Zabłądziłeś? Czy może lubisz podziwiać piękno natury z bliska? Niezależnie od tego co Cię tu sprowadziło, teraz możesz śmiało mówić, że dogłębnie zwiedziłeś dżunglę. Środek lasu kusi dzikością natury i nieprzeniknionym spokojem... a także szumem pobliskiego wodospadu. Jedynie przechodząc przez tę lokację, możesz dotrzeć do wodospadu!
Wakacje w pełni, zajebista impreza w obrębie kilku domków nadrzewnych, ale jak to zwykle bywa przy koedukacyjnych toaletach - nie ma siły by do jakiejś się dostać. Ale właściwie to... po co komu toaleta? Jednak to była piękna rzecz, to sikanie na stojąco, bez problemu i kilometrowych kolejek. I piękno natury przy okazji można pooglądać! Chłopak ruszył więc śmiało przed siebie, bo dwa piwa już dosyć mocno naciskały mu na pęcherz. Jakoś tak zawędrował, że znalazł się w środku lasu, który eksplorował już kilka dni temu dlatego nie sposób było, by teraz tutaj zabłądził. Ach, orientacja w terenie to praktyczna rzecz, szczególnie, że dzięki znajomości takich zakątków miał gdzie zorganizować prowizoryczny garaż dla swojej czarnej strzały. Trzymanie motocykla w domku byłoby mimo wszystko trudne, a niestety tradycyjnych garaży nikt tutaj nie zapewniał. Cóż, trzeba sobie jakoś radzić, prawda? Keith znalazł sobie miejsce gdzieś w krzakach gdzie ulżył sobie opróżniając pęcherz, a następnie oparł się o jakieś drzewo i wyjął papierosy. Najpierw powąchał, napawał się zapachem drogocennego tytoniu - ostatnimi czasy palił tylko dobre, i niestety, drogie papierosy. Ale czego się nie robi dla chwili przyjemności, nawet takiej śmiercionośnej? Po alkoholu smakowały zupełnie inaczej. Nie to, że Parker był pijany - dwa piwa nie robią na takich chłopisku większego wrażenia, ale lekko weselszy może już był. Papierosy też działanie alkoholu lekko wzmagają, nie ma co ukrywać. Chłopak palił więc sobie beztrosko rozglądając się tu i tam. Niedaleko stąd dało się dojść do niezwykłego wodospadu, ale nie sądził, by to była odpowiednia chwila na tego typu wycieczki - skończy się papieros to pomaszeruje z powrotem na imprezę - bawił się świetnie, takiego luzu mu było trzeba!
Naeris Sourwolf
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : Tatuaż anielskich skrzydeł na plecach
Nawet jeśli gdzieś organizowano imprezę, małe prawdopodobieństwo, że Naeris by na nią poszła. Nie lubiła zgiełku, a już na pewno nienawidziła wszelkich alkoholi czy innych używek. Samo to wystarczyło, by chętniej spędziła wieczór przy dobrej książce i kubku herbaty. Nie znała kaca i głodu nikotynowego. Można by powiedzieć, że to bardzo grzeczna dziewczynka, bo takie sprawiała pozory. Odkąd odkryła piękne miejsce na plaży, prawie każdego wieczoru się tam przechadzała. Tylko, że trzeba było przejść długą drogę na wybrzeże z jej domku. Tym razem zasiedziała się dłużej na jasnym piasku, szkicując mewy. Naprawdę nie miała ostatnio czasu na rysowanie, całe dnie poświęcała na zwiedzanie okolic. Szwendała się głównie samotnie, ale to jej nie przeszkadzało. Tego wieczoru za późno zorientowała się, że słońce już zaszło. Zawiesiła torbę na ramieniu i ruszyła w drogę powrotną, ale w ostatniej chwili zdecydowała, że pójdzie na skróty. Słyszała od paru dziewczyn, że tak jest dużo szybciej, ale do tej pory tego nie sprawdziła. Wyciągnęła różdżkę na wszelki wypadek, by oświetlić sobie drogę między drzewami. Po kilkunastu minutach zorientowała się, że powinna przecież być już dawno w domku. Już idąc naokoło byłaby w nim szybciej! Spróbowała zawrócić i kompletnie się pogubiła. Na dodatek zrobiło się zimno, a ona nie wzięła bluzy. Kiedy nagle usłyszała jakiś głos. Odwróciła się zdziwiona i zobaczyła jakichś dwóch mężczyzn. Krzyczeli coś do niej po hiszpańsku, śmiejąc się. Miała wrażenie, że byli kompletnie pijani. Jeden z nich postąpił ku niej parę kroków. Jej intuicja zaalarmowała ją mocno, więc nawet nie zwracając uwagi na to, że może oni wcale nie zamierzają jej nic zrobić, pognała naprzód. Tak się spieszyła, że nie wyrobiła na zakręcie i wpadła na kogoś. Upadek sprawił, że mocno się zachwiała i mężczyzna musiał ją złapać, by nie upadła. Spojrzała na niego ze strachem. Co jeśli to kolejny pijany Hiszpan? Poczuła zapach alkoholu i dymu papierosowego, a przez to wszystko przebijały się jeszcze perfumy, więc odsunęła się od niego szybko. Po chwili zza drzew wyłoniło się tamtych dwóch typków. Nie mieli różdżek, więc stawiała na to, że to mugole. - Pomóż mi. - poprosiła nieznajomego i cofnęła się, by stanąć za nim. Schowała różdżkę, ale była gotowa jej użyć, gdyby musiała. Sytuacja wymagała zwrócenia się z prośbą o pomoc do zupełnie obcego faceta, który na dodatek był trochę podchmielony. Naeris miała niesamowite wyczucie, jeśli o to chodziło. Modliła się tylko by potrafił się przeciwstawić tamtym dwóm tubylcom. Spojrzeli na nich, jeden zawołał coś co brzmiało jak "Ven con nosotros, buena chica", Naeris mogła się tylko domyślać znaczenia. Drugi splunął pod nogi niebieskookiego chłopaka. Widocznie jego niesamowity wzrost ich odstraszał.
Keith niczego nieświadomy spokojnie stał sobie pod drzewkiem napawając się udanym wieczorem, gdy usłyszał jakieś uniesienie niedaleko. Był przekonany, że to inni uczestnicy imprezy wybrali podobne miejsce by załatwić pewne potrzeby, choć zdziwił się, że również zaszli tak głęboko w las. Zanim ich zobaczył, poczuł jak ktoś dosyć mocno na niego wpada - na szczęście w porę zachował równowagę i złapał drobne dziewczę w ramiona. Wyrwany z zamyślenia nie kojarzył faktów tak szybko jak mógłby, ale w porę zorientował się co jest grane. Ręką wręcz popchnął nieznajomą za siebie i zwrócił się z stronę Hiszpanów. Byli znacznie bardziej od niego pijani i zdecydowanie wydawali się mieć... nieczyste zamiary wobec blondynki. Keith odzyskawszy względnie trzeźwe myślenie wiedział, że rozmowa nic tu nie da, musi przejść do rękoczynów - dzięki Bogu, że spędził w ciągu ostatnich miesięcy sporo czasu na siłowni! Nie myśląc już wiele, bo nie była to na zastanowienie odpowiednia chwila uderzył jednego z nieproszonych towarzyszy pięścią w skroń, jednak, jak się okazało - nie na tyle mocno, by doprowadzić go do nieprzytomności. Chłopak zatoczył się jednak do tyłu oszołomiony, ale w tym samym momencie podobny manewr wykonał drugi z Hiszpanów, nie trafiając jednak w bok głowy, a prosto pod oko Keitha. Parker nie pozostał dłużny i zaserwował mu konkretnego kopniaka w brzuch - nie był na tyle perfidny, by zaatakować nieco niżej, jeśli tamci nadal będą podskakiwać - wtedy wykona drastyczniejsze kroki. W tym czasie pierwszy uderzony wstał znów na nogi i zanim puchon zdążył zareagować otrzymał porządnego kopniaka w udo - tylko wzrost uchronił go przed uderzeniem w najczulsze miejsce, ale i tak poczuł ogromny ból. Wykorzystał jednak, że Hiszpan wypił tego wieczoru troszkę za dużo, niezbyt mocno kopnął go w biodro odpychając od siebie i dziewczyny, a tamten potykając się upadł na plecy - Vete a tomar el culo! - wykrzyknął z beznadziejnym akcentem - jak dobrze mieć znajomych w Hiszpanii, podłapał jakieś przekleństwa. Tamci najwyraźniej dosyć mocno obolali niezdarnie poderwali się z ziemi i szybko ruszyli tam, skąd przybyli - chwila moment i nie pozostało po nich śladu. - Nic Ci nie jest? Coś Ci zrobili? - zapytał troskliwie, obracając się do dziewczyny. Musiał wyglądać teraz raczej kiepsko, bo czuł że pod okiem miał już konkretną opuchliznę i trochę krwi, ale nie było to teraz ważne. W tej chwili było dla niego istotne, czy dziewczyna nie ucierpiała. Swoją drogą - las nocą chyba nie jest odpowiednim miejscem dla kogoś takiego, ale może zabłądziła, kto wie? Keith raczej nie oceniał zbyt szybko więc i tym razem pozostawił margines by wysłuchać skąd się tutaj wzięła.
