Droga prowadząca do centrum miasteczka bogata jest w ławki, na których można odpocząć po długim spacerze. Część z nich została wymieniona po latach użytkowania, znaleźć jednak można tu kilka starszych okazów. Na jednym z nich, w wydrapanym sercu, znaleźć można inicjały L+J, jak mawiają, ponoć jest to skrót od imion rodziców Pottera, którzy niegdyś tu mieszkali. Kto wie, może to oni właśnie je wydrapali?
Miała wrażenie, że wiadomość o jej przeprowadzce z Londynu do Doliny Godryka obeszła magiczny półświatek szybciej, niż zdążyła się spakować i nie rozumiała dlaczego właściwie było to takie szokujące. Wbrew pozorom Walijka wcale nie lubiła głośnych i tłocznych miejsc, a Londyn niestety do takich należał - to wyjaśniało czemu bardzo często pojawiała się w Hogsmeade. Zarówno tam, i tutaj w dolinie, mogła się po prostu skupić i odpocząć psychicznie a kontakt z naturą dobrze jej robił. Było późne popołudnie szewskiego poniedziałku. Wróciła wcześniej z pracy, bo źle się czuła - nic dziwnego, skoro prawie wcale nie sypiała i niewiele jadła, posiłkując się kawą i papierosami oraz fiolkami eliksiru na wzmocnienie. Ale cały wachlarz złych wydarzeń, które miały miejsce, doprowadził do tego, że niemal rzucała piorunami z oczu w stronę każdej, bez wyjątku, osoby znajdującej się w pobliżu. Błąd w druku, brak terminowości, odwoływanie spotkań na ostatnią chwilę i niespodziewane wizyty ludzi w redakcji, którzy zadawali najgłupsze pytania na świecie. Ale to nic. Szalę goryczy przelała jedna ze stażystek, która wylała jej przypadkowo kubek kawy na jedwabną bluzkę w momencie, kiedy wybiegała na kolejne spotkanie... po drodze w drzwiach ktoś potrącił ją tak, że cała zawartość torebki rozsypała się wokół a koniec końców spotkanie i tak zostało odwołane. Cudowny przepływ informacji i zorganizowania. A różdżka? Różdżka została w domu, bo zaspała sobie rano i była bardzo spóźniona, żeby myśleć jeszcze o takich szczegółach. Potem umierała z bólu głowy nad kilkoma listami od czytelników, zastanawiając się nad utworzeniem działu o specjalności "głupich pytań". Myślała, że chociaż powrót do domu ukoi jej zszargane nerwy, jednak nie - wracała z siatką pełną owoców, ciasta, ogółem różnych produktów żywnościowych (by chociaż pocieszyć się jedzeniem) i butelką wina (skrajny alkoholizm), kiedy w połowie drogi siatka po prostu rozerwała się a cała jej zawartość wylądowała na ziemi. Załamana usiadła na ławce, stukając nerwowo dziesięciocentymetrową szpilką o podłoże, przy okazji wyciągając paczkę papierosów z torebki. I wiecie co? Akurat papieroski postanowiły się skończyć. Rzucając setką niewybrednych przekleństw, wsunęła zmarznięte dłonie do kieszeni płaszcza patrząc przed siebie w martwy punkt.
Poza rezerwatem i znajdującymi się na jego terenach okazami, zarówno roślin, jak i stworzeń, nic specjalnie nie interesowało go w Dolinie. Nie zaglądał do sąsiedzkich ogródków, ale nie krył też swojego, na wścibskie spojrzenia odpowiadając uprzejmym do bólu uśmieszkiem. Nie orientował się, kto zmienił dom, kto niedawno się wprowadził, ani komu właśnie rodzi się dziecko, choć wieści o takich zjawiskach nabierały tu zawrotnego tempa i obiegały łańcuch posiadłości względnie szybko. Cóż, on ten łańcuch przerywał. Dzisiejszy spacer był spontanicznym ratunkiem od jednej ze staruszek, mieszkających w okolicy. Upatrzyła go sobie za źródło (i temat) nowych plotek. Merlinie, czy on wraca i odcina się od rodziny? Rości sobie prawa do rezerwatu? Żonę i dzieci ma? A insekty w piwnicy? Ten dom to sam kupił? Dzień był zupełnie przeciętny. Leniwy do granic możliwości - wziął trochę wolnego żeby móc zająć się nowym lokum i doprowadzić je do stanu używalności, ale zajęło mu to mniej czasu niż się spodziewał. Zabrał więc ze sobą spory kawałek drewna i dobre dłuto, zaszył się w odosobnionym od staruszek i wszelkich innych plotkopędnych istot, po czym działał. Dopóki nie zaczęło się ściemniać. Jego dzisiejsze dzieło nie było co prawda najlepsze, ale powoli dawało się z tego wyłapać jakiś kształt. Bliżej nieokreślony, ściślej ujmując. Gdyby się postarał, nawet dostrzegłby w rzeźbie jeżankę, ale nawet jemu nie chciało się szukać konkretnego kształtu aż do tego stopnia. Zabrał więc swoją sztukę współczesną na spacer do sklepu, aby zatroszczyć się o odpowiednie otoczenie (czytaj - jedzenie i whisky), po czym ruszył do swojego nowego, tak samo pustego domu, podrzucając pseudojeżankę. Refleks nie nawalił, bo złapał dzieło w ostatniej chwili, po pełnym grozy momencie zboczenia ze standardowego toru lotu, spowodowanym na skutek potknięcia o bliżej nieokreślony przedmiot, ale za to torba z zakupami postanowiła pozbyć się swej zawartości. Coś brzęknęło mu pod nogami raz, a potem gdzieś obok - drugi. Zakupów nagle zrobiło się jakoś więcej. - Gubisz zakupy i dostajesz bonusowe wino, Dolina i zmiany na lepsze - podsumował, moment wcześniej kątem oka dostrzegając postać na ławce. Przyjrzał się jej, mrużąc oczy. Podszedł bez słowa, kucnął, aby z wielkim namaszczeniem usadzić jeżankę obok nieznajomej, ale kojarzonej nie wiedząc czemu, kobiety. Cofnął się i doprowadził do porządku stertę zakupów, ale było już dosyć ciemno i nie skupiał się na umieszczaniu odpowiednich rzeczy w odpowiednich torbach - przywołał je tylko, porozkładane losowo, i umieścił przy skraju ławki, po czym usiadł obok rzeźby, oddzielającej ich teraz. - Projektowałaś te torby? - zapytał z pełną powagą. - Nie są zbyt dobre - skomentował, wyciągając w międzyczasie papierosy, bo nałóg się odzywał, a obecna obok Bezimienna chyba miała zły dzień. Podał jej ratunek nad jeżanką.
Kiedy ostatecznie zmęczyło ją przeklinanie i wyklinanie świata, zamknęła oczy odchylając głowę do tyłu. Pozycja ta nie należała do najwygodniejszych, ale w ten sposób wyglądała tak jakby podziwiała niebo - okej, korony drzew - i medytowała, co było lepsze od pozycji pana żula spod sklepu w Londynie. Siedziała skamieniała, z bladymi od chłodu wargami zastanawiając się nad swoją egzystencją w świecie. Przeważnie takie tematy przerabiała razem z butelką wina, ale teraz nie miała nawet siły podnieść się, żeby w ogóle zebrać swoje zakupy. Do czasu. Nie wiedziała właściwie ile czasu spędziła z głową odchyloną, ale kiedy wreszcie postanowiła się wyprostować poczuła, że ścierpł jej kark a przed oczami przez kilka sekund widziała gwiazdki. Nie skupiała się na otoczeniu, dlatego moment, w którym dostrzegła Nessiego wyglądał mniej więcej tak, że specjalnie zdeptał jej zakupy, mniej specjalnie pozbywając się swoich. Może to nie był złośliwy los tylko wina siatek? Jako dziennikarka wywęszyłaby tu jakiś spisek, jednak teraz bardziej zainteresowała się nieznajomym. Siedząc w milczeniu, wpatrywała się wyraźnie skonsternowana jak wrzuca losowo zebrane produkty do siatek a w momencie, w którym chwycił butelkę wina... - Tego mi było trzeba na koniec dnia... - westchnęła. Butelka wydawszy ostatnie tchnienie, pękła wylewając całą swoją zawartość na ziemię. - To twoja wina, zamordowałeś butelkę - podsumowała pod nosem, ale na tyle głośno, że bez problemu Nessie mógł ją usłyszeć; akurat w głowie ujrzała jutrzejsze plotki o "morderstwie w parku" i "plamie czerwonej cieczy", dlatego niezbyt się kontrolując wyjawiła swoje myśli na głos. Kiedy sobie to uświadomiła, przybrała równie poważną minę co on. Potem jakby nigdy nic wzięła papierosa, dziękując i zapalając go, z kolei pytanie mężczyzny spowodowało, że uśmiechnęła się półgębkiem pierwszy raz tego dnia. - Wyczuwam tutaj aferę siatkową. Już widzę te nagłówki, trefne siatki w Dolinie Godryka, czyja to wina? Kto za tym stoi? - machnęła dłonią w powietrzu ukazując tym samym nagłówki gazet, by w końcu wyjrzeć znad sztuki nowoczesnej na swojego rycerza. - Nie jestem dzisiaj dobrą osobą do wspólnego płakania nad siatkami. A w dodatku teraz nawet nie mam wina, ciastka i kolacji - poinformowała go uznając, że wyczyta między wierszami "mam zły dzień, odejdź". Ale z drugiej strony uznała, że może los postanowił się w tej chwili odwrócić na jej korzyść? Gdyby jeszcze wierzyła w los... Paliła spokojnie, ostatecznie lokując swoje spojrzenie w szpilkach, którymi wygrzebywała dziurę w ścieżce od dłuższego momentu.
