Wydaje się nie mieć stałego miejsca i pojawiać tylko wtedy, gdy bardzo się spieszysz, albo... gdy ma taki kaprys i życzy sobie pokrzyżować ci plany. Jest bardziej nieprzewidywalny niż schody w Hogwarcie. Skrót zawsze materializuje się w ten sam sposób – nieoczekiwanie, po dwóch stronach zamiast domów zaczynają wyrastać kamienne zbocza zamknięte w szpalerze drzew, pozostawiając jedynie dziką, wąską ścieżkę, kierunkując się na majaczący u jej granic cel naszej podróży. O dziwo – skrót zwykle jest miejscem wielu przypadkowych spotkań, zwłaszcza tych niechcianych. Licz się z tym, że jeśli bardzo chciałbyś kogoś uniknąć, spotkasz go tutaj zaskakująco szybko!
Autor
Wiadomość
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Wiedział, że to było niewłaściwe, by pozwalać Leonardo wydłużać niezobowiązujący gest tak bardzo, by w końcu stał się znaczący. Nie wpadł jednak dostatecznie szybko na pomysł, jak tę nieszczęsną dłoń odebrać, by zrobić to wdzięcznie - stał więc odrobinę zmieszany, mimowolnie myśląc o tym, że gdyby mógł to spotkanie przewidzieć, to założyłby rękawiczki kupione w Yeates zamiast tych ze sklepu "wszystko po pięć galeonów". Uśmiech balansował na jego ustach, próbując odnaleźć równowagę pomiędzy pozytywnymi i negatywnymi odczuciami; na jeden moment przechylił się mocniej na stronę życzliwości, gdy ezrowe spojrzenie uchwyciło skruchę w leosiowym kąciku warg, ale zaraz potem rozbił się twardo o zmartwione zaskoczenie wywołane wspomnieniem o pogrzebie. - Przykro mi, Leonardo - zaintonował miękko, wiedząc jak ważna była dla ćwierćolbrzyma jego rodzina, nie tylko ta najbliższa. I czuł się podle, gdy empatia w jego głowie została zbyt szybko wypchnięta dociekaniem, czy to było sedno problemu, czy to w tym miejscu powinien był drążyć, aby ukoić własne zranione serce. Był więc wdzięczny, że zdjęty został z niego przynajmniej ciężar czekoladowego spojrzenia, mogący zmusić go do wstydu, kiedy mimo wszystko dopytał: - Kiedy to było? Tym razem poprawił szalik, czując jakby trochę za mocno zaciskał mu się na gardle. Inaczej skierowany cel rozmowy sprawił, że na końcu języka splotło mu się co najmniej kilka quasi-filozoficznych myśli, będących nową manierą, nabytą przez spędzanie zbyt wiele czasu w towarzystwie literata; gdyby tylko atmosfera im sprzyjała... - Ty powinieneś mi powiedzieć, gdzie idę - wytknął mu, bo przecież przyszli z przeciwległych stron, nawet jeśli magiczne ścieżki miały to do siebie, że lubiły się kręcić i płatać figle. - Ale drogą dedukcji, twoje nieco zamroczone trunkiem ja podpowiada mi, że ścieżka prowadzi albo do centrum wioski albo do rozlewni miodu, co byłoby nieco niegrzeczne ze strony ścieżki... więc chyba centrum. Muszę kupić pergaminy i herbaty, i zajść do sklepu z meblami, żeby- no nieważne. To najzwyklejsza wyprawa, która zmienia się w strasznie upierdliwą wyprawę, bo nie mogę się teleportować. - Machnął ręką, słysząc, że przez napięcie rozgaduje się o zupełnych głupotach. Odbił więc piłeczkę, przy okazji stawiając dwa kroki, jakby chciał sprawdzić, czy Vin-Eurico za nim podąży. - A ty? Nie mieszkasz w Dolinie.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
- Mi też - mruknął, nie do końca mając opracowaną jakąś bezpieczną odpowiedź, bo też wcale nie rozmawiając o stracie ze zbyt dużą ilością ludzi. I chociaż wielokrotnie słyszał jak to ludzi w żałobie irytowały te formułki grzecznościowe, to sam z całego serca wierzył, że naprawdę każdemu byłoby przykro, gdyby usłyszał o śmierci Basilio Eurico, jeśli znał go chociaż odrobinę; nie wątpił więc, że Ezra wiedział jakim ciosem było nie tyle pójście na jego pogrzeb, co pominięcie jego ostatnich momentów na tym świecie. - Um, na początku grudnia? Pierwszy weekend grudnia - doprecyzował. - Pogrzeb to trochę za mocne słowo, bo ogólnie ostatecznie wyszło dość skromnie, w sensie... rodzinka rozsypała się już trochę wcześniej - wyjaśnił, raz jeszcze koślawo, bo zawieszając się na poczuciu winy, jakie nie odstępowało go przy byle myśli o dziadku. - Nie możesz się teleportować? - Zdziwił się, zapominając o przytaknięciu, że rzeczywiście ścieżka prowadziła do centrum miasteczka. Odruchowo za to podążył za Ezrą, zatrzymując się również po dwóch krokach i nie do końca przetwarzając czy to miała być próba ucieczki, czy też wznowienia spaceru. - W sumie to mieszkam - przyznał, przeczesując palcami wilgotne kosmyki włosów. - Znaczy, jestem w trakcie przeprowadzania się, ale uznałem... uznałem, że wracam tak po całości i chcę mieć jakiś własny kącik, coś takiego konkretniejszego - oznajmił. - No i Dolina wydawała mi się zawsze dobrym miejscem do tego, takim odpowiednio oddalonym od Hogwartu, żeby móc odpocząć, a poza tym jest blisko natury i- no pewnie nie ma co zachwalać, bo też tu mieszkasz - zaśmiał się krótko, dopiero dopuszczając do siebie świadomość, że mógł zaczynać wychodzić na jakiegoś stalkera, skoro najpierw zagadywał Ezrę na ślubie, a teraz łapał go podczas randomowego spaceru i opowiadał mu o swojej nagłej przeprowadzce w jego okolice. - Aaale nie martw się, nie będę ci zaglądał do ogródka, mam dom trochę dalej, bardziej- bliżej chyba Voralberga? No, w każdym razie, tam w stronę Lanceley'ów...