Naeris Sourwolf
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : Tatuaż anielskich skrzydeł na plecach
Sytuacja naprawdę nie zapowiadała się przyjemnie. Wszystkie okoliczność wskazywały na to, że zaraz zacznie się tu jakaś bójka. Naeris najchętniej skorzystałaby z zamieszania i uciekła, gdzie pieprz rośnie, mając nadzieję, że dotrze jakoś do swojego domku. Miała jednak jeszcze trochę rozsądku - nocą nie warto było samemu się włóczyć po lesie, a po drugie nie zamierzała zostawić tak po prostu tego nieznajomego. Z ulgą schowała się za bardzo wysokim chłopakiem. Liczyła jeszcze troszkę, że sprawę da się załatwić pokojowo, ale jak tu się dogadać z dwoma pijanymi tubylcami? Przez chwilę myślała nawet, że mogłaby ich potraktować Petrificusem, a później wymazać pamięć, ale mogłyby ją za to spotkać ogromne kłopoty. Więc pozostawiła całą sprawę do załatwienia nieznajomemu. Miała wrażenie, że i on jest trochę pod wpływem procentów, ale liczyła, że da sobie radę. Obserwowała walkę z odpowiedniej odległości, krzywiąc się za każdym razem, kiedy któryś z mężczyzn oberwał. Próbowała też opanować swój strach. Jak to możliwe, że się tutaj znalazła? Po cholerę szła tym skrótem, no po cholerę? Hiszpanie zniknęli, biorąc nogi za pas. - Co im powiedziałeś? - kompletnie nie zrozumiała wykrzyczanych przez niego słów. Domyślała się tylko, że "el culo" to jakieś obraźliwe określenie. Jeśli trafiła na kogoś, kto zna hiszpański, to mógł jakoś spokojnie wyperswadować tamtym dwom, że powinni wrócić do siebie. Przez chwilę nadal czuła lekką niechęć do tego chłopaka, ale zobaczyła, że ma podbite oko. Momentalnie opanowała ją chęć pomocy mu. Sięgnęła za pas, by wyciągnąć różdżkę, gdy nagle zaalarmowała ją myśl "A co jeśli to mugol?". Bo w sumie nie wiedziała. Udała więc, że się poprawia i spojrzała na niego z troską. - Nie, nic mi nie zrobili. Ale ty potrzebujesz pomocy jakiegoś medyka. - wcale nie uważała, że to ona była teraz najważniejsza. To on stał się bohaterem. Pomógł jej, choć mógł mieć to gdzieś i zaryzykował własnym życiem. Bo przecież tamci mogli go pobić albo nawet zabić. I tylko dla niej, choć nawet jej nie znał. Momentalnie obdarzyła go pewnym zaufaniem, choć dalej była ostrożna. Często ludzie myśleli, że jest tylko naiwną, uroczą dziewczyną, ale ona wiedziała, komu zaufać, a komu nie. - Przepraszam, zamyśliłam się nad tym, jak okropnie nieodpowiedzialna i głupia jestem. - posłała mu nerwowy uśmiech, dalej wytrącona z równowagi całym tym zdarzeniem. Czuła szybkie bicie swojego serca, bynajmniej nie wywołane czymś przyjemnym. - Dziękuję. - powiedziała, patrząc w jego niebieskie oczy. Zrobiło się ciemno, ale stał na tyle blisko, że widziała jego twarz. Kiedy dokładniej się przyjrzała, w jej pamięci zapaliło się jakieś światełko. Zwykle kojarzyła dobrze twarze, tak więc zorientowała się, że i ta jej kiedyś mignęła. Postanowiła zapytać. Nawet jeśli się myliła i to mugol, mogła jakoś obrócić kota ogonem. - Zaraz... ty nie jesteś przypadkiem z Hogwartu?
Keith w duchu cieszył się najbardziej z tego, że jeden z napastników nie sięgnął nogą tak wysoko, jak chciał, bo sytuacja potoczyłaby się wtedy zupełnie inaczej. Gdyby Parker nie oberwał w udo a tam, gdzie Hiszpan celował - cóż by to była za hańba? Stać się ofiarą ratując damę z opresji? Chyba nie zniósłby takiego wstydu. Skrzywił się gdy tamci już poszli, bo mogło się obejść bez podbitego oka i rozciętego policzka, ale ostatecznie załatwił dwóch (dobra, wiadomo, że trochę dlatego, że byli pijani) nieźle zbudowanych mugoli! Drobne obrażenia nie były więc zbyt dużym wstydem, może i nieco podkręcały bohaterskość? Puchon nie był próżny, ale spisał się całkiem nieźle, co połechtało jednak lekko jego męską dumę. Normalnie pewnie inaczej by to interpretował, ale adrenalina i alkohol troszkę pomieszały mu się w głowie więc chyba pozostały tylko samcze skojarzenia. Keith musiał przyznać że i jemu przeszło przez myśl załatwienie tego w bardziej magiczny sposób, ale rzeczywiście niepewność dotycząca pochodzenia napastników była silniejsza, a oceniwszy swoje szanse w walce wręcz czuł, że może mu się to udać. - Powiedziałem im, żeby sobie poszli - uznał za niestosowne powiedzenie nowopoznanej (a właściwie nawet jeszcze niepoznanej) dziewczynie, że kazał im spierdalać, dlatego ubrał to w zgrabny eufemizm - Znam tylko kilka... zwrotów po hiszpańsku - miał jeszcze na tyle rozumu w głowie by nie przyznawać się że te zwroty raczej są niecenzuralne. Spojrzał na dziewczynę wpatrując się w nią badawczo by sprawdzić, czy aby na pewno nic jej się nie stało, ale najwyraźniej nie kłamała mówiąc, że wszystko w porządku. Dopiero teraz miał możliwość jej się przyjrzeć, średniego wzrostu, drobniutka, śliczna dziewczyna. Aż chciałoby się ją przytulić i ramieniem obronić przed całym złem otaczającego świata - To dobrze - skwitował krótko gdy upewnił się, że nieznajoma jest w stanie niewskazującym na napaść - Nic mi nie jest, pewnie wyglądam mało atrakcyjnie, ale przecież to tylko podbite oko - uśmiechnął się ciepło i zaraz lekko pożałował, bo rozcięcie jednak troszkę zaszczypało. Ostrożnie przejechał opuszkami palców po ranie oceniając jej wielkość - samo rozcięcie było około 2 centymetrowe, nastąpiło na skutek uderzenia w skórę napiętą na tej części twarzy, gorzej pewnie prezentowała się opuchlizna, ale Keith już wiedział, że dramatu nie będzie - kilka dni i wszystko zejdzie - dodał po tym powierzchownym badaniu i znów się uśmiechnął, tym razem delikatniej. Gdy dziewczę wspomniało o głupocie nie mógł się nie zgodzić, że postąpiła lekkomyślnie, ale przecież każdemu mogło się zdarzyć zabłądzić w lesie - Najważniejsze, że nic złego Ci się nie stało, ten las jest dosyć spory, jesteś tu pierwszy raz? - zapytał, a gdy dziewczyna niepewnie potwierdziła (jakby sama nie wiedziała, czy już tu była) dodał - To się nie dziwię, łatwo zabłądzić, za pierwszym razem też długo szukałem drogi - rzekł zgodnie z prawdą, dodając chyba nieznajomej trochę otuchy? A może nie otuchy, ale tym zapewnieniem wskazując, że jednak wcale głupia nie jest (albo oboje są, he he). - Tak tak, z Hogwartu - potwierdził energicznie kiwając głową - Keith - przedstawił się podając jej rękę. Właściwie skoro już spotkali się w tych niesprzyjających warunkach to może miło byłoby się poznać, a przynajmniej kojarzyć po imieniu.
Naeris Sourwolf
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : Tatuaż anielskich skrzydeł na plecach
Im dłużej wpatrywała się w nieznajomego i słuchała jego słów, tym bardziej utwierdzała się w tym, że miała niesamowite wręcz szczęście. Co było swoją drogą, bardzo miłą odskocznią od nieustannie towarzyszącego jej pecha, który nieraz sprawiał, że wyglądała równie kiepsko, jak w tej chwili Keith. Siniaków się jednak nie bała, co innego na przykład takich dwóch pijanych Hiszpanów. Nim się zdążyła powstrzymać zaczęła gdybać, bo by było jakby trafiła na kogoś innego. Zdawała sobie sprawę z tego, że wtedy marny jej los. Postanowiła odrzucić wszelkie uprzedzenia względem mężczyzny. W końcu nauczyła się, że nie warto oceniać ludzi po pozorach i sama była tego niezłym przykładem. - Och, w takim razie jestem prawie pewna, że to wszystko jest winą tylko i wyłącznie twojego akcentu. - powiedziała lekko rozbawiona. Naprawdę sądził, że uwierzy, że potraktował ich tak grzecznie? Spodziewała się, że po prostu ich zwyzywał albo kazał iść do diabła. Doceniła jednak, że postanowił oszczędzić jej uszy, wrażliwe na wszelkie przekleństwa. - W końcu, kto by nie skorzystał z tak grzecznej rady. Zaczynała żartować w stresującej sytuacji tylko po to, by się trochę uspokoić. Na szczęście towarzystwo kogoś, kto jej pomógł, znacznie wpłynęło na zmniejszenie jej strachu. Dobrze było znów czuć się bezpiecznie. Nawet jeśli dalej znajdowała się nocą w środku lasu. - W takim razie cieszę się, że jest ciemno. Wiesz, obdarzam spojrzeniem jedynie atrakcyjnych facetów. - posłała mu naprawdę lekki uśmiech, który świadczył o tym, że jedynie się z nim trochę droczyła. - Raziłbyś mój zmysł estetyczny. Co prawda, nie widziała go aż tak źle. Mogła dostrzec rozcięcie, które odrobinę krwawiło. Cieszyła się, że i on się do niej uśmiechnął. W końcu załapali jakąś nić porozumienia. Autentycznie Naeris czuła się teraz, jakby miała do spłacenia dług wdzięczności. Wiedziała, że o tym nie zapomni. - Zauważyłam, że jest spory, bo chyba już godzinę chodzę po nim i nie mogę znaleźć drogi. - westchnęła cicho, bo musiała się przyznać do tego, że coś jej nie wyszło, a rzadko to robiła. Zazwyczaj umiała radzić sobie sama, teraz potrzebowała pomocy. Choć nigdy nie miała jakiegoś wielkiego poczucia dumy, teraz schowała ją głęboko do kieszeni. Przytaknęła, bo wcześniej przechadzała się już po skraju dżungli, ale wydawało jej się, że to było w ogóle z innej strony i jakoś tak gdzieś indziej. Co prawda, teraz sama nie była pewna, czy warto ufać swojej orientacji w terenie, bo udowodniła, że kupienie prawdziwej mapy stało się koniecznością. Gdyby chociaż ktoś oznaczał te cholerne drzewa! - A tak właściwie to co ty tu robiłeś? - spytała, chcąc odwrócić uwagę od siebie, bo wrodzona nieśmiałość sprawiała, że ciężko jej było mówić o sobie. O wiele lepiej czułaby się, jakby uwaga skupiła się na Parkerze. Ciekawiło ją też, dlaczego właśnie on wybrał się o tej porze do lasu? I podejrzewała, że ma to związek z jego stanem... hmm, lekkiego podchmielenia. - Naeris Sourwolf. - uścisnęła mu dłoń delikatnie. Całe szczęście, że to jeden z Hogwartczyków! Na pewno zna drogę do domków i będą mogli wrócić razem. Tylko czy zechce? - Jesteś z Gryffindoru? Od razu tak pomyślała, bo przecież był męski, odważny i pomógł osobie w potrzebie, a to według niej klasyfikowało go od razu do domu lwa. Nie znała go jednak, więc mogła się mylić. - Poczekaj, nie mogę jednak się powstrzymać. - powiedziała i wyciągnęła białą chusteczkę ze swojego podręcznego plecaka. Rozwinęła jej materiał i podeszła do Keitha. Na początku chciała mu ją po prostu podać, ale zmysł niesienia pomocy wziął górę. Stanęła na palcach, by w ogóle dosięgnąć jego twarzy. Najdelikatniej jak potrafiła otarła krew z rozcięcia, uważając jednocześnie na oko. Załatwiła sprawę szybko i miała nadzieję, że nie sprawiła mu bólu. Brudną chusteczkę wcisnęła z powrotem do plecaka i odsunęła się lekko, by nie naruszać więcej jego przestrzeni osobistej.