Wysłuchał cierpliwie oskarżenia wypowiedzianego pod swoim adresem, choć to nie pod jego palcami butelka straciła życie. Uśmiechnął się niepoprawnie, jakby cieszył go ten stan rzeczy, choć wcale tak nie było. Nie był aż tak ograniczony żeby cieszyć się ze straty wina - czy swojej, czy czyjejś. Wzruszył niewinnie ramionami, w swojej luźnej postawie niemal zawierając słowa "czasem tak bywa", a potem zajął się papierosem, wyciągając go i podpalając niespiesznie końcem różdżki. Odczekał chwilę, wypuszczając dym razem z krótkim śmiechem, który był pierwszą reakcją na wyobrażenia nagłówków. Pstryknął palcami w powietrzu, imitując dźwięk nagłego pojawienia się gazet, a co za tym idzie - tytułów, ale oczywiście nic się nie pojawiło. A szkoda. - Brzmi jak tytuły dobrych plotek - dorzucił, bo chcąc czy nie, byli w takim miejscu, gdzie plotki zdawały się bytem narzuconym odgórnie, uwarunkowanym wyższymi czynnikami. Jak klimat w danym miejscu na Ziemi. Nie spieszył się ani z paleniem, ani z mówieniem. - Pewnie właśnie dajemy im życie. Będzie fajnie. Możemy wygryźć redaktor naczelną i przejąć okładki Proroka. Ostatnio pisali coś o miniaturowych smokach, temat tej samej wagi - podpowiedział, strzepując papierosa, mimowolnie dając znać o swoim podejściu do tematu stworzeń, nad którymi tak eksperymentowano. Był w temacie i nie popierał tego rozwiązania od samego początku. - Bez stresu. Nad siatkami będą płakać ich przyszłe, nieświadome ofiary. No i czytelnicy. My nie musimy. Na kolację da się coś poradzić, ciastko też czasem może mieć wolne, a wino spoczywa w pokoju, nie przejmuj się nim - pocieszyciel wieków. Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć na nessowe słowa pokoju, wtrącił jeszcze - Niuchacze z pewnością wygrzebały stąd wszystkie skarby, wina tam nie znajdziesz - podpowiedział, skinięciem głowy wskazując na obcas, usilnie drążący grób w ścieżce. - Na pochówek zmarłych są za to prostsze sposoby. Szkoda ładnych butów. A klimat, skoro już podwinął się w międzyczasie pod temat, właśnie postanowił zrobić im prysznic-niespodziankę, kolejny raz wywołując u Shercliffe'a śmiech. Uniósł tylko różdżkę i wymamrotał wesoło zaklęcie, tworząc nad nimi niewidzialny parasol, który powiększał się posłusznie, obejmując ostatecznie całą ławkę. - Nie wiem jak ty, ale sztuka współczesna nie lubi moknąć.
Morwen myślała, że chyba nic już jej w dniu dzisiejszym nie zaskoczy, kiedy jednak Nessie wspomniał o Proroku i notabene o wygryzieniu redaktor naczelnej nie wiedziała jak zareagować. Trochę zmieszana, cieszyła się, że jest ciemno, bo nie mógł dostrzec jej głupkowatego wyrazu twarzy a potem uznała, że skoro jej nie zna, tym lepiej dla niej. I dla niego - musiał być szczęśliwym człowiekiem, skoro nie orientował się w tym, z kim właśnie rozmawia, co za tym szło: nie interesował się plotkami, które bardzo często nastawiały ludzi wobec niej negatywnie. Postanowiła się póki co nie przyznawać, chociaż było ciężko. Gdyby zorganizowano grę pod tytułem "zabij mnie śmiechem", to chyba właśnie znalezła zwycięzcę. On nie wiedział kim jest, ona z kolei wiedziała o nim bardzo dużo. Nawet gdyby nie chciała, to siłą rzeczy wszystkie informacje i tak przewijały się przez jej drobne ręce. A Shercliffe, no cóż, poza byciem intrygującą postacią, był w dodatku bardzo przystojną postacią. I uzdrowicielem, do których w większości miała słabość. Paliła dalej, odzywając się po dłuższej chwili. - Uważasz, że miniaturowe smoki nie są dobrym tematem? Każdy chciałby mieć smoka - ciągnąc go za język, siląc się na śmiertelną powagę, nawet nie wiedziała o który artykuł mu chodziło. Od pewnego czasu próbowała szybko pozbywać się z głowy niektórych tematów, żeby potem nie budziły jej koszmary po nocach. Ona tylko robiła swoje, chociaż awans na posadę naczelnej w przeciągu roku bardzo ją zmęczył. Chciała chwili spokoju, chciała chociaż kilku dni gdziekolwiek na świecie, ale nie było to zbyt wykonalne. Nawet zaczęła ponownie zastanawiać się nad urlopem na żądanie, który teoretycznie mogła sobie wziąć, gdy szpilka nagle utknęła w dziurze a ona nie mogła nią ruszyć. - A naczelna... chyba fajna jest, co? Z wyglądu, z charakteru podobno nie do końca - genialność (głupota?) Walijki czasami potrafiła być śmieszna, ale jak inaczej mogła go podejść?! Bezpośrednio? Bez przesady. Nie teraz. But nie chciał się przesunąć, dlatego zdezorientowana musiała ratować sytuację. - Ciekawe co jeszcze mnie dzisiaj spotka - ignorując słowa Nessiego, zdjęła szpilkę ze stopy, próbując wyjąć ją z ziemi, co skończyło się tym, że prawie złamała obcas. - Tajemnicze norki chciały mi zabrać buta. Do końca dnia zostało trochę czasu, dlatego przeczuwam, że jeszcze mogę spaść ze schodów albo utopić się w wannie. To dopiero byłby temat na plotkę, hit kolejnego Proroka - starała się nie narzekać, ale w zaistniałych okolicznościach nie mogła się powstrzymać. Oglądnęła but, zakładając go z powrotem na swoje miejsce i jednocześnie w tym samym momencie poczuła jak po jej twarzy ścieka kilka kropel deszczu. - A właściciel sztuki nowoczesnej? - przeniosła spojrzenie orzechowych oczu na Nessiego, zastanawiając się co teraz. - W zaistniałej sytuacji powinniśmy się powymieniać produktami z siatek, ewentualnie możemy umrzeć z głodu lub zjeść razem. Ale to ciągnie za sobą kolejną plotkę, jeśli ta starsza pani nas zobaczy razem. Nie wiem czy to przeżyjesz - uśmiechnęła się szeroko, już powoli odpuszczając sobie narzekanie na dzisiejszy dzień. Gorzej być nie mogło. Dopaliła papierosa, krzyżując ręce pod biustem i oczekując na wspaniałomyślny plan mężczyzny.
Z Nessem sprawy miały się tak, że on ogólnie lubił wyskakiwać jak Filip z konopii zaskakiwać. Gdyby wiedział, kogo miał dziś zaszczyt spotkać, pewnie nic by się w kwestii wzmianki nie zmieniło - a nawet bardziej, mógłby się pokusić o dodatkowy komentarz. Nie chciał nikomu robić na złość, bo i sumienie miał dosyć czyste w tej kwestii, ale bardzo lubił stawać na krawędzi i zaglądać, co sobie za nią siedzi. Najczęściej robił to dosyć dyskretnie, a przynajmniej sam tak sądził, unosząc tylko brodę i wyciągając szyję, ewentualnie wychylając się, ale unikał przeskakiwania. Zwięźlej - lubił prowokować, ale nie w skrajność. Tym razem też wyczuł, że jakaś prowokacja miała miejsce, ale jeszcze nie doszedł do tego, jak do niej doprowadził ani co ją spowodowało. W każdym razie, jakiś cień miny wybadał z cienia rzucanego przez porę dnia, a nieznaczna przerwa między miną a śmiechem, podpowiedziała mu, że coś jest na rzeczy. Nie doszukiwał się jednak, bo nie miał po co. Nie wspominając już o tym, że nie miał pojęcia, ile Morwen o nim wiedziała. - Temat jak każdy inny. Lepsze wyjdą po pierwszych porażkach, ale faktycznie, ludzie lubią podróbki - stwierdził, kiwając głową w tej ponadczasowej prawdzie, przesyconej chińskim rynkiem. Poklepał swoje dzieło po nieistniejącej głowie. - Były kiedyś małe ruchome figurki, takie też można trzymać w ogródkach i wychowywać jak swoje - uznał. - W każdym razie, temat pewnie dosyć czytliwy, a Prorok zarobiłby swoje, gdyby wypuścił jakiś dodatek dotyczący wychowania - puścił wodzę fantazji, poświęcając chwilę swojego cennego czasu papierosowi, po czym wrócił do tematu. - Zakładając, że smok ma matczyny instynkt, można dorzucić jako bonus właśnie te figurki. Smocza rodzina w każdym ogródku. Jak nie zakrztusić się dymem ze smoczego nosa? Zwolnij kudłonia, smok na posterunku, czyli najlepsze sposoby utrzymania czarownicy w najwyższej wieży! - zacytował entuzjastycznie potencjalne wydania, tonem nie zdradzając irytacji, ale pokręcił głową, wciąż widząc w tym absurd. Jednak to nie Prorok Codzienny był winny, a pseudo smokolodzy, którzy sądzili, że naturę smoka da się nie tylko zamknąć w "ciele do 130 centymetrów", ale i podporządkować czarodziejowi. Bądź co bądź, było to jednak dosyć zabawne. - Temat rzeka, miliony galeonów. Szczerze? Nie mogę się doczekać aż zawitają do ogródków. Muszę to zobaczyć. Roześmiał się jeszcze raz, zastanawiając się teraz, jakie relacje ma kobieta z redaktor naczelną. Strzelił w pierwsze, które przyszły mu na myśl, choć niekoniecznie uważał je za prawdopodobne. Ważne, że kontrowersyjne. - To twoja dziewczyna i rozeznajesz się w temacie? - zapytał, popalając sobie i obserwując z zainteresowaniem walkę z butem, z ziemią albo czymkolwiek, co w niej siedziało. Dla niego to zawsze były niuchacze. - Słyszałem, że zna się na matamorfomagii, nazwisko to tylko przykrywka, bo tak naprawdę jest smokologiem, dokładnie Higginsem. To by wszystko wyjaśniało. Nie wiem, nigdy jej, hmm, go, nie spotkałem, ale bez nerwów, nie odbijam naczelnych - sprostował, uspokajając ją gestem ręki. Papieros się skończył. Wylądował na zwłokach butelki. - Dowód zbrodni. Twojej, mnie z nią niezbyt do twarzy - wskazał na dwa byty, dogorywające razem w deszczu, jak w słabym horrorze. - Niuchacze, mówiłem. Są wszędzie - podpowiedział, wykluczając norki i w zasadzie mając rację. Shercliffe'owie zawsze mieli z nimi problem, rozłaziły się na wszystkie strony, a potem trzeba było zwracać błyskotki właścicielom. - Jesteś tak znana, że rozpisują się o tobie w Proroku? - podłapał. - Przyjechałaś na rozgrywki quidditcha i powinienem cię nienawidzić, bo konkurujesz z moją ulubioną drużyną? - dopytał dla pewności, chociaż niekoniecznie komukolwiek kibicował, ale przecież gdzieś stereotypy musiał wyolbrzymić. - Właścicielowi szkoda fryzury. Artystyczny nieład, sama rozumiesz. Trupów na dziś wystarczy, więc możemy zjeść razem. Zaprosimy staruszkę, może udzieli nam błogosławieństwa. Planu nie było, bo zdania wielokrotnie złożone. Za dużo pytań, za mało odpowiedzi. Nie wspominając o domu, który był w domyśle, ale w praktyce - jakoś się nie pojawił. W myślach Nessiego, oczywiście.
