Miejsce nie tak daleko od budynku Hogwartu, w malutkiej kotlinie osłaniającej przed wiatrem. W centralnym punkcie znajduje się potężna czara, o średnicy półtora metra. Wokół górnej części przemieszczają się zaczarowane metalowe motyle, tworząc skoczne tańce świateł i cieni. Motyle są niemalże nieruchome, gdy brak w środku ognia, a czym płomień większy i gorętszy, tym żwawiej i zmyślniej latają gromadki motyli. Same "palenisko" znajduje się na okręgu z kamiennych bloków, zaś wokół ustawione są trzy zaokrąglone kamienne ławy.
Autor
Wiadomość
Lazar Grigoryev
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : Tatuaże, kolczyk w języku, przekłute uszy, silny rosyjski akcent
Lazar rzadko kiedy interesował się plotkami. Właściwie... właściwie wcale się nimi nie interesował, miał je w głębokim poważaniu. W życiu i tak kierował się wyłącznie swoim własnym osądem i intuicją, która rzadko kiedy go myliła. Nie obchodziło go zdanie innych ludzi, tak na jego temat, jak i na temat jego znajomych, był zbyt dobrze świadom, że w większości i tak nie wiedzą w danej kwestii więcej niż on sam. Nic więc dziwnego, że nie zainteresował się wieściami o rzekomej karze dla kapitan Gryfinów i na zebranie drużyny przyszedł w błogiej nieświadomości. Nawet jeśli zauważył, a raczej dosłyszał, że nazwisko dziewczyny jakby częściej przewija się w rozmowach, nie zwracał na to uwagi. Zdziwiła go zaś wieść, że mają przyjść bez mioteł i miejsce, jakie kapitan wybrała na ten trening. Na miejsce przyszedł jako pierwszy, a to dlatego, że nie był pewien czy wie gdzie znajduje się to całe ognisko i zadbał o to, by mieć spory zapas czasu na ewentualne błądzenie po przyzamkowych terenach. Gdyby mieszkał razem z innymi Gryfinami w wieży, po prostu by z kimś poszedł, a tak był zdany głównie na siebie. Okazało się jednak, że nie było to aż takie trudne. — Morrgan — powiedział już z daleka żeby jakoś zaznaczyć swoją obecność; podszedł bliżej — Ahoj. Palenistwo na treningu? — Zdziwił się całkiem szczerze, nieświadom, że przekręcił wyraz. Zaraz po tym pokazał ręką na piłkę, na której siedziała. — Będziemy wysiadywać kafle? — zażartował niezgrabnie, uśmiechając się do niej i ukucnął blisko niej, gotów wystawić nogi na katusze, byle tylko nie klapnąć tyłkiem w mokrą breję, która kiedyś była śniegiem.
Aconite 'Haze' Larch
Rok Nauki : VII
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 165
C. szczególne : Bardzo oszczędna mimika, tatuaże, dość płynne ruchy - zarażona gracją od tańca
Nie należała do drużyny, a quidditch przez ostatnie lata miała tak głęboko gdzieś, że aż dziwne, że zdołała to wygrzebać, by zapoznać się chociaż z podstawami potrzebnymi do zrozumienia historii opowiadanych przez Davies. Nie przyszła tu dla plotek, nie przyszła dla treningu, nie przyszła też wcale dla jakichś ciekawych awantur, które mogły się tutaj dziś rozegrać. Zwyczajnie uznała, że nawet jeśli wcale jej o to nie poprosiła, to Moe poczuje się trochę lepiej, mając ją u swojego boku, gdy będzie dzieliła się z drużyną tą nieprzyjemną dla nich wszystkich nowiną. Czy drużyna Gryffindoru w ogóle pozbiera się po utracie Morgan? Szczerze jej to nie obchodziło, ale jeżeli przegrana Gryfonów naprawdę zraniłaby Moe, to ona sama była gotowa wystrzelać zaklęciami pół przeciwnej drużyny w trakcie meczu. Uczciwe? Ani trochę. Czy by ją to powstrzymało? Ani trochę. Mrużąc oczy przesunęła czujnym wzrokiem po @Lazar Grigoryev, kojarząc go dość pozytywnie po imprezie zwycięstwa, więc przywitała się z nim unosząc lekko dłoń i nawet spróbowała uśmiechnąć się do niego nieco bardziej przekonująco, szybko jednak skupiając się tylko i wyłącznie na Moe. - Cześć, Lwico - mruknęła, pochylając się nad dziewczyną, by musnąć krótko jej usta, po czym otuliła ją ramionami, by choć na chwilę dać jej nieco swojego ciepła. Zaraz jednak odsunęła się, by usiąść na jednej z kamiennych ław i puściła jej oczko dla otuchy, jednocześnie wyjmując swoją różdżkę z myślą, że uciszy każdego, kto spróbuje być nieco zbyt wylewny w swoich pretensjach. - Schodzicie? - spytała, wskazując różdżką na palenisko, które z chęcią by dla ocieplenia temperatury podpaliła, i o ile nieprzepisowa bliskość przyjezdnego jej nie przeszkadzała, tak jednak wolała, że jeżeli Moe ma dziś płonąć, to tylko ze wstydu lub od tego, jak zamierza pocieszyć ją po powrocie do zamku.
Bruno O. Tarly
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183,5
C. szczególne : mocno zarysowane kości policzkowe, baran na głowie, typowo brytyjski akcent
Co go tchnęło, żeby pójść na spotkanie drużyny Quidditcha? Sam nie wiedział. To był... impuls. Usłyszał, że Morgan organizuje nietypowy trening, w równie nietypowym miejscu, a dobrze wiedział co ostatnio się wydarzyło. Nie był zły na dziewczynę, nie śmiałby. Team Lwów wiele jej zawdzięczał, a poza tym widział jej minę, gdy mijali się na szkolnych korytarzach. Czuł, że Davies potrzebuje wsparcia. I choćby miał tylko siedzieć i patrzeć na resztę sportowców, to chciał się tam pojawić. Wiadomość o tym, że nie będą korzystać z mioteł w pewnym sensie go ucieszyła, bo zawsze istniało ryzyko, że jak już przyjdzie, to każą mu latać w rezerwie, a tego by chyba nie przeżył. Szedł więc dość pewnym, acz niespiesznym krokiem przez błonia, udeptując śnieg ciężarem swoich butów. Było strasznie zimno jak na warunki klimatyczne Wielkiej Brytanii i choć słońce jeszcze nie zaszło za horyzont, to panowała taka ponura aura. Jakby niebo już wiedziało, co Moe chce powiedzieć. Kiedy był już blisko miejsca docelowego - dojrzał trzy sylwetki, z czego jedną dość charakterystyczną. Już wiedział, kto to taki... Serce zabiło mu mocniej i nagle zrobiło się cieplej. Magia. Nie było już jednak odwrotu, bo cała trójka zdążyła go zauważyć. Wykrzywił usta w czymś na rodzaj uśmiechu i podszedł bliżej, zatrzymując się na kilka metrów przed siedzącą na piłce @Morgan A. Davies. Jak dobrze, że przyszła też Haze. Jemu też dodawało to pewności siebie. - Cześć. Przyszedłem Wam podawać ręczniki, czy co to tam się robi na treningach. - rzucił wesoło, posyłając ciepłe spojrzenie w kierunku Pani Kapitan. Chciał okazać jej jakieś wsparcie, w końcu wszyscy byli jednym wielkim stadem lwów. Nieistotne, czy każdy z nich grał w drużynie. Przypomniały mu się nawet słowa piosenki mugolskiego rapera (to chyba przez tę czapkę), którego gdzieś tam kiedyś słyszał u siebie w domu bądź w londyńskim metrze. Jak to szło? "Nieważna pogoda, zimno lub ciepło. Po prostu wiedz o tym że nie jesteś sam." Chyba coś takiego... Z Aconite przywitał się unosząc dłoń, a z Lazarem... Z Lazarem miał problem. Napotkał jego wzrok i zapatrzył się nań odrobinę za długo, niż było to stosowne. Zmobilizował jednak swoje neurony do pracy i uśmiechnął się do Rosjanina, jednocześnie podnosząc rękę, jak w przypadku powitania z Haze. Wyglądało to dość sztywno, jednak nic na to nie mógł poradzić. Cofnął się na krok i wsunął ręce w kieszenie kurtki, a potem zamilkł. Jego paplanina była tutaj zbędna.