Szczęście czy nie - cóż, Keith wolałby, żeby spotkali się może w bardziej sprzyjających warunkach, bo raczej fenomenalnego wrażenia nie zrobił, ważne jednak że dziewczynie nie zagrażało już niebezpieczeństwo. Parker nie bardzo wierzył w przypadki, ale tym razem bardzo szczęśliwie poukładało się że akurat znaleźli się w tym samym miejscu. Gdyby było inaczej Naeris na pewno też by sobie poradziła, ale z pewnością konsekwencje użycia magii mogłyby być dla niej bardzo nieprzyjemne. Uśmiechnął się porozumiewawczo i puścił jej oczko czując, że nie chwyciła gadki o grzecznym odprawieniu nieznajomych. Ehh, ale czy to ważne czy kazał im spierdalać czy powiedział żeby sobie poszli? Efekt przecież dokładnie ten sam - Zachowali się chyba rozsądnie - skwitował całkiem wesoło odwracając na chwilkę wzrok na drzewa wśród których zniknęli. Nie zakładał że mogliby tutaj wrócić, ale powziął myśl, że lepiej dmuchać na zimne i nie stać tu zbyt długo - gdyby tak postanowili wrócić większą grupą mogłoby skończyć się to już bardziej boleśnie. Później przeniósł wzrok na dziewczynę, gdy na chwilę ich spojrzenia się spotkały zachwycił się niesamowitym kolorem jej oczu. Puchon bardzo zwracał uwagę na oczy, ale tak soczyście, żywo zielonych nie spotkał chyba nigdy. Nie trwało to jednak długo, bo chłopak świadom był że niezręcznie jest wgapiać się wciąż w oczy. - Tak, zdecydowanie w tym świetle jest szansa że wyglądam względnie korzystnie - potwierdził z łobuzerskim błyskiem w oku. Było w tym z resztą trochę prawy. Gdy zapytała co tu robił szybko w głowie przeanalizował jak odpowiedzieć, choć i tak nie wyszło to zbyt zgrabnie - Wiesz, w jednym domku jest impreza, ale miałem ochotę troszkę się przespacerować - odpowiedział właściwie zgodnie z prawdą. Fakt - potrzeba fizjologiczna niejako sprowokowała ten spacer, ale gdy już wszedł w las naprawdę postanowił troszkę pochodzić, w innej sytuacji przecież nie dotarł by tak daleko. Miała takie miękkie, delikatne dłonie, Keith uścisnął ją lekko, ale stanowczo - miał jednak wrażenie że przy użyciu niewiele większej siły jej drobna rączka rozpadłaby się - Nie, nie, Hufflepuff - odparł ni to smutno ni wesoło. Właściwie nigdy nie miał marzeń dotyczących domu do którego miałby należeć, puchońskość była nawet fajna, choć gdzieśtam może tliły się marzenia o Gryffindorze z uwagi na honorowość - naczelną cechę gryfonów, która była dla Parkera bardzo ważna. Nim się zorientował dziewczę już ocierało jego twarz. Stanęła na palcach i niezwykle delikatnie przetarła ranę - bolało umiarkowanie, bo Naeris naprawdę chyba znała się na rzeczy, a bez wody utlenionej czy też jej magicznego specyfiku nie szczypało tak jak mogłoby - Dziękuję - rzekł uprzejmie gdy skończyła i znów uniósł nieco kąciki ust. Po chwili, gdy krukonka schowała brudną chusteczkę do torby znów się odezwał - Myślę, że czas by kierować się do domków, albo w każdym razie - nie zostawać tutaj - zauważył przytomnie - Tylko wbrew pozorom do naszej wioski jest spory kawałek, ale możemy pojechać - dodał. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! Znajdowali się jakieś 200 metrów od jego prowizorycznego garażu - Trzymam motor niedaleko - wyjaśnił widząc niezrozumienie na jej twarzy - Chyba, że wolisz spacer - dał jej prawo wyboru, bo chyba nie powinien się narzucać. Spojrzał znów na towarzyszkę i zauważywszy, że raczej nie ubrała się na nocne wycieczki po lesie zdjął koszulę i zarzucił jej na ramiona. Pod spodem miał T-shirt, to dobrze, bo świecić gołą klatą trochę głupio.
Naeris Sourwolf
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : Tatuaż anielskich skrzydeł na plecach
W sumie Naeris jakby się tak teraz nad tym zastanowiła, też wolałaby, by poznali się w innej sytuacji. Ale z drugiej strony takie przeżycia z reguły bardziej zbliżały ludzi. Zazwyczaj musiało minąć trochę czasu, nim ta Krukonka komuś zaufała, a teraz była gotowa na to po jakichś kilkunastu minutach. Keith sprawiał wrażenie kogoś, kto podobnie jak ona, dba najpierw o dobro innych, a potem o swoje. To tylko sprawiało, że rósł w jej oczach. - To prawda, zawsze mogłoby się skończyć gorzej. - wypuściła powietrze z płuc, również patrząc w tamtym kierunku. Las był na tyle gęsty, że szybko zniknęli z widoku, ale ją dopadły takie same myśli jak chłopaka. Mogliby pójść po jakichś koleżków i wrócić żądni zemsty. Nikt przecież nie lubi przegrywać ani być upokarzanym. A oni w dodatku nie poradzili sobie w nierównej walce. Jeśli mieli jakąś tam dumę to teraz poważnie ucierpiała. Dostrzegła, że uważnie się w nią wpatruje i normalnie by ją to zawstydziło i wywołało rumieniec na policzkach. Ten wzrok jednak nie był nachalny i nawet nie miała nic przeciwko, by przeciągnąć ich spojrzenie o sekundę czy dwie. - Nie chciałam cię obrazić, jakby coś. - zaśmiała się lekko, widząc, że załapał jej żart. Ktoś inny mógłby się napuszyć, ale Keith wydawał się mieć dystans do siebie. To kolejna cecha ich łącząca. Osoba tak często borykająca się z porażkami i upokorzeniami, jak Naeris, musiała nauczyć się z nich śmiać. Co prawda, dopiero była na dobrej drodze, ale udawało jej się. Nie zdziwiło jej, że nie miała bladego pojęcia o jakiejś imprezie. Nie narzekała na brak znajomych, ale wśród nich ciężko było doszukać się jakiegoś balowicza. Sama też nie interesowała się takimi wydarzeniami - zawsze potem było tak samo. Ludzie na kacu, mnóstwo syfu, który trzeba było ogarnąć (dzięki Merlinowi za magię!) i poczucie żalu za rzeczy, które się zrobiło albo wypowiedziało. - Zamierzasz na nią później wrócić? - spytała, nie wiedząc, czy ją właściwie to interesuje czy nie. Wpadła tak na niego, wplątując w nieprzyjemną sytuację i pewnie trochę zepsuła mu fajny wieczór. Nawet nie poczuła satysfakcji z tego, że się domyśliła. Głupi uścisk dłoni... a potrafił czasem dużo powiedzieć o człowieku. Czy lubi prezentować swoją siłę, zwiększając nacisk? Czy może jest nerwowy i dlatego ma lekko wilgotne dłonie? A może niedbałość uścisku świadczy o tym, że uważa to tylko za zbędny gest? Delikatność Keitha ją troszkę zaskoczyła. Ciekawiło ją, czy ma ją za tak bezbronną i słabą istotkę, na jaką czasami wyglądała. - Cóż, nie obrazisz się, jeśli dla mnie pozostaniesz Gryfonem? - wyczuła, że mówi to dość dziwnym tonem, jakby żałował, ale tak nie do końca. Kto nie chciałby być w domu lwa, gdzie kwitnie męstwa cnota? Naeris ceniła ludzi stamtąd, wiedząc, że sprawiedliwość i prawość jest dla nich niemal zawsze na pierwszym miejscu. Miała nadzieję, że ten chłopak nie będzie miał jej za złe, że po prostu dla niej pozostanie jednym z czerwonych. Głównie dlatego, że ją uratował. I zasługiwał na miano bohatera, nawet jeśli nie była w stanie mu tego jeszcze wprost powiedzieć. No cóż, Sourwolf nie mogła powiedzieć, że często kogoś opatrywała, ale lubiła lekcje uzdrawiania i znała tez różne mugolskie sposoby, mające uśmierzyć ból. Kiedyś nawet myślała o karierze w Szpitalu św. Munga, ale to były tylko jakieś odległe marzenia. Ucieszyło ją nawet to proste "dziękuję" Keitha. Zabawne, że bardzo wielu ludzi zapominało o tych drobnych uprzejmościach, które potrafiły niezwykle ucieszyć. - Mam dosyć spacerów na co najmniej parę dni. - powiedziała cicho, myśląc o tym, że następnym razem nie pójdzie sama do lasu. Ostatecznie miała różdżkę i zawsze mogła wypuszczać flary... ale wolała nie ryzykować. - Ale... zamierzasz jechać motocyklem w takim stanie? Widziała przecież, że musiał trochę wypić i to ją niepokoiło. Niby mógł trochę otrzeźwieć przez bójkę. Myślał też jasno, bo sam zaproponował, że czas już się ruszyć. Gdyby nie to, od razu by się zgodziła, ale została w niej jeszcze reszta rozsądku. - Jeśli jesteś pewny, to ja też. - powiedziała tylko, otulając się ramionami. Najwidoczniej dostrzegł ten gest, bo zobaczyła, że zbliża się do niej. Na początku nie za bardzo rozumiała, co zamierza zrobić. Zadrżała lekko, kiedy poczuła materiał na swoich ramionach. Niesamowite, ile ten chłopak miał w sobie z dżentelmena. Uśmiechnęła się do niego ciepło. Z każdą chwilą udowadniał jej, że jest naprawdę godzien zaufania. Poprawiła lekko bluzę od której bił jego zapach, przymykając lekko oczy. Nawet zniosła ten delikatny akcent dymu papierosowego.