Czasami zdarzało się, że Walijka podpytywała ludzi co sądzą o gazecie i co by zmienili, ale robiła to dość rzadko, bardziej w przypływie chwilowej nudy nad kubkiem kawy czy na papierosie. Teraz jednak zrobiła to tylko i wyłącznie dlatego, że Nessie sam się wyłożył, chociaż przy okazji podsunął jej pewien pomysł na któreś z najbliższych wydań. - Uważasz, że gazeta, która zajmuje się dość poważnymi tematami w czarodziejskim świecie powinna zmienić się w brukowiec pełen porad? Jak wychować smoka, jak pozbyć się niuchaczy z ogrodu albo jak przyszyć guzik do szaty? Cudowny pomysł, ale to nie tego typu gazeta. Ostatecznie na ostatnich stronach i tak nic nie ma, więc może kącik porad nie byłby takim złym pomysłem... - westchnęła, ostatecznie powątpiewając w sukces tego pomysłu. Z drugiej strony musiała zarządzić pewne zmiany, bo choć gazeta przynosiła zyski, tak nie satysfakcjonowało jej to. Ile można było tkwić przy jednym i tym samym schemacie? Z miną pokerzysty wysłuchała wszystkich plotek na swój temat, z każdą chwilą coraz ciężej powstrzymując śmiech. Czuła, że zaraz się udusi, dlatego z wrażenia uszczypnęła się niezauważalnie w rękę. Podobno w mugolskich wykrywaczach kłamstw uszczypnięcie się albo nadepnięcie pinezki w bucie ochraniało przed wpadką. - Osobiście unikałabym z nią kontaktu - skwitowała wzruszywszy ramionami i zaraz po tym odchrząknęła, ale wiedziała, że jej zabawa zaraz dobiegnie końca. - Najwidoczniej nie jestem tak sławna, skoro nie wiesz kim jestem - odparła, spoglądając na miejsce zbrodni, czyli butelkę i niedopałek po papierosie. Teraz wyglądało to jak smutna scena po rozstaniu albo po opłakiwaniu utraconego wina w strugach deszczu. - Jak staruszka nas zobaczy razem to jutro się od niej nie opędzisz. A co jak będzie zaglądać do mieszkania i sobie zrobi krzywdę? Albo naśle na nas smoki lub niuchacze? Wiesz, mieszkam tu od kilku dni i póki co się nie lubimy - zaśmiała się rozbawiona, kiedy przypomniała sobie jedną z plotek dotyczącą jej osoby. - Ostatnio się dowiedziałam, że przeprowadziłam się do Doliny, żeby wszystkich śledzić. Czekam aż zechce spalić mnie na stosie - podniosła się z ławki, rozprostowując kości. Nie przeszkadzało jej to, że pada. I tak była brudna (od porannej kawy stażystki i błota, które zgarniała płaszczem podczas zbierania zawartości torebki z ziemi), dlatego mokre włosy były niczym. A tusz do rzęs podobno był wodoodporny, chociaż nie za bardzo chciała w to wierzyć. Najwyżej będzie wyglądać jak smutny klaun. Widziała też lekkie niezrozumienie na twarzy Nessiego wypływające z jej ostatniego komentarza, dlatego jakby nigdy nic wystawiła dłoń w jego stronę. - Morwen jestem, znawca metamorfomagii i smoków - przedstawiła się z rozbrajającym uśmiechem na ustach, chowając dłoń z powrotem do kieszeni. - To co, będziemy tutaj moknąć czy idziemy coś zjeść?
Mieli sporą rozbieżność w formie interpretacji rzucanych sugestii, ale była wybaczalna. Nessie nie czytał Proroka tak często jak większość znanych mu czarodziejów, Morwen z kolei widziała w gazecie pracę. Trudno jej się dziwić! W każdym razie, Shercliffe przybrał nieco skonsternowany wyraz twarzy, bo mimo wszystko był pewien, że wciąż żartują, a zderzył się z dosyć poważną odpowiedzią. Skłaniał się już ku temu, że Walijka pracuje w redakcji, ale nie podejrzewał jej jeszcze o posadę redaktor naczelnej. - Jaaaasne - wydusił wolno, przedłużając swoją farsę, kiwając przy okazji głową z miną "wszystko będzie dobrze". Miał ją wypracowaną do perfekcji, zawód odwalił w tej kwestii swoją działkę. Poprzyglądał się kobiecie przez moment, stwierdzając, że faktycznie musiała mieć paskudny dzień, ale bardziej dostrzegał w tym zmęczenie. Przemęczenie. Wzruszył ramionami raz, a potem drugi, przechylając głowę w różne strony. Nie interesował się osobistościami. Kojarzył kilku zawodników, ważniejsze osoby z Munga, kilka nazwisk, których nie powiązałby z twarzami. Rozejrzał się z podejrzliwym wzrokiem, oceniając pozorną odległość staruszki i szanse na ucieczkę kolejnego dnia. Udał, że się zastanawia, w dalszym ciągu mrużąc oczy. Roześmiał się dopiero na zasłyszane projekcje pogłosek. - Niedawno tu wróciłem, ale niewiele się zmieniło, plotki wciąż te same - ocenił, strzepując pojedyncze kropelki deszczu ze swojego kolana. - Smoki i niuchacze to niewielki problem, martwiłbym się raczej staruszką. Lepiej żeby nie zeszła przez nas na zawał, ale ku temu musiałaby mieć poważne powody. Póki co - dajmy jej fantazjować. Czemu nie? Im więcej absurdów w Dolinie, tym ciekawiej. Miał wrażenie, że do ojczulka wieści i tak zawsze się doczołgają, samodzielnie albo z pomocą lokalnych osobowości monitorujących. Nawet nie próbował się przed nimi bronić i wychodził na tym o wiele lepiej, niż gdyby się starał. Strzepnął krótkim ruchem różdżką, pozbywając się parasola, choć przez chwilę obserwował kobietę. Tusz był w porządku, wszystko pod kontrolą. Podał jej rękę i odwzajemnił uśmiech, robiąc to w równie rozbrajający sposób. - Bajer - skomentował elokwentnie, jeszcze się podśmiewując. - Mam dziś dobre wyczucie. Nessie, jeśli trzeba - Dionysius, artysta rzeźbiarz. Oraz moja Jeszcze Bezimienna Sztuka Współczesna - przedstawił, unosząc swe dzieło, zanim zrobił użytek z różdżki, lewitując stertę zakupów, które mokły teraz razem z nimi. - Prowadź do swego przybytku, Higgins - zadecydował, robiąc pierwszy krok na ścieżce, na odchodnym żegnając jeszcze dwa smutne trupy machnięciem jeżanki.
