Bar założony całkiem niedawno przez czarodzieja o nie tylko wątpliwej reputacji, jak i niespełna rozumu, jak mawiają konserwatywni miejscowi. W końcu żaden szanujący się czarodziej czystej krwi nie mógłby spokojnie patrzeć na przybytek urządzony w tak bardzo steampunkowym stylu, prawda? Ano nie do końca. Zwariowane, ruchome mechanizmy czy okazjonalnie buchająca z różnych rur para, tworzą naprawdę niepowtarzalny klimat i czego by się nie powiedziało o właścicielu tego przybytku, to z cała pewnością trzeba mu przyznać punkt za oryginalność.
Sok Dyniowy Woda Goździkowa Piwo kremowe Dowolne mugolskie piwo Dymiące Piwo Simisona Malinowy Znikacz Rum porzeczkowy Grzane wino z korzeniami i koglem−moglem Ognista Whisky Wino skrzatów Wino z czarnego bzu Najlepsza Stara Whiskey Campbell'a Sherry Rdestowy Miód
C. szczególne : krótka fryzura, zachrypnięty głos z trudnym do zidentyfikowania akcentem, papieros w ustach, ekscentryczne stroje, dziwaczny manieryzm i wieczny poker face
Marszczę lekko brwi, dostrzegając jego zachowanie; ludzie reagowali na mnie w różny sposób, ale ten wręcz niepokój, który dostrzegam w gestach chłopaka, jest nowością. Gdy jednak ten rozgląda się nerwowo na boki, sprawa zdaje się wyjaśniona: zawsze mogę być bardzo przebiegłą dziennikarką, najwyraźniej. Przyjmuję to jako wstępną teorię. Ludzie po traumatycznych wydarzeniach różnie w końcu reagują na to, co dla innych może się wydawać całkiem zwyczajne, prawda? Sama przecież ciągle słysząc migawkę aparatu w okolicznościach innych, niż gdy to ja robię zdjęcie, odruchowo zaciskam dłonie w pięści. Teoria wydaje się zatem całkiem spójna. Co nie zmienia faktu, że sama nie jestem już taka rozluźniona, jak na początku. Zaczynam obracać pierścionek na palcu. Nie wydaje mi się już takim świetnym pomysłem ta rozmowa, a jednak pozostaję w swoim miejscu – bo ta moja teoria odnośnie jego zachowania jedynie potwierdzała pierwszą, którą tego wieczora poczyniłam – że mamy ze sobą coś wspólnego. — Pewnie masz rację — stwierdzam, parskając lekko, po czym delikatnie krzywię się na słowo eleganckie. — Może i jest... ale ja jestem MJ — tłumaczę pobieżnie, nie za bardzo chcąc wdrażać się w szczegóły tego, że bardziej cenię osobę, która nadała mi to imię – moją porywaczkę, niż rodziców. Nie mówiąc już o tym, że gdy jeszcze nazywali mnie Ella, czułam w tym słowie wizję córki, którą sobie uroili, a którą nigdy nie byłam i nigdy się nie stanę. Nosiłabym razem z nim zbyt wielki ciężar. Znów zamaczam usta w winie, przez chwilę wbijając wzrok w stół, zanim nie przenoszę go znów na chłopaka. — Udało im się wrzucić kilka faktów w ten cały bełkot, ale niewiele — mówię. — Wszędzie pisali o szczęśliwym odnalezieniu, a prawda jest taka, że... wcale nie było takie znowu szczęśliwe — wyjawiam, delikatnie postukując palcem w rant kieliszka. Chociaż to ja się do niego dosiadłam i sama zaczęłam temat, wcale nie chcę mu o tym opowiadać, dlatego dość szybko zmieniam temat na jego historię. — A jak było z tobą? Udało im się napisać coś prawdziwego?
C. szczególne : no więc odstające uszy i mina księcia, a także okulary na nosie dla lansu w sensie, żeby mądrzej wyglądać, zawsze pachnie inaczej bo kocha olejki, perfumy i takie rzeczy
Przychodząc do pubu "Zębatka" miał nadzieje, że porozmyśla nad dobrym jedzeniem i jeszcze lepszym alkoholem. To nie tak, że nie lubił towarzystwa, wręcz przeciwnie uwielbiał. Chyba nawet liczył na to, aby ktoś usiadł przy jego stoliku i oderwał jego myśli od ciężkich tematów w jego mniemaniu takich jak; gdy jego kłamstwa wymkną się niepostrzeżenie, a on niczym debil mógł tylko dalej grać albo przyznać się do porażki; tego ostatniego nienawidził, ale czasami trzeba było kapitulować, aby całkowicie nie upaść. Uwielbiał bajerować gadką, oszukiwać i mamić pięknymi słówkami. Nawet w duchu dziękował za to, że Farris zjawiła się niczym duch, prawie doprowadzając go do śmierci. W sumie mógł lepiej się wgryźć w te wściekłe ośmiorniczki. Powinien spodziewać się tego tematu, w końcu ludzie się nim interesowali lub jego historią, wychodziło na jedno. Nie wiedział dlaczego, ale przy MJ czuł się nieswojo, tak jakby jej kamienny wyraz twarzy mógł prześwietlić każdą część jego życia. Nie za wiele wiedział o jej przeszłości. Interesowało go to, że była sławna. Podobno zwiedziła pół świata, właściwie nie było nic w tym dziwnego, jeśli jej porywaczka po prostu chciała zachować ją na dłużej dla siebie. To musiało być kurewsko dziwne. Jego nikt nie porwał, ale samo to, że miał rodzinę, a ojciec ukrywał ją przed nimi tylko dlatego, że zrobił dziecko mugolce. Wielki mi sekret, a jednak wydawałoby się, że świat posuwa się do przodu w kwestii tolerancji niemagicznych, a tu nadal w głowach starszych pokoleń czarodziejów tli się jakaś odraza, którą świadomie lub nieświadomie przenoszą na dzieci. - Zależy dla kogo szczęśliwe. - Powiedział bardziej do siebie niż ślizgonki. - Jak to medialne hieny, zrobią wszystko dla sensacji, już nikt nie liczy się z prawdą. - Mówił to nad wyraz poważnie, nawet jeśli właśnie w tej chwili wychodził na jednego z największych hipokrytów planety Ziemia, a może i kosmosu. - I tak i nie. - Odpowiedział na jej pytanie dość tajemniczo. - Muszę ci, wyznacz szczerze, że moja historia całkowicie nie umywa się do twojej. Zwiedziłaś kawał świata, a ja całe życie spędziłem tu w Anglii, trochę to zabawne, że tak długo mnie szukali. Ciebie może i do dziś by nie znaleźli, gdyby Rhodes nie omsknęła się noga. - Przyglądał się ciekaw reakcji MJ na jego ostatnie słowa. Jeśli jej twarz nie wyrazi żadnych emocji, jest w stanie uznać, za prawdę, że jej ciało przejęli obcy z planety Kree, niech będzie ten jebany Marvel.