Dostał od kogoś cynk, że Morgan organizuje jakiś awaryjny trening. Nie planował przychodzić, ale tknęły go wyrzuty sumienia, że Moe będzie czekać, a na wizzengerze jasno dała mu do zrozumienia, że liczy na jego regularną obecność. Przyczłapał zatem, choć wymarzł się za wszystkie czasy, a i błotko nie zachęcało do wsiadania na miotłę. - Jesteeeem. - zawołał z oddali i dołączył do gryfońskiej społeczności. - No nie mów, Moe, że będziemy hartować swoje tyłki i siedzieć na narwanych tłuczkach. A nie, to kafel. - pochylił się w pół i przyjrzał na czym to dziewczyna przesiaduje. Poklepał po ramieniu Lazara, Brunowi ścisnął dłoń, a Aconite skinął głową. - Co to za treningi tydzień po tygodniu? Zakwasy mi nie zeszły, a tu już mamy je poprawiać? Co tak wywiało resztę? - milion pytań na dzień dobry. Schował ręce do kieszeni kurtki, uniósł barki, chowając szyję w kołnierzu i stąpał z nogi na nogę. Zapomniał przynieść Nimbusa 2016. Miał nadzieję, że nikt tego nie zauważył. A plotki? Nie miał czasu ich słuchać, bowiem miał na głowie parę spraw, które skutecznie pożerały jego uwagę i energię.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Z dużą ostrożnością i w bardzo nienaturalny dla siebie, anemiczny sposób reagowała na przywitania, zagadywanie oraz żarty. Niektórzy dopiero mieli się przekonać, z jakiego powodu. Nie potrafiła liczyć na wyrozumiałość, ale i zwyczajowe gorączkowe witanie się z zawodnikami kompletnie nie leżało teraz w jej wachlarzu możliwości. Słowiański przykuc i uwagę Lazara skwitowała bladym uśmiechem. Niewiele bardziej ucieszyła się po przytuleniu przez Haze, choć chyba tylko z zewnątrz. W środku poczuła falę otuchy i wsparcia. I była niezmiernie wdzięczna, że Larch pojawiła się na treningu wraz z nią. Rozgrzana nieco obecnością Aco, względnie miękko skinęła w stronę Tarly'ego. Na słowa Dunbara ostatecznie jedynie odchrząknęła nieznacznie, przygotowując się do swojego 'wielkiego' wystąpienia. Nie miała nikomu za złe, że nie pojawił się po jej ogłoszeniu. Okoliczności przedstawiały się w taki sposób, że była wdzięczna każdej osobie, która zdecydowała się przybyć na trening, czy to ze względu na czas wolny przed feriami, ciekawość odnośnie perypetii Morgan, czy wreszcie jakąkolwiek chęć okazania jej wsparcia. Albo krytyki, jeżeli znaleźli się i tacy. Nie miała innego wyjścia, jak zrozumieć każdą możliwą reakcję. - Dzięki, że jesteście. - odezwała się w końcu, wstając z piłki i kręcąc głową do Aconite, żeby zrezygnowała z rozpalania ogniska. Wolała uniknąć jakichkolwiek okoliczności, przez które ktoś z zebranych ucierpiałby, albo trening skończyłby się szybciej przez nagłe zwęglenie piłki. - Część z Was pewnie już wie. Kilka dni temu zebrało mi się na wyścigi wokół zamku z Violką i jej... z kimś z Twojej rodziny chyba. Dunią. - zauważyła błyskotliwie, spoglądając w tym momencie na Lazara, bo połączyły jej się kropki jeżeli chodziło o wspólne nazwisko. Nie miała jednak zamiaru roztrząsać okoliczności aż tak szczegółowo. - Na koniec okazało się, że złapał nas na tym Hal. Krukonkom obiecał list ze skargą do Voralberga. A mi wlepił zakaz meczowy na spotkanie ze Ślizgonami. - nie kontrolowała swojej wypowiedzi w taki sposób, jakby tego chciała, bo bardzo długo zbierała w sobie siły na to ostatnie zdanie, a i tak z trudem przeszło jej przez gardło. Nadal nie do końca doszły do niej wizje zsumowanych konsekwencji tego wygłupu. - Zawiodłam Was jako kapitan w tak wielu kwestiach... - miała mówić dalej, ale głos urwał jej się w tym samym momencie, co rzeczowe myślenie. Zadrżała. Jak na miesiąc kapitańskiego stażu jej wyczyny mogłyby zdążyć zaprzepaścić właściwie całe drużynowe wysiłki w tym roku szkolnym. - Zrozumiem każdą Waszą decyzję, ale chyba w pierwszej kolejności potrzebujemy szukającego. Wraz z kaflem oddaję Wam głos. - tym samym zaczęła ćwiczenie, podając piłkę osobie, która pierwsza się po nią upomniała. Tu już chyba nie było miejsca na zgrywanie twardej i surowej pani kapitan. Teraz była raczej odsłoniętą dziewczyną z opaską, na którą nie zasługiwała. A mimo to nadal było w jej spojrzeniu jakieś zacięcie, fanatycznie wręcz nastawione na to, że przynajmniej dla drużyny nic jeszcze nie było ostatecznie przesądzone. Wierzyła w nich niezależnie od tego, czy mogła ich wspierać na boisku, czy wyłącznie z trybun.
Wymiana podań:
Trening opiera się na tym, aby złapać lecącą w naszym kierunku piłkę, podzielić się przemyśleniami/swoim zdaniem/pomysłami odnośnie poruszonych kwestii a następnie podać kafla kolejnej osobie. Wypowiadać może się w danym momencie wyłącznie osoba, która akurat ma piłkę w rękach. Sama wypowiedź jest nieobowiązkowa, to nie kółko dysputantów. Morgan wystarczy już sam fakt, że tutaj z nią jesteście.
Kości:
1 - coś poszło nie tak i rzucasz piłkę w kompletnie złym kierunku. Przejąłeś się sytuacją, masz zły dzień, dwie lewe ręce? Sam sobie odpowiedz, ale najpierw musisz się przejść po kafla, aby ten wrócił do gry. Kiedy się schylasz, w trawie znajdujesz 5 galeonów. Nie ma tego złego, co? 2, 4, 6 - to proste ćwiczenie, więc trudno byłoby w nim o przygody. Przyjmujesz piłkę i po chwili rzucasz ją dalej bez kłopotów. 3 - podczas łapania, bądź rzutu potykasz się o jakiś zagubiony w trawie kamień. Wykonaj dorzut: 1, 2 - unikasz zarówno upadku, jak odpowiedniego złapania/rzutu piłką, ale kolejna próba wychodzi już bez wypadków. 3, 5 - przewracasz się, lądując splotem słonecznym wprost na piłce, przez co jeszcze przez chwilę będziesz mieć problemy z oddychaniem. Obolały podajesz kafel dalej. 4, 6 - bez trudu odzyskujesz równowagę i podajesz do kolejnej osoby 5 - po podaniu poprzedniej osoby kafel leci Ci prosto w twarz. Dorzuć jeszcze jedną kość: 1, 4 - uchylasz się, ale musisz się przejść po piłkę. 2, 5 - udaje Ci się chwycić kafel w odpowiednim momencie. 3, 6 - dostajesz piłką w gębę. Na szczęście rzut nie był mocny, więc chyba będziesz żyć.