Wyszłam na spacer. Powietrze było zimne, ale zbyt kuszące, żebym mogła odpuścić sobie taką okazję na wyjście z domu! Płatki śniegu wirowały w powietrzu. Temperatura wcale nie była taka niska, jak się wydawało, kiedy siedziałam przy kominku. Po Dolinie kręciły się zastępy uśmiechniętych ludzi i roześmianych dzieciaków. Kilkoro z nich podbiegło do nie, żeby się przytulić - znały mnie już i wiedziały, że chętnie się z nimi pobawię, jeśli będą chciały. Lubiłam dzieci - przypominały mi czasy dzieciństwa, które może nie były najradośniejsze, ale miały swój urok. Przypominały mi też o rodzeństwie. Powinnam w końcu napisać do domu i sprawdzić jak się czują... Byłam na Białorusi w święta, ale teraz wydawało mi się to tak cholernie odległe! No a sylwestra spędzałam z drużyną - tutaj, w Dolinie Godryka. Nawet nie zauważyłam, kiedy dzieciaki zaciągnęły mnie na tą drogę, prowadzącą do centrum miasta. Zaczęliśmy od bitwy na śnieżki, w której z premedytacją przegrałam kilka razy z rzędu, po czym przeszliśmy do robienia orzełków w zaspach. Niektórzy z rodziców swoich pociech mijali nas i pozdrawiali miłym gestem, czy lekkim ukłonem. Cieszyłam się, że mieszkam w tak pięknym miejscu! Wybór takiej, a nie innej drogi w życiu, wydał mi się teraz tak oczywisty i logiczny, jak jeszcze nigdy wcześniej. Chciałam tylko móc sprowadzić tutaj chociaż swoje rodzeństwo. W końcu ktoś się poderwał i rzuca hasło "ulepmy bałwana!" Śmieję się więc, wstaję z gracją, otrzepuję płaszczyk ze śniegu i pomagam formować śniegową kulę, która posłuży nam za podstawę do najwspanialszego bałwana w Dolinie!
Odwracam wzrok razem z małym Keatsem - głos nieznajomego mężczyzny obwiesza mi, że dla chłopca to koniec zabawy. Wyprostowuję się i zdejmuję rękawice. Delikatnie kiwam głową, w odpowiedzi na twoje powitanie. Dzieci kontynuują lepienie bałwana beze mnie, kiedy odpowiadam ci na pytanie. - Zapomniałeś już jak to jest być dzieckiem, prawda? - Uśmiechnęłam się do ciebie pogodnie i przekrzywiam lekko głowę w wyrazie zaciekawienia. Zsuwam z głowy również czapkę i chowam ją do kieszeni. Długie złote włosy spływają po moim podszytym futerkiem płaszczu. Jest mi całkiem cieplutko. Uznaję, że ta chwila milczenia, którą ci pozostawiłam na przemyślenie pierwszego zdania już wystarczy na wyciągnięcie wniosków i kontynuuję. - Oczywiście, że byłoby łatwiej, ale czy byłoby równie zabawnie? - Pytam i odwracam się nachylając do jednego z chłopców. Podciągam mu spodnie, upewniam się, że rękawy kurtki nie wyszły mu z rękawiczek i naciągam głębiej czapkę na głowę. Ten nawet nie zwraca na mnie uwagi pochłonięty lepieniem bałwana. - Skoro już przyniosłeś wiadomość, to może jeszcze pomożesz mi odprowadzić Billa do Pani Keats, żeby się o niego nie martwiła? - Ciekawe, czy masz coś jeszcze do roboty i czy szukałeś nas specjalnie? Jeśli tak, to wydaje mi się oczywiste, że dokończysz co do ciebie należy. Poza tym - to nie jest żaden bachor. Chłopczyk zdejmuje rękawiczkę i zaczyna dłubać sobie w nosie, wyciągając z niego długiego gila. - Ej! - Karcę go marszcząc brwi i wyciągam chusteczki i różdżkę. Najpierw czyszczę go za pomocą zaklęcia, a później wręczam paczkę chusteczek. - Zachowuj się jak dorosły chłopak! To niekulturalne. - Łapię go za rękę i wychodzę z zaspy na drogę. Otrzepuję się ze śniegu i patrzę znów w twoją stronę. Mam nadzieję, że się chociaż przedstawisz?
Już od pierwszego spojrzenia widać, że jesteś nieco zagubiony i nie masz zielonego pojęcia na temat dzieci, ale wybaczam ci to, bo wiem, że to u facetów normalne. Przynajmniej starasz się zachowywać kulturalnie w obecności dzieciaków i nawet próbujesz być miły i zabawny, co jest słodkie. Śmieję się lekko, ale bardziej z tej sytuacji, niż z żartu. - Wyluzuj trochę, nie jesteś na egzaminie! Jest zima, pada śnieg, zobacz jak pięknie! - Pokazuję ci gestem, żebyś rozejrzał się dookoła i docenił jak piękny jest zimowy krajobraz. Wiesz co jest cudowne? Że dzieci widzą więcej od nas. Widzą w tym wszystkim magię, ale nie taką, jaką my znamy i którą się posługujemy, ale tajemniczą, pociągającą obietnicą przygody. Każde drzewo może skrywać tutaj sekret, każdy płatek śniegu może nieść nowe marzenie. My jesteśmy już ograniczeni w swoim myśleniu przez dorosłość, która ograniczyła nasze umysły do praktycznego rozważania sytuacji, w których się znajdujemy. Czy nie byłoby pięknie nauczyć się czegoś od dzieci? Potraktować je jak równe, bo w końcu są ludźmi, tak samo jak my i tak samo jak my jesteśmy teraz, one będą kiedyś na naszym miejscu i będą myślały to samo. Skoro nie uznajesz za stosowne przedstawić się jako pierwszy, to ja wyciągam rękę. - Sveta. - Mówię krótko. Mam śpiewny, radosny akcent - od razu słychać, że nie pochodzę z Wielkiej Brytanii a raczej ze Wschodniej Europy. Widać to też po mojej urodzie. Podobno jesteśmy ładne, nie każdy jednak ceni sobie tą inność i egzotyczność ukrytą w rysach naszych twarzy, tak samo jak nie każdy docenia hart ducha zaklęty w naszych charakterach. Możliwe, że o mnie słyszałeś, chociaż sława jeszcze mnie nie dotknęła - dopiero zdążyłam dołączyć do Srok i ludzie dopiero raz widzieli mnie w akcji, dodatkowo w meczu, w którym z góry byliśmy skazani na zwycięstwo - graliśmy przeciwko Armatom z Chudley - to od dłuższego czasu jedna z najgorszych drużyn w lidze. - Chodźmy. - Rzucam komendę i liczę, że skoro nie był skory się przedstawić jako pierwszy, to może chociaż poda mi ramię. Nie pochodzę może z dobrego domu, ale trzeba przyznać, że na Wschodzie szacunek do kobiet stoi chyba na wyższym poziomie - i nie bierz tego personalnie, mówię jak jest i ty też chyba zdajesz sobie z tego sprawę. - Mieszkasz w Dolinie jak rozumiem? - Kieruję w twoją stronę pytaie. Staram się dostosować tempo do chłopca, który drepta z boku, w dodatku ciągle interesuje się różnymi badylami i kupkami śniegu, więc krok mamy iście spacerowy!
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Trudno ukryć - trzęsłam się na samą myśl o spotkaniu z Rileyem. Od naszej ostatniej rozmowy minęło mnóstwo czasu i de facto od kłótni krótko przed jego nagłym zniknięciem nie miałam z nim żadnego kontaktu - unikaliśmy nawet własnych spojrzeń, nie mówiąc już o jakiejkolwiek wymianie zdań. I mimo że w moim mniemaniu zdradził w pewien sposób nasze wspólne ideały dotyczące magicznych stworzeń to czułam się w pewien sposób winna temu, że nasza piękna przyjaźń uległa zupełnemu rozkładowi. Szansa na rozmowę z nim i próbę przynajmniej minimalnego poukładania tej całej sprawy wydawała mi się dziwnym darem od losu, na który w żadnym stopniu nie zasłużyłam. Mieszkałam w Dolinie od niedawna i nie czułam się tutaj tak swobodnie jak w Hogsmeade albo na ulicy Pokątnej, gdzie spędziłam całe dzieciństwo, ale bez problemu trafiłam w umówione miejsce - na szczęście Krukon okazał się wyrozumiały wybierając na miejsce naszego spotkania lokalizację położoną niedaleko centrum, dzięki czemu uniknęłam zagubienia. Na miejscu pojawiłam się znacznie wcześniej niż się umówiliśmy - po pierwsze nie miałam ochoty sama chodzić po zmroku, po drugie ekscytacja i zdenerwowanie związane ze spotkaniem nie pozwalały mi siedzieć w domu. Siedziałam więc na ławce przy ścieżce wpatrując się w zachód słońca i powoli opadające na mój płaszcz płatki śniegu. Mój lekko za duży płaszcz nie był już w stanie ukryć brzuszka, który mimo niewielkich rozmiarów ze względu na brak apetytu i złe samopoczucie wyraźnie rysował się na tle mojej szczupłej sylwetki. W poparzonych dłoniach, które powoli zaczynały wyglądać znośnie trzymałam otrzymany od Rileya prezent. Moje chude palce niemalże czule dotykały podarunku, a ja starałam się zrobić wszystko by nie czuć stresu związanego z tym jakże trudnym spotkaniem.
