Dżungla, chociaż dzika i zarośnięta, to jest poznaczona licznymi ścieżkami. Widać, że ktoś tędy chodził i natura, chociaż na jakiś czas, postanowiła dostosować się do woli człowieka. W niektórych miejscach już pojawiają się gałązki, albo leżą prawie niewidoczne kamienie, więc idąc nią łatwo się przewrócić czy natrafić na mocno zarośniętą część. Ścieżka potrafi być zdradziecka i zaprowadzić spacerującego w samym środek dżungli i nie pokazywać drogi powrotu, nie jest więc rozsądnie iść nią, licząc, że doprowadzi do konkretnego celu.
Och, ten klimat dziczy Shenae nie do końca się podobał. Szła za swoim chłopakiem. Ten bardzo zwinnie poruszał się pomiędzy gałęziami, a chociaż D’Angelo potrafiła zatrzymać rozpędzoną miotę z odległości kilku metrów i nie spaść przy tym, pokonywały ja liany i roślinność, która właziła dosłownie wszędzie. Miała chociaż to szczęście, że Enzo przedzierał drogę przed nią, chociaż raz czy dwa trzasnął ją gałęzią w twarz, za co miała ochotę mu walnąć. Wybaczała tylko dlatego, że dziesięć innych razy uchylił przed nią liany, pozwalając jej przejść. Właśnie podskakiwała w miejscu, kolejny raz nadziewając się na jakąś smyrającą ją po ramionach roślinność, kiedy Enzo zatrzymał się w miejscu, oznajmiając jakieś znalezisko. Wyplątała się z roślin, sapiąc wściekła i poprawiając potargane włosy zaczesała je do tyłu, już w chwilę później postanawiając je związać. Zanim jej się to udało, obserwowała, jak jej chłopak wywinął bardzo niezgrabnego orła, uderzając tyłkiem o ziemię. Wylądował w błocie. Instynktownie zrobiła krok w jego kierunku, ale teraz stała w miejscu, gapiąc się na niego z góry trochę z politowaniem, ale gdzieś w tej mimice przebijało się jej rozbawienie. Widocznie chciała tylko sprawiać wrażenie groźnej. W rzeczywistości przyglądała się, jak jego koszulka i spodnie zachodzą wodą z błota i przesiąkają nią w takim stopniu, że przez materiał przebijają się mięśnie Halvorsena, jakie miała wrażenie, że miał bardziej rozbudowane, niż kiedy go poznała. Mimo faktu, że nie oponowała co do takiego ufajdania. Widok ten bowiem wydawał jej się dość pociągający, żeby go psuć. Wbrew wszelkim pokusom, podeszła do niego, kierowana logiką i wystawiła w jego kierunku dłoń. — Wstawaj, brudasie — oznajmiła, chwilę tylko rozglądając się wokół — Zdaje mi się, ze wprowadziłeś nas w totalne zadupie. Zgubiłeś nas. Masz dużo do naprawienia. Byłaby tym zmartwiona, ale ufała instynktowi Enzo. Jednak to, co zdarzyło się w moment później sprawiło, że los nieco nadszarpnął to jej zaufanie. — NAJDROŻSZA ROWENO I WSZYSCY ZAŁOŻYCIELE! — wykrzyknęła, bo coś włochatego dotknęło jej dłoni i zdecydowanie nie były to palce Halvorsena. — Dlaczego pająk siedzi Ci na ręce?! Cofnęła się gwałtownie, ale tylko po to żeby wyciągnąć różdżkę i wycelować nią w zwierze. — Zabierz to! To na pewno gryzie!
Holly była ostatnio bardzo szczęśliwa. Przed wyjazdem do Kolumbii spotkała swojego Xaviera. Jakież to było szczęście wiedzieć, że jest tutaj, w Londynie. Cieszyła się na wyjazd do dżungli i jednocześnie nie mogła doczekać się powrotu. Od razu inaczej patrzyła na wszystkie znajomości. Nie unikała ich. Wystarczył mały bodziec, żeby zapomniała o wszystkich swoich problemach. Nikt nie spodziewał się, ze Holly będzie uczestniczyć w wycieczkę, bo do samego końca zmagała się jeszcze z wahaniami nastrojów. Dlatego nikt jej tu nie szukał. Szła na końcu szeregu, bo wszystko skupiało jej uwage takim stopniu, ze zwolniła znacząco kroku. Wlekła się za innymi, a jej głowa nie wiedziała, gdzie się obrócić. Zabrakło jej umiejętności obracania się we wszystkich kierunkach, o 360 stopni. Skakala, wpatrywała się, głównie w górę, szukając tam tych wszystkich zwierząt, o jakich prawily książki. Małp, jaguarów, goryli, węży. Wiewiórek? Czy w dżungli biegały wiewiórki? Uznała, ze Deven lepiej będzie wiedział. Rozglądała się dlatego teraz za nim, a kiedy w końcu znalazła jego charakterystycznie długie, aksamitne pasma włosów, które zawsze chciała dotykać i zawsze się przed tym powstrzymywała, wypędziła do przodu. Jakież było jej zdziwienie, kiedy wpadła prosto na drzewo. Wylądowała pod nim, przez chwilę jeszcze zmagając się z dzwoneczkami w głowie, ale oparła się rękoma przed sobą, siadając sobie na stopach i rozmasowała rosnącego na czole guza. — Ouć… — mruknęła wcale niezrażona do tej dżungli. Miała w sobie tak wiele tajemnic, które chciała odkryć. Jedną z nich było, gdzie podział się Deven Quayle? Szukała go, próbując złapać dla niego i dla siebie obiad, ale cały czas się za nim rozglądając, zgubiła właśnie dopiero co upolowaną rybę. Ta, szczęśliwa z wolności wpadla z powrotem do źródełka, a Holly po godzinie poszukiwania zguby, w końcu uznała, że powoli już się ściemnia i wszystkie ryby na pewno już poszły spać. Deven 100%, że szedł. Widziała go przed chwilą. — Dobrej nocy, Deven — szepnęła pod nosem i dopiero kiedy powiedziała to głośno, powtórzyła, uparcie: — Deven! Zniknął jej na jakimś hamaku, więc ruszyła w jego kierunku. Powitała go wczłapując się do niego i przytulając się do niego bardzo otwarcie uradowana. Jej śmiech odbijał się od drzew, najpewniej wielu osobom nie dając zasnąć, kiedy wpatrywała się rozradowanymi oczętami w twarz Quayle, szybko siadając mu na nogach, a dłonie opierając na jego piersi. — Chodźmy się przejść. Była bardzo nieuchwytna, rozpierała ją energia. Szybko zsunęła dłonie z klatki piersiowej chłopaka, przerzucając nogi nad jego udami i zsunęła się z hamaka, ciągnąc Devena za sobą w głąb dżungli. Trudno powiedzieć, jak pociągnęła za sobą tak dużego młodego mężczyznę, ale widocznie miała do tego jakieś ukryte talenty, bo pięć minut później przedzierali się przez ściezkę w dżungli, a Hollywood, dostrzegając jakieś zwierciadełko na ziemi, wykrzyknęła. — Deven, znalazłeś coś! Bo była pewna, że to jego zasługa, chociaż zaspany jeszcze pewnie chłopak po prostu wlókł się za nią. W całej swojej poczciwości, znalezisko wzięła w ręce i wręczyła je Quayle z uśmiechem. — Jak myślisz, co to jest?