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
- To niedawno - zauważył oczywistość, jak zawsze wtedy, gdy brakowało słów do powiedzenia czegoś mądrego. Nie chciał za bardzo drążyć tematu, kiedy widział, że nawet tak drobne wzmianki zasiewały ziarno goryczy i powodowały opadnięcie kącików ust, które jeszcze chwilę temu rozciągały się w takiej beztrosce. Wsunął dłonie w kieszenie i zakołysał się na piętach przez roznoszącą go potrzebę zrobienia czegoś.- Jeśli cię to pocieszy... nie wiem, czy cię to pocieszy, ale to, że przeszedł spokojnie na drugą stronę, oznacza że był gotowy, że był szczęśliwym człowiekiem. Na to miałeś wpływ całe życie. Nie zadręczaj się więc tym, że nie przewidziałeś chwili odejścia... Przepraszam, ssę w pocieszanie - zaśmiał się chropowato, próbując nie dopuścić do siebie zbyt wiele sentymentów. Nie mógł poniekąd wyjść z podziwu, jak smutnymi ludźmi stali się przez te kilka lat. - Technicznie mogę, ale nie powinienem jeszcze jakiś czas przez skutki uboczne - wyjaśnił, nie poświęcając czasu wyjaśnieniom jak i dlaczego; zamiast tego skinął ręką na Vin-Eurico, by przyzwolić mu na zostanie chociaż chwilowym towarzyszem spaceru. Jego brwi podskoczyły w zaskoczeniu na wieść o przeprowadzce Leonardo; serce też mu się na moment zatrzymało, gdy zdał sobie sprawę, że będzie tę twarz oglądał nie tylko w Hogwarcie, ale i podczas przypadkowych spotkać w spożywczym sklepie. Pomijał zupełnie, że sam był w trakcie przeprowadzki i to w podobne okolice - przypadki nie bywały aż tak okrutne. - O, to mnie zaskoczyłeś. Ale nie mam nic przeciwko, jeśli chciałbyś zajrzeć mi do ogródka i porwać Chionę i Simbę na spacer, szczególnie w bardzo mroźne dni. Albo bardzo deszczowe dni. W jakiekolwiek dni tak naprawdę. - Machnął ręką, kontrolnie unosząc wzrok, czy być może na to przemycone narzekanie na obowiązki chociaż drobny uśmiech pojawi się na ustach Leo - i był gotowy go nawet odwzajemnić. - Bo wiesz, to nie tak, że mam pretensje, że wróciłeś - podjął dalej, skoro żaden z nich nie zdążył powstrzymać jego myśli. - Po prostu chciałbym, żebyśmy usiedli przy kawie i porozmawiali jak dorośli, co w zasadzie się zadziało - skłamał, bo wcale nie zależało mu na zachowywaniu się odpowiednio do wieku, ale wychodzić naprzeciw mógł tylko z dobrą ofertą. - Proszę. Strasznie mnie wnerwia ta niewiedza. Miejmy to z głowy?