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Nie analizowałem tego w ten sposób. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy mógłbym pominąć Lottę przy wybieraniu prezentów świątecznych, ale raczej przez wzgląd na własną upartość, aniżeli na nasze cudowne relacje. Te akurat były piekielnie pokręcone. Nie potrafiłem poradzić sobie z uzdrowieniem nieustannie jątrzącej rany goryczy, jaka wkradła się między nas i wreszcie w miejscu naszej przyjaźni ziała jedynie nieprzenikniona pustka. Tyle, że ja zacząłem ją zapełniać. Nigdy nie wyobrażałem sobie sytuacji, w której całkowicie wykreśliłbym Krukonkę ze swojego życia. Jej osoba kształtowała mnie w równym stopniu, w jakim ja miałem wpływ na nią samą, a jednak po wypadku odczułem to zdecydowanie silniej. Rozdarty pomiędzy zaciekawieniem, nienawiścią, a wpojonym mi przez matkę współczuciem, nie potrafiłem obrać tej jednej ścieżki życia. Jak miałem od tej pory traktować zwierzęta? Zwlekałem więc z próbą jakiegokolwiek nawiązywania kontaktu. Czy miałoby to jakiś sens, skoro Hudson nie chciała mnie widzieć? Nie potrafiłbym jej nawet wyjaśnić co takiego się u mnie zmieniło, bo to też była koszmarnie długa historia. Jednakże ostatnie wydarzenia udowadniały mi, że tak naprawdę nie powinniśmy nieustannie wypatrywać odpowiedniego momentu. Może to właśnie przez wzgląd na to spotkanie, święta wreszcie przestaną być moją udręką, a staną się symbolem oczyszczenia mojej duszy z kłamstw i milczenia? Tak wiele wątpliwości… odpowiedzenie sobie na chociażby połowę z nich było zbyt trudne, a jednak głowiłem się nad nimi nawet teraz, gdy kroczyłem niespiesznie na miejsce spotkania z Lottą. Porzuciłem je w chwili, w której ujrzałem jej samotną postać siedzącą na ławce. W tamtej chwili była bliźniaczo podobna do Mii, z którą również udało mi się przełamać lody w podobny sposób. Promyk nadziei oświetlił moje ponure rozmyślania. Miałem naprawdę dość tego nieustannego milczenia. - Hej - przywitałem się z nią, jak zwykle trzymając się na dystans, chociaż Merlin mi świadkiem, że nikogo teraz bardziej nie pragnąłem przytulić. Chciałem zamknąć w objęciach wszystkie jej troski począwszy od okrutnych wypadków przy pracy, aż po drobnostki dnia codziennego, takie jak chociażby te nieszczęsne ciążowe mdłości. Moje spojrzenie przez sekundę prześlizgiwało się po wybrzuszeniu jej płaszcza, nim odnalazło drogę do zajrzenia jej w oczy. - Długo czekasz? - Padło pytanie nie mające przecież większego znaczenia. Za dobrze potrafiłem wznosić wokół siebie pozory normalności, aby powstrzymać się od podobnej gadki szmatki. Ukrywałem za tymi słowy coś jeszcze. Czułem jak ręce drżą mi lekko ze stresu i z obawy, że właśnie dziś usłyszę nasze ostatnie pożegnanie.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
(Przepraszam, że tak długo, ale sesja mnie zabija. Postaram się poprawić!)
Wpadłam w letarg, a w mojej głowie panowała nieuporządkowana gonitwa myśli - próbowałam uporządkować sobie chociażby zależność między mną, a drugim Krukonem. Nasza relacja spieprzyła się i sprawiała mi mnóstwo bólu, nie potrafiłam jednak rzucić jej w kąt i udawać, że nigdy nie miała miejsca. Dorastaliśmy razem i chociaż uparcie wmawiałam sobie, że jest inaczej miałam świadomość jak wielkie piętno odcisnęła obecność Rileya na całym moim życiu. Wydawało mi się, że oczekuję na chłopaka całą wieczność, chociaż mój zegarek wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że całe moje niewiarygodnie długie czekanie trwało zaledwie kilka minut. Zniecierpliwiona próbowałam uspokoić oddech i pozbyć się nachalnych myśli oglądając każdą ściankę lampionu po raz setny. I w końcu się pojawił - zdająca się nieskończonością chwila upłynęła, a ja usłyszałam jego kroki - trudno powiedzieć skąd wiedziałam, że to on. Cisza, która panowała wokół mnie pozwalała doskonale usłyszeć każdy szelest, ale mimo to nie odwróciłam głowy puszczając mimo uszu oznaki jego obecności. Dopiero gdy się odezwał podniosłam głowę i zwróciłam wzrok w jego stronę. Słowa na ułamek sekundy utknęły mi w gardle - w gruncie rzeczy zupełnie nie byłam przygotowana na to spotkanie. - Hej - odparłam podnosząc się z ławki, gdzieś w środku walcząc z pragnieniem wyciągnięcia w jego stronę ramion, a chęcią pośpiesznej ucieczki. Starając się nie tchórzyć zmierzyłam go krótkim spojrzeniem, jakby próbując rozszyfrować czy to wciąż ten sam Riley Fairwyn, którego znałam i traktowałam jako bratnią duszę. W końcu nasze spojrzenia się spotkały, a ja przełknęłam cicho ślinę. Nie byłam żadną bohaterką, więc taka drobnostka jak patrzenie mu w oczy wydawała mi się szczytem odwagi. - Dosłownie chwilę - powiedziałem zmuszając się by chociaż delikatnie unieść kąciki ust. W tamtym momencie miała zapaść niezręczna cisza. Bałam się jej jednak tak bardzo, że nie mogłam na to pozwolić. Wyciągnęłam z kieszeni maleńką paczuszkę i zbliżyłam się do chłopaka. W swoich ostrożnych ruchach przypominałam trochę poranione zwierzę, które całym swoim sercem boi się człowieka, ale podchodzi do niego ze świadomością, że tylko on jest dla niego ratunkiem. W gruncie rzeczy byłam trochę jak to zwierzę - poraniona, a jednocześnie (chociaż nie potrafiłam się do tego przyznać) szukająca ratunku u Rileya. Podałam chłopakowi maleńką, perfekcyjnie zapakowaną paczuszkę zawierającą zestaw lusterek dwukierunkowych. - Wesołych świąt - rzekłam w końcu - Mam nadzieję, że Ci się przydadzą. Po chwili dotarło mnie, ze w drugiej dłoni wciąż trzymam lampion, więc lekko zmieszana dodałam: - Jeszcze raz dziękuję za prezent.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Każdy jej ruch i każde słowo znalazło się pod ostrzałem mojego uważnego spojrzenia. Milcząc, powłóczyłem wzrokiem po niej całej, czując jak mimowolnie nachylam się w jej kierunku. Moje ramiona wyrywały się w jej stronę, a serce nigdy jeszcze nie toczyło tak zażartej wojny z rozumem. Gdy to sobie uświadomiłem, natychmiast usztywniłem sylwetkę, czując ogromną nienawiść do form społecznych. Jak to wszystko utrudniało! Gdybym tylko nie obawiał się odepchnięcia, już dawno bylibyśmy roześmiani i nostalgiczni, a tak to jedynie staliśmy naprzeciwko siebie, oboje równie niepewni. Starałem się nie wyglądać na zagubionego, ale chyba wyszło mi to równie dobrze jak Lotcie. Poruszyłem lekko palcami lewej dłoni, aby rozluźnić je, zesztywniałe od bezsensownego drżenia, lecz to zupełnie w niczym nie pomogło i musiałem wreszcie unieść spłoszone spojrzenie, aby objąć nim twarz dawnej przyjaciółki. Była jednocześnie mi bliska, jak i przedziwnie pusta oraz obca. Nie wiem dlaczego tak bardzo zszokowała mnie ta wiedza, ale naprawdę w tamtych chwilach czułem się jak porażony piorunem. Zupełnie nie odczuwałem tej niezręczności, skupiony raczej na zapamiętywaniu Lotty taką, jaka była teraz, chociaż wcale nie było to przyjemne. Nie wyglądała dobrze, a ja poczułem się nagle irracjonalnie winny każdej wyraźniej zarysowanej kości odznaczającej się na jej smukłym ciele. Chciałbym znowu móc o nią dbać. Uświadomiwszy sobie prawdziwość tych pragnień, prawie widocznie posmutniałem. To nie była moja decyzja i nie ja mogłem ją cofnąć. Jej słowa przywróciły mnie do rzeczywistości. Mój wzrok przeskoczył z jej twarzy wprost na paczkę wyciągniętą w moją stronę. Zawahałem się tylko na sekundę, ale zaskoczenie malujące się na mojej twarzy tłumaczyło tę zwłokę. Nie oczekiwałem upominków, zwłaszcza że ten, jaki wysłałem Lottie był jednocześnie prezentem dla nas obojga. Wyciągnąłem dłoń w jej stronę, ale nagle zmieniłem zdanie. Zamiast jedynie chwycić paczuszkę, objąłem palcami jej poparzone, tak dwojako znajome palce. Nie mogąc się nadziwić własnej odwadze, sięgnąłem drugą dłonią dalej, przygarniając jej ramię w swoją stronę, zapędzając ją do siebie. Wreszcie zamknąłem ją w niezdarnym uścisku. Ostrożnym, ze względu na jej rany i ciąże, ale zarazem na tyle pewnym na ile tylko się odważyłem. Wyjąłem pudełeczko z jej dłoni, aby móc przerzucić drugą rękę nad pod ramieniem. Przesunąłem palcami po jej kurtce, dopiero po fakcie orientując się, że zwyczajnie pogładziłem ją po plecach. - Dziękuję - szepnąłem wprost w jej ucho. Czułem, że gdybym tylko odezwał się głośniej, głos mógłby mnie zawieść. Przełknąłem ślinę niemalże dosłyszalnie. - Okropnie tęskniłem. - Niby wreszcie to powiedziałem, a jednak cały zesztywniałem, przerażony własną śmiałością. Oczekiwałem najgorszego - odepchnięcia i związanego z nim odrzucenia. Czekałem na wyrok.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Stresowałam się. Cisza, która między nami zawisła była katorgą - wydawało mi się, że trwa całe wieki i że Riley w końcu odwróci głowę i pobiegnie w przeciwną stronę jak gdyby nigdy mnie nie znał. Tymczasem jednak patrzył na mnie jakby nie do końca mi ufał albo nie wiedział jak postąpić - byłam przerażona i powoli zaczynałam żałować, że pojawiłam się tutaj gotowa na pojednanie. Tak bardzo, nieskończenie obawiałam się, że usłyszę od niego, że to wszystko było podłym żartem i wcale nie ma ochoty ze mną rozmawiać. Znałam go i podświadomie wiedziałam, że w życiu by mnie tak nie skrzywdził, jednakże irracjonalne instynkty brały na de mną górę - w gruncie rzeczy w tej całej sytuacji nie byłam do końca sobą, pomijając już fakt, że również w całym moim obecnym życiu nie byłam do końca sobą. Wpatrywałam się więc w Rileya balansując gdzieś na granicy ufności i nieufności, wciąż próbując zrozumieć jak to możliwe, że stojąca naprzeciw mnie osoba jest mi jednocześnie tak bliska, i tak obca. Moja dłoń dzierżącą przygotowaną dla niego paczuszkę zawisła w powietrzu na kilka sekund, które w moim mniemaniu trwały co najmniej dekadę. W końcu (co w gruncie rzeczy trochę mnie zaskoczyło) Riley wyciągnął palce w stronę mojej dłoni i z niespotykaną delikatnością dotknął mojej rannej dłoni. Ten łagodny gest sprawił, że poczułam się jakby kojący dotyk dawnego (?) przyjaciela dotarł aż do mojej zranionej duszy. Po chwili, która tym razem minęła mi błyskawicznie staliśmy spleceni w niezdarnym uścisku. Nasze serca najwyraźniej wyrywały się ku sobie, ale oboje zachowywaliśmy pewną dozę dystansu, jakby ze strachu albo zwyczajnego, ludzkiego zagubienia. Wtem do moich uszu doszły jego słowa i poczułam jak wypełnia mnie ulga. Fraza, tak niespodziewana, a jednocześnie tak nieskończenie oczekiwana sprawiła, że poczułam się o niebo lepiej. Przywarłam do chłopaka odrobinę bardziej, pozbywając się do tego strachliwego dystansu. - Ja też - szepnęłam tylko z trudem dawkując słowa.