Wędrówka: 6, nieparzysta Żywność: 3 Nocleg: D
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Nigdy by się do tego nie przyznała, ale teraz, kiedy Kaden był chory i słaby, czuła się bezpieczniej, a może tylko mniej niepewnie. To ona kontrolowała sytuację i nie przypuszczała, by mógł ją teraz w jakiś sposób zaskoczyć. Jej nieufność powoli się ulatniała, zastąpiona poczuciem odpowiedzialności i troską o Kadena, który słaniał się na nogach. Wydawał się taki bezradny, że Isolde przestała dostrzegać w nim potencjalne zagrożenie - zagrożenie dla jej uczuć, które jak wiadomo są nieposłuszne i potrafią wykręcać głupie numery. Choroba uśpiła jej czujność i sprawiła, że nie reagowała na jego bliskość tak nerwowo. W końcu choroba to bardzo dobra wymówka i uzasadnienie dla dotyku, prawda? Uśmiechnęła się do niego z rozbawieniem, z zadowoleniem odnotowując, że Kadenowi udało się zdobyć wystarczającą ilość wody, by starczyło dla obojga. Nie przejmowała się specjalnie raną, która trochę piekła, ale w gruncie rzeczy tylko wyglądała tak paskudnie. Nie przyszło jej do głowy, że jej samodzielność może zranić ego Kadena - po pierwsze jako auror i czarownica w ogóle przywykła do radzenia sobie z drobnymi urazami bez niczyjej pomocy, a po drugie... cóż, fakt, że był charłakiem zmieniał to i owo i zwyczajnie nie oczekiwała od niego, że rzuci się z różdżką i jednym krótkim zaklęciem zaleczy ranę. Nie przyszło jej do głowy, że istnieją też niemagiczne opatrunki i sposoby dezynfekcji, dlatego nie dała Kadenowi szansy, aby się wykazał. - Mam nadzieję, że nie rzucił się na szyję ani z całusami? - zażartowała, krzywiąc się tylko odrobinę, gdy poczuła nieprzyjemne mrowienie towarzyszące zasklepianiu się rany. - Widzę, że mamy co pić i jeść - dodała z wyraźną aprobatą w głosie, patrząc na pełne naczynko i przenosząc wzrok na złowione przez siebie ryby. Przesuwanie palcami po jego skórze sprawiało jej dziwną przyjemność, a rozgorączkowane spojrzenie przyprawiło o miły dreszcz, do którego jednak wcale nie chciała się przyznawać. - Ja... - zająknęła się, nie bardzo wiedząc, jak zareagować na taki komplement, poza oblaniem się rumieńcem, co oczywiście natychmiast zrobiła. Nie cofnęła dłoni, pozwalając mu na złożenie na jej wierzchu pocałunku. Uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi, topniejąc pod wpływem tych wszystkich przejawów atencji i ciepłych uczuć, znacznie bardziej niż pod wpływem nieznośnego upału. Tracąc kontakt z jego rozgrzaną, spoconą skórą poczuła coś na kształt rozczarowania, które jednak szybko wyparowało na widok tak cudownie wyeksponowanego i wybitnie męskiego torsu Kadena, silnych ramion i szerokich barków. Starała się nie pożerać go wzrokiem, ale nie było to łatwe, biorąc pod uwagę ten przeklęty upał, który pobudzał zmysły i fakt, że Kaden był nieprzyzwoicie pociągającym mężczyzną. Odetchnęła głęboko i mając wrażenie, że krzywdzi sama siebie przez głupi, wrodzony altruizm, wymamrotała: - N-nie powinieneś zdejmować koszuli. Wiesz... em... moskity przenoszą różne choroby. W sumie chyba jeden już cię dopadł... i... lepiej się ubierz z powrotem - powiedziała bez zwykłej stanowczości. Jakaś jej część miała nadzieję, że Kaden nie posłucha i pozwoli jej bezkarnie... Stop, Isolde. To niegodne, to niskie, to rozpaczliwie głupie. - Poza tym może cię ugryźć jakiś pająk albo wąż, który nie powie ci "cześć", tylko "spadaj" - dodała już pewniejszym głosem. - Och, Merlinie... chyba tak, ale... - Isolde momentalnie wyparował z głowy cały erotyzm, podniosła się do pionu i zaczęła rozglądać za swoimi podopiecznymi, którzy chyba niewiele sobie robili z niebezpieczeństw czyhających w dżungli. Kręcąc głową na wszystkie strony, zrobiła jeden nieuważny krok i potknęła się. I pewnie znowu by upadła, gdyby nie Kaden, który stanął jej na drodze. Oparła się dłońmi o jego szeroką pierś i zdołała utrzymać równowagę, ale tylko ciała, bo o psychicznej... szkoda gadać. - Och - wymamrotała, przełykając nerwowo ślinę i czując pod lepiącą się do ciała, przepoconą koszulką twarde mięśnie Kadena. Odsunęła się od niego powoli, pokrywając zakłopotanie lekkim uśmiechem, po czym bez słowa pociągnęła go w ślad za przewodnikiem. Gdy dotarli na miejsce, Isolde westchnęła z ulgą, czując, że jej obolałe nogi nie zniosłyby już więcej. Razem z Kadenem przygotowali miejsca do spania. Isolde starała się używać różdżki na tyle dyskretnie, by go nie urazić ani nie dać mu odczuć, że jest bezużyteczny, ale było to trudne, biorąc pod uwagę fakt, że był bardzo słaby i nie miał magicznych zdolności. Po rozpaleniu ogniska wzięła się za przyrządzanie ryb... a raczej chciała, bo patroszenie po prostu ją przerosło. - Kaden... mógłbyś je wypatroszyć? Ja chyba nie dam rady - przyznała, patrząc na niego błagalnie. Pomijając fakt, że naprawdę się brzydziła, chciała dać Kadenowi szansę, żeby się wykazał. W tym czasie słuchała przewodnika, który opowiadał o życiu zwierząt w dżungli. Było to naprawdę fascynująca, a Isolde słuchała go z przejęciem, starając się nie patrzeć na rybie flaki, z którymi rozprawiał się Kaden.
Wędrówka po dżungli potrafi zmęczyć. Szczególnie, jeżeli miało się niedawno kąpiel w błotnistej kałuży. Sophie właśnie się o tym przekonywała, zresztą nie tylko ona, po całej grupie było widać, że są wyraźnie głodni i spragnieni. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko dotarli do jeziorka ich zadaniem było złowienie sobie jedzenia lub uzupełnienie zapasów wody. Jako, że dziewczynie nie doskwierał zbyt głód, postanowiła, że zajmie się zbieraniem wody, chociaż wolałaby się w niej wykąpać, żeby zmyć resztki błota, ale tutejsze ryby nie wydawały się przyjazne. Zaczęła nabierać wody, jednak nie szło jej to zbyt sprawnie. Jej uwagę w pewnym momencie przykuło coś błyszczącego. Sophie spróbowała najpierw wyciągnąć ten przedmiot, bez użycia magii, ale jej ręka była za krótka, a na dodatek wylała przez to całą zebraną dotychczas wodę. Udało jej się przynajmniej zobaczyć, że to chyba grzebień. Sprawdziła czy nikt jej nie widzi i wyciągnęła po kryjomu różdżkę. - Accio grzebień - szepnęła i już po chwili trzymała w ręce błyszczący przedmiot. Szybko odgadła, że jest to syreni grzebień. Uradowana Puchonka zaczęła rozczesywać swoje włosy, pozbywając się z nich resztek błota. Musiało minąć sporo czasu, bo przewodnik zaczął powoli zbierać grupę. Sophie dopiero teraz oprzytomniała, że nie ma ani kropli wody. Zrezygnowana, ale z nową zdobyczą ruszyła w stronę reszty grupy. Pod wieczór przyszedł czas na nocleg. Dziewczyna po raz pierwszy od początku dnia była zadowolona ze swojej pracy, szybko rozwiesiła hamak i całą resztę ważnych rzeczy chroniących przed "potworami" z dżungli, dlatego poszła odpocząć na brzeg strumyka. Powoli zaczynało się ściemniać, więc nie odchodziła nigdzie daleko, usiadła nad strumieniem i patrzyła na gwieździste niebo, które zawsze potrafiło ją odprężyć. Tak było i tym razem, humor miała już lepszy, choć nadal chciało jej się pić. Spojrzała na wodę w strumyku, musiałaby ją oczyścić, a nie zrobiłaby tego na oczach przewodnika, który siedział niedaleko wraz z innymi. Postanowiła więc wrócić, ale po kilku krokach znów dostrzegła coś błyszczącego, tym razem był to naszyjnik w kształcie trójzębu. Nie zastanawiała się dokładniej co to może być, była już zmęczona i kiedy tylko dotarła do swojego hamaku zasnęła z myślą, że całkiem nieźle się dzisiaj obłowiła.
Woda: 6, 1, 3 (syreni grzebień) Nocleg: G (syreni naszyjnik)
Ze swojej strony Electra nie miała nic do zaoferowania, więc nie oczekiwała, że ktokolwiek zechce się z nią podzielić pożywieniem. Nie miała na tej wyprawie do kogo się odezwać, a co dopiero prosić o takie przysługi. Dlatego tym bardziej ucieszyła się, że słońce wreszcie ustępowało miejsca na niebie, zwiastując bliski postój. O'Keeffe rozłożyła swój hamak, starannie odwzorowując wcześniejsze ruchy przewodnika. Może nie była specjalistką w takich sprawach, ale szybko rozprawiła się ze swoim posłaniem. Wkrótce większość osób pogrążona była w rozmowach i odpoczynku... A Electra stwierdziła, że to dobry czas, żeby sobie pospacerować. Jakoś uleciały jej z głowy przestrogi o obrzydliwych pająkach, robakach i krwiożerczych jaguarach... Poza obozowiskiem było o wiele przyjemniej. Hałasy podróżników stały się jedynie tłem dla szumu drzew i myśli Electry, które ostatnio słyszała chyba jakoś rano. Zmarszczyła brwi, kiedy nagle zauważyła dziwny odblask pod jednym z drzew. Podniosła przedmiot i dopiero wtedy zorientowała się, że to nieco zabrudzone zwierciadełko. Uśmiechnęła się i z zadowoleniem wróciła do obozowiska. Miała już wrócić do swojego hamaka, kiedy zauważyła nieznajomego (@Erik Rasmussen) siedzącego nieopodal. Zdziwiła się na widok posłania na ziemi, dlatego postanowiła na moment podejść. Z tego, co widziała również nie wyruszył razem z przyjaciółmi. - Słyszałam, że tutejsze robactwo jest bardzo krwiożercze. To na pewno dobry pomysł?- zagadnęła przyjaźnie, a po chwili wskazała na ognisko. - Masz coś przeciwko, żebym na moment się dosiadła?
Różowe, sięgające do kolana kalosze wydawały się być dziwnym wyborem jak na wycieczkę do dżungli, ale Daisy uświadomiło to sobie dopiero wtedy, kiedy już przez nią szła. Mocny kolor w otoczeniu całej tej zieleni wydawał się zupełnie na miejscu i na każdym kroku miała dziwne wrażenie, że coś ją obserwuje. Mimo wszystko szło się bardzo dobrze, chociaż nie minęło wiele czasu, jak pot zaczął ściekać jej po czole. Gęste loki już dawno związała w ciasny kok, który upchała pod kowbojski kapelusz, tak, aby ani jeden kosmyk nie wypadał ze środka i nie sprawiał, że było jej jeszcze bardziej gorąco. Ciężko było rozglądać się i podziwiać przyrodę, bo niemal cały czas skupiała się na tym, aby nie wejść w jakieś dziwne coś. Ewentualnie nie przewrócić się. Po jakimś czasie była już jednak tak wyczerpana, że zapatrzyła się na pobliskie gniazdo termitów, dziwacznie zwisające z drzewa i zupełnie zapomniała o patrzeniu pod nogi. Wyrżnęła się jak długa, w ostatniej chwili wyrzucając przez siebie ręce, żeby się na nich podeprzeć i nie upaść na twarz. I tak zaryła kolanami boleśnie w pień powalonego drzewa, która powinna właśnie przeskoczyć, a tego nie zrobiła. Zaczęła gadać pod nosem (pewnie wcale nie dziwiłaby się @Norbert O. Czarnkowski, gdyby rozumiała cokolwiek z tego, co mówił), ale że niewiele to dało, to podniosła się jakoś i ruszyła dalej z obolałymi kolanami. Co chwila wyjmowała butelkę wody, którą zabrała jeszcze z domku i miała wrażenie, że ta kończy się w zastraszającym tempie. Niedługo jednak przyszedł czas na uzupełnienie zapasów, co Daisy przyjęła z aprobatą. Mimo bolących kolan jakoś tam dawała radę. Postanowiła zabrać się za łapanie ryb i poszło jej to wyjątkowo nieźle, bo tak na zaś złapała aż ze cztery, czyli idealnie, żeby zrobić kolację dla dwojga. Spojrzała na @Mikkel Carlsson, który kręcił się niedaleko, ale ten właśnie podbijał do Courtney. Chwilowe patrzenie na niego odwróciło jej uwagę od strumyka i nie wiadomo skąd pojawiła się pomarańczowo-zielona żabka. Daisy mogła stwierdzić, że tymi cudacznymi kolorami wyglądała jak pomalowana, całe szczęście przewodnik uprzedził ją nim zdążyła ją dotknąć. Żaba za to chyba chciała być dotknięta, bo gdyby nie uciekła od niej, to jak nic by zaraz leżała martwa. Za ten uśmiech losu i pozostanie przy żywych, Daisy postanowiła być miła i podeszła do @Cándida Feliciana Miramon, której wyraźnie nie szło strzelanie Drętwotami w wodę. - Może rybkę? - zagadnęła, pokazując na swoją pokaźną kolekcję, zawiniętą w liść palmy.