Frederick nie wiedział, jak to się działo, że w ostatnim czasie wpadał przypadkowo na swoich znajomych, a później kończył spotkanie w pubie, barze albo innym miejscu, pijąc, grając w karty albo lądując w Dublinie. Miał nadzieję, że tym razem nie wyląduje jednak nigdzie daleko, że nie wpakuje się w jakieś kolejne kłopoty, czy coś podobnego, bo prawdę powiedziawszy, marzyło mu się, żeby nieco odpocząć. Jak dla Shercliffe'a zbyt wiele było ostatnio przygód, spotkań i przypadków, z którymi musiał się borykać, nie do końca wiedząc, co właściwie ma z tym zrobić. Faktem było, że dzięki tym wszystkim spotkaniom spędzał mniej czasu w domu, a to oznaczało mniej marudzenia ze strony jego matki, ale na niewiele się to zdawało. Już teraz kobieta uparcie przypominała mu, że powinien wybrać się na świąteczne obchody razem ze swoją narzeczoną, to zaś nieprawdopodobnie go irytowało i tym oto sposobem znalazł się w środku miasteczka. Gdzie, cudownym zrządzeniem losu, spotkał znajomego i uznał, że wychylenie razem z nim kilku szklanek czegoś mocniejszego, jest dobrym pomysłem. Szkoda tylko, że z jakiegoś powodu przyczepił się do niego różowy kurczak, który wziął się nie wiadomo skąd i nie chciał mu dać spokoju. Kiedy razem z Diazem kierowali się do pubu, ta dziwaczna kreatura zdążyła skomplementować kilka mijanych osób, wprawiając tym samym Fredericka w osłupienie. Rzadko kiedy zdarzało się, żeby nie wiedział, co właściwie ma zrobić albo powiedzieć, ale teraz faktycznie nie miał pojęcia, jak poradzić sobie z tą przerośniętą kupą pierza, która trzymała się go z całych sił. Właściwie, to gdyby Frederick miał być szczery, to ta kupa puchu łaziła za nim wcześniej, ale w rezerwacie nie robiło to żadnej różnicy, teraz jednak naprawdę przyprawiała go o zawały serca. - Mam nadzieję, że to coś nie wypadło smokowi spod ogona - mruknął, patrząc nieufnie na kurczaka, kiedy zajęli miejsce przy stoliku, licząc na to, że przynajmniej teraz stworzenie się zamknie, a on nie będzie doświadczał jakichś szalonych sensacji, jakich nie umiał nawet poprawnie nazwać. - Nie przehandlowałbyś tego czegoś? Wygląda, jak całkiem dobre źródło zarobku.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Tony podśmiewywał się pod nosem, słysząc liczne komplementy, które nowy przyjaciel Freda szeptał zadziornie przechodniom. Z tego co wiedział o Shercliffe była to raczej maruda, domyślał się więc, że liczne pochwały kierowane w stronę przechodniów nie były mu na rękę. No cóż, każdy z nas niesie swój krzyż, pomyślał przelotnie, otwierając drzwi pubu. W sumie to cieszył się, że spotkał znajomego. Od czasu akcji z Olivierem ciągle szukał czyjegoś towarzystwa, chciał to po prostu może z kimś przegadać. Nie sądził, że to szczególnie dobry pomysł ale jak zwykle ignorował ten cichy głos rozsądku w jego głowie. Miał nadzieję, że mógł zaufać mężczyźnie na tyle, że nic złego z tego nie wyniknie. Nie zamierzał przecież rzucać od razu nazwiskami. Usiadł, uprzednio zamawiając dwa drinki. Dla siebie rum, na Merlina, mają tylko porzeczkowy? No dobra, niech będzie jego strata. A dla Freda Ognistą Whisky. Przysłuchiwał się jego słowom, uśmiechając się pod nosem. Nie żeby było mu do śmiechu na wieść o tym, co wyprawiały te cholerne smoki. Ostatnio słyszał, że na Tojadowej było gorąco. No cóż, istniały chyba jakieś plusy zamieszkania w podłej norze na Śmiertelnego Nokturnu. Nagle poczuł, jak coś siada mu na ramieniu. Ale heca! Jaki słodziak, pomyślał Tony widząc żółtego kurczaka. Skąd mógł wiedzieć, że z niego taka gaduła? - Oho, widzę że i do mnie coś się przyczepiło. To raczej niegroźne i niezbyt smocze stworzonka - odpowiedział, wyciągając palec w kierunku pisklaka. A wtedy on odezwał się, zdradzając to, co Díaz tak pieczołowicie przed nim ukrywał. - On myśli, że ta twoja panna to niezła d… - pisnął kurczaczek, zanim mężczyzna zdążył złapać go za ten niewyparzony dziób. Antonio spojrzał na niego z niedowierzaniem, potem obdarzył spojrzeniem Freda. Wzruszył ramionami i się roześmiał. - Wiesz co w sumie niegłupi pomysł, przeszmuglujmy te pierdoły w cholerę. - Zamoczył usta w obrzydliwie słodkim rumie, krzywiąc się z niesmakiem. Kto to w ogóle wymyślił?
- Mówiłem - stwierdził, patrząc krytycznie na kurczaka, który z wielką radością skomplementował mijającego ich właśnie podstarzałego czarodzieja, a Frederick znowu miał wrażenie, jakby jego żołądek wywrócił się do góry nogami. Paskudne uczucie i zdecydowanie wolałby go więcej nie powtarzać. Było wręcz paskudne, zupełnie, jakby chciało mu się wymiotować, a to nie było coś, co człowiek przeżywałby z przyjemnością. Nie wiedział zupełnie, co się z nim działo, skąd się to wzięło i dlaczego tak bardzo reagował na wszystkich ludzi, których ten paskudny kurak próbował komplementować. Nic zatem dziwnego, że upił porządny łyk alkoholu, a następnie spojrzał na siedzącego przed nim mężczyznę, a w kąciku jego ust zadrgał lekki uśmiech. - Więc widziałeś zdjęcia Josephine? - zapytał prosto, zdecydowanie lekko, nie widząc w tym niczego złego. Prawdę mówiąc, nawet Frederick musiał przyznać, że jego narzeczona była atrakcyjną kobietą i nie widział powodów, dla których miałby to ukrywać. Była jednak paskudną, nierozgarniętą siksą, z którą za nic w świecie nie umiał się dogadać, a może nawet nie chciał tego zrobić. Nie wiedział, dlaczego wzajemnie się atakowali, ale wyglądało na to, że po prostu przelewali na siebie frustrację związaną z decyzją ich rodziców. Oboje powinni móc od tego uciec, ale żadne z nich nie potrafiło tego zrobić. Więc zrzucali to na siebie wzajemnie, jakby wymagali od tej drugiej strony, że weźmie pełną odpowiedzialność za to, co się działo. - Co w ogóle u ciebie? Poza tym, że chodzi za tobą to diabelstwo. Założę się, że to jakieś anomalia magiczne związane z Celtycką Nocą. Chyba że faktycznie to smocze pomioty, tylko nie potrafię ich rozpoznać - stwierdził, przyglądając się kurczakowi, który sprawiał wrażenie, jakby był niepocieszony tym, że nie miał kogo komplementować. W końcu Díaz już dostał swoją uwagę, ale wszystko wskazywało na to, że pokryte puchem stworzenie zamierzało raz jeszcze wykorzystać okazję, co powodowało, że cierpliwość Fredericka powoli się kończyła.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Ulżyło mu, gdy zauważył lekki uśmiech błąkający się na twarzy Freda. Owszem, miał tę przyjemność. Ale nie znał jej przecież osobiście, skąd mógł więc wiedzieć, że przymusowa narzeczona Shercliffe’a to taki twardy orzech do zgryzienia. Nie żeby nie lubił wyzwań. Wręcz przeciwnie. - Być może - odparł, zwilżając wargi w cierpko-słodkim trunku. Uśmiechnął się i odstawił szklankę na stolik. - Jak to właściwie jest? Jesteście zaręczeni, ale w ogóle ze sobą nie rozmawiacie? - zapytał, nie kryjąc ciekawości. Nie rozumiał misternego planu, jakim uraczyli młodych ich rodzice. Dla niego małżeństwo z przymusu było równie abstrakcyjne co hipogryf bez skrzydeł. Po prostu nie do pomyślenia. - Co u mnie? Hm… - zamyślił się, dumając nad tym czy odpowiadać szczerze. Czym mógł się z nim podzielić? - W sumie to ostatnio kogoś wyrwałem. Ładna chłopaczyna, ale kompletnie nie wie, czego chce od życia - mruknął, zerkając na swojego drinka. A wtedy nieproszony przez nikogo kurczaczek wyćwierkał to, co chodziło mu po głowie. - To syn aurora! - kurwa, zamknij się, przemknęło mu przez myśl, zanim zdążył zawrzeć mu dziubek. Wykrakane to ptaszysko. Tony uśmiechnął się nieporadnie i wzruszył ramionami. Słowo się rzekło, a on nie miał zamiaru zaprzeczać. - Celtycka noc powiadasz? Czy to nie przypadkiem to święto, gdy Anglicy przypominają sobie jednak, że mają w sobie jakąkolwiek namiętność? - zażartował, upijając kolejny łyk drinka. A potem oparł się na łokciach, mrucząc lubieżnie. - Wiesz, jeśli chodzi o twoją pannę to może mogę coś zaradzić. Jeśli nie oprze się moim wdziękom, może uda nam się jeszcze zerwać te zaręczyny.
