, dyktującego jej poczynania, pozdrawianie przechodniów chorągwią drgających liści; jezioro, marszczące swe czoło tafli - malująca się dookoła sceneria porośniętego trawą półwyspu; to wszystko stawało właśnie się nierealne. Wytrącił z pamięci, jak jeszcze obrzucał je obfitującym w ciekawość wzrokiem, jak z powodzeniem odrywał go od postaci kobiety, jak potrafił zamyślić się, kiedy reszta konkluzji biegnących pod niebem czaszki zwalniała tempa na wzór spokojności wody - upodabniała się do niej, podobnie jak sztywne wodze obecnego i aktualnie opanowania. Niemniej, tym razem, napięte liny osiągały powoli swój limit, prężąc się ze złowrogim świstem natychmiastowej reakcji wobec metamorfozy spotkania. Nawet czas. Czym były teraz umykające sekundy? Jedynie nieistotnym przebiegiem, który zakrzywiał się, wytracał swe właściwości - ustępował w żelaznych okowach reguł. Nie przejmował się, że symboliczne wskazówki ciągle cyklicznie przemieszczają się wokół tarczy, przemierzają tę drogę, której nie przeciwstawić się może żadna, nawet największa siła; każdą składową momentu delektował się, w każdej z nich tonął niczym w otchłani, nie czując dna i nie widząc sklepienia nieba. Odczuwał zaś każdy ruch miękkich warg, stykających się momentami z jego własnymi - nie wiedział już, czy ów dotyk jest tylko zręcznie przygotowaną iluzją, czy ma swe miejsce naprawdę; nie przerywał tego, karmił się słyszanymi słowami, tą feerią bodźców jaka wraz z nimi zmierzała. Zmrużył oczy, jak gdyby pragnąc wyostrzyć bardziej resztę wyczulonych - wówczas i tak już - zmysłów. Zaskakiwała go. Zaskakiwała z każdym momentem, ujmując dłoń, podejmując opuszkami wędrówkę, grając w jedną z uwielbianych przez niego gier i ubarwiając ją na nieznanych, obmyślonych przez siebie zasadach - gdzie musiał sam być ostrożny - nie zaganiając się, nie płosząc, nie popadając w jednoznaczności, którymi zawsze tak gardził. Mógłby tak czynić wieczność. Ograniczały ich bowiem p o z o r y. Lekki, ironiczny uśmieszek wkradł się do malującej się wówczas ekspresji, przychodził wolno i sukcesywnie, zmuszając do uległości mięśnie sterujące mimiką. Oddychał nadal powoli, dostrzegając, jak wraz z każdym uderzeniem już znajomego i nieodkrytego zarazem zapachu zatraca się i sam staje zaledwie sługą podświadomości, wydany na jej rozkazy - bezwzględnie posłuszny w szaleństwie, które jednak zachowywało słynną metodę. Odwracał głowę, niemalże sunąc ustami wzdłuż jej policzka, owa granica zdołała zatrzeć się dawno - między muśnięciem a jego brakiem, posyłając percepcji jawne, aroganckie szyderstwo. - Może. - Strumień powietrza owiniętego przekazem szeptu drażnił skórę jej ucha, do którego wprost wypowiadał te słowa; tym razem czynił analogicznie - czy z wypowiedzeniem słowa nie gładzi płatka, nie styka się z komplikacją pofałdowanej struktury? Możliwe, że byli. Nie przeczył. Już wcześniej odkrył, że łączyć ich się wydaje zamiłowanie do sztuki - chęć zawierzenia muzyce. - Powinniśmy się przekonać - trudno powiedzieć, czy pytał czy wyłącznie oznajmiał tę tezę; ton wdzięcznie poruszał się pomiędzy pierwszą a drugą oceną, która nawet w jego mniemaniu wydawała się niewiadoma. Jak nic innego kontynuowałby tę wędrówkę, teraz - oraz w najbliższym czasie, nie przejmując się niczym innym. Tak, dążył, aby to poznać i wraz z poznaniem odkrywać kolejne pokłady tajemnic, nigdy nie upadając ku temu, co pospolite.