Tak, to zdecydowanie najgorsza wycieczka, w jakiej uczestniczyła. Chociaż nie mogła powiedzieć, że się nudzi, to z pewnością z niechęcią będzie wracać wspomnieniami do swoich porażek. I kto tutaj zawinił? Podejrzewała organizacje, bo gdy podróżowała na własną rękę, nie zdarzyło jej się nic tak okropne. A już na pewno nie chodziła głodna i spragniona. Jeżeli nie znajdzie nikogo miłego, to wraz z osłabieniem organizmu przypałęta się jakaś choroba. A tego brakowało, żeby chodziła z gorączką i majakami. Organizatorzy się nie postarali. Może i chcieli urozmaicić wyprawę, ale żeby nie zorganizować jedzenia dla tych, którzy sami niczego nie zdobyli? – Jeszcze żyjemy, ale to dopiero początek… Jak myślisz, co będzie kolejne? Wspinanie się na drzewa po jedzenie? – zgadywała dalej. – Duże dżdżownice? – zasugerowała złośliwie. Oczywiście ironia miała sięgnąć organizatorów, nie Leeshy. – Tutaj jest więcej niebezpiecznych stworzeń niż takich, które można zjeść… – Pominęła kwestię czerwonych mrówek, których tutaj nie brakowało, a o pająkach jakby zapomniała – brakowało jeszcze przerażonej Lee, która uciekałaby przed wyimaginowanym, jadowitym pajęczakiem. Wciąż były bez jedzenia, ale Lee poszła po wodę, więc może chociaż tyle. Jeden dzień bez jedzenia nie zabija. Brak wody sprawiał więcej problemu. Candy kątem oka spoglądała na koleżankę, ale za bardzo była zajęta rybami, aby podziwiać efekty Lee. Jednak gdy dzieciak, który zabrał jej jedzenie, odwrócił jej uwagę od łowienia, zobaczyła obok współlokatorki jedną porcję wody. Świetnie, przynajmniej tyle! Lee jednak nie rezygnowała, więc Candidzie trochę złość na chłopaka przeszła, ale to było najgorsze, co mogło się stać. Powinna go pogonić, najlepiej obezwładnić zaklęciem i odebrać własność, ale chciała być miła… I teraz Lee leżała w wodzie, która wcześniej sięgała jej kolan, a pierwszak pobiegł dalej. Hiszpance wydawała się, że gdy był w bezpiecznej odległości, okazał rękoma wdzięczność. – Skąd się biorą takie dzieciaki! – fuknęła. Na swoich bracie narzekać nie mogła, nawet Dulce nie wydawała się taka zła. Przynajmniej wydawało się Candidzie, że nastolatka na tak głupie pomysły nie wpada, ale od trzech lat spotykały się sporadycznie, a przecież dzieci potrafią świetnie udawać. – Co tam widziałaś? – zainteresowała się. Może to jakiś magiczny artefakt? Zaproponowałaby, żeby dziewczyna spróbowała jeszcze raz wyciągnąć po to rękę, ale że była cała mokra, a przewodnik zachęcał do szykowania miejsca na nocleg, dała jej spokój. Widziała, jak dziewczyna się trzęsła, więc wyciągnęła pomocną dłoń, a właściwie różdżkę. Chodzenie w przemoczonych ciuchach tylko przeszkadzało. Skierowała rękę na ubrania Lee i wypowiedziała zaklęcie: – Silverto. – Zaraz wszystko wyschło i przestało ciążyć. Uśmiechnęła się do Krukonki. – Chyba pora zabrać się za rozbijanie jakiegoś obozu. – stwierdziła. Wyciągnęła swój hamak, a potem sięgnęła jeszcze po moskitierę i rozejrzała za odpowiednim miejscem. Lee ciągle za nią szła, może uznawała, że Candida w razie problemów jej pomoże? Sprawnie rozłożyła hamak i, postępując zgodnie z instrukcjami, owinęła go moskitierą. Na razie jednak nie zamierzała do niego wchodzić – wypadałoby posiedzieć trochę przy ognisku, dopóki nie zacznie padać. Wróciła na chwilę nad rzekę, chyba w nadziei, że najdzie ją ochota na ponowne polowanie. – Nie mam siły rzucać kolejnymi Drętwotami… – westchnęła do Lee. Żaliłaby się dłużej, ale wreszcie znalazł się ktoś o dobrym sercu! Odwróciła się do nowoprzybyłej, której chyba nie znała. – Czyli ten pierwszak porwał kolacje tylko mi? – zapytała, przyglądając się zdobyczom Daisy. – Rozważałaś karierę jako rybak? – zażartowała delikatnie. Nie chciała, aby dziewczyna się od niej odwróciła. Ryby nęciły. – Nie odmówię – dodała jeszcze.
Coraz mniej się jej podobało to wszystko. A z początku szło tak dobrze! No, ale przecież jutro też jest dzień, prawda? Może jutro będzie lepiej? Byle z noclegiem było w porządku. Nie zniosłaby głodu i marnego snu... -Nie mam pojęcia, co będzie później. Może będziemy skakać po lianach jak Tarzan? - Wzruszyła ramionami i zmusiła się do lekkiego uśmiechu. Czuła narastający głód, a widać dzisiaj raczej z Candy nie zjedzą. Dobrze, ze przynajmniej miała wodę! Wątpiła, by napój zagłuszył lekkie burczenie dobywające się z jej brzucha, ale zawsze to jakaś pociecha, prawda? Stała, nadal wyrzynając ubrania i włosy z wody, nawet nie zaszczycając tego wstrętnego szczyla spojrzeniem. Policzy się z nim kiedy indziej! -Nic. Wydawało mi się. Pewnie jakaś złota rybka przepłynęła i tyle. - Mruknęła, zerkając kątem oka na innych uczestników, nim znów spojrzała na koleżankę. - Aczkolwiek przynajmniej nie czuję się już tak przepocona jak podczas wędrówki. -Dodała nagle, o wiele bardziej optymistycznie niż wcześniej, bo w sumie był to jakiś pozytyw. Wcześniej, gdy przedzierali się przez dżunglę, czuła jak pot spływa jej po plecach i między piersi, co chwilę musiała też odgarniać mokre kosmyki z czoła, tak było duszno i upalnie, nawet w cieniu wszystkich drzew. A taka nagła i niespodziewana kąpiel w sumie nawet jej pomogła... Zastanawiałaby się nad tym dalej, gdy do Candy nagle podeszła inna dziewczyna, oferując jej dodatkową porcję ryby. Znów poczuła lekkie burczenie w brzuchu i ciepło napływające do policzków, bo uświadomiła sobie, jak musiała wyglądać w oczach innych - głodna i zapatrzona w jedzenie niczym dzikus, jakby nie jadła od wieków. Ah! -Smacznego.- Mruknęła więc tylko przyjaźnie do Candy, uśmiechnęła się też do nieznajomej a potem poprawiła swoje ubranie i popatrzyła w stronę ich małego obozowiska. - To ja już może pójdę ogarniać jakiś nocleg. - Dodała, nagle chcąc się stąd zmyć. Nie miała niczego za złe ani Miramon ani tej obcej - nie była przecież typem zazdrośnicy, a wręcz przeciwnie - wszystkim życzyła jak najlepiej! Ale wszystko ma swoje granice, prawda? Ruszyła w stronę obozowiska, by przygotować sobie posłanie. Na szczęście teraz nic jej nie przeszkodziło. Ani jakieś wgłębienia w ziemi, wyrastające przed nią nagle na ścieżce, ani szczyle pozbawiające jej kolacji...