Jeżeli ktoś będzie chciał po pierwszym swoim poście dodać coś jeszcze, uznaje, że wyciągnął ręce aby zasygnalizować, że oczekuje na podanie. Kolejne wypowiedzi tej samej postaci nie wymagają już rzutu kością.
Nie ma przerzutów.
Termin: 16.02, godz. 22:00, chyba, że się rozgadamy. Po przekroczeniu tej daty koniec spotkania następuje, gdy minie pełna doba od ostatniego dodanego przez Was posta.
// Po małpiej interwencji nastąpiła lekka zmiana planów - żeby otrzymać punkt do kuferka trzeba napisać co najmniej 2 posty zawierające rzut kością na trwające ćwiczenie. Przepraszam za zamieszanie. //
Ostatnio zmieniony przez Morgan A. Davies dnia Nie Lut 09 2020, 20:59, w całości zmieniany 1 raz
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
To on pierwszy złapał kafla, bowiem zbulwersowanie na jego twarzy aż wylewało się z niego na prawo i lewo. Nie zamierzał go podawać dalej dopóki się nie wygada. Dunbar rzadko się złościł, ale jak juz to robił to na całego. - CO KURWA? - krzyknął, gdy już trzymał tego nieszczęsnego kafla. Wbił wzrok w Morgan, ale to nie na nią był wściekły tylko na Hala. - Że co proszę? Do Krukonów pieprzony list, a tobie bana? TO CHYBA JAKIŚ CHORY ŻART. - uniósł głos i zaciskał wszystkie palce na trzymanym przez siebie kaflu. Wściekał się nie tylko z powodu niesprawiedliwości, ale iż ogólnie rzecz biorąc ostatnio nauczyciele zbyt często kręcili się wokół Gryffindoru. Krew go zalewała na wspomnienie chorego zachowania Fairwyna podczas ostatnich kłopotów, jakie sobie z Boydem zorganizowali jednak zakaz wzięcia udziału w meczu i to przez kapitan.. - Nie ma prawa, kuźwa. Albo takie same bany dla wszystkich albo nic. Co on sobie wyobraża? Będzie bezkarnie faworyzować inne osoby? Nosz kuźwa, JA SIĘ PYTAM, gdzie w tej szkole jest sprawiedliwość, bo DO CHOLERY JASNEJ, ostatnio to widzę, że nie ma jej nawet krztyny. - wykrzywiał twarz w grymasie wściekłości i spoglądał to na Morgan, to na resztę zebranych osób. Wyścigi uważał za świetny sposób na trening, choć on sam postawiłby kogoś na czatach w razie przyłapania przez jakichś nauczycieli, co chcą udupić Gryffindor równo. - Będę szukającym na najbliższym meczu. - oznajmił cedząc te słowa przez zaciśnięte zęby i rzucił kafla do losowej osoby, a zrobił to z całej siły, by w ten sposób choć trochę wylać z siebie złość. Widział jak Morgan jest przejęta i zmartwiona, ale w chwili obecnej był zbyt zdenerwowany by podejść do niej, poklepać ją po ramieniu i dorzucić słowa otuchy. Zapewne zrobi to w następnej kolejce podań kafla, bowiem może wypowiedzi reszty osób zdołają go nieco ostudzić.
Aconite 'Haze' Larch
Rok Nauki : VII
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 165
C. szczególne : Bardzo oszczędna mimika, tatuaże, dość płynne ruchy - zarażona gracją od tańca
Zacisnęła zęby, słuchając tego, co Moe miała im do przekazania. Irytowała się swoją bezsilnością i niemożnością wymyślenia żadnego planu, który umożliwiłby odwołanie decyzji (przecież tak miękkiego!) Cromwella. Może gdyby była chociaż lubianą przez niego uczennicą... Nienawidziła tego uczucia. Chęć działania gotowała się w niej podnosząc ciśnienie, ale teraz nie mogła już sobie pozwolić na zbyt bezmyślne akcje, skoro musi być dostępna w czasie meczu, gdyby wprowadziły zaproponowany przez nią pomysł z eliksirem wielosokowym. Podwinęła spódnicę, chowając różdżkę za podwiązkę, skłonna do uczestnictwa w ćwiczeniu tylko ze względu na to, że najwidoczniej było to ważne dla Morgan. Nie zamierzała dzielić się planami na forum, bo zwyczajnie nie ufała obecnym tutaj osobom na tyle, by zdradzać swoje myśli, a Moe przecież wiedziała już wszystko. Przeniosła wzrok zmrużonych powiek na Jerrego, zahaczając palcami o kraj spódnicy, gotowa błyskawicznie znów wysunąć spod niej różdżkę, gdyby jego wybuch złości przeniósł się i na samą Gryfonkę. Akurat jego może i znała lepiej, nawet w pewnym sensie lubiła, ale priorytety miała wyraźnie ustawione i nie było w nich miejsca na sentymenty. Uderzenie kafla szarpnęło nią nieco, posyłając drobne dreszcze bólu wzdłuż przedramion, ale od razu odrzuciła go dalej, nie dając sobie czasu na choćby najsubtelniejszy grymas na twarzy. Nie musiała nic mówić. Jej obecność powinna być wystarczająca. Nie należała do drużyny, a i tak była tutaj, czego nie można było powiedzieć o wielu osobach, które rzekomo do drużyny należało. To samo w sobie znaczyło wiele.
Obiło mu się o uszy parę plotek o tym, że Morgan została wyrzucona z drużyny, a nawet ze szkoły, za latanie nago po dookoła zamku, ale z zasady nie słuchał takich pierdół, dopóki nie były ze sprawdzonego źródła (czyli osoby, której owe rewelacje dotyczyły) i nie zrobiły na nim większego wrażenia; ot, pewnie jakaś wredna ślizgońska propaganda, albo komuś głupi hermetyczny żart wymknął się spod kontroli. Na treningu zjawił się chętnie, po pierwsze dlatego, że ćwiczeń nigdy za wiele, a po drugie, nie miał nic przeciwko temu, by usłyszeć, jak pani kapitan ustosunkuje się do krążących o niej pogłosek. Spóźnił się chwilę, bo musiał zostać dłużej w pracy i uporać się z papierologią przy reklamacji miotły; zjawił się przy palenisku akurat wtedy, gdy Morgan zaczynała swój monolog. Słuchał z niedowierzaniem i rosnącym ciśnieniem, jak dziewczyna przyznaje się do popełnienia tak totalnej głupoty, jak opowiada o tym jak surowo potraktował ją Hal i w ogóle jaki straszny kibel zrobił się z tego wszystkiego. Stał w milczeniu, słuchając wybuchu Jeremy’ego, a gdy rzucony przez Haze kafel poleciał w jego stronę, zrobił krok, by go złapać, i chyba z wrażenia aż potknął się o wystający kamień; zachwiał się lekko, ale odzyskał równowagę i na chwilę zatrzymał piłkę, zastanawiając się co dalej. Był zaskakująco spokojny, jak na takie druzgoczące wieści. No ale co on miał jej powiedzieć? Że jest pierdolnięta i prawdopodobnie zrujnowała mecz ze Ślizgonami? Myślał, że doskonale to wiedziała, wytykanie jej czegokolwiek byłoby teraz jak kopanie leżącego, a on nie lubił tego robić, chyba że ktoś go wkurwiał, to wtedy chętnie. Rzucanie się o to, czy Hal zachował się sprawiedliwie, też nie wydało mu się dobrą opcją, w końcu był nauczycielem, a one ryzykowały poważnym urazem, urządzając sobie taki dziki wyścig. Ani trochę nie był zachwycony tym, co usłyszał, ale najważniejsza była drużyna, a drużyna ma się wspierać. Dlatego jakoś opanował nadciągający gniew i zaczął mówić, co myśli, ciągle pamiętając o tym, że najważniejsza jest DRUŻYNA. - Nie wierzyłem, że to może być prawda, ale no… niech pierwszy rzuci kamieniem ten kto nigdy nic odjebał – błysnął mądrością, obracając piłkę w rękach i trochę ważąc słowa – Także nie jesteśmy tu po to, żeby cię linczować, a przynajmniej ja nie. Cromwell zachował się jak kutas, ale jedyne co możemy teraz zrobić, to zacisnąć zęby, wyszkolić Dunbara na najlepszego szukającego, jakiego się uda i pokazać Ślizgonom, że nawet w takich gównianych okolicznościach jesteśmy lepsi od nich – dodał, starając się brzmieć tak, jakby był pewny tego, co mówi, po czym rzucił piłkę do kolejnej osoby.