Nic już nie miało znaczenia. Ani ludzie znajdujący się gdzieś nieopodal, ani tym bardziej wiatr, który chciał wedrzeć się pomiędzy nich i przypomnieć, że świat istnieje. Wydawać by się mogło, że utonęli w nim bezwarunkowo, a przez to stali się zamknięci na wszelkie bodźce, które nie były w żaden sposób istotne. Tworzyły jakiś obraz, który w żaden sposób nie przykuwał ich uwagi, a co za tym szło - mogli dać się pochłonąć przez czar jaki w tym momencie był na nich rzucany; niczym zaklęcie, które ma na celu zniewolić i odebrać zdrowe zmysły, a przecież nie byli na tyle szaleni. Tkwili w otoczce czegoś na wzór bezpiecznej przystani, choć im głębiej udałoby im się wejść, tym mniejszą pewność zaczęliby odczuwać. Pewnie stawiane kroki na niepewnym gruncie przypomniałyby o nieuchronności losu, a tym samym - o konsekwencjach jakie płynęły z ich działań. Podejdź bliżej. Szczegóły dla Marceliny były jedynie niczym owady, które co jakiś czas zaczepiały w ten natarczywy sposób, którego człowiek nie znosi najbardziej, bo jedyne o czym marzy, to strącenie ze swojego ciała insekta i pozbycie się go raz na zawsze. Tym właśnie stali się dla niej ludzie, których spojrzenia co jakiś czas wędrowały ku nim, a to tylko dlatego, że byli ciekawy, zbyt ciekawi. Nie czuła się tak jakby robiła coś nieodpowiedniego, zdrożnego bądź co gorsza - uwłaczającego. Lawirowała i bawiła się bliskością, która była na tyle elektryzująca, że mogłaby w niej tkwić niemal cały czas, ale wiedziała, że pewne rzeczy schylają się ku końcowi, dokładnie tak jak upadek człowiek, który zdawał się od wieków staczać coraz bardziej. Z nimi też tak było? Przypominali postaci wyjęte z bajki dla dużych dzieci; stawali się coraz mniej realni, a zarazem wciąż można było ich skosztować, choć Holmes nie była już pewna, czy to aby możliwe, by obserwować świat z perspektywy innej niż ta, którą do tej pory znała. Wędrówka drobnych paluszków zmieniała jedynie kierunek, to w górę lub w dół, a wszystko zależało od jej widzimisię, które było jedną wielką niewiadomą. Rozkoszowała się tym, że tak sprytnie przeszła z pozycji ofiary, którą notabene wcale nie była, do atakującej ustalając przy tym zasady, których nigdzie nie zamierzała spisywać. Zapomniała jednak o czymś, co wydawać się mogło najistotniejsze dla człowieka pokroju Daniela, który jako dojrzały mężczyzna znał te wszystkie sztuczki, zagrywki i podchody, choć Marceline wcale nie kokietowała go; nie to miała na celu poprzez swój dotyk i nieśmiałe muskanie warg. Uczyła się smaku kogoś kto tak jak ona rozumie sztukę. Sprawdzała jak głęboko w niej siedzi i jak bardzo jest wrażliwy na subtelną grę zmysłów, która przybierała coraz bardziej niebezpieczny obrót, gdy to on tak nienachalnie stał się tym dominującym, a ona jakby ulegle nadstawiała się, by czuć go jeszcze bliżej. Ciche jęknięcie wydobyło się z ust dziewczyny, gdy zahaczył miekką strukturą warg o jej płatek ucha, co poskutkowało natychmiastową odpowiedzią na tę wysublimowaną pieszczotę. Oddech stał się spłycony, jakby coś ją niemal przyduszało i odbierało swobodę w najprostszych czynnościach. Nie rozumiała tego stanu, ale stawała się ćmą w tej chwili, która leci do światła i chce otrzymać jak najwięcej ciepła, które zgarnie tylko dla siebie, a potem umrze, choć na taki finał wcale nie była gotowa. Prawa dłoń mimowolnie powędrowała na udo mężczyzny, na którym zacisnęła smukłe palce, jaky w odpowiedzi na jego poczynania; czyżby chciała go w ten sposób przyblokować, zatrzymać, nie pozwolić na nic więcej? Kolejny cichy jęk uleciał spomiędzy rozchylonych ust brunetki i dał bezapelacyjną odpowiedź na to, że i ona nie jest obojętna na tę grę zmysłów, w której odczuwanie bodźców było coraz mocniej uzależnione od kolejnego ruchu. Nieprzewidywalność tej sytuacji wydawała się być najbardziej elektryzująca, wszak cóż ich ograniczało? Nic specjalnego. - Muszę już iść - wyszeptała, bo w jej sercu, które biło teraz szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, po raz pierwszy od dawna zaszczepił ktoś chęć próbowania nowych rzeczy. Być może Daniel wcale się tam nie zjawi i to jednorazowe spotkanie zmieni się jedynie we wspomnienie, które zbiegiem czasu przestanie mieć znaczenie, a w finale stanie się jedynie echem przeszłości jakie nie odzwierciedli sięw przyszłych wydarzeniach. Chciała coś zmienić, by wiedział, że dla niej to nie był tylko chwilowy kaprys, a coś w co świadomie weszła, gdy przekroczyli pewną granicę i stanęli po tej samej stronie barykady. Rumieńce zalewały jej pyzate policzki, gdy raz po raz peszyła się i uciekała spojrzeniem od jego, jakby obawiając się szyderczego śmiechu, który mógłby mieć miejsce. Nie znali się i nie mieli pojęcia - jacy są, ale skoro powinni, to... - Six West o dwudziestej w piątek - powiedziała cicho, gdy skrzyżowała z nim spojrzenia, a ich dzieliły raptem milimetry. Składała niezobowiązującą propozycję wprost do jego warg, których mogłaby dotknąć po raz kolejny, ale nie zrobiła nic, ba!, co więcej - palce nie pieściły już skóry Bergmana, bo w tej jednej chwili przestał być instumentem, na którym grałaby najpiękniejsze melodie. Los bywał przewrotny, a to było powodem, dla którego Marceline rozpłynęła się niczym senna mara, która nigdy w tym miejscu się nie pojawiła. Była więc dla ciebie j a w ą czy snem, Danielu?