Siłą rzeczy, nawet nie wiedział, że niekiedy bywał taki niedelikatny, gdy chodziło o panowanie nad gałęziami. Skupianie się na wielu rzeczach jednocześnie nie zawsze wychodziło mu chociażby poprawnie, a dżungla też nie była miejscem, w którym każdy potrafiłby się z łatwością poruszać. Starał się dbać o to, aby to przejście było wystarczająco komfortowe dla nich obojga, ale wyszło jak zwykle. Cóż, chociaż Shenae nie marudziła specjalnie głośno, o ile w ogóle to robiła. Skoncentrowany na panowaniu nad roślinnością, zupełnie nie zwracał na to uwagi. Oczywiście do czasu, kiedy to z gracją wylądował w błocie. Chciał z wdzięcznością przyjść oferowaną mu dłoń, jednocześnie wymyślając na szybko jakąś odpowiedź na jej zarzuty. - Wystarczy wsłuchać się w odgłosy lasu. Nawet po ciemku odnalazłabyś właściwą drogę. - zauważył, mając na myśli słyszalne wyraźnie głosy innych uczniów, wymieniających między sobą uwagi. - Tak hałasować to potrafi tylko banda… Ale Shenae nie miała możliwości dowiedzenia się, co za bandę miał na myśli Enzo. Jego wypowiedź przerwała sama D’Angelo, która najwyraźniej postanowiła zaprzyjaźnić się z pajęczakiem, jaki nieoczekiwanie znalazł się na jego dłoni. Halvorsen drgnął lekko, ale momentalnie rozeznał się w sytuacji, gdy w grę włączyły się groźby. Otulił pająka w bardzo matczynym geście, chcąc usunąć go z zasięgu wzroku Shenae. - Zwariowałaś? - rzucił nieco panicznie, spoglądając na nią z przyganą. - Jak będziesz mu groziła zaklęciem to na pewno ugryzie. Opuścił dłonie na ziemię, dając możliwość pająkowi na taktyczne oddalenie się po kawałku mchu, jaki porastał teren wokół jego błotnej kałuży. - To tylko mały pająk. - burknął nieco rozdrażniony jej reakcją, starając się wygrzebać z błota. Po chwili nawet jego kalosze opuściły kałużę z głośnym cmoknięciem. - Lepiej poszukajmy przewodnika. Zasugerował, zdecydowanie nie mając ochoty na zgubienie się w nieznanej sobie dziczy. Wytarł dłonie o nieubłocony fragment koszulki, mniej niż Shenae przejmując się tym czy coś przez nią prześwituje czy nie. Potem podał jej rękę, na której, jak się jeszcze upewnił, nie było nic poza odrobiną wilgoci, jakiej nie wchłonęła wcale przecież nie sucha koszulka. - Chodźmy, chyba są tam, za tymi chaszczami.
Rzucone sobie na zaś, bo pewnie nie zdążymy tego odpisać przed nowym etapem. Porcje: 3 Rybki: 5 Nocleg: G
Deven nigdzie nie widząc Holly, uznał, że najwyraźniej postanowiła zostać w chatce. I mimo że było mu przykro, zaakceptował ten fakt i samotną wędrówkę, bo nie chciał się narzucać Enzo i Shenae, poza tym mógł przynajmniej oddawać się kontemplacji kolumbijskiej przyrody. Trochę żałował, że nie podszedł do Winnie, gdy ta do niego pomachała - zdecydował się tylko na lekki uśmiech i odmachanie, bo stanowczo nie miał ochoty na konfrontację z Mikkelem, który pewnie nie posiadał się z radości, że Deven nie jest już chłopakiem Winnie i nie ma do niej żadnych praw. Rozkosznie. Leżąc w swoim hamaku, starał się nie rozpamiętywać tego wszystkiego, powtarza, że przecież to Farai była jego miłością - co w gruncie rzeczy wcale nie pomagało, bo podwójna strata była jeszcze bardziej bolesna. Poza tym Winnie była tuż obok, kilka hamaków dalej, a jednak wydawała się rozpaczliwie nieosiągalna. W końcu zaczął przysypiać, ale nie dane mu było całkowicie utonąć w objęciach Morfeusza, bo nagle coś wlazło do jego hamaka i objęło go serdecznie, chichocząc z radością. Nieprzytomny i zaskoczony Quayle zamrugał oczami, próbując rozpoznać twarz intruza, ale słuch i dotyk powiedziały mu więcej niż wzrok. Gdyby to nie była Holly, sytuacja wydawałaby się co najmniej niezręczna i dwuznaczna. Ale to BYŁA Holly, co Deven przyjął z zaspaną radością i uśmiechem, mimo że słabo kontaktował i był naprawdę zmęczony. - Ciiii... cześć, Holly - powiedział ciepłym, spokojnym tonem, chociaż głos miał trochę ochrypły od snu. Był zbyt nieprzytomny, żeby protestować, dlatego pozwolił temu małemu, ruchliwemu stworzonku prowadzić się przez dżunglę, pełną dziwnych odgłosów, których nie potrafił zidentyfikować. - Naprawdę? - zdumiał się Deven, nie bardzo rozumiejąc, jak mógł coś znaleźć, wcale nie szukając, ale nie miał siły się z nią sprzeczać. Jej ciepła rączka niosła pocieszenie po całym dniu niewesołych rozmyślań i wodzenia spojrzeniem za Winnie. Pozwolił jej wcisnąć sobie do ręki zwierciadełko, po czym odpowiedział uśmiechem, bo kto mógłby się oprzeć urokowi Holly? - Em... to chyba lusterko, ale nie mam pojęcia, skąd się tutaj wzięło... swoją drogą... wiesz, nie powinniśmy się oddalać od obozowiska. To ryzykowne - zauważył, ściskając dłoń dziewczyny i patrząc na nią z troską. Och, sam pewnie by sobie poradził, mimo że nigdy przedtem nie był w dżungli i nie rozumiał jej praw ani głosu. Był jednak człowiekiem natury i pewne sprawy przychodziły mu naturalnie. Ale Holly? Przeszła zbyt wiele, by po raz kolejny się narażać na niebezpieczeństwo. Dlatego łagodnym, choć zdecydowanym gestem zwrócił jej lusterko, po czym całkiem już rozbudzony pociągnął z powrotem w stronę obozowiska. Po drodze jednak potknął się o jakiś korzeń i upadł, przy okazji zdzierając sobie skórę na dłoniach. Syknął, czując, że błoto miesza się z krwią. - Jak dojdziemy na miejsce, opatrzysz mi to. Dobrze, pani uzdrowicielko? - zażartował, zbierając się z ziemi i patrząc na Holly, a raczej na zarys jej sylwetki, bo w panującym mroku prawie nic nie widział.
z/t dla Devena i Holly
Ostatnio zmieniony przez Deven Quayle dnia Pon 22 Sie - 17:26, w całości zmieniany 1 raz
Naeris Sourwolf
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : Tatuaż anielskich skrzydeł na plecach
Szczerze mówiąc, to nie miała nic przeciwko pająkom. Przynajmniej radziła sobie, jeśli znalazła jakiegoś w swoim pokoju i nie uciekała się do rzucania zaklęć z daleka, by pozbyć się niechcianego osobnika. Brzydziły ją jedynie te latające stworzenia o liczbie odnóży większej niż dwa. Gdy takie komaropodobne coś do niej podfrunie, można się spodziewać gwałtownej reakcji. Dlatego nikt kto dostanie książką w nos, nie powinien mieć pretensji. Chwilowe zagrożenie minęło, za co była bardzo wdzięczna owemu mężczyźnie o przyjemnej dla oka twarzy. Swoją drogę, później zorientowała się, że chyba nawet troszkę ją kojarzy, co tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że to po prostu student z ostatniego roku. Ulżyło mu chyba, że nic jej się nie stało, ale przecież mieli tu chyba jakichś medyków... w razie, gdyby kogoś zaatakował gepard albo ktoś zatrułby się jakąś rośliną? Musieli mieć. Dobrze, że zgodził się z nią pójść. Cały dzień Naeris spędziła raczej samotnie, skupiając się na wszystkim, tylko nie rozmowie ze swoimi znajomymi, których nieraz widziała wśród innych uczniów. Czasami tak lubiła - pobyć sam na sam z przyrodą. Kompania Liama jej jednak nie przeszkadzała. I pewnie powinna ją docenić, bo znów ocalił ją, tym razem przed wężem. Usłyszała jakieś nieznane jej zaklęcie i była pewna, że po prostu zamierzał unieruchomić gada albo go gdzieś wyrzucić, tak jak tamtego pająka. Ale tego się nie spodziewała. Odruchowo osłoniła się ramionami, kryjąc w nich swą twarz, gdy mały nietoperz wzbił się w powietrze, przelatując tuż obok niej. Nigdy nie widziała na żywo tego zwierzęcia i wydawało jej się dużo brzydsze niż na tych różnych ilustracjach. Cóż, często upiększają w podręcznikach. - Wow - wydusiła, podnosząc się z kucek. Zerknęła na swoją misę, ale przechyliła się i niemal cała woda z niej wypłynęła. I tak nie nadawała się do picia, więc Naeris nie odczuła aż tak tej szkody. Co prawda suszyło ją w gardle, ale może wytrzyma. - To był... nietoperz, prawda? Co prawda nie zdążyła się przyjrzeć aż tak dobrze. Widziała właściwie tylko czarną kulkę, która wydała z siebie skrzek i umknęła. Zastanawiała się, czy sobie poradzi, w końcu to był przed chwilą wąż... Nie przejmowała się tym, że mógł ją ukąsić i zabić w parę sekund, teraz zastanawiała się nad jego bezpieczeństwem. - Dżungla chyba naprawdę chce mnie zabić. - powiedziała cicho i dopiero po chwili zorientowała się, o czym Liam mówi. Zobaczyła, że i on nie poradził sobie z wodą. Marne pocieszenie, że nie tylko ona jest taką łamagą, nawet jeśli chodzi o zwykłe zbieranie i filtrowanie wody. - Razem chyba nie przeżyjemy. - stwierdziła, uśmiechając się kącikiem warg. Niezły duet, pewnie szybko zginą z odwodnienia albo głodu. Przynajmniej pająki ani węże im nie groźne. - Jesteś niezły w transmutacji. - zauważyła szybko, bo ani chwili się nie wahał, a ruch różdżką wykonał widocznie idealnie, skoro zwierzę bez żadnych problemów się przemieniło i to od razu. Pokiwała tylko głową na jego pytanie i ruszyła dalej, ciesząc się ostatnimi kroplami wody ze swojej butelki. Odgarniała długie gałęzie przed sobą i przecierała czoło. Upał i wilgotne powietrze sprawiały, że czuła się dziwnie, jakby słabo, ale mimo to szła wytrwale. Wiedziała, że blisko już wieczór, a ze słów przewodnika wyłapała coś o tym, że chyba będzie padać. Suuuper. - Dlaczego nietoperz? - spytała w pewnym momencie Naeris. W końcu to mogło być każde zwierzę... Zamieniać węża w nietoperza to nawet nie było aż tak rozsądne, w końcu te ssaki też potrafiły być groźne, a przynajmniej tak myślała. Wędrówka nie przedłużała się aż tak mocno, w każdym razie niebawem usłyszeli, że czas rozstawiać te ich hamaki. Dziewczyna nie za bardzo wiedziała od której strony się za to zabrać, ale uparła się, żeby zrobić to samemu. W końcu znalazła z Liamem odpowiednie miejsce przy rozłożystych drzewach i tam ulokowała swoją mini sypialnię. Przyglądała się przy okazji z uwagą wszystkim tutejszym roślinom, wiele zaciekawiło ją na tyle, że nawet poszła na chwilę do przewodnika. Wysłuchała kilku długich opisów po angielsku i zorientowała się, że nawet niektóre dobrze rozpoznała. Opłacało się uważać na zielarstwie! Wróciła do ich miejsca na nocleg. Uporała się ostatecznie z moskitierą i zwróciła do mężczyzny, odgarniając włosy do tyłu. Czuła, że powinna usiąść, bo zmęczenie dawało jej się we znaki. - Zrobimy jakieś ognisko? Mam pianki. - uznała, że to chyba odpowiednia zachęta.