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Przytulałem ją do siebie, chłonąc nie jej ciepło, a samą bliskość. Nie pamiętałem już kiedy po raz ostatni trzymałem ją w objęciach, ale ta nagła dawka zamkniętego w jej ramionach pocieszenia uświadomiła mi, jak nieskończenie tego potrzebowałem. Jej słowa rozkruszyły we mnie resztki zwątpienia. Milczeliśmy, stojąc tak na chłodzie przez kilka długich sekund, aż wreszcie rozluźniłem ramiona. Pozwoliłem jej odzyskać przestrzeń osobistą, zadbawszy także o siebie samego. Nie uciekłem daleko. Wciąż dzieliła nas odległość, jaką można było zmierzyć wyciągniętą przed siebie ręką, licząc od koniuszków palców, aż do łokcia. Wtedy rozpakowałem swój prezent. Rozdzierając papier, niemalże od razu dostrzegłem błysk szkła. Decyzję podjąłem spontanicznie, ale byłem pewien, że nie będę jej żałował tak długo, aż Lotta nie zapomni o tym niepozornym lusterku. Wyciągnąłem je z opakowania i obracałem przez chwilę w palcach. Wtedy wyciągnąłem dłoń w jej kierunku. - Weź jedno - powiedziałem, a coś w moim spojrzeniu wyraźnie sugerowało, że nie zamierzam przyjąć odmowy. Jak mógłbym to zrobić? Dopiero co ją odzyskiwałem, nie chciałem, aby po tym spotkaniu zapomniała o tym kruchym sojuszu, jaki tutaj zawieraliśmy. - Gdyby cokolwiek się działo, użyj go. Będę je ze sobą nosił. - Jak powiedziałem, tak zamierzałem uczynić. Rozpiąwszy kilka guzików odsłoniłem przed sobą wewnętrzną, ukrytą kieszonkę. Schowałem do niej lusterko, a następnie ponownie schowałem się przed chłodem. - Nie będę pytał jak się trzymasz, bo chyba wszystko widać na pierwszy rzut oka. - Uśmiechnąłem się, ale próżno było w tym uśmiechu szukać jakiejkolwiek radości. Był jedynie smutek… oraz może odrobina poczucia winy. Nie było mnie przy niej, gdy musiała się z tym mierzyć. - Mogę Ci jakoś pomóc? - Musiałem o to spytać, chociaż podejrzewałem, że zbędzie moje słowa. Na szczęście, miałem dla niej ratunek nad podorędziu, w razie gdyby nie chciała odpowiadać. - Zapalimy go? - Na myśli miałem, oczywiście, lampion.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Jego dotyk, tak zapobiegawczy, wręcz niepokojąco ostrożny był jak balsam na moje rany - nie te zewnętrze, ale te znajdujące się głęboko w moim sercu. Nie mogłam uwierzyć, że znowu jest przy mnie i po raz pierwszy od setek lat (czy też raczej od kilkudziesięciu miesięcy) poczułam jak bardzo w moim życiu brakowało jego obecności. Po chwili, mimo iż się odsunął, wciąż czułam całą istotę jego obecności. Gdy wyciągnął w moją stronę lusterko przyjęłam je bez słowa, czy też chwili wahania. Kupowałam je tak jak on lampion - z myślą o nas obojgu, dlatego bardzo cieszyłam się, że nie zdecydował się oddać go komuś innemu, a podzielić się ze mną. Schowałam je do kieszeni płaszcza i ponownie spojrzałam na chłopaka. W gruncie rzeczy dziwiło mnie, że mimo niesnasek, które powstały kiedyś między nami byliśmy w stanie patrzeć na siebie jak przyjaciele, jakby przez te lata nic się nie zmieniło. - Raczej nie, chyba, że zdecydujesz się mnie zepchnąć z wieży astronomicznej - odparłam na jego pytanie śmiejąc się gorzko. Czarny humor nie był w moim przypadku szczególnie zaskakujący, jednakże w tym zdaniu był chociażby okruch prawdy. Nie chodziło o to, że wręcz okropnie znosiłam ciążę, przechorowując większość tego czasu, a raczej o to jak odbierałam to wszystko. Gdy moi znajomi i rodzica w pewnym stopniu zaakceptowali fakt, że z własnej głupoty zafundowałam sobie przyśpieszone dorastanie, a Will stawał w kwestii przyszłego rodzicielstwa na wysokości zadania, ja czułam się spętana. Niewątpliwi byłam kujonką, ale nie przepadałam za spokojnym życiem - od dzieci zdecydowanie wolałam zwierzęta, w szczególności te dzikie. Nie żałowałam cierpienia związanego z poparzeniami, a wręcz przeciwnie - szaleńczo łaknęłam powrotu do ognia, smoczych łusek i podgrzewanych jaj. Kochałam zwierzęta całym sercem i to one były dla mnie jak moje własne, najdroższe dzieci - nie byłam materiałem na matkę i nie żywiłam zbyt wielu pozytywnych emocji w stronę małego intruza. Skończyły się marzenia o stadku hipogryfów w ogródku, bo nikogo już naprawdę nie obchodziło kim chciałam być, ani czego pragnęłam - teraz dla wszystkich liczyło się dziecko, nie ja. - Tak, zdecydowanie - powiedziałam znacznie weselej, gdy wspomniał o lampionie. To nie był dobry moment, żeby użalać się nad sobą. Nie teraz.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Uśmiechnąłem się z przekąsem, gdy wspomniała o spychaniu z wieży i nagle kompletnie przestałem przejmować się jej ciążą oraz naszym długim rozstaniem. Taki brak analizowania zupełnie nie był w moim stylu, lecz w jaki sposób to mogło nam w czymkolwiek pomóc? Czyż właśnie nie poprzez wyparcie minionych lat staraliśmy się odzyskać porozumienie pomiędzy nami? Zwątpienie nie mogło wskazywać nam drogi, więc odepchnąłem je od siebie łagodnie. Nie wolno było mi się z nią cackać, a przynajmniej nie przesadnie. Nawet jeżeli cholernie się o nią martwiłem. - Chciałabyś. Dopiero zaczęliśmy się do siebie odzywać, nie dam Ci tak łatwo uciec od zadręczania Cię w bibliotece. - Dodałem te słowa do swojego uśmiechu, ale nie miały one takiej mocy sprawczej, jaką miałyby kiedyś. Oboje aż za dobrze wiedzieliśmy, jak wiele czasu jeszcze upłynie, zanim Lotta będzie mogła znowu przesiadywać ze mną pomiędzy regałami pełnymi ksiąg i ta myśl napawała mnie przytłaczającym smutkiem. Odepchnąłem to uczucie od siebie, wiedząc że ona z pewnością odczuwa takie rzeczy silniej ode mnie. W końcu, to ona nosiła maleństwo pod sercem. Chwila minęła. Odsunąłem się od Lotty na tyle, aby przejąwszy od niej lampion, móc go rozwinąć. Chwyciłem go u szczytu, obracając go przez sekundę czy dwie, aż odnalazłem niewielki otwór, w który można było wsunąć różdżkę. - Odpalaj, kapitanie. - Zarządziłem, chcąc aby to ona ostatecznie podpaliła knot. Już tak abstrahując od mojego strachu przed ogniem, to był jej prezent. Ja mogłem jej co najwyżej potowarzyszyć w dzieleniu wspólnego wspomnienia. Miałem szczerą nadzieję, że to podziała właśnie w ten sposób, ale jeśli nie… cóż, zawsze możemy kupić i wypróbować ich tyle, ile dusza zapragnie, a nuż wreszcie trafimy na odpowiednie? - Słowo daję, jeżeli zobaczę coś niestosownego zamiast naszej świetnej zabawy to idę do domu. - Oznajmiłem żartobliwie, chociaż jednocześnie poczułem jak żołądek zaciska mi się z niepewności. Nie było już odwrotu.