Harriette Wykeham
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : za duży, powyciągany wełniany sweter na grzbiecie, łańcuszek z obrączką na szyi
Pierwszy raz od dość dawna miała możliwość iść na trening quidditcha, to organizowano go bez mioteł. Aż chciało się spytać, po co ona się w to w ogóle jeszcze bawi, ale wtedy przypominała sobie, że odbijanie tłuczków było najlepiej działającą na nią formą odreagowania i nawet potrzebowała jej bardziej teraz, gdy była trochę przepracowana. Przyszła na spotkanie akurat, gdy Davies tłumaczyła co się stało. O tym i tak już wiedziała, więc nie sądziła, żeby coś straciła. Osobiście bardzo szanowała wszelkie plotki. Oczywiście trzeba jeszcze było umieć wyłapać w nich kompletne bzdury, ale w gruncie rzeczy dostarczały dużo wiedzy, a wiedza to władza. Dużo bardziej interesowały ją nowiny krążące po ministerialnych korytarzach, ale na te szkolne pogłoski też nie była głucha. Wywróciła mimowolnie oczami na kajania się Morgan. Może była to kwestia tego, że nigdy za bardzo nie obchodziła ją drużyna, ale nie czuła się ani trochę zawiedziona. Nie była pierwszym i ostatnim gryfonem, który coś odmerlinił, a nie mogła też wiedzieć, że dostanie za to akurat bana na mecz. Konsekwencje zaskakiwały wychowanków domu lwa częściej i bardziej niż zima mugolskich kierowców. Zdarzało się i tyle. Za kilka miesięcy nikt nawet nie będzie o tym pamiętał. Mało kto miał w tym tyle doświadczenia co Ettie. Złapała kafla i zadała chyba najistotniejsze pytanie: - Wygrałaś? Podrzuciła lekko piłkę i nonszalancko podała ją dalej kopnięciem.
Kostka: 2 Jak komuś się źle kulnie, to może zwalić na moje kopnięcie.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Nie wiedziała do końca, czego się spodziewała, a jednak ich reakcje były dla niej w dużej części zaskakujące. Przysłuchiwała się furii Dunbara, oburzeniu Boyda, obserwowała milczącą Haze. Odezwała się dopiero na pytanie Harriette. - Wygrałam. Ale Halowi to chyba nie zaimponowało. - odparła smętnie, zastanawiając się przy tym, jaką metodę rozwiązania problemu powinni wybrać. Jerry jako szukający już kiedyś się sprawdził, ale do samego meczu, pomimo największych chęci, mógł im zostać najwyżej jeden, maksymalnie dwa treningi. To mogło się okazać za mało na Ślizgonów. Plan Haze brzmiał ryzykownie. Do tego czasochłonnie albo drogo. Jednak chciała mieć go w zanadrzu, jakby wszystko inne zawiodło, a jej samej meczowa absencja nie dała spokoju pomimo nabrania wiary w sukces drużyny bez niej. Bez kłopotów chwyciła kafel i puściła go w dalszy obieg, nie wychodząc w tym momencie z żadną dodatkową inicjatywą. Chciała, by wszyscy mieli czas na udział w tej krótkiej grze, przepracowanie w głowie zasłyszanych nowinek i wzięcie udziału w tej swobodnej burzy mózgów.
// W pierwszym poście już jest dopisek, ale zamieszczę go też tutaj: małpy zarządziły, że ćwiczenie jest zbyt ubogie, aby zasługiwać na punkt po jednym wykonaniu go, więc każdemu z Was mogę rozliczyć trening dopiero, jak napiszecie w nim po 2 kostkowe posty (dodawanie teraz jakiegoś biegania, czy innego zabierania sobie piłki uznałem na bezsensowne). //
Lazar Grigoryev
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : Tatuaże, kolczyk w języku, przekłute uszy, silny rosyjski akcent
Nie zwrócił uwagi na zbliżające się kroki, dlatego w momencie kiedy usłyszał zabójczo znajomy głos mówiący coś o ręcznikach, obrócił gwałtownie głowę i spojrzał na niego przez ramię z wyraźnie zdziwioną miną, która szybko przerodziła się w łagodny uśmiech. Zmierzył go bezczelnie spojrzeniem, zastanawiając się dlaczego nie było go na poprzednim treningu, a na gest powitania odpowiedział kiwnięciem brodą. Spojrzał znacząco na miejsce obok siebie, ale Bruno najwyraźniej nie miał ochoty uskuteczniać słowiańskiego przykucu – on zaś nie był od tego, by go przekonywać. Bez słowa czekał aż pojawi się więcej osób i trening w końcu się zacznie. Kiedy Morgan zaczęła i opowiedziała im o właściwym powodzie ich spotkania, nie zareagował w żaden sposób. Był ostatnią osobą, która chciałaby (i w ogóle mogłaby) ją oceniać, zresztą nie był nawet do końca częścią drużyny i nie potrafił spojrzeć na to jak na poważniejszą sprawę. To był jego problem w Hogwarcie – jako wychowanek Souhvězdí nie pojmował rywalizacji międzydomowej i nawet w tym momencie, kiedy wsiąkł nieco w ten klimat, nie potrafił się w nią zaangażować; w quidditchu było podobnie, choć tu głównym powodem może być fakt, że jeszcze nie grał z nimi w żadnym meczu. W efekcie nie miał jej teraz za złe, a wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej zyskała w jego oczach, bo zachowała się w sposób godny kapitana. Przejął od niej piłkę i chciał rzucić ją do Bruna, ale rozkojarzył się na tyle, że poleciała mu w zupełnie inną stronę. Prychnął pod nosem, ni to rozbawiony, ni rozeźlony i energicznie podbiegł po kafla. Wyjmując go z trawy, znalazł pieniądze i z rozbawieniem podniósł monetę. — Hej, Morrgan — kiedy tylko zwróciła na niego uwagę, rzucił w nią pięciogaleonówką w ramach zemsty, którą obiecał sobie jeszcze jesienią. Potem uśmiechnął się. — Nie łam się, zagrasz w następnym.