Pragnienie z każdą chwilą doskwierało coraz mocniej, w szczególności gdy Liam cały czas o tym myślał. Szybko wlał w siebie resztkę wody przyniesioną jeszcze z domku. Cóż, może rano posiedzi trochę nad jeziorkiem i uda mu się oczyścić wodę? Teraz już nawet na to nie miał ani siły, ani ochoty. - Prawda. - przytaknął, śledząc jeszcze chwilę wzrokiem stworzenie. Zerknął na swoją towarzyszkę i coś w jej spojrzeniu podpowiedziało mu, że martwi się o zwierzę. Aż taka z niej miłośniczka? W końcu ten gad chętnie zatopiłby w niej swoje kły! Postanowił jednak przemilczeć temat - teraz ważniejsze było to, że Naeris również nie udało się zebrać wody. - Taak, masz trochę pecha... Ale spokojnie, damy radę. - zapewnił ją wesoło. Nie zamierzał się poddawać! Może i padnie z głodu lub odwodnienia, ale napewno nie jeszcze teraz. Trzeba trochę zawalczyć! Ruszyli dalej, a Liam z uśmiechem przyjął komplement. Była spostrzegawcza - to zaklęcie wcale nie należało do najtrudniejszych, ale chyba płynność jego działań skłoniła Nae do takiego rozumowania. Dear lubił transmutować, sprawiało mu to niesamowitą przyjemność i teraz, gdy rzucił takie zaklęcie, miał ochotę na powtórkę. Może jeszcze nas coś zaatakuje? - pomyślał, z cieniem nadziei. - Dziękuję. Można powiedzieć, że transmutacja to mój konik. - stwierdził, uchylając się w ostatniej chwili przed jakąś gałęzią. Podczas tego gwałtownego ruchu zauważył w trawie jakiś przedmiot, pochwycił go zaraz i przetarł lekko rękawem. Lusterko - małe, podręczne. Chyba było to jedno z magicznych zwierciadeł. Mężczyzna wsunął zdobycz do kieszeni. Raczej na wiele mu się nie zda, ale kto wie? Może podaruje ją komuś... Albo sprzeda. W każdym razie, nie ma co wybrzydzać, skoro znalazł, to bierze ze sobą. - Lubię nietoperze. - zaśmiał się cicho, bo ta odpowiedź była dość banalna. Taka prawda! Od kiedy odkrył, w jakie zwierzę zmienia się jako animag, spędził dużo czasu zbierając informację na temat tych stworzeń. Wiedział o nich naprawdę dużo - częściowo z własnego, zdobytego w locie doświadczenia. - Poza tym, nie są zbyt duże... I pomyślałem, że go to przepłoszy i po prostu odleci. Widziałem już w dżungli kilka nietoperzy, więc na pewno da sobie radę. - dodał. To nie było kłamstwo - podczas swoich wieczornych wędrówek faktycznie spotkał kilku przedstawicieli tego gatunku. Spodziewał się tego - czemu na Kolumbii miałoby nie być nietoperzy? Naeris wypatrzyła jakieś miejsce na swoją oazę, Liam postanowił oddalić się kawałek i tam ulokować. Przypomniał sobie nawet o zaklęciu "Erecto", pomagającym w rozstawieniu takich rzeczy, jak hamak czy moskitiera. Niestety zapamiętanie samej formułki niewiele mu dało, bo machał różdżką na wszystkie strony, a sprzęt jak leżał, tak leżał. Burknął pod nosem jakąś mało kulturalną frazę i zabrał się za rozstawianie wszystkiego o własnych siłach. Poszło mu to zaskakująco sprawnie - zerknął jeszcze, czy Naeris nie potrzebuje pomocy. Blondynka sama sobie poradziła, a przy okazji chyba posłuchała trochę opowiadającego o roślinach przewodnika. Dear nie był zbyt zainteresowany zielarstwem, a już z całą pewnością nie teraz. Przysiadł sobie na chwilę, aby złapać oddech, a już po chwili usłyszał propozycję Naeris. - Bardzo chętnie - przytaknął, bo pieczone pianki to dobra rzecz! W szczególności, gdy dookoła wszyscy opychali się świeżo złowionymi rybami, a on nie miał nic. No, kilka pokruszonych herbatników na dnie plecaka, ale nie wyglądały one ani odrobinę apetycznie. Szybko znalazł odpowiednie miejsce na ognisko, w końcu nie pierwszy raz je rozpalał. Lato bez ogniska ze znajomymi to lato stracone. Ułożył kilka suchych patyków w dość prowizoryczny sposób, ale miał nadzieję, że wszystko wyjdzie dobrze. - Incendio. - mruknął, obserwując jak drewno zajmuje się ogniem. Posłał delikatny uśmiech swojej towarzyszce, dając jej tym samym znak, że przyszedł czas na jej pianki.
Chyba nikt za bardzo nie wiedział, co się działo z Cyrusem. Od ostatniego spotkania Mikkel minął go tylko parę razy na korytarzu szkolnym, ale nic poza tym. Chyba postanowił trochę od wszystkiego odpocząć. Wcale mu się nie dziwił. - Ciebie również - odpowiedział ze szczerą życzliwością. Wyglądała na naprawdę miłą osobę, co było dość niepospolitą cechą wśród Ślizgonów. Jej słowa pokrzepienia z drugiej strony nie brzmiały aż tak szczerze. Carlsson po prostu był małą ciamajdą. - Dzięki wielkie - podziękował, jak nakazywało dobre wychowanie. Na znak, że muszą iść dalej, tylko skinął głową i wznowił swój spacer po dżungli, który wcale nie był tak przyjemny na jaki wyglądał. Na szczęście nie musiał maszerować sam, bo obok była jego śliczna blond-włosa Królowa Teksasu i nie pozawalała mu się nudzić. Mikkel był już trochę zmęczony, więc sam za wiele nie mówił, ale Winnie nie potrafiła iść w ciszy i skutecznie powstrzymywała go od zamartwiania się nad swoim wyczerpaniem. Był już na tyle zmęczony, że się po prostu nie odzywał. Zignorował wzmiankę Courtney o jej opaleniźnie, choć rzeczywiście, jej skóra nabrała ciemniejszego odcieniu. Jego zresztą też. Jako że nie był zbyt przyzwyczajony do upalnej pogody, jego karnacja chwytała nawet najmniejsze promienie słońca, robiąc się czerwona na calutki dzień. Na całe szczęście następnego dnia już zmieniała kolor na bardziej brązowy, więc nie musiał wyglądać jak dojrzały pomidor przez całe lato. Winnie zniknęła gdzieś za potrzebą, kiedy Mikkel próbował swoich sił w zebraniu dla nich dwóch porcji wody, kończąc bez ani jednej. Jak widać, Winnie też za dobrze nie poszło. - To będzie nas dwóch - mruknął. Był już strasznie zirytowany tą całą wycieczką i chciał, żeby się skończyła. Ponoć czarodziejska wycieczka, a jakoś za wiele magii od nich nie wymagano. Kiedy wreszcie dotarli na miejsce obozu, Mikkel był już tak padnięty, że zrzucił z siebie plecak, który mimo że nie był ciężki, strasznie mu przeszkadzał. Jedyne, czego chciał, to walnąć się do spania. Ale nie! Oczywiście. Musieli jeszcze rozbić swój własny obóz. Całe szczęście, poradził sobie z tym całkiem nieźle. Podczas rozbijania się, zapomniał niestety, gdzie położył plecak. Całe pół godziny zajęło mu szukanie go, nawet z pomocą Winnie. Kiedy w końcu go odnalazł, schylił się, żeby go podnieść i ze względu na to, że nie zabrał ze sobą czapki, którą sugerowano zabrać, wielki pająk wpadł mu prosto za kołnierz! Okropnie nieprzyjemne uczucie. Zaczął się kręcić i szarpać, żeby go wyciągnąć. Pająk go okropnie łaskotał, a samemu trudno mu było go wyciągnąć. Poprosił więc Winnie o pomoc i na szczęście udało jej się go wyciągnąć. Po całej nieprzyjemnej akcji, miło było w końcu położyć się do spania. Był strasznie zmęczony, a nie mógł zasnąć. Ani trochę. Głupie odgłosy dżungli nie dawały mu spać. Pełno świergocących owadów, przemieszczających się w zaroślach zwierząt i skrzeczących ptaków. Zaczął żałować, że zapisał się na tę wycieczkę. Przynajmniej miał przy sobie Winnie...