To fakt, ludzi poznanych w takich... krytycznych momentach lepiej się zapamiętuje, więc może i dobrze? Może w normalnej sytuacji nie wywarł by na niej takiego wrażenia, gdy spotkałaby go gdzieś w ciągu dnia, palącego papierosa, leżącego na kocu? Pewnie nawet by nie porozmawiali, więc chyba nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. - Mnie nie tak łatwo obrazić! - zaśmiał się naprawdę szczerze gdy wspomniała o tym co mówiła. Uznał to przecież za żarcik, całkiem trafny swoją drogą - Bardzo mi miło że pomimo tego chcesz ze mną rozmawiać - dodał szczerze rozbawiony. Adrenalina odeszła, emocje trochę opadły dlatego łatwiej mu było przejść do swobodnej rozmowy. Poza tym z wyczyszczoną raną czuł się lepiej, przynajmniej nie wda się mu tam jakieś zakażenie. Swoją drogą to naprawdę urocze z jej strony, że postanowiła prowizorycznie opatrzyć ranę, kto inny mógłby podziękować, odwrócić się na pięcie i pójść w swoją stronę, bo i takimi zachowaniami Keith się spotykał, a tutaj widać wyraźną wrażliwość i empatię. - Na imprezę? Nie, nie, już nie wracam - odpowiedział. Zupełnie przeszła mu w tym momencie ochota na takie rozrywki, ale nawet przed sobą nie potrafił tak naprawdę wyjaśnić dlaczego. Teraz ważniejsze było odprowadzenie dziewczęcia bezpiecznie do domku, powrót do kumpli nie wydawał mu się tak atrakcyjny. On nie był typem balowicza, fakt faktem - wolnym od używek nie można go nazwać, od czasu do czasu imprezował i sprawiało mu to jakąśtam radość, ale zdecydowanie nie biegał na każdą nadarzającą się popijawę. Jeśli już, to wybierał grono znajomych na takie spotkania, czuł się wtedy swobodniej. Naeris wcale wieczoru mu nie zepsuła - mogła czuć się spokojnie, przecież nie wydarła go z domku, ot, spotkali się na spacerze. Może wręcz umiliła? Bo Keith wcale nie żałował, że sprawy tak a nie inaczej się potoczyły. - Jak najbardziej nie obrażę się będąc Gryfonem - wyszczerzył się radośnie. Bycie gryfono-puchonem bardzo mu odpowiadało, bo łączyło wiele cech dla niego ważnych. A usłyszeć, że wygląda się na czerwonego można chyba odebrać jako komplement, bo ich sztandarowe męstwo było dla większości głównym skojarzeniem. Parker nie uważał się za gentelmena, ale pewną kindersztubę wyniósł z domu rodzinnego, szacunek do płci przeciwnej szczególnie. Miało to dla niego duże znaczenie, choć sytuacje, w których nie umiał się poprawnie zachować też się zdarzały. - W takim stanie? No coś Ty - odparł szczerze rozbawiony, ale i zmieszany. Czyżby miała go za takiego, który będzie ryzykował jej zdrowie? Swoje już prędzej, choć po alkoholu nawet sam nigdy nie wsiadał do samochodu ani na motocykl - Bądźmy poważni - dodał z udawaną urazą. Potem sięgnął do tylnej kieszeni po różdżkę - ku swojemu zdziwieniu nie znalazł jej tam. Szybko jednak zauważył, że leży nieopodal, pod drzewem. Na moment serce zabiło mu szybciej, bał się, że mogła ulec zniszczeniu, więc szybko doskoczył do tamtego miejsca i poczuł ulgę podnosząc ją i widząc, że jest nienaruszona. - Stoxe - szepnął kierując w swoją stronę koniec różdżki i w sekundzie poczuł się znacznie lepiej. Nie, żeby czuł się źle, ale troszkę alkoholu jeszcze w żyłach płynęło, a teraz wyraźnie poczuł zmianę - odzyskał całkowitą trzeźwość umysłu. Rzadko stosował to zaklęcie, bo był zdania, że jak za dużo wypije to musi pocierpieć, a nie uciekać się do magii, ale ta sytuacja była wyjątkowa, a oprócz tego nie wypił za dużo więc poranek nie byłby uciążliwy, czuł się więc usprawiedliwiony przed sobą. Miło, że odkąd rozpoczął studia istniała możliwość używania kilku ciekawych zaklęć - No, to teraz możemy jechać - uśmiechnął się delikatnie - Chyba, że nie lubisz motocykli to powiedz, chętnie się przejdę gdyby jazda miała być niekomfortowa - dodał. Zorientował się, że niejako narzucił ten środek transportu, a nie każdy go lubi.
Naeris Sourwolf
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : Tatuaż anielskich skrzydeł na plecach
W sumie dla Naeris moment pierwszego spotkana nie miał aż takiego znaczenia, dlatego że praktycznie zawsze dawała drugą szansę... i trzecią, i czwartą, i tak dalej. Nawet jeśli ktoś nie wywarł na niej zbyt pozytywnego wrażenia na pierwszy rzut oka, tak czy siak trudno byłoby ją naprawdę zniechęcić. W końcu nieraz radziła sobie z trudnymi przypadkami, do któryś nawet po długich miesiącach starań ciężko było dotrzeć. Ale cieszyło ją, że najwyraźniej poznała Keitha od tej naprawdę dobrej strony. No tak, Naeris na pewno lubiła pomagać innym, a zwłaszcza jeśli mogła się choć odrobinę w ten sposób odwdzięczyć chłopakowi. Wydawało jej się to zupełnie oczywiste, naiwność Krukonki nie pozwalała jej wierzyć, że inni pogardziliby okazaną sympatią. Słuchając odpowiedzi Puchona, przyglądała się nie tylko jemu, ale i otaczającemu ich środowisku, które z chwili na chwilę ciemność otaczała coraz bardziej. Zdawała się wpływać między pnie drzew i zbliżać się do nich. Ciekawe czy minęła już północ? Być może James się o nią martwił. Ciekawe, czy by jej szukał, czy uznał, że sama sobie poradzi. - To dobrze, bo zawsze musiałam piec dużo babeczek tym, którzy się się na mnie złościli. - uśmiechnęła się delikatnie, przypominając sobie, ile razy ktoś udawał obrażonego tylko po to, by nad nim skakała i robiła, co tylko chciał. Strasznie łatwo było wykorzystać Naeris, ale jeszcze nikt jej w ten sposób nie zranił. W każdym razie jeszcze nie. A jej babeczki raczej smakowały pysznie i nie miała nic przeciwko dzieleniu się nimi z innymi. - O, mogłabym ci upiec trochę i wysłać paczkę sową. Choć troszeczkę bym ci podziękowała. Ten pomysł wydał jej się całkiem niezły, uznała, że prawdopodobnie Keith lubi tego typu przysmaki, w końcu mało kto nie przepadał za babeczkami, zwłaszcza tymi z dużymi kawałkami czekolady. Rzuciła mu pytające spojrzenie, chcąc wiedzieć, czy przyjmie taki prezent czy może ma się jakoś bardziej wysilić. Przez chwilę Naeris obawiała się, że już go uraziła swoją drobną wątpliwością, ale kolejny raz okazało się, że nie jest takim typem. Dodatkowo nie zamierzał się przed nią popisywać. Kiedy Keith bez słowa ruszył do jakiegoś drzewa zastanowiła się, co on zamierza zrobić. Dopiero po chwili dostrzegła tam różdżkę. Jakim cudem ten chłopak ją zauważył? Spojrzała na niego z podziwem. Zrobiło się już naprawdę ciemno. Tak, że Naeris wyciągnęła swoją własną i szepnęła krótkie Lumos. - Masz całkiem niezłe oko. Rozważałeś karierę szukającego? - spytała dość zaciekawiona, bo na temat Quidditcha mogła rozmawiać i rozmawiać. Sama marzyła o tym, by wreszcie dostać się do drużyny i zamierzała zgłosić się, gdy tylko rozpocznie się rok szkolny. Co prawda, nie wierzyła za bardzo w swoje możliwości, bo wiedziała, że inni mają o wiele większe szanse na wejście do gry. Nadzieja jednak pozostawała, jak zwykle będąc matką głupich. Przyglądała się jak używa zaklęcia, dopiero teraz w ogóle dowiedziała się, że takowe istnieje. Cóż, osoba, która ostatnio zerknęła się z alkoholem blisko siedem lat temu, kiedy jako dziecko zaciekawiona wzięła łyk piwa z tatowej szklanki, miała prawo nie znać tajnych sposób czarodziei na ułatwienie sobie życia. - Och. To było niezłe. - bąknęła tylko, otulając się jego bluzą mocniej. - Nie, nie, najlepiej jak szybko znajdę się już w swoim domku. Mieszkam w czwórce. - nie zamierzała mu przez to powiedzieć, że nie chce już z nim rozmawiać, bo gdyby okoliczności były inne, z chęcią dłużej by go pomęczyła gadaniną, ale teraz wolała już wreszcie położyć się w swoim łóżku. Poczekała, aż pójdzie przodem, w końcu to Keith wiedział, gdzie się znajduje jego pojazd. Rozglądała się przy tym uważnie, nasłuchując odgłosów lasu i rozświetlając różdżką ich drogę. Wkrótce zrównała z chłopakiem krok. Kolejny raz zwróciła uwagę na to, jak niesamowicie wysoki jest. - Tylko nigdy nie jeździłam na motocyklu. - wymsknęło jej się, bo mimo wszystko trochę się obawiała, ale czuła też ekscytację, jak zawsze, gdy próbowała nowych rzeczy. - Więc... więc bądź ostrożny, Keith.