Przez chwilę czuł się trochę niezręcznie, odrobinę nie na miejscu, bo przecież nie był częścią drużyny, nie był nawet rezerwowym graczem. Ale jednak... traktował Gryffindor jak swój drugi dom, a wszystkich Gryfonów jak swoją rodzinę, więc nie mógł nie pojawić się w tak przełomowym i trudnym momencie. Przywitał się z każdym, kto w międzyczasie dotarł na miejsce. Ucieszył go widok Dunbara, przyjaznych mordeczek nigdy za wiele. Moe rozwiała wszelkie plotki i wyjaśniła niedomówienia. W końcu mieli informacje z pierwszej ręki. Słuchał dziewczyny z pełną powagą, nie przerywał, nie komentował. Kiwał tylko delikatnie głową, w pewnym sensie dobrze ją rozumiejąc. Nie grał w Quidditcha, ale przecież wielokrotnie odwalał różne głupie akcje, przez które tracił punkty dla Domu lub zarabiał kolejne szlabany. Udzieliła mu się ponura atmosfera, ogarnęła go bezsilność, bo przecież nie zastąpi jej w kolejnym meczu. Szczęśliwie wkrótce przemówił Jerry, który zaoferował swoją kandydaturę. To powinno nieco rozchmurzyć Morgan. Podawanie kafla nie brzmiało jak coś trudnego, postanowił więc się przyłączyć. Stanął nieco luźniej, wyjął ręce z kieszeni i obserwował pozostałych uczestników i ich poczynania. Gdy Boyd wspomniał o rzucaniu kamieniem - uśmiechnął się pod nosem. Trafne słowa! Dziewczyna nie powinna sobie nic zarzucać, nikt nie był święty, a za kilka miesięcy będzie wspominać ten lot z Krukonkami z uśmiechem na ustach i łezką nostalgii. W końcu przyszła kolej na niego... A przynajmniej tak mu się zdawało, kiedy Lazar wykonał nieudane podanie. Zawahał się, czy biec po piłkę, jednak Rosjanin ponowił swój rzut. Podbiegł nieco w jego stronę, by złapać kafla. Obrócił go ko kilkukrotnie w rękach, jak gdyby oglądał jakiś wyjątkowo ciekawy okaz, jakby było to jajo smoka. Zastanawiał się, czy powinien się w ogóle odzywać (z wiadomych względów), ale chyba nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił czegoś od siebie. - Nie gram w Quidditcha - na serio? Nikt nie zauważył! - ale myślę, że nie ma co płakać nad rozlanym piwem kremowym, Morgan. - uśmiechnął się w jej kierunku - Popatrz na to z innej strony! Będziesz mogła obejrzeć mecz z trybun, może dostrzeżesz stamtąd coś, co umykało Ci w powietrzu? No i gwarantuję doborowe towarzystwo. - spojrzał na nią wymownie, z szelmowskim uśmieszkiem, a po chwili napotkał wzrok Haze i... wzruszył niewinnie ramionami. Czas, by podał piłkę dalej... Okazało się, że nie było to najłatwiejsze zadanie. Ledwo dał krok do przodu, a potknął się o coś. Jakiś kamień bądź wystający korzeń, who cares. Cudem uniknął upadku, ale kafel wysmyknął mu się z rąk i poturlał po trawie na niewielką odległość. Zaklął pod nosem, bo ewidentnie się zbłaźnił, ale jedyne co mógł zrobić, to podejść po nieszczęsną piłkę i wykonać kolejną próbę rzutu. Tym razem poszło lepiej.
Jej uwaga dzieliła się pomiędzy śmigającego kafla, twarz Moe (by wyłapywać nawet najdrobniejsze z jej reakcji) i słowa wypowiadających się Gryfonów. Nie żałowała, że tu przyszła, bo chyba nie była nawet świadoma jak bardzo czegoś takiego potrzebowała. Nigdy nie należała do żadnej drużyny, miała problem z pracą w grupach i nawet wśród współdomowników mało komu ufała. Słysząc jednak słowa otuchy i wsparcia, które obecni kierowali w stronę Davies, zaryczała w jej piersi gryfońska duma i chwilowe poczucie wspólnoty. Nawet na chłopaków spojrzała przychylniej, gotowa... może nie zainicjować, ale nie odrzucić w przyszłości szansy na bliższe znajomości. Kąciki jej ust zadrgały, słysząc pytanie Ettie, ale nie tak długo później mimowolnie ściągnęła nieco usta z niezadowolenia, że Truno znów chce jej się zakręcić wokół Moe. Odruchowo kierowana rozognioną terytorialnością wyciągnęła ręce, by przejąć kafla, jednak gdy tylko poczuła uderzenie i ciężar w dłoniach, zdążyła w ostatniej chwili skarcić się w myślach (Niczego sobie nie obiecywałyśmy. Nie należy do mnie. Nie uprzedmiotawiaj). Zacisnęła zęby, by powstrzymać się od komentarza i nieco zbyt mocno podała kafel dalej.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Zemsta ruskiego imprezowego automatu wywołała u niej niekontrolowane parsknięcie, po którym trudno było jej opanować mimikę i usunąć z twarzy głupkowaty uśmiech. Nie było już między nimi negatywnych relacji, a 'zwrot' pięciu galeonów właściwie powinien na dobre zamknąć sprawę. Szkoda tylko, że słowa Lazara trochę ją zabolały, ale nie było to aktualnie nic nowego. - Wymieniłam się już z Halem listami i odbyliśmy pomrukujący dialog w jego gabinecie, ale nie brał pod uwagę moich argumentów. Trochę jakby te jeszcze bardziej podbudowywały go w jego decyzji. - nie była przekonana co do jego metody, bo póki co była na nią przede wszystkim zła, choć starała się w pierwszej kolejności choć trochę to ukryć, a potem jeszcze samej sobie wyjaśnić, że to ona była w tej sytuacji główną winną. Czy podejście w stylu 'im bardziej zaboli, tym lepiej się wchłonie' było w przypadku Davies odpowiednią drogą? Dotychczas zadziałało na tyle, że Gryfonka z całych sił powstrzymywała się przed tym, żeby na złość jeszcze bardziej czegoś nie odstawić, bo wydawało jej się, że wraz z tym meczem traciła już w ramach szkolnych aktywności wszystko, na czym jej zależało. Przy przejmowaniu piłki od Haze na tyle zapatrzyła się w konflikt wymalowany na twarzy dziewczyny, że potknęła się na jakimś głazie znajdującym się wokół paleniska, ale dzielnie oddała piłkę dalej i z odpowiednim refleksem ponownie odnalazła równowagę, żeby nie rozbić sobie głowy podczas upadku. - Pokażcie żmijom ich nory. - pierwszy raz od dłuższego czasu zakibicowała 'swoim', w pewnym sensie godząc z się z tym, że była skazana na trybuny. Nawet, jeżeli miała zamiar wykorzystać czas oferowany przez ferie na znalezienie sposobu na udział w tym przeklętym meczu.
– Dlatego potrzebujecie dobrego prawnika – zażartowała na skargę Moe, zapominając o tym, że trzeba było trzymać kafla, żeby się wypowiadać. Jakby nie patrzeć naodwalała w tej szkole tak dużo, nie ponosząc zbyt dotkliwych konsekwencji, że aż żałowała, że nie może sobie tego wpisać w CV. Nie wylecieć ze szkoły po zdemolowaniu gabinetu nauczyciela było sporym sukcesem, chociaż wtedy to głównie Lysander występował w ich obronie. A to zresztą były dopiero początki jej kariery diabła i jego adwokata w jednym. Nie miała nic więcej do powiedzenia, więc kompletnie nie spodziewała się, że ktoś poda kafla w jej stronę. Trochę się z resztą nudziła i nie była za bardzo skupiona na tym, gdzie wędrował. Zawiesiła się na sekundę wspominając lata łobuzowania z Lysem, kiedy w twarz trafił ją kafel. Nic wielkiego – przynajmniej nie był to tłuczek. Zbyła sytuację śmiechem i podała piłkę dalej.
Kostka: 5 i 6
Lazar Grigoryev
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : Tatuaże, kolczyk w języku, przekłute uszy, silny rosyjski akcent
Nie był pewien czy oglądanie meczu z trybun było argumentem przemawiającym za nie graniem przeciwko Ślizgonom. Oczywiście nie miał pewności, że w tym temacie w ogóle istnieją jakiekolwiek dobre argumenty i możliwe, że lepiej było powiedzieć cokolwiek, byle podnieść Morgan na duchu. Zresztą sam nie był wcale lepszy, bo choć galeonowa zemsta na moment rozładowała sytuację, tak ewidentnie mógł potem ugryźć się w język. Z drugiej strony to nigdy nie wychodziło mu zbyt dobrze, zawsze musiał coś palnąć, nie przejmując się tym jaki może mieć to skutek. Uśmiechnął się pod nosem kiedy Bruno się zachwiał, ciesząc się, że nie jest dziś łamagą jako jedyny – nawet jeśli chłopak rzucił znacznie lepiej niż on sam. — Bruno może zagrać — stwierdził nagle, zerkając na chłopaka i podając mu piłkę — Masz dobrą posturę na ścigającego, czemu nie jesteś w drużynie? — zapytał, przekrzywiając przy tym nieco głowę. Nie miał pojęcia, że chłopak nie przepada za wysokością.