Frederick skrzywił się lekko na to pytanie, ale wiedział, że podobnych będzie zapewne coraz więcej. Nie chciał tego, nie chciał tego zainteresowania, ale jednocześnie miał świadomość, że im bardziej będzie się oburzał, stawiał i walczył z całą tą sprawą, tym gorzej na tym wyjdzie. Mógł uciec, schować głowę w piasek i udawać, że to, o co pytają, w ogóle go nie dotyczy, ale oczywiste było, że to tak po prostu nie działało. Jeśli chciał jakoś poradzić sobie z tym całym bałaganem, w który został wpakowany przez własnych rodziców, nie mógł nieustannie od niego uciekać, nic zatem dziwnego, że w końcu skinął głową. - Nie mieliśmy do tego zbyt wielu okazji i szczerze mówiąc, wcale ich nie szukam - przyznał, by wzruszyć lekko ramionami na znak, że faktycznie całe to narzeczeństwo interesowało go tyle, co dziura w płocie. Jedyne, o czym myślał, to jak z niego uciec, jak wymknąć się z czegoś, czego naprawdę nie był w stanie znieść. Domyślał się, że Orion uciekł do Stanów, bo dowiedział się, że dla niego planowano coś podobnego, a przynajmniej takie miał przypuszczenia. - Czy ty masz już kryzys wieku średniego? - mruknął Shercliffe, przyglądając się uważnie swojemu rozmówcy, żeby zaraz gwizdnąć na informację ze strony kurczaka, na którego zerknął, jakby chciał mu powiedzieć, że dziękuje za taką podpowiedź, bo była co najmniej interesująca. Może nie cenna, ale ciekawe. Nim jednak zdołał się odezwać, jego kurczak zachichotał. - Z ciebie też ładna chłopaczyna - oznajmił, spoglądając na Antonio, a Frederick znowu poczuł tę obrzydliwą sensację w okolicach żołądka, nad którą nie umiał w żaden sposób zapanować, mając wrażenie, że za chwilę zwariuje. Nic zatem dziwnego, że napił się alkoholu, starając się przegonić kurczaka, ale ten mimo wszystko nieustannie do niego wracał, jak jakiś szalony bumerang, z którym nie chciał mieć do czynienia. - Jak ci brakuje namiętności, to zawsze możesz się poprzytulać z Moralesem - stwierdził kpiąco, przy okazji wywracając oczami, a potem pochylił się lekko w stronę znajomego, kołysząc szklanką z alkoholem. - Czyżby chłopaczyna nie był aż tak ciekawy, czy chcesz sprawdzić, jaka Josephine jest tak naprawdę?
Kontynuacja wątku Aleksander Cortez + Maximilian Felix Solberg
Czasami każdy musi wyrzucić z siebie to, co mu leży na wątrobie. Bez wątpienia osobie takiej jak Solberg zajmuje to dłużej, niż przypadkowemu Johnowi z klatki obok, bo dzieciak ma większego w życiu pecha niż wszyscy jego znajomi razem wzięci. Ale czy aby na pewno? O stanowisko największego pechowca świata musiał konkurować z bardzo solidną zawodniczką w temacie, która stała ze dwa metry za nim i patrzyła wielkimi, cielęcymi oczami w plecy Maxa w pełnym milczeniu. Zauważyła go chwilę temu jak już miała wychodzić z Zębatki, kupiła nawet grzańca na wynos, którym miała sobie ogrzać drogę do zamku, ale zaraz przecież rozpoznała te barczyste ramiona i bałaganiarską fryzurę, a gdy podeszła bliżej także i Maksowy głos. Na co nie była przygotowana, to tak po chamsku podsłuchać te wyznania, które tak ją spiorunowały, że nawet nie zauważyła, że trzyma kubek z grzańcem prawie poziomo i wylewa większość jego zawartości na swój płaszcz i siebie. Dopiero kiedy wrzątek przemoczył jej rękawiczkę, upuściła kubek na ziemię z zaskoczonym "ochuj!" i zerwała rękawiczkę z ręki, by zacząć miotać dłonią jak ...oparzona. - P-przepraszam, nie chciałam podsłuchiwać. - uciekła wzrokiem, kiedy Cortez i Solberg zwrócili uwagę na tego nieproszonego widza, paląc absolutną cegłę, bo i tak paliła cegłę w towarzystwie Maxa, a teraz? Kiedy znała tak intymne tajemnice jego nieszczęśliwej przeszłości? Ma-sa-kra-cja.
| Atlas
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Wywalał z siebie wszystko to, co działo się od kiedy ostatni raz miał okazję widzieć Corteza, a prawdą było, że nazbierało się tego sporo, kompletnie nieświadom, że ktokolwiek może się temu przysłuchiwać. Dopiero hałas zwrócił jego uwagę, a chłopak odwrócił się, początkowo zaskoczony, by chwilę później uśmiechnąć się do Dolly. -Kto inny mógłby tak zwracać na siebie uwagę, jak nie moja piękna Dolly. - Przeprosił kumpla, po czym podszedł do dziewczyny, by spróbować zająć się nią i jej poparzeniami, które najpierw opatulił warstwą chłodzącą, nim zajął się zbieraniem szczątków kubka z podłogi. - Ładnie tak podsłuchiwać? - Spojrzał na nią, niby zdegustowany, by zaraz potem poprowadzić ją do baru i odkupić grzańca, którego przed chwilą straciła na podłodze. -Nie wiem ile z tego usłyszałaś, jeśli naprawdę nadstawiałaś uszu, ale to nic, co powinno zawracać Twoją głowę. - Spróbował dziewczynę uspokoić, bo choć niektóre plotki i wiadomości i tak krążyły po szkole, to jednak nie przepadał za chwaleniem się swoim prawdziwym, prywatnym życiem na prawo i lewo.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Kiedy Max zamiast ją ochrzanić za podsłuchiwanie był taki miły, jej rumieniec wstydu jedynie się pogłębił. - N-niechciałamnaprawdetonietakjakmyślisz, j-ja ja jachciałam... - zaczęła bełkotliwie wyrzucać z siebie słowa, próbując zapewnić go, że nie jest jakąś creepy stalkerką, która podsłuchuje jak się ludzie prywatnie sobie żalą nad wódką, ale zamknęła japę, kiedy po raz kolejny w ich krótkiej bądź co bądź znajomości składał do kupy jakąś część jej ciała, którą zdążyła sobie rozwalić, poparzyć albo zbić w związku ze swoją pierdołowatością. - Dzięki. - gdyby umiała w magie leczniczą, było by to pewnie normalniejsze, ale nie była orłem jeśli chodzi o naukę, także każdy taki gest poza tym, że był miło, to jeszcze robił na niej wrażenie z powodu tego, że był taki zaawansowany. Stanęła koło niego przy barze i uniosła dłoń, by przywitać sie z Cortezem, zaraz jednak schowała ją pod pachę, bo wstyd i lipa, że sie sama oblała swoim grzańcem. - Przepraszam. - powtórzyła raz jeszcze, patrząc Maxowi gdzieś w okolice lewego buta- Bardzo... bardzo mi przykro, że spotyka Cie tyle nieprzyjemności. - powiedziała ciszej, jakby się martwiła, że tym razem za jej plecami będzie stała jakaś Dolly 2.0 i kolejka podsłuchu pójdzie jeszcze dalej- Nie musisz mi odkupować grzańca, to moja wina. Nie chciałam podsłuchiwać, to nie tak, naprawdę. - zapewniła go, kiedy złożył zamówienie i zaczęła przeszukiwać kieszeń płaszcza, by zauważyć, że rzeczywiście coś w niej ma. Trochę grzańca i dwa plastry pomarańczy, które rozmiękłe wyciągnęła i z cieniem marnacji i bezsilności odłożyła dyskretnie na blat z nadzieją, że może nikt nie zauważy.