Travis po raz setny tego dnia podniósł się z ziemi, z wściekłością oglądając kolejne rozdarcie na ulubionych jeansach. Od dobrych kilkunastu minut próbował sobie przypomnieć dlaczego zdecydował się na ten wyjazd i jakoś żaden z racjonalnych argumentów, którymi jeszcze w Anglii przekonał się do tego, nie chciał mu przyjść do głowy. Chyba wizja ucieczki w tropiki od angielskiego lata na dobre zaćmiła mu umysł. Bo duszny, przytłaczający upał, wszechobecny bród, niewygodne spanie i te przeklęte owady to nie było to o czym marzył wyprawiając się na drugi koniec świata. Nagle poczuł paskudny ból na karku gdzie najpewniej ugryzł go krwiożerczy moskit w pakiecie zapewniając mu początki malarii. W tym momencie oddałby wszystkie galeony świata za wygodny fotel i szklaneczkę whiskey, najlepiej wypitą w towarzystwie jakiejś pięknej studentki. -Ehh, co tam szklaneczka, w tym stanie to nawet butelka byłaby mało – rozmarzył się Travis. Ta chwila nieuwagi kosztowała go głęboką dziurę w bluzie i paskudne zadrapanie na ramieniu, kiedy to zahaczył o roślinę, która jak na złość, ni stąd ni zowąd wyrosła na jego drodze. Wraz z kolejnymi pokonanymi kilometrami nastój Travisa pogarszał się i kiedy przed sobą ujrzał jeziorko otoczone zewsząd nieprzeniknioną ścianą dżungli był gotowy rzucać zaklęcia niewybaczalne na wszystko dookoła. Miał wrażenie, że bąble od ugryzień w każdym najdrobniejszym, odsłoniętym miejscu mają już własne bąble i jego skóra wygląda jak dorodny okaz mimbulus mibletonii. Zrzucił z grzbietu plecak i z zaciśniętymi zębami ruszył do brzegu, aby chociaż zaspokoić głód, który doskwierał mu okrutnie. Niestety fortuna najwyraźniej nie tyle mu nie sprzyjała co postanowiła wylać na niego całe wiadro odorosoku, gdyż po niemal godzinie nie udało mu się złapać niczego, co choćby przypominało namiastkę kolacji. Kląc na czym świat stoi marzył tylko o zapaleniu papierosa, ale to również pozostawało w sferze marzeń, ponieważ ostatnia paczka papierosów tkwiła zagubiona na ścieżce nie wiadomo gdzie i nawet zaklęcie przywołujące nie mogło sprowadzić jej do spragnionego tytoniu Travisa. Będąc cal od utraty kontroli nad sobą, wściekły na cały świat Travis, niczym Voldemort po utracie horkruksa, o mało nie wyzwał przewodnika na pojedynek za zbytnią, jego zdaniem opieszałość przy ustawianiu hamaka. Wreszcie, po całym dniu przedzierania przez dżungle, położył się w swoim posłaniu marząc tylko o tym, żeby być gdziekolwiek indziej. Zmęczone powieki opadły mimowolnie i ostatnią myślą Travisa przed snem była nadzieja, żeby coś go w nocy zjadło, aby nie musiał znosić już kolejnych atrakcji dostarczanych przez to kolumbijskie piekiełko.
Daisy tak naprawdę nie miała dobrego serca i zupełnie nie wiedziała o co jej odwaliło, że tak sama poleciała dzielić się swoim jedzeniem, zamiast przetargować je za coś przydatnego. Może to te ciężkie, dżunglowe warunki sprawiały, że jakoś tak zmiękła (o ile nie zrobiła tego już kawał czasu temu). - Bez przesady z tymi komplementami, do rybaka mi się jeszcze brakuje - odparła Daisy, nadal trzymając ryby w rękach. Ręce jej zaśmierdną ja nie wiem. Kto je w ogóle przyrządzi? Nie wiedziała trochę co z nimi zrobić, a przewodnik się nie rozwieli, żeby pomóc każdemu. - Poza tym oni zdaje się łowią, wędkami, nie? A nie Drętwotami - powiedziała sobie jeszcze i podała nieznajomej Candy jedną rybę. - Umiesz ją zrobić, żeby nadawała się do jedzenia? - spytała, bo może akurat tutaj znajdzie swoje wybawienie. Nie uśmiechało jej się jedzenie tej ryby na surowo. Już chyba wolała zostać głodna. A może ma w plecaku jakieś zachomikowane kociołkowe pieguski? Wszystko jedno co tamta odpowiedziała, Daisy poszła rozwiesić swój hamak póki jeszcze było widno. Nie uśmiechało jej się obmacywanie drzew i dotknięcie jakiegoś okropnego pająka. Nasiłowa się z tym hamakiem strasznie, bo nie umiała zawiesić go tak, żeby ten nie zjeżdżał kiedy na nim siadał, ale wreszcie się udało. Z moskitierą i folią poszło już trochę lepiej i mogła razem ze swoją rybą wrócić do Candy i Leeshy, serio licząc, że te pomogą jej w przygotowaniu kolacji. Nawet nie zauważyła, że na jej odsłoniętych skrawkach ciała, czyli właściwie dłoniach, szyi i twarzy siadały okropne komarzyska. Dopiero kolejne dnia miała zobaczyć brzydkie bąble po ich ugryzieniach.
- Możesz być pewna! - rzucił jej z uśmiechem, kiedy Adoria postanowiła wymienić okazaną jej wcześniej pomoc na coś innego, niż tylko obietnicę powstrzymania śmiechu. Po jakimś czasie znów się spotkali, każdy niósł coś ze sobą. Dopiero wtedy Aaron zdał sobie sprawę, że wody nie starczy dla nich dwojga. Z początku zamierzał nie dzielić się wodą z koleżanką, wybierając rybę jako zapłatę za wyciągnięcie jej z objęć lian, jednak gdy ona zajęła się jego palcem, nie mógł uwierzyć w swój dotychczasowy plan. Skarcił się w myślach. - Zebrałem trochę wody. Masz, ja już wypiłem wystarczająco. Podał jej bidon, wypełniony pyszną, słodką wodą. Sam przełknął ślinę, kiedy nie patrzyła, zajmując się opróżnianiem naczynia. - Ruszajmy, już się ściemnia. Gdy dotarli do reszty grupy, okazało się, że rozbili już oni obóz na noc. Byli jednymi z ostatnich, którzy dołączyli. Duarte, któremu zdarzało się stawiać namioty (nie tylko te pojawiające się bezwarunkowo) natychmiast zabrał się do pracy, by przypomnieć sobie, że przecież nie wziął ze sobą żadnego. Wzorem innych rozwiesił sobie hamak i otoczył moskitierą, a później zerknął, jak idzie koleżance, by w razie czego służyć jej pomocą. Na przykład w jedzeniu ryby, bo choć starał się, jak mógł, nie udawało mu się zagłuszyć burczenia w brzuchu. Kostka na nocleg: C
Adoria nie była niemądra, od razu zorientowała się, że Aaron coś kręci z tą wodą. W bidonie nie pozostało wiele i miała dziwne wrażenie, że chłopak wcale nie napił się wystarczająco. Wzięła tylko kilka łyków, starając się delektować nimi jak tylko mogła. Z pełnym wdzięczności uśmiechem oddała swojemu towarzyszowi naczynie. Dołączyli się do grupy, która właściwie już zbierała siły. Nic dziwnego, Dora sama chętnie padłaby na jakiś hamak i po prostu poszła spać. Z drugiej strony, w brzuchu niemiłosiernie jej burczało. Trzeba było zabrać się za jedzenie... Rzuciła swoje rzeczy niedaleko posłania Aarona. Nie miał problemu z rozstawieniem hamaka i moskitiery, postanowiła więc, że najwyżej poprosi go o pomoc. Sama zaś zabrała się za oporządzeni ryb - lubiła gotować i nieraz w kuchni przytrafiło jej się pracowanie nad tak świeżą zwierzyną. Gdy ryby były odpowiednio przygotowane do upieczenia, zrzuciła kilka patyków w prowizoryczne ognisko i podpaliła je cichym 'Incendio'. Przynajmniej z takimi prostymi zaklęciami nie miała problemu... - To co, jemy? - zagadnęła Aarona, podsuwając mu gotowy posiłek. Może i dzieło sztuki to nie było, ale nie miała przecież dostępu do wielu składników! Właściwie, udało jej się znaleźć w pobliżu tylko odrobinę znajomych ziół. Nie była najlepsza z zielarstwa, więc z obcą roślinnością postanowiła nie ryzykować. Kiedy tylko napełniła żołądek i pozbyła się potwornego burczenia w brzuchu, ugasiła ognisko. Może i było cieplej, ale w gruncie rzeczy tego nie potrzebowała. I tak pogryzły ją już komary... Teraz tylko modlić się, żeby nie zaraziły ją jakąś koszmarną chorobą! Z mrocznymi wizjami podsuwanymi przez podświadomość, Amparo rozstawiła swój sprzęt i wskoczyła na hamak, kryjąc pod bezpiecznymi płachtami moskitiery. - Padam z nóg. - westchnęła, zwijając się w kłębek. - Czas spać!