Keith nigdy nie oceniał ludzi, zanim ich naprawdę dobrze nie poznał, a nawet wtedy nie były to sądy, których później by nie zmienił. Lubił jednak sam sprawiać dobre wrażenie - mało było ludzi takich jak Naeris, którzy nie zrażali się po pierwszym kiepskim kontakcie, więc jednak dobre zaprezentowanie się przy pierwszym spotkaniu było rzeczą istotną. Poza tym - kto lubi samego siebie stawiać w złym świetle? Dawanie ludziom kolejnej szansy rodzi niebezpieczeństwo ponownego zranienia, ale otwiera tej osobie furtkę. Czasem ktoś z niej skorzysta, czasem znów będzie skakał przez płot, ale Parker również sądził, że warto przynajmniej próbować. Każdy coś przeżył, ma swoje zranienia i urazy z przeszłości, które nieraz rzutują na życie w postaci takich, a nie innych zachowań. To, że ktoś jest opryskliwy nie znaczy, że chce taki być, to może być reakcja obronna, albo maska, bo tak jest łatwiej. Keith starał się w ludziach szukać zawsze tego, co najlepsze. - Złościć się nie złoszczę, ale babeczki przyjmę w każdej ilości - wyszczerzył się radośnie, jak dziecko, gdy tylko padła propozycja. Cóż, chyba wiedziała, co lubi! Babeczki czekoladowe, truskawkowe, malinowe, karmelowe, jagodowe, wiśniowe - kochał je wszystkie! Jedyne, jakich nigdy nie tolerował to serowe, nie wiedział jak można tak zniszczyć wypiek, dodając sera. Ale mniejsza o to - wszystko inne mógł jeść i jeść, w każdej ilości. Matka był bardzo biedna, mając w domu męża i dwóch synów - prześcigających się, kto da radę zjeść więcej. W dzieciństwie ojciec wygrywał rywalizację, prócz tych nielicznych razów, gdy dawał im fory, jako nastolatkowie Keith i Max wyczuli, że teraz czas na ich zwycięstwa, ale to starszy z braci zazwyczaj królował w tych konkursach. Uwaga dotycząca Quidditcha przyjemnie połechtała jego ego. Miło, że zwróciła uwagę, choć Parker nie uważał się za przesadnie bystrego. W tym przypadku po prostu dosyć szybko zorientował się gdzie stał, więc to tak zwrócił wzrok w nadziei, że odnajdzie to, czego szukał i miło, że tak się stało - Grywam tylko... amatorsko, zawsze chciałem się dostać do drużyny, ale jakoś nigdy nawet nie poszedłem na nabór - odpowiedział, zgodnie z prawdą z resztą. Lubił latać, bardzo lubił, ale jakoś nigdy nie był zdeterminowany, by znaleźć się w drużynie. A może to błąd? - A Ty? - zapytał - grasz w Quidditcha?? - dodał zorientowawszy się, że może nie zrozumieć o co pyta. Ciekaw był, co odpowie, nie sprawiała wrażenia biorącej udział w tej, bądź co bądź, brutalnej grze, ale może pozory mylą? Widział zdziwienie na jej ślicznej twarzyczce, gdy używał stoxe. Cóż, najwyraźniej nigdy go nie potrzebowała. Ale znać zawsze warto, czyż nie? - Jasne - odparł i zakodował, że należy kierować się do wskazanego domku. Uśmiechnął się też pod nosem na te... słowa uznania? No, może niezupełnie to było to, ale można było tak je zinterpretować. Skierowali się w stronę wskazaną przez Keitha. Chłopak ruszył, by po krótkiej chwili zwolnić kroku tak, aby towarzyszka się z nim zrównała. Oboje przyświecali sobie różdżkami co sprawiało, że w środku nocy, w środku lasu było nawet dosyć jasno. Po kilkudziesięciu krokach marszu Parker zatrzymał się, i to samo zrobiła Krukonka - To tu - zakomunikował krótko, włożył różdżkę w zęby, bo potrzebował rąk do czegoś innego i wskoczył do ukrytej, ale dosyć szerokiej szczeliny wśród drzew, nieopodal. Chwilkę siłował się z maszyną, która początkowo nie chciała współpracować, ale już po chwili wydobył swój piękny, czarny ścigacz. Odczepił niedawno kupiony kask i podał go dziewczynie. Bezpieczeństwo przede wszystkim! - Accio stary kask - mruknął przypomniawszy sobie, że przecież ma tutaj tylko jeden. Nie ma tego złego, po chwili w jego ręce wpadł może bardziej wysłużony, ale nadal w pełni sprawny czarny kask. - Spokojnie, to nic strasznego - uspokoił ją z ciepłym uśmiechem na twarzy - Pojedziemy powoli - zapewnił ją - Już długo jeżdżę - dodał. Nie była to przechwałka czy popis umiejętności, po prostu chciał ją uspokoić. Mogła przecież pomyśleć, że niedawno zdobył pojazd i jest niedoświadczonym szaleńcem. Włożył kask na głowę i podszedł do dziewczyny - zapomniał, że nowy ma bardziej skomplikowany system zapinania, dlatego widząc jak się z nim siłuje uznał za słuszne pomóc. Gdy już się z tym uporali przytrzymał motocykl i pomógł jej wsiąść na tylne siedzenie, a sam zajął miejsce z przodu - Jedyne co teraz powinnaś zrobić to mocno się przytulić - puścił jej oko rozbawiony, by nieco rozładować sytuację, bo widać, że troszkę się stresowała tą pierwszą przejażdżką.
Jesteście jednymi ze śmiałków, którzy postanowili na własną rękę odszukać zaginiony przedmiot, który mógł powstrzymać uciążliwe zakłócenia magii. Bez względu na to, czy zgłosiliście się całą grupą, czy dobrani zostaliście na podstawie ochotniczych zgłoszeń poprzez profil Tropiciela, spotkaliście się jeszcze przed wyjazdem, by uzgodnić szczegóły. Uważnie przestudiowaliście wskazówki Tropiciela i uznaliście, że to właśnie ten punkt na mapie, będzie właściwym do rozpoczęcia pierwszej wyprawy. Pozostało zdobyć odpowiedni świstoklik lub postawić na innego rodzaju czarodziejskie środki transportu. Wszystko udało się bez problemu i oto znaleźliście się w samym sercu głośnej i dzikiej, kolumbijskiej dżungli.
Przed rozpoczęciem rozgrywki, każdy ma obowiązek przeczytać pierwszy post mechaniki! Eliksiry uzdrawiające możesz zakupić w sklepie (1, 2, 3) przed napisaniem pierwszego posta na wyprawie. Przypominamy również o możliwości zakupienia kufra (tutaj) i tym samym poszerzenia swojego ekwipunku do 5 miejsc. Wszystkie kości, poza Narratorami, należy rzucać w odpowiednim temacie.
Mówiąc szczerze miał mieszane uczucia, co do swojego uczestnictwa w wyprawie. Z jednej strony dobrze było w końcu wziąć sprawy w swoje ręce, z drugiej - zapewne nie bez powodu tajemniczy Tropiciel publikował na wizbooku - to chyba nie była misja dla ramoli. Nie mniej jednak wcale nie czuł się tak staro jak utrzymywał, a już na pewno nie interesowała go w tym temacie opinia innych. Szczególnie zaś nic z tego nie miało znaczenia, kiedy ktoś prosił go o pomoc. Gdyby ktoś go pytał, kategorycznie stwierdziłby, że Bridget była stanowczo za młoda i za bezbronna na takie przygody, ale już raz w tym roku dostał po uszach za nadopiekuńczość i wolał sobie oszczędzić ponownych nieprzyjemności. Nie miał w tym temacie nic do gadania, więc jedynym co mógł zrobić było trzymanie na dziewczynie oka, na szczęście względnie za obopólną zgodą. Była jeszcze kwestia tego, że równikowe tereny obfitowały w niesamowitą faunę i być może była to jedyna okazja w jego życiu, żeby zobaczyć ją w naturalnym środowisku. Początek wyprawy nie wydawał się o tyle niebezpieczny, co męczący. Hal był co prawda zaprawiony w boju i błąkanie się po lasach nie było mu obce, równikowa dżungla różniła się jednak zasadniczo od europejskich borów, w których się specjalizował. Nie zamierzał jednak narzekać i jeżeli miałby spowalniać grupę, to ze względu na spostrzeżenie jakiegoś pasjonującego gatunku, a nie znużenie. Dziarsko kroczył przez dżungle, komentując z zafascynowaniem gryzące go robactwo, kiedy musieli zatrzymać się ze względu na przebiegającą im drogę rzekę. Jak należało podejrzewać w środku dzikiego lasu, nie prowadził przez nią żaden most, a pokonywanie jej w wpław byłoby skrajną głupotą. Mieli już iść dalej wzdłuż brzegu, kiedy zwrócili uwagę na wystający po drugiej stronie konar. Hal nie był zbytnio przekonany do rzucania zaklęć w miejscu, do którego przybyli tropem szalonych magicznych zakłóceń, lecz uszanował demokratyczny wybór grupy i przystał na pomysł rzucenia w stronę zwalonego drzewa przyciągającego zaklęcia.