| Atlas
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Gdyby to nie była Dolly, a jakiś wkurwiający gryfon, zapewne by mu wyjebał, ale szczerze nie miał na to za bardzo ochoty. Był zdołowany i zmęczony życiem, a do tego lekko już podchmielony. Chciał po prostu napić się i znaleźć spokój, nic więcej. -Hej, hej, ciiiiiii.... - Uspokoił ją, kładąc dłoń na zarumienionej twarzy dziewczyny i delikatnie gładząc kciukiem jej policzek. -Zdarza się, jesteśmy w miejscu publicznym. - Uśmiechnął się pocieszająco, by następnie ponownie skupić się na ograniczeniu nieprzyjemnych skutków rozlanego grzańca. Co jak co, ale poparzenia nie były przyjemne, jeśli się nimi od razu nie zajęło, co młody eliksirowar wiedział bardzo dobrze. -Daj spokój, nic na to nie poradzisz. Takie już życie, że jedni mają lepiej, a inni trochę gorzej. - Wzruszył ramionami, bo wiedział, że ani dziewczyna, ani kumpel nie mogli nic poradzić na jego pecha i głupotę, które koegzystowały w zabójczym praktycznie połączeniu. -Dam sobie w życiu radę, bylebyś nie szła w moje ślady. - Prychnął lekko rozbawiony, wlewając sobie kolejną porcję alkoholu do gardła. Może i sam nie był ideałem i popełniał wiele błędów, ale zawsze starał się, by inni okazali trochę więcej rozsądku. Nikomu nie życzył tylu nieszczęść i takiego stoczenia się na dno, jakie sam przeżywał. -To tylko grzaniec, nie zbankrutuje od razu. - Machnął ręką, bo może nie miał za wiele galeonów, jako że wszystko wydawał na używki, ale był pewien, że na jutrzejszym wieczorku w Krwawego Barona, coś sobie odbije i będzie mógł dalej wieść wątpliwy styl życia. -Poza tym, obawiam się, że w tym lokalu preferują galeony. - Nie chciał się z niej naśmiewać, ale do najtrzeźwiejszych w pubie nie należał, a że owszem, zauważył położone na blacie plasterki pomarańczy, to jego mózg nie mógł pozostawić tego bez komentarza.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Gładzenie po policzku kogoś, kto na Twój widok pali cegłę, na pewno na to palenie cegły nie pomoże. Niestety, w przypadku Dolly tym kimś był Max Solberg, który w niektórych życiowych sprawach kumał w mig, a w innych nie łączył kropek ani trochę, więc zapewne myśląc, że ją pociesza tym gestem, jedynie sprawił, że prawie jej poszła para uszami. - Trochę gorzej? Trochę? Wiesz, co innego oblać się grzańcem, a co innego dostać klątwą od Derwisza czy kompletnej amnezji... - uniosła brwi. W swoim życiu miała całkiem pokaźną kolekcję przypadków, które można, a nawet trzeba było śmiało zaliczyć do puli tych "trochę gorszych". Nie było tam pustników odgryzających ręce, porwań czy wywalenia ze szkoły. To, co działo się w życiu Solberga było więc nieporównywalne, a on i tak sobie brnął przez to życie naprzód, pomimo tych wszystkich kłód, tych niepowodzeń, to nawet nie był piach w oczy, na tym etapie to już były głazy. - A jak Ci zabraknie na wódeczkę..? - chciała podłapać próbę poprawienia nastroju, jednocześnie próbując dyskretnie wytrzeć rękę w płaszcz z tego śluzu pomarańczowego, ale oczywiście, bystrooki brunet musiał zobaczyć te rozmokłe obierki. Przez chwilę jeszcze Dolly próbowała mieć niewinną minę, że niby nie wie o czym mówił, ale westchnęła- No dobra. Ale następnym razem ja stawiam. - zgodziła się podpierając łokciem o blat niby tak o sobie, ale w rzeczywistości odpychając pomarańczki trochę dalej od nich dwójki. Milczała chwilę by w końcu wydukać jakoś tak niezręcznie: - Przykro mi, Max. - wyciągnęła nieśmiało rękę, bo chciała go ścisnąć za rękę, by mu tak jakoś gestem pokazać swoją troskę, ale rumieniec na twarzy zaczął znów się intensyfikować, jak sobie wyobraziła trzymanie go za rękę, więc sztywno poklepała go w łokieć.
| Atlas
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
No tak, nie zawsze popisywał się bystrością. Jakoś tak wyszło, że zawsze widzieli się, gdy Dolly akurat coś się działo, więc nic dziwnego, że uważał jej rumieniec za oznakę skrępowanie ze względu właśnie na swoją niezdarność. -No.... Tak, trochę co innego. - Przyznał, wzdychając ciężko, bo nie mógł się tutaj kłócić z dziewczyną. Sprawa była jasna i oczywista. -Ale to nie znaczy, że mam usiąść w kącie i czekać na śmierć, prawda? Trzeba iść dalej i tyle. Pokazać tym wszystkim Derwiszom i innym zjebom, że tak łatwo z nami nie będzie. - Mięśnie mu się lekko napięły, gdy mówił te słowa. Poniekąd próbował uspokoić dziewczynę, a poniekąd siebie, bo o ile nie siedział bezczynnie, czekając na zakończenie żywota, tak pchając się w używki, wręcz modlił się o przyspieszenie tego procesu. -To uznam wieczór za skończony. - Wzruszył lekko ramionami, choć tak naprawdę nie widział problemu w braku pieniędzy, bo potrafił skołować sobie to, czego mu było trzeba, w bezgotówkowy i zdecydowanie pozbawiony moralności sposób. -Możemy się tak umówić. - Przystał na taki układ, bo już kilka razy się w barach spotykali i jeśli Dolly chciała postawić mu kolejkę, był w stanie przyjąć ten gest. Nie żeby kiedykolwiek odmawiał alkoholu, choć zazwyczaj to raczej on szastał pieniędzmi. -Dzięki, naprawdę. - Przygasł nieco, choć jego uśmiech był ciepły i szczery. Doceniał to niezręczne poklepanie po łokciu i jej słowa, a także obecność, choć nie miał pojęcia, jak długa ona była, bo niewiele później, nastolatkowi urwał się film i na tym skończyły się jego wspomnienia z tego wieczoru.