Jako tako starał się ogarnąć i przestać złościć na niesprawiedliwość nauczycieli. Ostatnio był na nich jakoś szczególnie cięty, choć to oczywiście prywatne niesnaski i nieumiejętność pogodzenia się z faktem, że i tak już stracił punkty dla Gryffindoru. Mimo wszystko utrata punktów wydawała się łagodniejsza aniżeli zakaz udziału w następnym meczu. Przechylił się, przez moment stojąc na jednej nodze i pochwycił kafla lecącego w kierunku Bruna. - To dobry pomysł, zróbmy z Bruna gracza. Jakoś ogarniemy mecz, najwyżej udowodnimy reszcie, że nawet i bez kapitana nie da się z nami wygrać. Więc Moe, uszy do góry. Wszyscy wiemy, że nie da się nauczycielom przetłumaczyć, że coś jest nieuczciwe, bo jak się uprą to nie ma zmiłuj. - oznajmił już mniej nerwowym tonem i rzucił kafla przed siebie, ale też włożył w to więcej sił i energii, aby dać ujście zgromadzonym emocjom. - A przynajmniej wygrałaś w tych wyścigach? - zapytał unosząc brew, bo skoro już robiła coś nielegalnego (żałował, że tego nie widział, chętnie by nawet wziął udział, ale ostatnio był w nieciekawej kondycji humorystycznej), to chociaż niech zdradzi jak jej poszło. Wydawało mu się, że ktoś już o to nawet pytał, ale będąc tak roztrzepanym i trochę zdenerwowanym zaistniałą sytuacją jakoś mu to umknęło.
Bruno O. Tarly
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183,5
C. szczególne : mocno zarysowane kości policzkowe, baran na głowie, typowo brytyjski akcent
Rozmasowywał swoje nadgarstki, choć tak naprawdę nie miał ku temu powodów. Chciał zwyczajnie zająć czymś ręce, gdy akurat nie dzierżył kafla. Rozglądał się za latającą piłką i słuchał wymiany zdań. I nie wiedział, co ma dodać do tego wszystkiego. Nic mądrego nie przychodziło mu do tej kudłatej łepetyny. Wyłączył się nawet na chwilę, skupiając się na odgłosach wiatru, na szumie pobliskich drzew. Odpłynął gdzieś myślami i jakimś cudem w międzyczasie nie dostał kaflem w mordę. Z tego wątpliwego stanu wyrwały go słowa Lazara. Bruno może zagrać. Że... co?! Wybałuszył oczy na chłopaka i już otworzył usta, by stanowczo zaprotestować, ale... nic nie powiedział. Zawahał się, nie wiedząc, jak z tego wybrnąć. Przyznać się przed wszystkimi do swojej słabości? Tak się... obnażyć? I to jeszcze przed Rosjaninem? Wyjdzie na jeszcze większą ciapę, niż jest w rzeczywistości. Zobaczył lecącą w jego stronę piłkę i już chciał ją złapać, już wyciągnął ku niej ręce, kiedy to Jeremy go uprzedził, chwytając ją zgrabnie. I niestety podchwycił pomysł Lazara. Szlag by to... Podbiegł do kafla wyrzuconego z impetem przez kumpla i ledwo go złapał, choć tym razem poszło mu znacznie lepiej. Gdy już miał w dłoni swoją zdobycz, wolną ręką odgarnął niesforny kosmyk włosów, który wpadł mu na oczy. Westchnął i zebrał się w sobie, by odkręcić całą farsę. - Myślę, że jednak Jerry będzie lepszym szukającym. - powiedział, siląc się na normalny ton - Kiepsko latam na miotle i... nie przepadam za wysokościami. - dodał, spoglądając na Grigoryeva i lekko wzruszając ramionami. Patrzył na niego trochę z... żalem? Wstyd mu było za siebie i swoją ułomność, w pewnym sensie przepraszał za to chłopaka. - Wybaczcie. - dodał ciszej i odrzucił kafla przed siebie. Piłka poleciała ładnym łukiem w stronę Boyda. Choć tyle potrafił.
Uważnie śledziła poczynania kolejnych graczy, łapiąc się na tym, że momentami bardziej wpatrywała się w latającego kafla, niż słuchała padających w dyskusji słów. Niewiele jednak jej umknęło, bo rozgrywka, którą im zaproponowała nie należała do szczególnie zajmujących, czy pełnych emocji. - Jerry... - jego zaaferowanie i brak kontaktu z rzeczywistością podczas wybuchów gniewu był równie przerażający, co rozczulający. Nie miała jednak zamiaru mu odpowiadać, bo jakoś jej nie pasowało chwalenie się tamtym zwycięstwem po raz kolejny nie tylko w tym gronie, ale i kiedykolwiek później. Propozycja uczynienia Tarly'ego zawodnikiem nie leżała jej o tyle, że nie miała jeszcze nigdy okazji ujrzeć go na miotle. Podobnie było również w przypadku Aconite. Teraz już wiedziała, dlaczego. Przynajmniej w tym jednym przypadku. Bo Haze chyba najzwyczajniej miała te ich latające zabawy w poważaniu i ani myślała o rozwoju w tym kierunku. - Tym bardziej dzięki, że się pojawiłeś, Bruno. I wygląda na to, że nie Ty jeden będziesz nielotem podczas następnego meczu. Będziemy najgłośniejszą trybuną w historii tej szkoły. - chciała nieco podnieść go na duchu, widząc zmieszaną reakcję i chmurzący się wyraz twarzy, a choć sama nie była zdolna przełknąć tego, co się stało, potrzebowała jakiejś barwnej i pozytywnej wersji nadchodzących wydarzeń, by nie pożegnać się ze wszystkimi w tak ciężkiej atmosferze. - Boyd, jesteś tu? Bo kończymy. - zagadnęła do nieco nieobecnego Callahana, który przecież ostatnimi czasy stał się pewnym punktem drużyny i niezawodną w swym zadaniu pałą. Rzuciła w jego stronę kaflem, licząc, że ten ostatni raz wymienią się podaniami jeszcze przed nadchodzącymi feriami, a potem pożegnała się z zebranymi, zwinęła piłkę i inne przybory pod pachę i ruszyła w stronę zamku, wcześniej prosząc Larch, by ta towarzyszyła jej w krótkim spacerze w stronę miotłowych schowków.
@Boyd Callahan - przez zmiany wspomniane w pierwszym i drugim moim poście tego etapu do otrzymania 1 punktu kuferkowego konieczne jest napisanie dwóch postów w tym etapie, więc czekam na niego, aby i Tobie rozliczyć trening. Masz czas do końca miesiąca, ale oznacz mnie, jeśli i kiedy zdecydujesz się wrzucić ostatni post.
Powiedział, co wiedział, i rzuciwszy kaflem, już więcej nie brał udziału w dyskusji, skupiając się bardziej na piłce, w końcu trening to trening. Słuchał jednak tego, co mówili inni i stwierdził, że to bardzo fajnie, że jedyny bulwers ze strony zgromadzonych był skierowany jedynie w stronę Hala i jego zbyt ostrej reakcj, a nie Morgan; pytanie o wygraną, które padło z ust Hariette, wywołało u niego mimowolny uśmiech, bo to był prawdziwy gryfoński duch. Tylko zwycięstwo się liczy, i nad tym trochę się zamyślił, snując w głowie wizje nadchodzącego starcia ze Ślizgonami i wyobrażając sobie różne scenariusze. Ten z Jeremym jako szukającym nie był wcale taki tragiczny - jeśli przyłożą się do treningów, to może się udać. - Jestem, jestem, myślami byłem już na meczu - pospieszył z odpowiedzią, gdy Morgan zwróciła uwagę na jego nieobecną obecność, a kafel poszybował w jego stronę. Wyrwany z zamyślenia i zajęty odpowiadaniem jej, za późno się ogarnął i zamiast złapać piłkę lecącą mu prosto w twarz, musiał się uchylić by nie oberwać. Na szczęście udało mu się uniknąć ciosu; kafel wylądował na ziemi kawałek dalej, a gdy ruszył w jego stronę, Davies zarządziła koniec spotkania, więc podał jej podniesiony sprzęt i razem z innymi ruszył w stronę zamku.