No cóż, dlaczego postanowił pójść na tę wyprawę? Sam w sumie nie wiedział i nie potrafił stwierdzić. Był co prawda Gryfonem, ale czy w jego przypadku odwaga nie mieszała się przez kompletne zrządzenie losu z idiotyzmem? Często także, jak bywał w Hogwarcie jako uczeń, większość osób mówiła mu, że lepiej wyglądałby w barwach ciepłych, kolorze żółtym. Mało osób tak naprawdę wie, że tiara się przy nim trochę zastanawiała, a po jakiejś chwili po prostu poprosił o dom z lwem w godle. Miał nadzieję zatem, że nic poważnego się nie stanie (zgodnie z informacjami z Tropiciela, gdzieś tutaj, w Kolumbii, powinien znajdować się artefakt), zważywszy uwagę na to, iż zwyczajnie nieraz miał po prostu ogromnego pecha, którego nie potrafił się wyzbyć. A, jak wiadomo, dżungla potrafi chować w sobie największe sekrety - mniej lub bardziej przyjemne. A na pewno mężczyzna nie chciałby, żeby ugryzł go jakiś wąż w zadek, bo by było na pewno niezbyt ciekawe. Oczywiście wcześniej zaznajomił się z klimatem, dostosował własne odzienie - wybrał takie, żeby nie mógł narzekać na wszędobylskie upały, ale żeby i też nie gryzły go aż nadto robale. Co było jednak marzeniem ściętej głowy, bo co krok atakowało go mniej lub bardziej przyjazne stadko owadów. Znajdujący się nieopodal rzeki konar drzewa skusił całą grupę do zastosowania zaklęcia. Całe szczęście, Aaron wcale nie był z nich taki badziewny, jak można było się po prostu spodziewać. Inkantacja udała się - możliwość przejścia przez most została odblokowana. Znał stąd tylko dwie osoby - pan Locke nie znajdował się w jego pamięci, tudzież go kompletnie nie kojarzył. Halowi zaniósł ostatnio złotooki, wiec jakaś to podstawa do znajomości była, jeżeli tylko i wyłącznie profesorska. Pani prefekt znalazła się z nim w tańcu na balu - także więc utrzymywał z nią przyjazne stosunki. Nigdy też nie uważał, że jak ktoś jest młodszy, to nie ma prawa głosu - wbrew pozorom odczuwał, że dziewczyna, mimo swojego wieku, który mógłby zostać poddany wątpliwościom, nadaje się do tej wyprawy. - Teraz chyba jest stabi- - powiedział zadowolony, mając zamiar przejść. Owszem, miał zamiar, gdyby nie fakt, że może nie zrobił tego gwałtowanie, aczkolwiek noga w pewnym momencie niefortunnie się ześlizgnęła z konaru, w wyniku czego niefortunnie wpadł do wody. Czy naprawdę on miał takie szczęście? Westchnąłby cicho, jakby mając zamiar przekląć i wyrzucić z siebie wiązankę śmiesznych, aczkolwiek również brzydkich słów; pozostało mu jednak na razie walczyć z prądem, choć nie była to mądra decyzja.
Bridget prawdopodobnie pakowała się w zbyt trudne dla niej wyzwanie, lecz pragnęła tego, pragnęła spróbować swoich sił. Wszak nie mogła siedzieć bezczynnie, gdy cała reszta zamierzała przemierzać kolumbijską dżunglę w poszukiwaniu tajemniczego artefaktu, prawda? Choć wspomnień z wyprawy na pustynię nie miała zbyt dobrych, pośród roślinności i zwierzyny, choć z pewnością były to rzeczy znacznie bardziej niebezpieczne niźli piaskowa burza, czuła się nieco pewniej. Przynajmniej podejrzewała, co mogło stanąć im na drodze, prawda? Zwrócenie się o pomoc do Hala wydawało jej się jedyną słuszną opcją - nie przesadzał, była na to wszystko za młoda i za mało doświadczona, lecz właśnie dlatego to jemu powiedziała o Tropicielu i kierunku wyprawy. Okazało się, że w zorganizowanej przez Cromwella grupie znalazło się jeszcze dwóch dorosłych mężczyzn - pan Locke, którego nigdy wcześniej nie poznała, a także profesor O'Connor, z którym to całkiem niedawno wywijała na parkiecie podczas balu. Czy czuła się bezpieczniej w ich towarzystwie? Zdecydowanie. Napotkali na drodze rzekę, prawdopodobnie jakiś rwący dopływ Amazonki. Była ona jednak szeroka i sięgała na tyle daleko, że prościej było grupie spróbować przeprawić się wpław lub ponad nią, niźli próbować iść wzdłuż i odbijać od kierunku, który na początku sobie narzucili. Carpe Retractum zdawało się zadziałać bardzo dobrze - Bridget czuła pod palcami, że jej różdżka przy tym konkretnym zaklęciu miała się znakomicie, a to napawało ją nadzieją, że nie było tu tak źle z zakłóceniami. Zaraz potem jednak pomyślała, że to w sumie oznaczało też to, że byli daleko od znalezienia przedmiotu... Nauczyciel działalności artystycznej nie miał szczęścia i wpadł do wody, na co Bri zareagowała stłumionym przez zakrywające jej usta dłonie okrzykiem. Musieli szybko działać - w przeciwnym wypadku Aaron mógł zostać porwany przez prąd rzeki i "wyniesiony" nie wiadomo gdzie. - Mobilicorpus! - rzuciła szybko zaklęcie, licząc na jego dobre działanie. Na szczęście różdżka jej nie zawiodła, skutecznie trafiając w nauczyciela zaklęciem zdolnym do lewitowania osób żywych. Bridget, mimo nerwów targających jej niewielkim sercem, starała się zachować spokój i przetransportować nauczyciela na odpowiedni brzeg. Miała nadzieję, że "nie straci zasięgu" i mężczyzna nie wyląduje ponownie w wodzie. Ale udało się - tyle tylko, że był mokry. Na zaklęcie suszące już się jednak nie zdobyła. Ręce jej drżały, a miała jeszcze do przejścia chybotliwy konar... - To było niebezpieczne - powiedziała tylko po postawieniu nogi po drugiej stronie.
Celem wyprawy było odnalezienie nie byle jakiego artefaktu, to prawda. Gorzej, że należało go oddać. Ze względu na swoją profesję Haydn wiedział, ile takie cacko mogło być warte, a miał też doświadczenie w polowaniu na magiczne, często niebezpieczne przedmioty. Bardzo żałował, że nie wziął udziału w pierwszej edycji wypraw, ale zwyczajnie nie mógł zamknąć antykwariatu na tak długi czas. Teraz natomiast nie obawiał się zostawić biznesu w rękach swojej pracownicy, wiedząc i ufając, że Blaithin sobie poradzi. Z lokalizacją też lepiej trafił – w Kolumbii na pewno natrafi na więcej okazji pozyskania nowych znajomości i rozwoju swojej działalności, niekoniecznie mając na myśli książki. Z Halem znali się już od dawna, natomiast drugi dżentelmen jak i młoda dama byli mu obcy. Nie szkodzi. Plan był taki – nie wychylać się, rozglądać, przemycić jakieś drobne fanty z powrotem do Anglii. A przygoda przygodą. Na atrakcje nie musieli długo czekać. Koniecznie potrzebowali się przedostać na drugi brzeg rzeki, mostu ani śladu. Żadne z nich nie miało miotły, a teleportacja w okolicznościach tak dużych zaburzeń magii była więcej niż nierozsądna. ‘Młoda dama’, bo tak właśnie zwracał się do Bridget, zareagowała najszybciej, kiedy Aaron wpadł do rzeki, najwidoczniej tracąc równowagę. Plan z konarem był świetny, ale nie bezbłędny.
DZIEŃ: 1
STAN ZDROWIA: ★ ★ ★ EKWIPUNEK: 3x eliksir wiggenowy
Dżungla skrywała w sobie za dużo niebezpiecznych rzeczy. I teraz mieli się z tym zmierzyć (dosłownie) - Aaron był jednocześnie wdzięczny za pomoc ze strony pani prefekt, kiedy to niestety wpadł do wody i musiał zmagać się z niefortunnym, przemoczonym ubraniem. Co prawda nie to było najgorsze, kiedy to wystarczająca ilość owadów chciała go użreć, a spojrzenie ciemnoniebieskich oczu utkwiło od czasu do czasu w jednym punkcie, jakby zastanawiając się, z jakiego powodu ma gęsią skórkę oraz czuje się tak, jakby był obserwowany na każdym kroku. Kroki tym razem stawiał ostrożnie, zaś intuicja, mimo że nie był zbytnio doświadczony pod jej względem, zdawała się w tym przypadku po prostu mienić się charakterystyczną, trudną do zrozumienia czerwienią. Podeszwa buta pozostawiała ślady, dłonie ostrożnie omijały jakiekolwiek zagrożenie ze strony roślin, które były, swoją drogą, dość intrygujące. Niestety - nauczyciel działalności artystycznej nie specjalizował się w ich rozpoznawaniu - bardziej mógł to zauważyć pod względem Cromwella, kiedy to śmiał utkwić swoje tęczówki beztrosko na jego sylwetce, aczkolwiek ten również chyba to odczuwał. W sumie - nie tylko on. Cała grupa przecież musiała mieć dziwne przeczucie, że coś jest nie tak. - Homenum Revelio. - wkurzony, chociaż nie było tego widać, skoro pałał się również aktorstwem, postanowił rzucić zaklęcie, które jednak w żaden sposób nie wykazało tego, że ktoś ich śledzi. Wydawało mu się to być wyjątkowo dziwne oraz podejrzane - mina radosnego nauczyciela spoważniała; pierwszy raz chyba w życiu towarzysze mieli okazję go zobaczyć w pewnym zamyśleniu, w pewnych odmętach umysłu, jakby starał się odnaleźć odpowiedź na nurtujące go pytanie. Z jakiego powodu? Panaroja? Stres? Przecież bywał w o wiele gorszych sytuacjach i jakoś nie spotykał się z takimi objawami. - To jest chyba zbyt podejrzane. - onieśmielił się dodać, kierując grupę do przodu, jeżeli ktoś go nie wyprzedził. Wcześniej jeszcze zażył eliksir wiggenowy, mając nadzieję na szybki powrót do zdrowia; chodzenie w przemoczonych ubraniach ewidentnie negatywnie odbiło się na jego zdrowiu. Odwróciwszy wzrok do przodu, postanowił zignorować obawy, zrzucić winę na przemęczenie, choć był pełny energii - jak zawsze i wszędzie. Godzinę poźniej znowu poczuł, że ktoś go śledzi. Czy to nie wydawało się być... po prostu dziwne? Nie zmienia to faktu, że w pewnym momencie Cromwell spotkał się z przygwożdżeniem do drzewa przez nieznaną siłą. Co się działo? - Hal! - wydusił z siebie, kiedy to tak naprawdę pojawiło się magiczne stworzenie; srebrny misiek. No i teraz potrzebował powtórki z ONMS, bo orłem przednim w tej dziedzinie niestety nie był. Przyczajacz - niewiele mu to mówiło, kiedy przyszło się zmierzyć z niebezpieczeństwem znikania, choć chyba zakłócenia dały się we znaki i skutecznie zadziałały na niekorzyść natury zwierzęcia. Wyciągnął różdżkę i spróbował rzucić niewerbalne zaklęcie - choć spotkało się to z niefortunnym spotkaniem twarzą w twarz, kiedy to, w wyniku pchnięcia cielskiem zwierzęcia, wpadł na drzewo i przy okazji się trochę poobijał. Z opresji uratował go nieznany ryk - ryk przedzierający dżunglę, czy jednak powinien być z niego dumny? Zawsze było to kolejne zagrożenie, kiedy to zdołał odwrócić uwagę od profesora Cromwella (na miłość boską, on wie więcej od niego!), a następnie coś nieznanego skupiło na sobie uwagę stworzenia. Czy to był jednak koniec? Raczej nie.