//zt +
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Tony spojrzał na Fredericka ze źle skrywanym współczuciem. Naprawdę nie wyobrażał sobie jak to jest być zaręczonym z kimś, kogo się praktycznie nie zna. Doprawdy, mógł mieć tylko nadzieję, że te archaiczne zwyczaje już dawno minęły. Ale nie, nie pośród czystokrwistych rodów. Czasami urodzenie się w rynsztoku miało swoje plusy, pomyślał Díaz i upił łyk cholernie słodkiego rumu. - Wcale ci się nie dziwię. Mam szczerą nadzieję, że jeszcze wykaraskasz się z tego całego bagna. Tak jak mówię, chętnie ci w tym pomogę - Antonio nie wnikał w szczegóły dotyczące okoliczności ich zaręczyn, choć tak bardzo chciał wiedzieć za co tak właściwie zaprzedano sobie młodą, nieszczęśliwą parę. Zresztą, pewnie chodziło o pieniądze. Albo czystą krew. Zawsze chodzi o jedno albo o drugie. Słysząc to, co powiedział Fred, nie mógł się nie zaśmiać. Ja i kryzys wieku średniego? Musiałbym być stary! - Oczywiście, że nie. Ja po prostu lubię dobrze się zabawić. Zresztą, nie tylko ja. Zdziwiłbyś się, jak wiele przyjemności może cię w życiu czekać jak patrzysz na jego dobre strony - Tony mrugnął porozumiewaczo do młodego mężczyzny siedzącego naprzeciwko niego. A potem wybuchnął śmiechem, w odpowiedzi na uwagę kurczaczka. - Ach dziękuję. Ten twój nowy kolega zna się na rzeczy - mruknął do Shercliffa, upijając kolejny łyk. Chyba zaraz zamówi wodę, albo i tę cholerną whisky. Tego się przecież nie da pić! - Choć namiętności mi nigdy nie za wiele, Morales to wyłącznie platoniczna znajomość. Zresztą, doświadczenie pokazało mi, że nie warto mieszać pracy z uczuciami - Nie usłyszał kpiny w jego głosie, być może za bardzo był zaaferowany tą dziwną fantazją. Przez chwilę przez myśl przemknęło mu jakby to było, ale zaraz po tym Díaz spochmurniał. Bo do głowy przyszła mu na inna myśl, wspomnienie Bei, jego byłej partnerki i w zbrodni, i w pieleszach, które zawsze zbijało go z pantałyku. Ciekawe co teraz robi? Znając życie, wyklina jego imię. Tymczasem Frederick pochylił się nieznacznie w jego stronę i już czynił niemoralne propozycje. - Chłopaczyna jest bardzo ciekawy - powiedział bez namysłu, szybko i dosyć ostro. Díaz nie spodziewał się po sobie, że będzie bronił dobrego imienia Oliviera, którego personaliów nawet nie wypowiedział na głos. Brzydka prawda była taka, że Tony’emu było z nim bardzo dobrze. Po chwili jego ton znacznie złagodniał, a sam Díaz przybrał nonszalancką maskę, którą nosił na co dzień. - Ale w tym morzu jest wiele rybek. Dobrze wiesz, że nie lubię się ograniczać. Chętnie spotkać się z tą twoją Josephine. Jeśli mnie zechce, może uda ci się nawet zerwać te zaręczyny. Z jej winy, oczywiście.
- Uda. Tylko potrzebuję czasu, żeby zrobić to, jak należy, zanim moi rodzice znajdą sposób na to, żeby mnie pokonać w tej idiotycznej rywalizacji - powiedział, wzdychając cicho, ale nie bardzo wiedział, co miałby jeszcze zrobić. Prawdę mówiąc, w tej chwili w ogóle nie miał ochoty się nad tym zastanawiać i właściwie był skłonny do tego, żeby porzucić ten temat. Ostatecznie, jakby nie patrzeć, nie był kwintesencją jego życia i zdecydowanie wolał pogadać o czymś innym, tylko kurczaki, które im towarzyszyły, najwyraźniej miały na to życie i to spotkanie, jakieś inne plany. A i sam Toni wyglądał, jakby zamierzał wylewać z siebie potoki słów, tak jak wlewał w siebie alkohol. Zawsze był rozgadany i to było dobrze w tej chwili widać, kiedy tak po prostu sobie gdzieś pędził, skacząc myślami po przyjemnych rzeczach. - Mamy różne definicje dobrej zabawy, Díaz, i dobrze o tym wiesz - stwierdził, unosząc lekko brwi. Nie mówił o tym, co robił w swoim czasie wolnym, ale był dorosłym człowiekiem i czasami również znajdował kogoś, kto był w stanie zainteresować go na chwilę dłuższą, niż pięć minut. To jednak nie było coś, o czym chciał rozmawiać i jedynie westchnął, gdy kurczak ponownie się odezwał, zagrażając mu, że jeszcze chwila i rozszarpie go na strzępy. A lisie zęby były niesamowicie wręcz ostre, były tak ostre, jak jakieś noże albo brzytwy, więc nie należało z nimi na pewno zadzierać. - Doświadczenie pokazuje mi, że w ogóle nie warto mieszać życia z uczuciami - powiedział, jak to on, niesamowicie optymistycznie. - Myślałem po prostu, że czasami, jak was obu nuda przyciśnie, staracie się jakoś jej zaradzić - dodał poważnie, choć z jego strony była w tym nuta złośliwości, która zniknęła, gdy Antonio wspomniał o tym chłopaku, wywołując u Fredericka krzywy uśmiech. Nie wnikał w to, jak ten się bawił, ale domyślał się, że mimo wszystko z tego nic dobrego nie będzie. - Skoro mówisz, że nie musisz koncentrować się tylko na nim, to łów tyle rybek, ile tylko chcesz. Tylko uważaj, żeby w końcu nie zeżarł cię jakiś rekin - odparł, dając mu tym samym wolną rękę, jeśli tylko chciał poznać Josephine, mógł zrobić to w każdej chwili. - Tylko uważaj, czy ta młodociana rybka, nie przyczepi ci się do dupy, jak wściekły krab, kiedy się dowie, że nie jest jedyna.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Uśmiech nie schodził z twarzy Tony’ego, kiedy przez głowę przemknęła mu bardzo dziwna myśl. Frederick z jednej strony nie należał do szczęściarzy, bo miał beznadziejną sytuację życiową. A z drugiej rodzice przynajmniej nie mieli na niego wyjebane. To znaczy - na jego zdanie tak, ale nie na niego samego. W sumie to można nawet powiedzieć, że ma szczęście. Przynajmniej chce im się w tej "idiotycznej rywalizacji" uczestniczyć. I w jakiś zupełnie pokręcony sposób zależy im na młodym Shercliffie. Díaz nie miał nigdy w życiu tyle szczęścia. Widząc, że nie chce chyba kontynuować tego tematu, Tony zmienił taktykę. Postanowił poświęcić swoją niepodzielną uwagę Fredowi, a swój czas przeznaczyć na to, aby… poprawić mu humor. Tak po prostu. Zamierzał, o ile mu na to pozwoli, wlać w niego bardzo dużo alkoholu i doprowadzić do stanu, w którym się uśmiechnie. Czy to możliwe? Istnieje tylko jeden sposób, aby się przekonać. Sprawdźmy to! - W takim razie przedstaw mi swoją. Definicję dobrej zabawy - zagadał go z filuternym uśmiechem błąkającym się na twarzy. Rozsiadł się wygodniej na krześle i czekał, jakby cokolwiek mu się od Shercliffe’a należało. Zamówił przy tym kolejną kolejkę dla siebie i jeśli chciał, to również dla niego. Słysząc następne słowa, które wydobyły się z jego ust, Antonio niemal się zakrztusił. Nie mieszać życia z uczuciami? Czy to w ogóle możliwe? W świecie Diaza taka sytuacja nie miała prawa zaistnieć. Uczucia kierowały Katalończykiem częściej niż sam by tego chciał. Czasami nawet aż za bardzo… - Dios mío! Jak tak można żyć? Jesteś pewien, że masz w ogóle puls? Że w tych żyłach płynie jakaś krew? - zapytał pół-żartem, pół-serio wpatrując się z niedowierzaniem na Freda. I uśmiech nie zszedł z jego twarzy, gdy ten dopowiedział co mu się zdawało słuszne a propos Moralesa. A być może powinien. - Radzimy sobie z nudą i to bardzo dobrze. Nie zapominaj, czym jest nasza praca. W niej się nie da nudzić - mrugnął do Shercliffa, choć przez myśl przemknęło mu że to trochę wkurzające. To, że jest bi nie oznacza wcale, że rzuca się na wszystko co widzi. Są jakieś granice. Morales, jak się Tony’emu zdaje żywi uczucia do kogoś szczególnego. A to wystarczający powód, aby się nie wtrącać. - Ależ bardzo chętnie. Rekin, nie rekin. Poradzę sobie. Chyba, że mnie nie zechce. Ale to będzie już jej problem - mruknął, bawiąc się leżącą na stole serwetką. A co do Oliviera… choć może nie wyglądało, wziął sobie słowa Freda do serca. Czuł, że z tej płotki mogą się narobić całkiem duże kłopoty. - Wiesz, ja niczego nikomu nie obiecałem. Jestem wolny jak ptak. Jeśli tego nie zaakceptuje, może się gonić - dorzucił z kwaśnym uśmiechem na twarzy. Może na razie rzeczywiście będzie lepiej, jeśli będzie go unikał. Zaoszczędzi tym samym kłopotów im obojgu.