Sorki, że dopiero teraz, kompletnie przegapiłam Twojego posta < /3
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Wyprzeć złe chwile i konflikty. Przypomnieć sobie to co było dobre. Zbudować nowe na starych fundamentach. Te trzy punkty można było uznać za listę moich celów związanych z Rileyem. Ostatnim, a jednocześnie najważniejszym punktem było niepozwolenie mu odejść - chociaż jego słowa utwierdzały mnie w przekonaniu, że chociaż w pewnym stopniu spuścił kurtynę milczenia na nasze niesnaski, to wciąż bałam się, że jednak zmieni zdanie. Gdy tylko rozwinął lampion niepewnie wsunęłam różdżkę w dziurkę odrobinę obawiając się skutków źle rzuconego zaklęcia. - Incendio - szepnęłam, a ku mojemu zdziwieniu lampion bez problemu się odpalił. Gdy tylko go puściliśmy uniósł się w powietrze. Bardzo delikatnie wsunęłam palce w jego dłoń wpatrując się w odlatujący lampion jak zahipnotyzowana. Powoli, bez żadnej nagłości w mojej głowie zaczęły kiełkować myśli, które przerodziły się we wspomnienie - tak dobrze mi znane, a jednocześnie zupełnie odległe, pozornie nieistotne, lecz z perspektywy czasu w swej prostocie cholernie ważne.
Siedzieliśmy na skraju Zakazanego Lasu - jeszcze na tyle młodzi by szanować obowiązujące w szkole zasady i nie złamać szkolnego regulaminu. Wygłupialiśmy się, a z nami dwa pufki, które przywiozłam z hodowli mamy, żeby odsprzedać je koleżankom z klasy. Jeden z nich usilnie próbował za pomocą swojego śmiesznego, długiego języka wyciągnąć z mojej torby ciasteczko, co zdecydowanie mu nie wychodziło. Strasznie się z tego śmialiśmy, a po chwili Ty z pomocą metamorfomagii upodobniłeś swój język do tego pufkowego i niemal bez problemu sięgnąłeś po ciasteczko. Patrzyłam na to śmiejąc się, ale jednocześnie czując nieskrywany podziw - nie epatowałeś swoją metamorfomagią, mogłam policzyć na palcach jednej ręki osoby z naszej szkoły, które o niej wiedziały. Czułam się zaszczycona, że do nich należałam. Po chwili język Rileya przybrał normalne rozmiary, ale ja wciąż nie mogłam przestać się śmiać - mój głos był słodki i niewinny. Byliśmy szczęśliwi. Tak cholernie szczęśliwi.
Czułam jak widziane wspomnienie powoli, stopniowo mnie opuszcza - przymknęłam oczy by przytrzymać je jeszcze chociaż chwilkę, minutkę. Każda sekunda obcowania z nim wydawała się niesamowicie cenna. Nie mogłam otworzyć oczu - za bardzo bałam się wrócić do rzeczywistości, która w porównaniu z tym banalnym wspomnieniem wydawała się przytłaczająco potworna.
Kostka: 6 Punkty w kuferku: • z zaklęć - 20 Liczba możliwych przerzutów w wątku: • wg statystyki z zaklęć - 2 Wykorzystane przerzuty: • wg statystyki z zaklęć - 0
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Miałem wrażenie, że obcuję z dzikim zwierzęciem. Niepewność ruchów Lotty, a zarazem jej pozorna kruchość podsycała moje poczucie winy. Tłamsiłem je w sobie, nie chcąc, aby dostrzegła jak wielki ma na mnie wpływ. Odsłanianie się z uczuciami nie powinno być dla nas wstydliwe, a jednak na pewnym etapie naszego życia takim właśnie się stało. Nie chciałem tego, Charlotta być może też nie, lecz od kiedy życie przejmuje się naszymi „chcę” bądź „nie chcę”? Życie toczy się niezależnie od podjętych przez nas właściwych wyborów czy nieprawidłowych decyzji. Takie myśli utkwiły mi w głowie w chwili, gdy obserwowałem rozpalany różdżką płomień. Nie odrzuciło mnie od lampionu, co już uważałem za wielki sukces, chociaż chyba nieco odchyliłem głowę, gdy poczułem niechciane ciepło. Ostrożniejszy niżbym sobie tego życzył. Powoli cofałem palce, czekając aż pod wpływem gorąca lampion zdecyduje się odlecieć. Wtedy ostatecznie rozluźniłem uścisk, abyśmy mogli wspólnie śledzić jego ruch na niebie. Dotyk jej dłoni wtulonej w moją dłoń był jednocześnie bolesnym przypomnieniem, jak i przyjemnym ukojeniem. To było jak powrót do chwil dzieciństwa, kiedy sparzysz się kęsem ulubionej, gorącej przekąski, a jednak wciąż pragniesz ugryźć ponownie tylko po to, aby poczuć jej smak. Zupełnie nie potrafisz wstrzymać się na kilka sekund, tak jak ja nigdy nie mogę, gdy drąży mnie ciekawość. Nie mogłem doczekać się tej chwili, gdy wreszcie będę w stanie wrócić z Lottie do przeszłości. Zwykle tego unikałem. Nasze wspólne dzieciństwo zostało naznaczone piętnem późniejszej sprzeczki, ale kiedy miałem o tym zapomnieć raz na zawsze, jeżeli nie teraz, podczas gorącego wspomnienia jednej ze szczęśliwych chwil spędzonych razem? Skupiony na odbieraniu nadchodzących bodźców, czekałem. Kiedy już sądziłem, że źle wszystko pojąłem i lampion okazał się być kompletnie zwyczajną zabawką, coś zaczęło się zmieniać. Rozczarowanie, drążące moje serce niepewnością, rozpłynęło się niczym za dotykiem czarodziejskiej różdżki. Widziałem nas dwoje na skraju lasu. Byliśmy tacy młodzi i beztroscy, tacy szczęśliwi. Coś ścisnęło mnie za gardło, gdy na nas patrzyłem i nawet nie dostrzegłem, że teraz ściskałem dłoń Krukonki trochę zbyt mocno. Rozluźniłem uścisk, aby nie sprawiać jej bólu i uśmiechnąłem się szeroko. Jakby w ramach zaprzeczenia temu gestowi, moje oczy zawilgotniały. Nie padło zbędne tutaj słowo tak długo, aż nie odzyskałem pełni władzy nad swoimi strunami głosowymi. Musiałem być pewien, że nic nie zadrży mi w najmniej odpowiednim momencie. Wspomnienie już dawno wyblakło, a ja dopiero rozchylałem wargi. - To było bardzo smaczne ciastko. - Słowa kompletnie niepotrzebne żadnemu z nas, ale czy istniała dobra odpowiedź na wspomnienie, niegdyś takie zwyczajne, a teraz poruszające mnie do żywego? Jej milczenie napawało mnie niepokojem, więc chyba chciałem wypełnić ciszę za nas dwoje. - Wiesz, że to może znowu stać się naszą codziennością, prawda? - Spoważniałem, wypowiadając te słowa z prawdziwym lękiem. Nie potrafiłem wyobrazić sobie straszniejszego scenariusza od tego, w którym Hudson temu zaprzeczała, chociaż to byłoby tak prawdopodobne. Już nic nie miało być takie samo, oboje byliśmy zbyt silnie naznaczeni dorastaniem, a jednak wciąż miałem nadzieję. Zawsze ją miałem.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Wypuszczenie lampionu było dla nas obojga dość trudne - nie mam na myśli wyłącznie strefy mentalnej związanej ze strachem przed tym co zobaczymy, ale stricte strach fizyczny. Ze względu na to co nas spotkało uraz do ognia był rzeczą oczywistą, chociaż w moim przypadku tęsknota za moimi bestyjkami o stokroć przewyższała strach. Na szczęście wspomnienie, które mieliśmy przed oczami było naprawdę dobre - proste, beztroskie, w gruncie rzeczy na tyle mało istotne, że normalnie zapewne w życiu bym po nie nie sięgnęła. I to właśnie w tym wszystkim było najlepsze - nasza przyjaźń nie wiązała się tylko i wyłącznie z porywającymi dziecięcymi przygodami. Przeważały w niej chwile monotonne i do cna zwyczajne, których nie byłam w stanie docenić gdy trwały, lecz z perspektywy wydawały mi się niezwykle cenne. Delektowałam się wspomnieniem, ale jeszcze większe wrażenie robił na mnie nasz uścisk dłoni, który w tamtym momencie wydawał mi się nierozerwalny. Poważną, lekko enigmatyczna atmosfera została na moment zachwiana przez uwagę dotyczącą ciastka - cicho zachichotałam, lecz po chwili słysząc jego pytanie znów spoważniałam. - Prawda - powiedziałam patrząc mu w oczy, po czym po raz kolejny do niego przylgnęłam, tym razem bez asekuracyjnych ruchów i słabo skrywanego strachu. Wtuliłam się w niego świadoma, ze już nie będzie dokładnie tak jak kiedyś - że wkrótce będę matką, a co za tym idzie przestanę być materiałem na koleżankę od pikników i wygłupów. Mimo to wciąż miałam nadzieję, że uda nam się chociaż w pewnym stopniu przenieść naszą dawną, dziecięcą przyjaźń na grunt dorosłego życia. Odsunęłam się od niego odrobinę, tak by móc ponownie mu spojrzeć w oczy i szepnęłam: - Przepraszam. Jedno proste słowo było obarczone wielkim ładunkiem emocjonalnym - przepraszałam go za te wszystkie miesiące, w których mnie nie przy nim nie było, za to że z powodu sprzeczki i różnicy poglądów odsunęłam się od niego, za to że gdy sam cierpiał po wypadku nie miałam nawet odwagi mu wysłać listu. Przepraszałam za swoje własne tchórzostwo licząc, że okaże mi tyle litości, żeby wybaczyć. Skoro wyciągnął w moją stronę dłoń nie powinnam wątpić w jego wybaczenie, a jednak wciąż nie czułam się do końca pewnie w tej sytuacji.