Kostka: 3
DZIEŃ: 1
STAN ZDROWIA: ★ ★ ★ EKWIPUNEK: Eliksir Wiggenowy x1
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
I tak upłynął wieczór i poranek - dzień pierwszy. Przeprawa przez rzekę ni należała do najbezpieczniejszych, niemniej jednak osobiście obawiał się, że będzie gorzej. W końcu tamto wyniknęło z ich pośpiechu i ryzykanctwa, sama dżungla zaś, jeszcze nie próbowała ich zabić. Przede wszystkim zaś, mogli się przekonać, że każdy z nich był pełnoprawnym członkiem tej drużyny, po tym jak Bridget uratowała Aarona. Hal bardzo starał się skoncentrować na szukaniu artefaktu, ale po pierwsze i tak ich działanie były jak na razie trochę przypadkowe, po drugie nie miał w tej kwestii zbyt wiele doświadczenia i szczerze mówiąc, bardziej zdawał się na Haydna, a po trzecie MERLINIE, JAK TU BYŁO NIESAMOWICIE. Na każdym kroku roiło się od egzotycznych zwierząt, ale to nie ich osobliwość najbardziej poruszała mężczyznę, ale właśnie częstotliwość ich występowania. W europejskich lasach trzeba się było nieźle nałazić i wykazać niemałym sprytem żeby znaleźć węża - tutaj były na każdym drzewie. W najdzikszej, najlepiej zachowanej i chronionej puszczy nie było takiej bioróżnorodności co na jednym metrze kwadratowym tej dżungli. Nie mógł wprost uwierzyć, że nie przywiało go tu nigdy wcześniej. Zachwyt miejscem przyćmiewał trochę uczucie niepokoju i bycia obserwowanym, którego wszyscy doświadczali. Zaklęcia rzucane przez Aarona nic nie wykazywały i Hal wcale by się nie zdziwił, gdyby nieprzyjemne wrażenie było spowodowane przez jakieś stworzenie. W końcu było ich tu bez liku. On sam często fizycznie czuł, gdy jego mała, upierdliwa Ono wlepiała w niego ślepia, a w dżungli nawet cholerne motyle wyglądały jakby miły oczy. Nie mniej jednak, na wszelki wypadek, trzymał różdżkę w dłoni. - To tylko... - chciał uspokoić młodszego mężczyznę, kiedy coś z ogromną siłą przyparło go do drzewo, odbierając dech w piersiach. Lewa strona twarzy, którą uderzył w pień, zaczęła mu gwałtownie puchnąć, ograniczając wizję, choć i tak nie był w stanie zobaczyć tego, co wbijało w niego szpony. Nie miał żadnych szans, żeby się ruszyć i dodatkowo uświadomił sobie, że wypuścił z dłoni różdżkę. Otwierał już usta, by krzyknąć reszcie, żeby uciekali, gdy przed nim zmaterializował się przyczajacz. Jeżeli wcześniej wydawało mu się, że tkwienie w żelaznym uścisku jakiejś niewidzialnej siły jest przerażające i sto razy gorsze od widocznego przeciwnika, to założenie to, okazało się kompletnie błędne, gdy tuż przy jego twarzy zobaczył rozwierające się, potężne szczęki potwora. Dosłownie każda komórka w jego ciele zamarła, po czym zapadła się w sobie i przez krótką chwilę był pewien, że umrze zanim przyczajacz w ogóle zdąży zatopić w nim swoje ogromne, ociekające gęstą, lepką śliną kły. Nim szok zdążył go opuścić zza pleców bestii doleciał go okrzyk Aarona. W następnej chwili zwierzę wyszarpało z jego ciała podtrzymujące go, ostre jak brzytwy pazury i zwróciło w kierunku reszty grupy. Hal wylądował na ziemi i ignorując ból i ściekającą po nim krew, na wpół zamroczony usiłował domacać się różdżki, spoglądając dodatkowo na resztę towarzyszy. Przyczajacz poturbował Haydna i zbliżał się w kierunku Aarona i... Bridget. Cromwell był już gotowy odpuścić poszukiwania różdżki i rzucić się na zwierzę z gołymi rękoma, kiedy coś w lesie zawyło przeraźliwe i odwróciło uwagę potwora od ofiar. Palce Hala tymczasem natrafiły na różdżkę. Nie zamierzał ryzykować i zawierzyć całkiem temu, że przyczajacz zostawi ich z powodu krzyku w lesie. - Ex animo! - rzucił, po czym natychmiast poderwał się z ziemi i z zadziwiającą jak na jego stan energią, podbiegł do Puchonki i może trochę zbyt gwałtownie szarpnął ją za ramię, popychając w głąb lasu, w przypadkowym kierunku. - Biegnij! - wrzasnął jej tylko, po czym widząc, że reszta mężczyzn też jest już na nogach, rzucił ostatnie spojrzenie na ogłuszonego przyczajacza i puścił się biegiem za resztą, upewniając się, że Bridget jest przed nim. Wiedział, że mieli maksymalnie dwie minuty. Uciekali tak długo, aż poziom adrenaliny nie spadł mu do tego stopnia, że na nowo poczuł wszystkie poniesione rany i nie był w stanie biec dalej. Teraz, gdy opuścił go ogromny zastrzyk hormonów, zalała go fala emocji i zanim zdążył się powstrzymać, złapał stojącą tuż obok Bridget i przytulił. Jak on mógł być tak głupi i lekkomyślny, i nie wybić jej od razu z głowy pomysłu wyjazdu na tę wyprawę? Na litość Boską, to przecież nie było miejsce dla niej. Była za młoda. Gdzieś tam w Wielkiej Brytanii czekali na nią rodzice. Wiedział, że gdyby coś jej się tu stało, nie wybaczyłby sobie do końca życia. Sekundę później jego rozsądek ocknął się na tyle, by przypomnieć mu o normach społecznych i wypuścił Bridget z niezręcznego uścisku. Odchrząknął, po czym jak gdyby to nigdy nie miało miejsca, zwrócił się w stronę mężczyzn. - W porządku? - spytał Haydna, który obok niego zdawał się oberwać najgorzej. Jego własne rany zdążyły względnie zakrzepnąć, a do spuchniętej twarzy mimo, że bolała i zdecydowanie nie ułatwiała widzenia, był w stanie się przyzwyczaić. Nie chciał jeszcze zużywać żadnego z uzdrawiających eliksirów. To jeszcze nie była aż tak kryzysowa sytuacja.
DZIEŃ: 2
STAN ZDROWIA: ★ ★ EKWIPUNEK:wiggenowy x3
Kostka przyczajacz: 5 -> 6 -> 6 Zaklęcie: 6
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Bridget podzielała zdanie Hala - takiej różnorodności i obfitości roślinności nie znaleźliby w żadnym lesie Wielkiej Brytanii. Choć połowy z wymienianych przez niego gatunków nie znała nigdy wcześniej, z wielkim zainteresowaniem przyglądała się chociażby najmniejszemu żuczkowi. Starała się też bawić w rozpoznawanie roślin, lecz tych magicznych o dziwo nie spotykali zbyt wiele - lub były one tak niepozorne, że uchodziły bystremu spojrzeniu czekoladowych oczu niezauważone. Wciąż czuła się dumna ze swojego wczorajszego wyczynu - miała nadzieję, że pokazała tym samym mężczyznom, że nie jest wyłącznie lichą, młodą dziewuchą, która zapragnęła przygody. Była równie oddana misji co pozostali, może nawet bardziej? Chciała być przydatna, użyteczna w grupie, pokazać na co ją stać. Chciała przede wszystkim udowodnić sobie, że potrafi. Nie tylko Aaron posiadał to dziwne uczucie przylepionych do pleców cudzych oczu, śledzących każdy ruch, patrzących uważnie na pojedyncze potknięcia o wystające z ziemi konary. Bridget czuła spływające po jej czole niewielkie kropelki potu nie tylko od ciepła panującego w dżungli, lecz także przez to niezwykle niekomfortowe uczucie, które trzymało jej wnętrzności w ciasnym uścisku. Czuła, że zaraz się coś wydarzy - ale to przeczucie trwało już i trwało... Powoli zaczęła myśleć, że popada w paranoję, wariuje od wędrówki, mimo że warunki miała znacznie lepsze niż na spalonej słońcem pustyni. Trzask każdej łamanej gałązki sprawiał, że serce podskakiwało jej do gardła. Nauczyciel magii artystycznej magicznie sprawdził teren, zaklęcie nie wykazało obecności żadnego człowieka... Więc do tak uporczywie stąpało im po piętach? Odpowiedź poznali już wkrótce. W jednej chwili postać Hala Cromwella została przygwożdżona niewidzialną siłą do pnia drzewa. Z ust Bridget wyrwał się zduszony krzyk, gdy ta sama siła powaliła ją na kolana nieopodal. Nie rozumiała, co się stało, lecz bardzo chciała pomóc. - Hal! - zawtórowała Aaronowi nieco ciszej, choć prawdopodobnie nigdy nie powinna zwracać się do swojego nauczyciela po imieniu. Emocje jednak przejęły kontrolę. Ręce jej drżały, nie była w stanie dobyć różdżki, lecz może to i dobrze, jeszcze by ją zgubiła w ferworze wydarzeń. Nie czuła swoich obitych kolan ani obdrapanej ręki, to było nic w porównaniu do zbroczonej krwią twarzy profesora Cromwella. Była sparaliżowana - aż do momentu usłyszenia dziwnego dźwięku gdzieś w głębi lasu. Czyżby czyhały na nich jeszcze jakieś niebezpieczeństwa poza przyczajaczem? Jak w zwolnionym tempie spojrzała na Hala, który pchnął ją ku krzakom i nakazał uciekać - mechanicznie ruszała nogami i rękami, by tylko przesuwać się do przodu. Czy była szybka, czy wolna - nie wiedziała. Chciała znaleźć się byle dalej od okropnego stwora, który gotów był pozbawić ich życia. Słyszała za plecami tupot stóp jej towarzyszy. Obejrzała się przez ramię i dostrzegła, że Hal zwalniał, najwyraźniej wyczerpany ucieczką. Ona sama dyszała po tym szaleńczym pędzie przez krzaki. Ból zmuszonych do nagłej ucieczki mięśni dotarł do jej mózgu, przez co skrzywiła się, a cały stres, złość na siebie, że nie zdołała pomóc oraz zmęczenie uwidoczniły się na jej policzkach w postaci dwóch strumyczków łez. Wtuliła się w wyciągnięte do niej ramiona profesora Cromwella, zupełnie nie bacząc na to, czy wypada, czy nie. Potrzebowała tego uścisku bardziej niż eliksirów uzdrawiających. Gdy odsunęli się od siebie, wytarła resztki łez, które nie zdołały wsiąknąć w ubranie mężczyzny, po czym trzęsącymi się rękami dobyła kieszeni, w której miała różdżkę. - Mo-Mogę jakoś pomóc - zaoferowała się, ze współczuciem patrząc na śliwę pod okiem Hala. Jej w porównaniu do niego nic nie było. Wzrok przeniosła na również poturbowanego Haydna. - Lub- Lub panu - dodała, wszak chciała pomóc każdemu, komu coś dolegało.