Nie ulegało wątpliwości, że punkt widzenia zależał od punktu siedzenia i dokładnie tak było w tej właśnie chwili. Prawdę mówiąc, Frederick wolałby, żeby jego rodzice nie przejawiali nim zainteresowania, żeby nie sterczeli nad nim i niczego od niego nie oczekiwali, żeby po prostu pozwoli mu żyć, zgodnie z jego własnymi pragnienia i planami na przyszłość. Nie miał ich oczywiście zbyt wielu, nie był w końcu jednym z tych ludzi, którzy nie mogli usiedzieć w miejscu, ale mimo wszystko zawsze starał się jakoś działać, jakoś pracować, coś osiągać. Wolałby, gdyby sam mógł decydować o swoim losie, o tym, z kim miał się związać i jaką pracą zająć. Życie jednak, jak było widać, sprawiedliwe nie było. - Spokój - odpowiedział rzeczowo, skoro jego rozmówca tego od niego wymagał, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że to nie do końca była prawda, bo pchał palce między drzwi, pił alkohol i uprawiał hazard, kiedy miał ku temu okazję, ale prawda była taka, że ponadto wszystko cenił sobie po prostu ciszę. To, że mógł być sam, że mógł siedzieć i gapić się na drzewa, sycąc się ich pięknem i spokojem, jaki przejawiały, nie poruszając się zbyt mocno, jedynie drżąc na wietrze. - Gdyby nie płynęła, byłbym albo duchem, albo inferiusem, śmiem jednak twierdzić, że nie przypominam ani jednego, ani drugiego. Więc albo jestem człowiekiem, albo jestem niesamowitym przypadkiem medycznym - zauważył, unosząc lekko brwi, jakby chciał zapytać drugiego mężczyznę, dokąd właściwie zmierzało to jego niepoważne pytanie, bo autentycznie nic nie zmieniało w ich życiu. Było oczywiście żartem, z czego Shercliffe zdawał sobie sprawę, ale wolał grać idiotę, bo było to po prostu zabawniejsze. - Powiedz tylko, gdzie planujesz na nią wpaść, a załatwię sobie czapkę niewidkę, żeby móc to podziwiać - zauważył, kiedy już skinął głową na znak, że owszem, wiedział, że w pewnej pracy nudzić się nie można. - Może tobie też załatwić? Jeśli nie chcesz musieć gdzieś uciekać i sprawdzać, jak się żyje w mysiej dziurze? Bo jeśli czegoś nie zaakceptuje, to jeszcze nie oznacza, że da ci spokój. Wiesz, oskarżenia o molestowanie są popularne w tych czasach.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Spokój. Na Merlina, jak to nudno brzmi. Dla Diaza pełnia życia to zabawa, wino, śpiew i taniec. Nie wyobrażał sobie, żeby mogło być inaczej. Spojrzał trochę dziwnie an Fredericka, jakby nie do końca wierząc jego słowom. Ale jeśli go okłamał, to było tylko i wyłącznie jego sprawa. Tym bardziej, że Tony odniósł wrażenie, że jeśli kogoś oszukiwał to również i samego siebie. Poza tym przyszło mu do głowy pewne wspomnienie, o którym myślał, że już dawno przepadło. Pijany ojciec wraca do domu, matka rzuca się na niego z rękami. Szarpią się, krzyczą a on mówi, że chce tylko święty spokój. I otwiera rum. Siada na kanapie, pije i patrzy się na Toniego ciemnobrązowymi tęczówkami, które niestety po nim odziedziczył. Mina mu zrzedła, ale nic nie powiedział. Święty spokój? Tony się nim brzydził. I nie pozwoli się Shercliffowi nudzić, o nie! - No cóż, jedno nie ulega wątpliwości. Niesamowicie to ty jesteś. Marudny - Antonio wzruszył ramionami, pokazując tym samym, aby Fred nic nie brał na poważnie. No, przynajmniej nie jego, nie w tym stanie i tych okolicznościach przyrody. Jego młodszy przyjaciel, tak go nazwijmy, miał bardzo specyficzne poczucie humoru. Tonas zdawał sobie z tego faktu sprawę, toteż wszystko, co mówił traktował z pewnym przymrużeniem oka. Bo czymże byłoby życie bez odrobiny droczenia się? Prychnął, słysząc kolejną tak charakterystyczną dla niego propozycję. Uśmiechnął się i wychylił swoją szklankę do końca. - Nie znam dnia ani godziny, ale jeśli uda się to zaaranżować niezwłocznie wyślę ci zaproszenie na ozdobnej papterii - mruknął, przeciągając się. Splótł ręce na karku i spojrzał na Freda. Jego tęczówki kryły w sobie iskry rozbawienia. - A jak myślisz, gdzie mieszkam teraz? W Hiszpanii byłem królem życia. Tutaj żyję jak gówno - parsknął, a jego szczerość była wbrew rozbrajająca. Ale przy nim mógł sobie na to pozwolić. - Nie z takimi dawałem sobie radę. A co do oskarżeń, nie byłby to przecież najcięższe moje przewinienia. Naprawdę jest taka zła? A zresztą, nie mów. Sam się o tym przekonam. Tony zaczął bawić się serwetką, usilnie próbując sobie wyobrazić sytuację, w której Fred szczerze by się uśmiechnął. Nie zakpił, nie prychnął, nie parsknął - uśmiechnął. Domówił więc dla nich alkoholu, powoli czując, że zbliża się do granicy możliwości podejmowania odpowiednich decyzji.
Dla każdego coś innego było definicją dobrej zabawy i dl Fredericka zdecydowanie nie były nią tłumy, zaczepki i nie wiadomo co jeszcze. Cenił sobie spokój i rozmowę na poziomie, to, kiedy drugi człowiek nie poddawał się nazbyt łatwo jego uwagom, kiedy nie obrażał się na nie i próbował jednak z nim walczyć, na swój sposób może się nawet szarpiąc, czy rzucając ostrymi słowami. To ani trochę mu nie przeszkadzało, wręcz powodowało, że jego lisia natura zdawała się święcić triumfy, zachęcając go do tego, żeby się ruszył, żeby zrobił coś jeszcze, żeby się przekonał, czy za kolejnym słowem nie będzie kryła się przyczyna do kolejnej zaczepki. To właśnie go bawiło i pociągało, nie coś innego. I wiedział, że to było szalone i niewłaściwe, ale dokładnie taki już był. - Żebyś ty mógł być za nas dwóch niesamowicie wygadany i rozrywkowy - stwierdził prosto, zastanawiając się, ile ten jeszcze wleje w siebie alkoholu, zaczynając doskonale czuć, że nie było już sensu dalej tutaj siedzieć. Trzeba było się najnormalniej w świecie ruszyć i zająć się czymś innym, niż obgadywanie Josephine i biednego chłopaczka, który poleciał na lep starego dziada. - Koniecznie pachnącej fiołkami - parsknął, wznosząc oczy ku niebu, kiwając lekko głową, kiedy jego rozmówca uznał, że nie chce dowiadywać się niczego więcej na temat Josephine. Nie miałby mu zbyt wiele do powiedzenia, poza tym, że była również niemiła, bezczelna i próbowała zrobić wszystko, żeby pogrążyć swojego narzeczonego. To było zabawne, ale również irytujące, właśnie z uwagi na to, co ich łączyło. Może w innych okolicznościach znaleźliby wspólny język, ale teraz było to po prostu niemożliwe i całkowicie niewykonalne. Mając dość tych wynurzeń, Frederick postanowił zakończyć to spotkanie, zauważając, że musiał wracać do swoich niezbyt ciekawych spraw, jednocześnie przeciągając się i ignorując kurczaka, który najwyraźniej również stracił nim zainteresowanie. Skinął głową na swojego kompana, chcąc wiedzieć, czy i on zamierza wyjść z pubu, a później ziewnął ukradkiem, zbyt zmęczony na to wszystko.