Nocleg: B, 2
Naeris Sourwolf
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : Tatuaż anielskich skrzydeł na plecach
Cóż, jak na razie wyglądało na to, że uzupełnianie zapasów im nie wyszło. Mieli co prawda jeszcze ostatnią opcję, by poprosić innych o butelkę wody, ale jakoś wyjątkowo duma Naeris tego dnia wysunęła się na pierwszy plan. Zresztą, uważała się za wystarczająco silną i wytrwałą, by wytrzymać tę suchość w gardle. Podobnie jak Liam, pomyślała, że może wstać trochę wcześniej, by jeszcze popracować nad tą wodą. - Ja mam pecha? - uniosła jedną brew w górę, udając oburzenie. Choć mężczyzna miał rację, pech rzadko kiedy ją opuszczał. Nauczyła się już z tym żyć, ale i tak wolała by inni nie przyznawali jej w tym racji. Jakoś się przyzwyczaiła do tego, że każdy wręcz zaprzeczał. - Przekonamy się później. - dodała tylko, bo nie wiadomo jeszcze, co ich czekało w dalszej części tej wycieczki. Wzruszyła ramionami na informację o tym, że transmutacja to jego konik. Każdy lubił co innego, ona na przykład uwielbiała wprost rysować, ale ludzie nie mieli tego szczęścia, by oglądać jej prace. Raz ukazała je światu, a to było na festiwalu, na którym Liama na pewno nie widziała. Zauważyła, że jej nowy znajomy coś podnosi i zerknęła na to ciekawie, ale widziała, że to tylko jakieś zabrudzone lusterko. Ciekawe, co jeszcze będą mogli znaleźć w tej dżungli. - To wiele wyjaśnia. - uśmiechnęła się pod nosem, bo nie dostała żadnej wyczerpującej odpowiedzi, tylko krótkie stwierdzenie. Naeris w przeciwieństwie do Liama o nietoperzach wiedziała bardzo mało, jeśli nie powiedzieć nic. Nie interesowała się nimi, więc raczej to nikogo nie powinno dziwić. Wiedziała tylko, że Batman się ich bał i, że zwisają głową w dół podczas snu. I niektóre ssą krew. Po chwili Liam wypowiedział się szerzej, na co skinęła krótko głową, uważając jednocześnie by ominąć nogą głęboką kałużę. - Więc miałeś rację. - przyznawanie racji raczej nie stanowiło żadnego problemu dla Naeris. W końcu mogli się zatrzymać, co przyjęła z wielką ulgą. Nawet nie przeszło jej przez myśl, żeby użyć magii. Widząc, że i Liamowi jakoś się udało, uśmiechnęła się lekko. Okej, może i miała jeszcze jakieś parę batonów czy nawet jabłko, które zabrała, ale pianki to jednak pianki. Dobre na wieczór, taki jak ten. Gdyby jeszcze nie byli aż tak wykończeni podróżą, mogliby siedzieć do późna w nocy. Obserwować ciemniejące niebo, rozjaśnione tysiącami gwiazd. Słuchać szumu i szmerów w dżungli, które potrafią wywołać gęsią skórkę u najodważniejszego wędrowca. Albo po prostu rozmawiać ze sobą, opowiadać sobie straszne historie czy wpatrywać się w płomienie ogniska. Uwielbiała takie wieczory, ale teraz chciała już się położyć i jakoś zasnąć. I mieć nadzieję, że nic jej nie pożre w nocy. Najwyżej Liam przemieni to coś w nietoperza. - Okej. - rzuciła. Pozwoliła, by to Liam wyszukał odpowiedni miejsce. Chciała tylko upewnić się, że dym i blask nie będzie przeszkadzał innym, ale najwyraźniej wcale tak nie było. - Zbiera się na deszcz. - stwierdziła, bo przewodnik wcześniej wspominał coś o tym, że ma mocno padać. Odganiając się od komarów, przyniosła ręcznie parę kawałków drewna. Były jednak zbyt wilgotne, więc osuszała je zaklęciem, kiedy to Liam zajmował się rozpaleniem ogniska. Miała już szukać zapałek, ale od czego jest magia? Czasami zapominała. Przysiadła po turecku obok Liama, wpatrując się w niewielki, wątły płomień, który wspinał się po patykach. Naeris ściągnęła swój plecak i pogrzebała w nim chwilę, po czym pokazała paczkę pianek Liamowi z uśmiechem. Musiała przyznać, że to lichy posiłek, ale lepszy rydz niż nic. I nawet nie przeszło jej na myśl, by się nie podzielić z mężczyzną. W sumie z każdym by się podzieliła, nawet gdyby sama miała być potem głodna. Oczywiście, zbierając drewienka, znalazła też dwa w miarę długie patyki. Wzięła jeden i nadziała na koniec piankę, a po niej od razu drugą i trzecią. Powstrzymując ziewanie czekała, aż się przypieką. - Mam nadzieję, że jutro dadzą nam mniejszy wycisk. - mruknęła zmęczona. Nie zjadła więcej niż siedem pianek, więc jeśli Liam chciał to mógł dokończyć całą paczkę. Po prostu w pewnej chwili już niemal przysnęła, prawie że spalając swoją piankę. Otuliła się kocem i podreptała do swojego hamaka. - Dobranoc, Liam. - powiedziała i położyła się, czując jak szybko zapada w sen. Ciekawe, co przyniesie jutro i czy znowu zaatakuje ją jakiś wąż albo pająk. No i miała nadzieję, że Liam dalej będzie jej towarzyszyć.
Dla Liama używanie magii było odruchem. Nic dziwnego, dorastał w domu w pełni nastawionym na czarodziejski świat... Musiał jednak przyznać, że niektóre mugolskie wynalazki były przydatne. Wciąż nie mógł zapomnieć swojego zaskoczenia, gdy pierwszy raz zobaczył zmywarkę... Naeris wyglądała na zmęczoną, ale chyba starała się to ukryć. W każdym razie, przysypianie nad ogniskiem nie było zbyt bezpieczne i Dear postanowił zareagować. - Chyba czas spać, co? - uśmiechnął się lekko, dojadając piankę. Kilka jeszcze w paczce zostało, ale nie chciał się tak opychać. Ani to zdrowe, ani szczególnie pożywne - ot smakołyk, by zaspokoić palącą potrzebę jedzenia. - Dobranoc, Naeris. Odprowadził blondynkę wzrokiem aż do hamaka. Chwilę jeszcze posiedział, wbrew sobie zjadł jeszcze jedną piankę i wbił spojrzenie w płomyk ogniska. Ta wycieczka go ciekawiła. Może nie należała do najprzyjemniejszych i najbezpieczniejszych, ale coś w sobie miała. Westchnął, przetarł ze zmęczeniem twarz i ugasił różdżką ognisko. Postał parę minut nad dymiącymi drewienkami, aby upewnić się, że nie wywoła pożaru w środku dżungli. Wszystko jednak wyglądało nieźle, dlatego przeniósł się na swoje posłanie. Nawet nie miał czasu na rozmyślanie na temat nadchodzącego jutra, bo po prostu zasnął.
Candidzie było obojętne, z jakiego powodu dziewczyna dzieli się jedzeniem. To wciąż tylko jedna ryba, ale lepiej zjeść pół pełnej porcji niż czekać do rana z całkowicie pustym żołądkiem. – Może czarodzieje mają swoje metody? – mruknęła skonsternowana. Tak to jest, jak pochodzi się z mugolskiej rodziny i oswaja z magicznymi sposobami na życie dopiero teraz. Ona zapewne podeszłaby do tubylca i powiedziała, że potrzebuje złowić coś do jedzenia. Jakby jeden jej odmówił, spróbowałaby z drugim, a jak nie, to sama zrobiłaby sobie wędkę, W końcu teraz mogła chociażby przywołać żyłkę, a właściwie pierwszą lepszą wędkę i oddać po udanych łowach. – Mogę je przyrządzić nad ogniem, wystarczy zebrać trochę roślin, aby były smaczniejsze, ale pod warunkiem, że podzielimy się z Lee. – Wskazała na dziewczynę. Nie pomrą z głodu, jeśli zjedzą trochę mniej, a jeśli Daisy nie zgodzi się na taki układ, to będzie musiała zadowolić się durową rybą bez smaku. Na szczęście dziewczyna zgodziła się (albo machnęła ręką, bo zostawiła ją z rybami i poszła rozwiesić hamak), więc Candy skorzystała z czyjegoś rozpalonego ogniska, nożem, który dostała od siostry, oporządziła rybę i wypchała ją ziołami. Trochę ich rozdrobniła w glinianej miseczce, którą miała w plecaku, aby rozetrzeć je po zdobyczy, aby szybciej się przypiekła. Lee poszła śladem Daisy, więc w tym czasie Candida przygotowała posiłek. Zawołała dziewczyny i podzieliła rybę na trzy porcje. Nie wyszło tego dużo, ale na pewno zaspokoiło pierwszy głód. Najadły się, a potem – żeby nie myśleć o tym, jak słabo zaspokoiły potrzebę. Jak się okazało – hamak Candidy znajdował w zupełnie innym miejscu niż ten Lee… Trudno, spotkają się rano.