DZIEŃ: 2
STAN ZDROWIA: ★ ★ ★ EKWIPUNEK: 3x eliksir wiggenowy
kostki: 5 -> 5 -> 3
Haydn Thomas Locke
Wiek : 45
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 187
C. szczególne : Blizny na czole i nad górną wargą, akcent RP
Spał wyjątkowo dobrze. Obawiał się nocy w obozowisku głównie ze względu na lokację. Dżungla była nieprzewidywalna, a świadomość niebezpieczeństwa negatywnie wpływała na psychikę. Wiedział natomiast, że mają bardzo silną drużynę. Trzech dorosłych, doświadczonych czarodziejów, w tym specjalistę od magicznych zwierząt oraz studentkę, której nie należało lekceważyć. Wykazała się, nie wahając się ratować Aarona, który przez utratę równowagi wpadł do rzeki. Kolejny dzień był… dziwny. Po prostu dziwny. Nie za wiele się do siebie odzywali, nasłuchując odgłosów puszczy. Dopiero po kilku godzinach wędrówki zgodnie przyznali, że czują się obserwowani. Zaklęcie nie ujawniło tajemniczej postaci. Tajemnicza postać ujawniła się sama. Przyczajacz zaatakował z ogromną siłą, najpierw koncentrując się na Hallu i przytwierdzając najstarszego z nich do drzewa, potem natomiast wyładował się na samym Haydnie. Zgodnie krzyczeli w stronę Bridget, by uciekała, ile sił w nogach. – Dziękuję, Młoda Damo – odezwał się do studentki, kiedy zaoferowała pomoc. Zwierzę odpuściło, chwilowo łapiąc inną ofiarę, pozwalając tym samym czarodziejom na opuszczenie pola walki.
Kostka: 5
DZIEŃ: 2
STAN ZDROWIA: ★ ★ EKWIPUNEK: 3x eliksir wiggenowy
Ostatnio zmieniony przez Haydn Thomas Locke dnia Czw 15 Lis 2018 - 23:47, w całości zmieniany 1 raz
Ta odwaga! Ta pewność siebie! Chociaż nie, ostatnie spotkanie z magicznym stworzeniem zmroziło mu krew w żyłach, mimo iż zdawał się myśleć jak najbardziej racjonalnie, choć można było to uznać tylko i wyłącznie za ogromny idiotyzm. Całe szczęście - nie wszyscy zdołali ucierpieć, aczkolwiek i tak ktoś musiał ucierpieć na tym, że uparł się na nich ten ogromny misiek. Przyczajacz? Chyba tak się nazywał, zważywszy uwagę na to, że potrafi być niewidzialny i śledzi swoje ofiary. Dżungla chowała dla nich wyjątkowo wiele niespodzianek, w wyniku których niektórzy odnieśli obrażenia. Szlag by to trafił - choć starał się pozostać w pozytywnym tego słowa znaczeniu, to jednak i tak w pewnym stopniu całokształt podróży okazał się nie być wcale taki kolorowy. Abstrahując - tak, powinien być tego świadom, aczkolwiek był nastawiony na swobodną eksplorację terenu, w wyniku czego cała ta sytuacja zdawała się na chwilę go przytrzymać we własnych szponach, aczkolwiek wyjątkowo szybko się z nich wyswobodził. On miał tylko powierzchowne rany, reszta zaś, oprócz studentki, całe szczęście, zmagała się z ciut poważniejszymi. Hal wyglądał tak, jakby wrócił z jakiegoś mugolskiego meczu, zaś Locke zmagał się z mdłościami oraz raną zdobiącą jedną z górnych kończyn. Aaron pozostałby w okolicy, kiedy to wysunął się bezmyślnie na prowadzenie i tym samym zaskrobał sobie sympatię tubylców; cholera by wiedział, czy go znają, co nie zmienia faktu, że wszyscy zostali obdarowani dodatkowymi, dwoma eliksirami uzdrawiającymi. Los się do nich uśmiechnął? Najwidoczniej. Jeżeli Hal i Thomas nie mieli zamiaru wcześniej wykorzystać zapasu medycyny, mogą to zrobić teraz, gdyż mają go pod dostatkiem. Długo ta radość jednak nie trwała, gdyż dalsza podróż w środku samego lasu wydawała się być katorgą, dopóki ktoś nie począł wołać o pomoc. To skłoniło szybciej bijące serce do podejmowania się działań; tuż po chwili, wraz z grupą, choć za bieganiem zbytnio nie przepadał, dotarli do obcokrajowca, który wpadł w diabelskie sidła. Może wiedza muzyka z zakresu zielarstwa leżała i kwiczała, co nie zmienia faktu, iż doskonale zapamiętał jeden fakt - te rośliny boją się światła. Unikają go, a nerwowe nastawienie ze strony mieszkańca nie pomaga. Bez trudów, nawet jeżeli zakłócenia chciały wstąpić do ich działań, rzucili zaklęcie rzucające światło, w wyniku czego roślina odstąpiła, zaś nieznajomy przyjął ich do siebie. Warunki, w których przyszło im odpoczywać, były wyjątkowo przyjazne, a przede wszystkim luksusowe, gdyby je porównać do tego, co w ostatnich dniach musieli przeżywać. Komunikatywność była bardzo mocną stroną O'Connor'a, w wyniku czego zdołał pomóc zielarzowi w jakichś najbardziej podstawowych czynnościach, razem z resztą drużyny. Kto wie, być może wszyscy razem zaskrobali sobie jego sympatię, albowiem w ramach wdzięczności otrzymali jedne z bardziej drogocennych przedmiotów. Oczywiście, jak to przystało na profesora od Działalności Artystycznej, wybrał sobie Latający Dywan - bo co złego mogło się stać? Poza tym, to było w pełni w jego stylu.
Kolejnego dnia Bridget nadal nie mogła przeżyć tego, że zostali w ten sposób zaatakowani przez przyczajacza. Nie wiedziała, komu lub czemu powinna być wdzięczna, lecz gdyby nie ów dziwny, głośny dźwięk gdzieś z głębi lasu, który odciągnął rozjuszonego, niebezpiecznego niedźwiedzia od nich, prawdopodobnie szliby dalej w okrojonym składnie, o ile w ogóle by szli dalej! Dziewczyna widziała w oczach towarzyszących jej mężczyzn, że wszyscy troje woleliby odesłać ją do domu. Nie musieli tego mówić, dostrzegała to w posyłanych jej spojrzeniach i nieco protekcjonalnym traktowaniu, jakby bali się jej powiedzieć, że nie nadaje się do tego, że im przeszkadza... Potrzeba udowodnienia im może nie tyle swojej wartości, co umiejętności, tkwiła w niej bardzo głęboko. Miała okazję zrobić to zaraz na początku dnia, kiedy to po raz kolejny jakieś zwierzę postanowiło zakłócić im spokój. Bridget nie była nawet pewna, czy był to gatunek magiczny, czy może niemagiczny - bez większego wahania postanowiła sięgnąć po różdżkę i z pomocą zaklęcia wystrzeliła z jej końca snop złotych płomieni, skutecznie przepłaszając zwierzynę. Spojrzała na Hala, po fakcie nieco zawstydzona. - Obiecuję, to nie jest sposób, w jaki traktuję inne zwierzęta - przysięgła, kładąc rękę na piersi. Gdy ruszyli w dalszą drogę, postanowiła go nieco zagadać. - Pamięta pan, o co pytałam pana pod koniec poprzedniego roku szkolnego? - rzuciła na wstępie, zerkając na niego badawczo, po czym podjęła temat, by uniknąć ewentualnego zakłopotania z jego strony w razie gdyby pamięć go zawiodła. - Czytam już trochę i nawet odrobinę ćwiczę w kwestii wężomowy... Czy miał pan na myśli jakieś konkretne badania, kiedy mi je pan zlecił? Ma pan może w głowie jakiś projekt? - zapytała, naprawdę zaciekawiona. Bo jeśli Hal potrzebował w czymś pomocy, z pewnością mu jej udzieli! Dochodził już wieczór, gdy usłyszeli wołanie o pomoc - jakiś mężczyzna został złapany przez podstępne diabelskie sidła i krzyczał wniebogłosy, by jakaś dobra dusza usłyszała go i pomogła mu się wyswobodzić. Bridget czym prędzej ruszyła w tamtym kierunku, przygotowując różdżkę. Wspólnie z resztą mężczyzn rzucili zbiorowe zaklęcie lumos - roślina cofnęła swoje macki, a ofiara mogła odetchnąć z ulgą. Okazał się nią być anglojęzycznym zielarzem, który w podzięce zaoferował im wszystkim nocleg w swojej chatce nieopodal. Bridget dawno nie była tak podekscytowana wizją spania na czymś, co chociaż przypominało łóżko... Pomogli mężczyźnie w pracach porządkowych, przygotowali wspólnie posiłek i spędzili miło czas. Tuż przed spaniem zielarz zajrzał do Bridget i polecił jej wybrać sobie z jego prywatnych zapasów jakiś interesujący ją przedmiot jako podziękowanie za szybką reakcję. Uwagę Puchonki przykuło pewne pióro - nie wiedziała, jak działało, lecz uznała, że na pewno przyda jej się w Anglii. Następnie zasnęła i spała lepiej niż przez ostatnich kilak dni razem wziętych.