+
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Wzruszył ramionami, z grzeczności nie zaprzeczy. Pił w cichości ducha kolejną szklankę, też powoli zastanawiając się nad sensem tej rozmowy. Ciężko było coś z niego wydusić, ponadto Fred nie wyglądał, jakby dał się jeszcze gdzieś wyciągnąć. Ale to wcale nie oznacza, że ta noc dobiega końca. Fiołki? Ciekawe miał wymagania. Przez chwilę zastanawiał się z jakiego powodu Shercliffe przywołał akurat te kwiaty. A może jednak pod tą skorupą kryje się wrażliwa na piękno świata duszyczka. No cóż, dzisiaj raczej już go z spod niej nie wydłubie. Nie chciało mu się, Díaz oddawał energię, którą przyjmował. Nawet on nie potrafił się wiecznie do wszystkiego uśmiechać. Trochę jeszcze wypił, ale w mig złapał nadany mu sygnał. Również się przeciągnął i powoli podniósł się z siedzenia. Złapał na wpół wypitą butelkę i zamienił jeszcze z Frederickiem kilka niepotrzebnych życzliwości. Żywo zastanawiając się, co też narodzi się z tego planu opuścił lokal i ruszył w ciemną noc. Po krótkim pożegnaniu skierował swe kroki do nieopodal zaparkowanego samochodu i odpalił silnik. Z trunkiem w ręku przemierzał Dolinę Godryka do czwartej nad ranem a potem skierował się w stronę stolicy.
zt x 2
+
Santo I. Notte
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 192 cm
C. szczególne : włoski akcent | smoczy kolczyk w uchu | naszyjnik z krzyżem | elegant
Zwiedzając Dolinę nie mógł odmówić sobie zajrzenia do jakiegoś z lokalnych pubów. W życiu nie pił typowo angielskich napitków i kompletnie się na tym nie znał, kubki smakowe Santo były głównie przyzwyczajone do typowo włoskich win, likierów i piw, dopiero ostatnio poznał nowe smaki, gdy podróżował po świecie, ale nadal nawet nie zbliżył się za bardzo do tego, co pochodziło z brytyjskich wysp. Być może wiele na tym stracił i wypadałoby nadrobić braki? Jakoś wątpił. W oczy wpadło mu nietypowe miejsca, stylizowane na steampunk. Aż dziw bierze, że czarodzieje interesujący się podobnymi, mocno skupionymi na technologii klimatami. Chociaż zdecydowanie nie było to nic nowoczesnego i może właśnie to przyciągało magiczną część społeczeństwa, tak często zafiksowaną na przeszłości i bojącą się iść naprzód z postępem. Wybrał sobie zaciszne miejsce przy osamotnionym stoliku w rogu sali i od razu wyciągnął jedną z książek. Zaczął ją ze spokojem czytać. Napisana w całości po włosku, traktowała o stylach magii preferowanych przez mieszkańców kontynentu Afryki. Interesowało to Santo na tyle, aby poświęcić nieco uwagi temu tematowi. W teorii tamta kultura była dosyć daleka oraz obca, a jednocześnie dotyczyła tego, co zdołał tak bardzo pokochać. Kiedy zawitał w Kongo był iście zafascynowany tym, jak podchodzono tam do rzucania czarów. Mógł sobie tylko wyobrażać, jak wiele różnic istniało, chociaż w oczy rzucały się też oczywiście podobieństwa. Niektóre plemiona nie używały różdżek, ale większość współczesnych czarodziejów z tamtych rejonów trzymała je zawsze przy sobie. Zastanawiał się nad tym, w jaki sposób postrzegają transmutację, magię uzdrowicielską, a także obronę przed czarną magią. Podręcznik nie opisywał niczego szczegółowo, jedynie pobieżnie poruszając kwestię różnorodnych zaklęć w ogólnym ich ujęciu - ich sposób działania, zastosowania, kto je w ogóle wymyślić oraz mniej więcej kiedy. Podawano nawet kilka przykładów z inkantacjami, których Santo nie był w stanie na ten moment wymówić. Całkowite podstawy typu rozpalenie ogniska czy też wyczarowanie wody. Otrzymał zamówioną lampkę wina z czarnego bzu i zaczytywał się głównie w rozdziałach poświęconych stricte rozumieniu istoty magii. Do Włocha docierało, że gdziekolwiek ktoś by się nie urodził, jego podstawowe potrzeby były identyczne. Jedzenie, schronienie, ciepło. Najprostsze czary, których czarodzieje uczyli się od najwcześniejszych lat dotyczyły właśnie tych fundamentalnych kwestii. Aquamenti chociażby czy też Fovere. Pozwalało to poczuć mimo wszystko więź z tymi ludźmi, którzy znajdowali się nawet i na drugim końcu świata. Santo lubił myśleć o tym, że magia jest całkowicie uniwersalna. Nie patrzył na nią zaborczo chociaż często pragnął opanować ją w stopniu o wiele lepszym niż inni. Książkę napisano prostym językiem, trochę wręcz nieprofesjonalnym, ale dzięki temu czytał ją naprawdę szybko. Nie pamiętał już skąd ją właściwie sobie wziął. Sięganie po niszową literaturę od dawna należało do jednej z jego pasji. Teraz też nie żałował, że poświęcił czas na zapoznanie się z zaklęciami od afrykańskiej strony. Liczył na to, że jeszcze wiele razy zajrzy w tamte rejony. Kto wie, może przyjrzy się jeszcze bardziej bezróżdżkowej wersji czarowania? Na razie na pewno nie czułby się na coś podobnego gotowy. Dopiero, gdy poznałby perfekcyjnie większość istniejących zaklęć i potrafił je rzucać bez zająknięcia również niewerbalnie to może miałby czas i nad taką umiejętnością się pochylić. Książka wspominała o innych autorach, którzy zajmują się zagadnieniem zaklęć, ale używanych przez czarodziejów z mniej znanych rejonów świata, jak na przykład Eskimosów. Czuł, że chętnie prędzej czy później się z tym zapozna. Za to z pewnością mniej chęci z winami, jakie tu podawano. To z czarnego bzu zdecydowanie smakowało zbyt nijako.
Wygodna kanapa w wehikule Lockiego i komunikacja przepełniona swobodą, której Louise od dawna nie zaznała, sprawiały, że kobieta momentami zapominała o tym, że mieli spotkać się właściwie w celach biznesowych. Rzadko kiedy przekraczała bariery profesjonalizmu, lecz w jego towarzystwie wydawało się to zaskakująco naturalne. Łatwo było zapomnieć o grubej teczce tajemniczych papierów, skupiając raczej myśli na tym, że już od dawna żaden mężczyzna nie poświęcił jej na tyle dużo uwagi, by gdzieś ją odwieźć albo tymbardziej - przywieźć na miejsce spotkania. - Skąd pomysł, żeby kupić samochód? - zapytała, bo choć siedząc w tym miejscu, doskonale zdawała sobie sprawę z komfortu jazdy tym cackiem, to jednak większość czarodziejów preferowała bardziej tradycyjne metody - jak świstokliki, sieć fiu, teleportacja, a nawet - miotła. Gdy dotarli na miejsce, z gracją wysunęła się z fotela, dziękując za podwózkę. Rozmawiało się wspaniale, dlatego była wręcz zaskoczona, że podróż minęła tak szybko. Nie okazała tego, ale poczuła też swego rodzaju zawód, bo dotarcie do baru oznaczało przynajmniej częściowy powrót na stopę formalną. Zgodnie z zapowiedzią, kilka słów wymienionych z barmanem załatwiło sprawę stolika. O tej godzinie to wyjątkowe wnętrze było dość zatłoczone, jednak znajomy Louise od razu wysłał kelnera, by ten zaprowadził ją i Lockiego do drugiej, ustronnej sali, gdzie dał im menu.