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
To był akurat jeden z wolnych dni, które postanowił jakoś tam wykorzystać, żeby nie siedzieć i nie gapić się w jebane ściany. Już raz próbował z Melusine sztuki wróżenia z ziół, ale doszedł do wniosku, że do tego jednak potrzebuje spokoju, jakiegoś oddechu, chwili na przemyślenia, czy kurwa czegoś podobnego, bo jednak nie miał jeszcze na tyle talentu, zdolności i tego całego gówna, żeby tak po prostu, przy kimś, z miejsca móc odpowiadać na wszystkie jego pytania. Przy czym, co ważne, nigdy tak naprawdę nie używał ziół do tego, by czytać cokolwiek z dymu, jaki się z nim unosił. Trzeba było zatem próbować, hej przygodo i inne pierdolenie, które akurat w tym wypadku, miało dla niego jak najwięcej sensu. Były bowiem takie dziedziny życia i nauki, jakich nawet on wolał nie zaniedbywać, a skoro już dostał jakiś dar, to trzeba było go wykorzystać, prawda? Bo Inaczej to wszystko było gówno warte. Poza tym nie oszukujmy się, Max chciał umieć zerknąć również w przeszłość, chciał się przekonać, czy istnieje sposób na to, by ją odczytać, a żeby to jakoś zrobić, coś z tego wyciągnąć, to trzeba było pracować i pracować. Inni nie musieli od razu wiedzieć, co robi, na chuj to robi i co mu z tego całego gówna wychodzi, nic zatem dziwnego, że nikomu nie wspominał dokąd idzie i na co mu ta malwa w torbie. Jebcie się, to nie ma znaczenia. Zatrzymał się w końcu na łące, gdzie było umieszczone palenisko, a kiedy przekonał się, że jest sam, skierował się prosto do niego. Starannie rozłożył tam nieliczne gałązki, które musiały mu służyć za nikłą podpałkę - na razie nie miał pomysłu, jak właściwie spalić zioła, by te odpowiedziały mu w należyty sposób, a zapierdalanie po Zakazanym Lesie, żeby pogadać z centaurami, było raczej poronionym pomysłem, więc musiał radzić sobie jakoś sam. Malwa zajęła się dość szybko, a on kucnął przy palenisku, starając się złapać głębsze oddechy, ale dym był wyjątkowo gryzący i niemożliwie go wkurwiał, choć wiedział, że musi się na nim jakoś skupić. Kolejny jebany sekret koniowatych, jak sobie z tym właściwie radzili. Oczy zaszły mu łzami, bo okazało się, że badyle były wyjątkowo niewdzięcznym materiałem do ćwiczeń, ale mimo wszystko nadal próbował dostrzec coś w dymie, chociaż było to równie prawdopodobne, jak dostrzeżenie gwiazd gołym okiem w środku dnia. Ni chuja. Przez chwilę wydawało mu się, że coś się tam formuje, jakiś mocno niewyraźny kształt, ale jego zabawny mózg uznał, że bardzo śmiesznie będzie powiedzieć mu, że to pieprzony ponurak i właściwie wszystko z miejsca prysnęło. Malwa dopaliła się, a on był pewien, że jedyne co na tym zyskał, to owędzenie sobie ryja i gryzący dym w gardle, przez co zaczął kaszleć, jak pojebany. Nie widział tam niczego, co mogłoby mu pomóc albo dać jakieś odpowiedzi, co w ogóle by się z czymś kojarzyło. Wniosek był zatem jeden - ćwiczyć. Dowiedzieć się więcej i próbować, niezależnie od tego, jak chujowo będzie mu szło. Być może musiał inaczej podpalać rośliny, jeśli chciał, żeby przyniosły mu wizje. Może musiał je spalać, a dopiero potem szukać odpowiedzi. Upalić się? W sumie czemu, kurwa, nie. Chociaż podejrzewał, że wtedy to dopiero będzie miał popierdolone wizje. Nadal nęciło go, żeby wybrać się do centaurów, ale był pewien, że prędzej dostanie wpierdol, niż jakiekolwiek odpowiedzi, należało więc trzymać dupę w ryzach, bo szlaban to jedno, ale solidny objazd przez jakieś koniowate potwory, to już coś zupełnie innego. Kurewsko niemiłego.
Dzisiaj czuł przemożną potrzebę przespacerowania się, jak to zwykle bywa przy ładnej pogodzie. Teraz była idealna pora roku według niego - odpowiednia temperatura, nie trzeba było zrzucać skóry z powodu upału i wszędzie szukać cienia. Na słońcu powinno być przyjemnie, a w cieniu jeszcze przyjemniej. Najgorzej było wtedy, kiedy nawet schowanie się w cieniu niewiele pomagało... Dlatego tak bardzo doceniał naturę, a przede wszystkim drzewa, które potrafiły ochłodzić temperaturę powietrza nawet o 30 stopni. Pierwotnie miał iść na wycieczkę do lasu, ale kroki zaniosły go w jakieś nowe miejsce, do którego w zasadzie zawsze chciał się udać, tylko było mu jakoś nie po drodze. Szedł powoli ścieżką, chłonąc temperaturę i co chwila wkładając rękę do plecaka, w której pojawiały się herbatniki. Chęć spaceru "zmusiła" go do pominięcia śniadania i musiał czymś zapchać burczący agonalnie żołądek. Dobrze, że zawsze nosił przy sobie jakiś gęsty sok, dzięki któremu skutecznie można było pozbyć się dźwięków dogorywającego wieloryba. Omiótł wzrokiem otoczenie, do którego dotarł stwierdzając, że to świetne miejsce na jakieś ognisko i dobrze byłoby je kiedyś wykorzystać. Najbardziej podobały mu się te zaczarowane motylki, które fruwały w pobliżu zgaszonego paleniska. Usiadł na pobliskim pniaku i poprawił okulary na nosie, które miały denerwującą tendencję do zsuwania się. Przyzwyczaił się jednak już do nich i nie miał zamiaru zmieniać tego stanu rzeczy. Z plecaka wyjął jakąś mugolską książkę dokumentalną i zatopił się w lekturze, rozsiadając się wygodniej na prowizorycznym siedzisku.
Dzisiaj miał zamiar odpocząć. Ale nie tak jak zawsze przy książce i żelkach zatapiając się w świecie do którego nikt nie miał dostępu. Dzisiaj miał zamiar odpocząć w inny sposób. Wybierając palenisko jako miejsce do odnalezienia cudownej aury nie sądził, że znajdzie swoje ciało tak szybko poza zamkiem. Myślał wręcz, iż łóżko przyciągnie go mocno do siebie i puści dopiero wtedy kiedy ono będzie tak chciało. Dlatego zdziwiony szedł w kierunku spokojnego miejsca trzymając jak zwykle w dłoni paczkę miśków, którym z chęcią urywał głowę. Tylko one sprawiały, że nie zwariował po tygodniu biegania na lekcje i odrabiania totalnie nudnych esejów (oprócz tych z eliksirów, oczywiście). Ostatnie sześć dni były najgorszymi w całym roku szkolnym. Brak weny i chęci prześladowały Marcusa do dzisiaj i może dlatego właśnie zamiast jeziora wybrał urocze palenisko. Nawet ukradł z kuchni kilka kiełbasek w razie jakby żołądek domagał się napełnienia. Zadowolony i uśmiechnięty był praktycznie już tuż-tuż, ale.. No zawsze musi być jakieś ale.. Przecież dzień u Clintona bez jakiegoś "ale" to dzień stracony. Ale tam już ktoś siedział. Zburzył Marcusowi cały plan dnia począwszy od odpoczywania bez książki, a na kiełbaskach kończywszy. Widać było, że gość jest nieco starszy niż Krukon, a więc lepiej nie zaczepiać i nie wchodzić w podrygi. Ale dlaczego wybrał akurat to miejsce? No dobra, raz się żyje. Podszedł bliżej zatapiając dłoń w paczce żelek i spoglądając na nowego towarzysza. - Hej Ci! - Kiwnął grzecznie głową ukrywając nawet na chwilę lekkie niezadowolenie. - Co Ty ty.. Znaczy.. Ładna pogoda, nieprawdaż? - Zagadnął próbując w jakikolwiek sposób pokazać chłopakowi co to jest ta owa pogoda.