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Ulżyło mi. Naprawdę tak bardzo mi ulżyło, kiedy usłyszałem, że Lotta potrafi jeszcze zdobyć się na śmiech, pomimo tej całej naszej i przede wszystkim jej trudnej sytuacji. Chociaż silniej wpływał na mnie już sam ten fakt, że roześmiała się właśnie po mojej uwadze (co z tego, że w tej chwili nie było żadnych innych!). Była nadzieja, a ja uczepiłem się niej na ślepo, z chęcią przyjmując jej potrzebę bliskości. Zazdroszczę każdemu, kto nie potrafi sobie wyobrazić tak ogromnej tęsknoty za przyjacielem, jaką czułem po zerwaniu kontaktu z Hudson, a z drugiej strony bardzo pracowałem nad tym, aby wyzbyć się tego uczucia. Miałem ją teraz przy sobie, ba, osiągnęliśmy porozumienie. Nie musiałem już rozdrapywać starych ran i po raz kolejny zadręczać się myślami w stylu „a co by było, gdyby”. „Gdyby” nie istniało, chociaż melancholia czasami wkradała się w codzienność. Pozwoliłem jej się odsunąć, łowiąc jej spojrzenie. Było tak smutne, że wręcz kroiło mi się serce, a jednak wytrzymałem. - Shh - szepnąłem w odpowiedzi na jej przeprosiny, przytykając jej palec do ust. Nie chciałem, aby mnie przepraszała, aby wspominała tamte trudne dni. Przełknąłem gulę, która narosła mi w gardle. Merlinie, nie pozwól mi na płacz, nie teraz. Dramatyczna sekunda czy dwie ciszy, wypełnione milczącym wspominaniem. Nie było mi łatwo, gdy Hudson odwróciła się ode mnie, ale byłem w stanie zrozumieć dlaczego to zrobiła. Jej serce pełne było miłości dla stworzeń, którym ja nie potrafiłem już okazywać szacunku. Przytłaczało to nawet mnie samego, jak więc mogła czuć się Lotta? Czekałem tak długo na tę chwilę. Ona mogła wykluczyć mnie ze swojego życia, ale ja tak naprawdę zawsze czekałem na to spotkanie. Pragnąłem go i łudziłem się, że niegdyś nadarzy się ku niemu okazja, a jednocześnie drżałem na samą już myśl, obawiając się ponownego odrzucenia, które skruszyłoby moją nadzieję w miałki pył poniesiony przez wiatr. Podejmowaliśmy wyzwanie, na które być może żadne z nas nie było gotowe. - Odprowadzę Cię do domu. - Przerwałem krótką ciszę, nie mogąc już znieść tej powagi wymalowanej na jej twarzy i nie chcąc jej okłamywać. Nie mogłem powiedzieć, że nie powinna przepraszać. Oboje powinniśmy. Chociażby za to, jak długo trwaliśmy w tym upartym milczeniu, obustronnym przecież. Splotłem nasze palce po raz ostatni dzisiaj i odeszliśmy.
[ztx2]
Samantha Carter
Wiek : 36
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172
C. szczególne : Zapach anyżu i słodkich migdałów, wysokie obcasy, chłodny odcień oczu, czarny pierścionek zaręczynowy na palcu serdecznym;
Sobotnie popołudnie rządziło się własnymi sprawami. Wśród nich z pewnością nie znajdowało się wielogodzinne przesiadywanie w gabinecie i sprawdzanie kart egzaminacyjnych jednej z klas. Kiedy tylko skończyła własne sprawunki (rozwieszenie przed domem kolorowych lampeczek) to niemal siłą wyciągnęła Alexa na spacer. Kilkukrotnie przypominała o założeniu płaszcza i zabraniu rękawiczek. W akompaniamencie rozentuzjazmowanego podszczekiwania Abla mogli w końcu wyjść na spacer. Park zimą wyglądał uroczo. Śnieg odbijał światło zachodzącego słońca i płonących latarni tworząc przy tym romantyczną aurę. Trzeszczał przyjemnie pod butami i zapewniał jednocześnie, że zostanie z nimi na dłużej. Wczepiona w ciepłą dłoń Alexa syciła się spacerem. Nie planowała wracać przed nocą do domu, aby zabrać mu możliwość ucieczki do gabinetu. - ... ten duży świerk przed domem powinien mienić się złotym i srebrnym kolorem, do tego samoukładający się łańcuch, długość około trzech metrów... - wymieniała mu co muszą kupić i w jaki sposób ozdobić przed zbliżającymi się świętami. - Jeśli nas ładnie deportujesz do centrum to zdążymy przed zamknięciem sklepów. Myślałam jeszcze o brokatowych girlandach na werandzie. Chciałabym, aby w wigilię przyszedł do nas Theo. Moi rodzice wyrazili nadzieję, że przyjdziemy do nich w drugi dzień świąt... a to znaczy, że trzeba kupić trochę prezentów... - planowała, bowiem ewidentnie czuła unoszącą się w powietrzu magię. Co rusz zerkała błyszczącymi oczyma na Alexa szukając na jego twarzy oznak pilnego słuchania i notowania w myślach wszystkich planów. Mógł być pewien, że dosadnie zaangażuje go w przygotowania. Nie ucieknie przed niczym.
Ostatnio zmieniony przez Samantha Carter dnia Czw Gru 16 2021, 09:21, w całości zmieniany 1 raz
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Nie miał ochoty nigdzie iść. Świąteczny okres niekoniecznie był dla niego czymś przyjemnym, czy też bardziej powinno się powiedzieć „istotnym”, bo w zasadzie to miał go w głębokim poważaniu od dłuższego czasu. Najwyraźniej w towarzystwie Sam miało się to zmienić, bo nie sądził, aby miała mu odpuścić, a i on wiedział, że pozostawanie upartym nie miało tu większego sensu. Doprowadzałoby to tylko do niepotrzebnych sprzeczek, a po co, skoro w zasadzie jakoś mocno mu to nie wadziło? Poza tym zawsze można było się dogadać. Ale naprawdę nie miał ochoty iść na spacer, a już na pewno nie na zakupy, bo właśnie na to zapowiadało się to wyjście. Musiał się nawet zgodzić na taką rzecz, jak założenie płaszcza. Naprawdę nie mógł iść po prostu w swetrze? Ta kobieta doprowadzała go momentami do całkowitego załamania, ale w ostatecznym rozrachunku chyba żywił do niej zbyt wiele uczuć, żeby to uzewnętrzniać. Tuż przed wyjściem przeprosił ją na chwilę i cofnął się po coś szybko na górę, wkrótce wracając i z miną taką-jak-zawsze, wyszedł wraz z nią na świeże powietrze, wychodząc na ścieżkę przed domem, aby ostatecznie skręcić w park i obrać kierunek na centrum. Trzymał ją za rękę, powoli stawiając krok za krokiem i wsłuchując się w skrzypienie śniegu. Trwał w ciszy, a przynajmniej do momentu w którym nie odezwała się Sam… czy raczej nie zaczęła trajkotać jak mała katarynka nie dając mu dojść do słowa. Słuchał jej więc grzecznie, uśmiechając się pod nosem. To wszystko było takie trywialne. Może dobrze zrobił, że z nią wyszedł. O ironio słuchanie jej sprawiało że czuł się dziwnie błogo. A może to było po prostu odczuwanie szczęścia? Czy zastanawiał się jak prędko skończy się z jego pechem? Nie teraz, ale zapewne od czasu do czasu nachodziły go takie myśli. - Sam. – mruknął cicho, kiedy wydawała się rozkręcać w swoim monologu. O ile jakoś wspomnienie Theo w wigilię go nie ruszyło, tak dodanie czegoś o rodzicach natychmiastowo go zmroziło. Ale że jej rodzice? Oczywiście, że ich znał, a jakże, ale nie widział ich równie długo co jej. I jakoś niekoniecznie wolał myśleć co sądzili na jego temat w tym momencie. Fala delikatnego przerażenia zaczęła wylewać się w jego wnętrznościach. Nie sądził, aby był na to gotowy. A może to nie to? Może trapiło go jednak coś innego? Odkąd wyszedł z domu zrobił się jakiś dziwny, nieco sentymentalny i momentami nieobecny. Za trzecim, spokojnym „Sam”, na które wciąż nie reagowała, przewrócił oczami i machnął ręką, na komendę której grudka miękkiego śniegu podniosła się do góry i rozpadając się po drodze oprószyła jej twarz swoim chłodem. - Ty wymagasz jednak zdecydowanych metod. – mruknął, zerkając na nią wzrokiem niewiniątka i uśmiechając się delikatnie pod nosem. Z jakiegoś powodu serce waliło mu jak szalone.