Podjechał pod bank trochę za wcześnie, ale przecież lepiej zaczekać, niż się spóźnić, był grubianinem, ale nie aż takim. Nie zamierzał też być szczególnie nadgorliwy i tam po nią wybiegać i wyczekiwać w holu jak pies, więc taki skonfundowany w swoich pragnieniach siedział w aucie i popalał peta przez otwarte okno, wyglądając co jakiś czas w stronę drzwi wejściowych do Banku. Kiedy w końcu wyszła, zaciągnął się długo. Oglądając ją, w tej jej eleganckiej garsonce, szefową biura tłumaczy utwierdzał się w myśli, że on naprawdę miał jakiegoś pierdolca do tych garsonek. Upuścił jeszcze tlącego się peta w kałużę pod autem, pozwalając, by ciąg wody po dzisiejszym deszczu pociągnął go do miejskiej studzienki i choć grubianinem nie był, by się spóźnić, to próżno było szukać w nim dżentelmeństwa - był na to zbyt wielkim idiotą - nawet mu nie przyszło do głowy, żeby wysiąść i może drzwi damie otworzyć. Patrzył na nią całą trasę, kiedy obchodziła samochód i kiedy wsiadła do środka dalej miał w tych oczach niejasny głód. - Hm? - zamrugał, odpalając silnik - Ma autopilota do domu. - powiedział swobodnie - A jak jestem napierdolony, to się boję teleportować jednak. - dodał, jakby mówił o pogodzie albo wynikach sportowych z zeszłego tygodnia, a nie prowadzeniu pojazdów pod wpływem. Samochód odbił gładko od krawężnika, a później wzniósł się w powietrze, by zabrać ich do Doliny.- Poza tym... - zerknął na nią z uśmieszkiem - Ma duże, fajne kanapy, jak sama wiesz. Rozmawianie z Lou było przyjemne, wydawała się wciąż, tak, jak i za pierwszym ich spotkaniem, zupełnie niczego nie oczekiwać. Być całkiem otwartą na ten czas, na tę rozmowę, na ...cokolwiek. A on przecież nie dawał wiele, o ile dawał cokolwiek. Rozpiął skórzaną kurtkę kiedy weszli to środka i otrzepał włosy, uśmiechając się do barmana, kiedy ten skierował ich do stolika. Albo mu się wydawało, albo chłop mu posłał bardzo charakterystyczne i rozpoznawalne wśród samców-neandertali porozumiewawcze spojrzenie.
Paradoksalnie, Louise nie uznała tego, że Lockie nie otworzył jej drzwi za jakiś nietakt czy przejaw grubiaństwa. Nie miała podobnych oczekiwań – trudno powiedzieć, czy to kwestia niskiej samooceny, czy raczej daleko idącej wiary w równość płci. Zresztą jej poprzeczka była postawiona na tyle nisko, że wysiłek, jaki mężczyzna podjął, by odebrać ją spod pracy, zamiast spotkać się w lokalu, przekraczał ją wielokrotnie. - A magomilicjantów się nie boisz? – uniosła brwi, słysząc o autopilocie, jednak w jej oczach tkwiły ogniki rozbawienia. Nie uważała, że miała jakiekolwiek prawo do rozliczania go z podobnych wybryków, ale mimo wszystko kusiło, by spytać, dowiedzieć się, zobaczyć gdzie przebiega jego granica strachu i czy przekraczanie granic płynie mu we krwi. Uśmiech błądzący na jej delikatnych wargach rozszerzył się jeszcze, gdy wylądowali, a Swansea napomknął o tych kanapach. Louise nie musiała nic mówić, bo te uroczo uniesione kąciki ust wyrażały więcej niż tysiąc słów. Finley pozostawała zbyt niewinna, by dostrzegać neandertalcze spojrzenia i rozwikływać skrywające się za nimi znaczenia, z drugiej zaś strony była na tyle doświadczona przez życie i jego trudy, by w ogóle czegokolwiek oczekiwać. Chyba że rozmowa i miły czas spędzony w tym towarzystwie można było uznać za oczekiwanie. Po zajęciu miejsca otworzyła kartę, powoli lustrując menu. Zaczęła się zastanawiać czy wypada poprosić o czekoladowe żaby, których wprawdzie nie było w karcie, ale Lou bardzo trudno było się bez nich obyć. - Mam nadzieję, że to miejsce jest dla ciebie okej – zwróciła się do Lockiego, nie ujawniając, że sama spogląda na wystrój z zachwytem, bo wprost przepadała za podobnie kreatywnymi miejscami – Nie lubię kawiarni w Dolinie, wszystkie są na jedną modłę.
Zaśmiał się jak pies, bo faktycznie może powinien się bać magimilicjantów, ale skośne spojrzenie, które jej rzucił, sugerowało, że jego granica rozsądku była daleko. Szczególnie że wciąż znacznie bliżej majaczyła mu wizja kopnięcia w kalendarz, więc jeden chuj, czy przekręci się w szpitalu, więzieniu, czy rozbijając się o drzewo. Dlatego też ta ich znajomość zakwitła jak zakwitła, bo potrzebował tych tłumaczeń. Jeśli uda mu się stworzyć remedium, wtedy pewnie będzie prowadził rozsądniejsze życie. A tak? Jak to się mawia za wielką wodą: - You only live once. Zębatka nie byłaby jego pierwszym wyborem, z tego względu, że tu zawsze było tłoczno, a jak chciał z kimś pogadać, to by mu nie przyszło do głowy, żeby siedzieć właśnie tu, ale rzeczywiście - stolik, jaki im załatwił był na tyle na uboczu i jakoś za zakrętem, żeby ani szczególny szmer ludzi ani muzyka nie była drażniąca. Usadowił się trochę po skosie, wyciągając nogi w bok, żeby jej nie zabierać całego miejsca pod tym skromnej wielkości stolikiem i sam spojrzał w kartę. - Pewnie, że okej. - wzruszył ramionami - Ogólnie nie lubię kawiarni, źle mi się kojarzą. - parsknął - Za to lokale bez okien? Mmm-mm, perfekcja. - puścił jej oko- Chyba se wezmę kałamarnice i rdestowy miód, coś Ci się podoba? - podniósł na nią wzrok znad karty, unosząc rękę w celu przywołania barmana. Logiczne było, że skoro to spotkanie biznesowe, to osoba zamawiająca usługę będzie opłacać rachunek i Locke miał takie proste, chłopskie myślenie, że to chłop płaci za babę, a nie jakieś nowomodne równouprawnienie.
Ostatnio zmieniony przez Lockie I. Swansea dnia Sro Paź 23 2024, 23:54, w całości zmieniany 1 raz
Gdy Louise usłyszała frazę „you only live once”, w jej oczach pojawił się błysk, tak jakby przez moment w głowie pojawiły jej się wspomnienia dawnego życia. Może to i głupie, ale patrząc na Lockiego i nie zdając sobie sprawy, jak wielki ciężar nosi na swoich plecach, zobaczyła w nim siebie sprzed lat – spontaniczną, pozbawioną strachu, ale przy tym absolutnie niepozbawioną intelektu i uroku. - Dlatego pracuję u Gringotta – zażartowała z własnego zamiłowania do przebywania w piwnicach – W Ministerstwie to mają fałszywe okna, a w naszej piwnicy złoto i luksus, a nie jakieś nudne szkło. Zrezygnowała z zamówienia czekoladowej żaby, mając w głębi duszy swego rodzaju wstyd przed podzieleniem się z nim tą pasją, która czasami sprawiała, że zamiast drinka w knajpie potrafiła kupić cztery pudełka czekoladowych żab, z których w finalnym rozrachunku wyjmowała co najmniej trzech Dumbledorów. - Dla mnie będzie, hmm… - urwała, jeszcze przez moment próbując podjąć decyzje – Woda goździkowa i zapiekane paluszki. Alkohol również odpuściła – nie dlatego, że nie zamierzała pić, ale dlatego, że w pierwszej kolejności chciała zająć się interesami, do których musiała być zupełnie świadoma. Mimo swoich poglądów, nie zamierzała teraz poruszać kwestii płacenia, bo mieli jeszcze na to czas. - To co, skoro czekamy, to chcesz posłuchać, czego się dowiedziałam? – zapytała prosto z mostu, płynnie przechodząc do interesów. Bynajmniej nie chciała go tym spławić, a jedynie odbębnić tę sprawę możliwie szybko, by przenieść ich konwersację na przyjemniejszy grunt.