Zatopiony w lekturze, z początku nie usłyszał zbliżających się kroków. Po prawdzie to nie spodziewał się, że ktokolwiek się tutaj wypuści, ale w sumie nie było się co dziwić, pogoda przecież zachęcała do spacerów. Choć może nie u wszystkich to się sprawdzało, ale u niego w większości przypadków. Wolał zimę, ale ciepła pogoda i słońce sprawiały, że miał ochotę wyjść i chodzić bez celu. Najlepiej, żeby to był jakiś las, gdzie mógł uraczyć jakiegoś cienia, bo bezpośrednio na słońcu nie lubił przebywać. Niekorzystnie działało to na jego skórę i zamiast opalać się normalnie jak człowiek, to później wyglądał jak dorodny burak i to przez kilka dni, zanim to w ogóle zaczynało się zamieniać w jakąkolwiek opaleniznę. Przez te wszystkie rozmyślania stracił jedną kartkę z książki i dość często się to zdarzało - czytał, ale nie rejestrował słów i to było takie bezsensowne omiatanie wzrokiem słów na kartce, podczas gdy myśli były ulokowane zupełnie gdzie indziej. Nie było sensu jednak rozpoczynać tej kartki od nowa, bo ów osobnik chyba jednak miał zamiar odwiedzić to samo palenisko, przy którym on siedział. Słowa przywitania tylko to potwierdziły. - Cześć. Ładna, fakt - odpowiedział krótko. Chyba pierwszy raz widział tego chłopaka, ale co tu się dziwić, w szkole było tyle osób, że prawdopodobnie nawet nie uda mu się wszystkich zobaczyć przez cały pobyt w jej murach. Nie wiedział jak pociągnąć rozmowę, ale skoro już chłopak zaczął o pogodzie, to warto może kontynuować temat. Bo o czym tu rozmawiać? Kwestia pogody zawsze jest dobrym pretekstem do rozmowy i, co lepsze, niewyczerpalnym. Gestem pokazał mu, żeby usiadł, no bo przecież głupio, żeby tak stał. - A wolisz ciepło czy zimno? Ja osobiście zimę i trzaskający mróz. Zaczął wyobrażać sobie, jak super byłoby mieszkać gdzieś, gdzie jest wieczna zima. Co prawda, pewnie trudno byłoby mu się do tego przyzwyczaić (o ile w ogóle kiedykolwiek), ale niewykluczone było to, że po pewnym czasie jednak by zatęsknił za tymi zmiennymi porami roku. Chyba trzeba się urodzić w takim "zimnym" miejscu, żeby móc tam mieszkać całe życie.
Przez chwilę się wahał czy ma usiąść czy jednak stać, bo być może nowy towarzysz wcale nie życzy sobie gości. Ale skoro już zagadał i wcale nie zachował jak wróg to znaczy, że jako tako dał Clintonowi przyzwolenie. Nawet jeśli był starszy i mógł pomiatać młodszych kolegą. Więc Marcus nie czekał tylko wyciągnął kocyk i położył go na trawce żeby rozkoszować się czystym powietrzem. Kiedyś gdy rozmawiali o innym wcieleniu to chłopak chciał być właśnie powietrzem. Niby nikt Cię nie zauważa, ale jak już zabraknie Cię dookoła to wszyscy inni odchodzą. Czyli w sumie miało się wtedy wielką moc, ale i odpowiedzialność. Fajna perspektywa. Przez chwilę ponownie miał wątpliwości, ale już nie związane z leczeniem obok starszego kolegi. W kieszeni miał paczkę żelków, którymi raczej dzielić się nie chciał. Ale jeśli ją wyciągnie to przecież on zobaczy i ślinka może mu cieknąc. A może to idealny moment żeby poznać nowego kolegę do rozmów o niczym i wszystkim. Tak, więc porzucił wątpliwości i wyciągnął słodkości podając z dystansem do nieznajomego. Znaczy teraz już znajomego, ale nadal nie znał jego imienia. - Marcus jestem. - Przedstawił się z tym swoim ulubionym uśmieszkiem na twarzy. Może ten dzień wcale nie będzie taki zły? - Wolę zimno, ale czasami i słońce jest potrzebne. - Powiedział szczerze spoglądając w chmury. Tak. Śnieg to było to co Marcus lubił najbardziej. Rzucanie śnieżkami, lepienie bałwana, cała sceneria. Cudowny widok. Nawet przez chwilę w głowie chłopaka pojawił się pomysł żeby zaprosić go na jakąś zimowa wojnę w szybkości biegania po śniegu, ale uznał że starszy kolega uzna go za debila. Więc po prostu zamilkł na kilka sekund ponownie patrząc w niebo. - Często tu przychodzisz? - On tak. Lubił to miejsce i jak dotąd mało ludzi tutaj przesiadywało. Był pewien, że nie znalazł tego zakątka jako pierwszy, ale i tak po części uważał to za swój kąt do szkolnej wegetacji między zajęciami.
- Severinus. Zdrabniaj jak tylko chcesz - odpowiedział, zastanawiając się, czy powinien podać Marcusowi rękę. Uznał, że skoro tamten nie wyciągnął, to on też nie będzie się wychylał. Wszak nie jest to jakieś konieczne przy poznawaniu nowej osoby... Odłożył książkę na bok, bo nie na miejscu było czytać, jeśli ktoś siedzi obok. Niemniej jednak historia niesamowicie go ciekawiła, ale zawsze mógł to sobie tłumaczyć na ten sposób, że będzie miał na co czekać później. Wróci do niej wieczorem, jak już będzie miał święty spokój i zaszyje się na swoim łóżku w dormitorium. W głębi duszy ucieszył się, że chłopak podziela jego zdanie. - Ciężko się nie zgodzić. Teraz to słońca będziemy mieli co niemiara. To była prawda. Zbliżały się te cieplejsze pory roku i dni bez słońca zdarzały się dość rzadko. Takie dni Sev też lubił, bo to znaczyło, że będą burze (choć nie zawsze). Ale jak dla niego nie było nic milszego, niż siedzenie na zadaszonym tarasie, kiedy wokół szaleje burza. - Po prawdzie to jestem tu pierwszy raz - powiedział, trącając czubkiem trampka jakąś kupkę chrustu. Widocznie ktoś ją nazbierał, żeby później rozpalić ognisko. Może przyda im się dzisiaj? Może, jeśli będzie im się dobrze rozmawiać i pogoda będzie sprzyjać, rozpalą sobie ogień? W zasadzie dawno tego nie zrobił, dodatkowy minus był taki, że chyba nie miał przy sobie nic takiego, co by się nadawało do upieczenia... W razie co będzie musiał improwizować. - A ty? Często? Przez chwilę miał wrażenie, że to jakaś ulubiona miejscówka Marcusa, którą akurat dzisiaj chciał odwiedzić, a Sev mu w tym przeszkodził swoją obecnością.