Kaden jak przez mglę ogarniał co się wokół niego dzieje. Koszulę, którą ledwie co z siebie zrzucił, zaraz posłusznie zaczął na siebie zakładać, nie kłócąc się wcale w tej kwestii z Isoldą. Stając w miejscu, ściągnął łopatki, próbując narzucić ją jednym zgrabnym ruchem, jak zawsze, ale brakowa ło mu tej samej koordynacji. Materiał zaczepił się mu już przy nadgarstkach. Kiedy on męczył się z koszulą, Isolde właśnie potykała się o ziemię. Zlapał ją calkiem instynktownie, upuszczając tym samym koszulę na ziemię. Wpatrywał się w jej twarz z tej niewielkiej odległości, zaczesując pasma jej włosów za ucho. Jak na chorego, miewał całkiem zdrowe odruchy. Mimo swojego stanu znajdował w sobie instynkt, karzący mu spytać: — Wszystko w porządku? Dłoń ulokowaną na jej plecach przesunął trochę w górę, nawet teraz, w swojej ciekawości opuszkami badając zagięcie jej kręgosłupa. Pod dłonią wyczuwał krzywiznę jej pleców. Intuicyjnie badając jej skórę, przyciągnął ją bliżej siebie. Jego dłoń sama, zanim zdążył się skontrolować, zsunęła się znów w dół i zaczepiając się o jej koszulkę, wsunęła się pod krawędź jej stroju. Ledwie smagnął kciukiem jej nagą, rozgrzaną skórę, cały czas patrząc Isolde w oczy. Powstrzymał go tylko rozsądek i świadomość własnego stanu. Zmusił się do przechylenia twarzy na bok, nie oddychając powietrzem na jej usta, bo mogłaby się od niego zarazić. Niechętnie, po upewnieniu się, że dziewczyna znajduje się w stabilnej pozycji, przesunął się na bok, drapiąc się chwilę po kartku. — Tak… ten… Nie był skrępowany. Trochę zmęczony, przez co nie znajdował słów określających swoją winę. Zawsze mówił to co myślał, a teraz jego głowa huczała od bólu, więc myśli te wydawały się zbyt zmącone, żeby je oczyścić na tyle, aby móc odezwać się do tej pięknej istoty w sposób odpowiednio dystyngowany. Pociągnięty za kobietą, ruszył za nią bezwiednie, w czasie kiedy ona słuchała przewodnika, zajmując się patroszeniem ryby. Trudno powiedzieć, żeby wyglądał przy tym bardzo profesjonalnie. Łuski strzelały we wszystkie strony, a zanim się zorientował, zjarał sobie twarz, odbijając na niej ślady przebijającego się przez liście słońca. Z bardzo śmiesznymi pasami, niczym barwy wojenne, na twarzy, wręczył długo, z poświęceniem porządkowaną rybę Isoldzie. Sam nie miał apetytu. Usnął szybko, chociaż w nocy budzil się tak samo łatwo i ze zbyt dużą częstotliwością.
Shenae odczekała aż pająk pogna sobie dalej. Uważnie obserwowała Hlvorsena i dopiero kiedy pajęczak się oddalił, zbliżyła się do chłopaka. Kiedy emocje spowodowane widokiem niechcianego stworzenia opadły, mogła na nowo skupić się na Enzo. Jej wzrok, nic dziwnego, że powędrował od razu na przemokniętą koszulkę nastolatka. Przeciągnęła nim od jego torsu, w dół, wzdłuż żeber, mając idealny widok na zarysowane pod koszulą mięśnie. Halvorsen niczego nieświadomy odwrócił się szukając drogi do pozostałych osób z wycieczki. Shenae nie mogła być teraz w jeszcze mniejszym nastroju do dzielenia się tym widokiem z kimkolwiek innym. Pośladki, na których odznaczała się teraz plama po upadku, przypieczętowały jej moment buntu. Wyciągnęła dłoń, chwytając chłopaka za przegub dłoni i przysunęła się do niego, obejmując go drugą ręką w pasie. — Bardzo Ci się tam śpieszy? — spytała zanurzając nos we włosach, z których musiała zetrzeć rozpryśnięte błoto. A skoro już znajdowała się w tak bliskiej jemu pozycji, musnęła wargami jego kark. — Co może nas spotkać gorszego niż pająk? Jej oddech sam przyśpieszył, kiedy zaciągnęła się zapachem Halvorsena. Coś było tu w powietrzu, ze ludzie zaczynali wariować. Nie tylko Shenae, dotknęło to też Isolde i pewnie mnóstwo innych szczęśliwych kobiet, które w tych dzikich warunkach zaczynały doceniać męskie atrybuty i bezpieczeństwo, jakie (w przypadku Shenae), zapewniał dziewczynie Enzo. — Chodź ze mną. Nie będziemy się mocno oddalać — słowa szeptała do jego ucha, nie mogąc się powstrzymać, żeby nie przeciągnąć dłonią po jego brzuchu i piersi, zanim pociągnęła go w tył. Nie dała mu czasu na protest. Serio. Jeszcze wpadną na jakąś gryfonkę, która będzie robić maślane oczy do Halvorsena. Shenae niepotrzebnie zrobi scenę, pokłócą się, dojdą do wniosku, ze D'Angelo jest zbyt zaborcza i po co to komu? Lepiej od razu zaszyć swojego mężczyznę w dżungli z dala od namiętnego wzroku innych pań. Jakby miał co do tego wątpliwości, pocałowała go zachęcająco, pocałunek ten kontynuujc kiedy w końcu dotarli nad jakiś strumyk. Miała wrażenie, że pomiędzy oddawaną pieszczot Halvorsen wydawał z siebie dziwne dźwięki. — Czemu na mnie syczysz? To nie on, a wąż, który przepełzał im pod nogami.
Wewnętrzna walka, jaką prowadził ze samym sobą nigdy jeszcze nie była intensywniejsza. To była ta sama kobieta, która nie pozwalała mu wchodzić do zakazanego lasu bez meldunków? Trudno mu było w to uwierzyć, kiedy czuł dotyk jej warg na swoim karku, a ramie obejmujące go w pasie wcale nie zwalniało uścisku. Miał wrażenie, że zaraz znowu to zrobi. Zapomni o ostrożności i w jakiś głupi sposób narazi ich oboje na niebezpieczeństwo, ale intensywność z jaką Shenae wystawiła na pokuszenie jego opanowanie była chyba zbyt silna, aby z nią walczyć. Zupełnie zgłupiał, a zanim ponownie zlokalizował swój mózg i zaczął z niego korzystać, okazało się, że jego nogi same poddały się woli ciemnowłosej diablicy. Objął ją ramieniem, drugą ręką odnajdując drogę na jej policzek. Pogładził go delikatnie, oddając jej właśnie pocałunek i zupełnie nie zwracając uwagi na to co działo się dookoła nich. - Co syczy? - zapytał głupio, bo i zupełnie nie odnotował żadnego syczenia. Niemniej jednak, profilaktycznie oderwał się od jej warg z wyraźną niechęcią, aby rozejrzeć się wokoło. Przesunął spojrzeniem najpierw wzdłuż zgrabnej nogi Shenae, aby zlustrować nim podłoże wokół ich kostek, a następnie spojrzał przed siebie akurat w czas, aby dostrzec jak zza rozłożystych zarośli wyłania się przewodnik. Oderwał się od dziewczyny delikatnie, odwracając ich oboje tyłem do nadchodzącej zgrai ludzi. - Idą - poinformował D’Angelo na wypadek, gdyby nie usłyszała, machinalnie przeczesując dłonią włosy, żeby doprowadzić się do względnego porządku. Wyglądał trochę jak nakryty przez męża kochanek, kiedy tak nerwowymi ruchami przygładzał włosy czy wilgotne ubranie. - Och, masz coś na czole. - zauważył niespodziewanie, kiedy tak spojrzał na swoją dziewczynę. W jego oczach krył się ten podejrzany, psotny błysk co już samo w sobie powinno zaalarmować Shenae. Tyle, że Enzo zdążył się już nad nią nachylić, aby pocałować ją przelotnie w czoło. - Skoro już tu jesteśmy, posłuchajmy o co chodzi. - poprosił, zwracając jej uwagę na to, że przewodnik właśnie tłumaczy im na czym polegać miało zbieranie żywności oraz wody. Kiedy skończył, jakoś tak wyszło, że chyba bez większych kłótni rozdzielili się obowiązkami. Enzo wziął się za łowienie ryb i poszło mu chyba całkiem nie najgorzej, ale w porównaniu z She i tak był w tyle. - Hej, co tam masz? - zapytał, gdy w jej dłoniach wylądowało coś dziwnego, co najwyraźniej wyłowiła ze strumienia.
Shenae patrzyła jeszcze za uciekającym wężem. Enzo miał trochę mniejszy refleks, bo zanim zebrał się, żeby ogarnąć co się dzieje, gad zdążył już dawno zginąć w dzikich chaszczach dżungli. Shenae spojrzała na niego ciut krytycznie, jak to ona, wzdychając z rezygnacją, bo czar chwili prysł, kiedy okazało się, że każdy fragment tej dziczy jest tak samo niebezpieczny. — Coś by nas zabiło i nie zwróciłbyś na to najmniejszej uwagi — skwitowała, dając mu się pocałować w czoło. Tym samym żegnając się z intymną atmosferą, bo zaraz dotarł do nich przewodnik i cała zgraja pierwszo, drugo, trzecioklasistów, o tych starszych już nie mówiąc. Wszyscy zajęli się organizowaniem posiłku. Po kolacji zaś Enzo wraz z She spędzali czas nad strumykiem, gdzie oboje znaleźli jakieś fanty. D’Angelo właśnie wręczala Halvorsenowi syreni grzebien. — Chcesz? Trzymaj. Nie sądziła, żeby Enzo potrzebował tego grzebienia, z kilku powodów. Lubiła, kiedy moczył pasma włosów, a same z siebie, nawet w nieładzie układały się dostatecznie dobrze, żeby nie musiał ich przygładzać żadnym grzebyczkiem. Mimo to jednak, sama posiadała już taki kosmetyczny bajer, którego mogła się łatwo pozbyć. Była to najgorsza z jej dzisiejszych decyzji, bo kiedy pochłonięta była wręczaniem Enzo przedmiotu, jakiś pająk wlazł jej za kołnierz, snując się wzdłuż jej kręgosłupa. — Enzo! Weź go ode mnie. Halvorsen. Merlinie, fuuuu! Arrrghghgh! Szlag, szlag, szlag! Mniej więcej takie wiązanki puszczała dopóki krukon nie ściągnął z niej pajęczaka. Wtedy spojrzała na niego poważnie, jakby co najmniej chciała spytać czy ją kocha, a oboje wiedzieli, jak bardzo Halvorsen uwielbiał ten temat. — Ugryzł mnie? Jest jadowity? Pozostałą część nocy trzymała się blisko Enzo, prawdopodobnie bardzo mu wadząc, bo w dżungli było gorąco, a w takiej pozycji lepili się do siebie w nocy, jako, ze wcisnęła się z nim pod jeden śpiwór. Ale czego nie robi się dla swojej dziewczyny, nie?