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
- Czy ja wiem? To, że nie chciał zostać duchem wcale nie oznacza, że nie był zawiedziony, rozżalony albo po prostu samotny - zauważył, ożywiając się nieco, bo też czując potrzebę obronienia swojego bólu - nie był gotowy go odpuścić i miał wrażenie, że nie zrobi tego jeszcze długo. Zbyt wysoko stawiał swoją rodzinę, by móc po prostu pogodzić się z jej rozpadem, nawet jeśli powinien zachowywać się już jak dorosły, odpowiedzialny i samodzielny mężczyzna. - Ale nie przepraszaj, w sensie... no, nie potrzebuję pocieszania i nie do końca chyba wierzę w pocieszanie... - westchnął, sfrustrowany brakiem odpowiednich słów. - Domyślam się, że nie wiesz co powiedzieć i nie musisz nic mówić - oznajmił wreszcie, żeby przynajmniej Ezra nie kłopotał się zastanawianiem jak zareagować i co powiedzieć. Zaśmiał się lekko, bardzo starając się wrócić do swobodniejszych tonów rozmowy i niezbyt spodziewając się, że jednak zatoczą kółko. Był też całkiem pewny, że wąska ścieżka z każdą chwilą coraz bardziej się wydłużała, bo przecież pokonał tę trasę wcześniej błyskawicznie. - Bez kawy - mruknął tylko, zatrzymując się gwałtownie w miejscu. - Nie przerywaj mi przez chwilę, okej? - Poprosił, śmiejąc się jeszcze w tym głupim skrępowaniu, bo dobrze wiedząc, że zaraz przestanie i zaraz nie będzie mu już tak łatwo wstrzymywać pieczenia bezsensownie szklących się oczu. - Ale jeśli chcesz mieć to z głowy, to po prostu... wiem, że zjebałem, Ezra - wyrzucił z siebie szybko, łapiąc na chwilę zielone tęczówki, by zaraz znowu od nich uciec. - Wiem, naprawdę wiem, bo ja- nie pracowałem nad sobą wystarczająco. Nie potrafiłem się wzmocnić i nie potrafiłem ci powiedzieć, że tego potrzebuję i wiem, że to moja wina, po prostu... po prostu czułem się niewystarczający, znowu. Zawsze. Jak tylko zaczyna się robić stabilnie to czuję, że znikam, a ty- ty wydajesz się zawsze wszystkiego tak cholernie pewny i czułem, że przestaję do tego pasować. Do twojej wizji, do twojej Milki, do ciebie - kontynuował, ignorując fakt, że głos przycichł mu znacząco pod wpływem ściskającego się w żalu gardła. - I wiem, że to jest coś, o czym powinniśmy porozmawiać, ale wtedy napisała do mnie mama i ona- joder, Ezra, ona mnie błagała, żebym wrócił. - Potrząsnął głową, czując doskonale, że zaczyna się rozklejać jak małe dziecko, ale przez to też nie chcąc przestawać. Jak miałby później wrócić do tak urwanego wątku, skoro pierwszy raz musiał zmierzyć się z jego ciężarem? - Pierwszy raz jak tam pojechałem... wtedy na weekend czy kilka dni, nie wiem nawet, ale nie myślałem wtedy, że z tobą zerwę. I dopiero jak zobaczyłem w jakim jest stanie, i jak poczułem się tam potrzebny... Czułem, że nie chcę wracać i wiedziałem, że nie chcę, że nie mogę zabrać ciebie ze sobą. I chyba po prostu nie myślałem - wyznał, przecierając twarz dłonią i przeganiając z niej zbędną wilgoć. Musiał odchrząknąć i zrobić jeszcze krok w tył, dopiero dostrzegając, że tak długa ścieżka nagle zaczęła pokazywać tuż przed nimi skręt do centrum miasteczka, zupełnie jak gdyby szczerość udowodniła jej, że nie musi dłużej trzymać ich w jednym miejscu. - Mama chciała żebym wrócił, bo ojciec zaginął w Afryce przy jakichś badaniach nad kumkumbatiami i nie radziła sobie sama, a potem- potem dowiedzieliśmy się, że nie zaginął, tylko zginął, bo nundu zmiotły całe miasteczko i- kurwa, to brzmi tak kurewsko abstrakcyjnie, nie mogę - parsknął, przestając się miotać, więc po prostu zatrzymując się przed Ezrą. Byle mieć to z głowy. Musiał wyjaśnić tylko raz, tylko jeden jedyny raz, a potem mogli nigdy więcej nie poruszać tego tematu. - Mój ojciec zginął, moja mama spieprzyła do swojej mugolskiej rodziny i nie odezwała się do mnie od tamtej pory ani słowem, a ja zmieniłem się w niedźwiedzia żeby odpocząć od tych wszystkich jebanych myśli i przez bite pół roku nie potrafiłem wrócić. Więc rozumiem, że zachowałem się wobec ciebie chujowo, ale myślę, że ty też powinieneś zrozumieć, że gdybyśmy zostali razem, to wcale nie byłoby ci lepiej. I to tyle. Nie ma nic więcej. Nie dam rady lepiej wyjaśnić.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Ledwie żartobliwym gestem zamknął sobie usta na klucz, a już czuł jak natłok myśli próbuje rozerwać go od środka; i za każdym razem, kiedy myślał, że to już wszystko, że nie będzie kolejnego zakrętu w historii, ta stawała się coraz bardziej skomplikowana i obciążająca. - Potrzebuję usiąść - wymamrotał w oszołomionym drżeniu, ledwie rejestrując, czy opadł na obalony przez wiatr konar drzewa, kamienny schodek czy wprost w śnieżną zaspę. Pełnym bezradnej złości gestem ściągnął z głowy czapkę, jakby liczył, że chłodniejszy powiew zwróci mu trzeźwość umysłu - tak jak chwilę wcześniej usilnie starał się niezdarnie znaleźć odpowiednie słowa, obawiając się tkwienia w ciszy, tak teraz wiedział, że przecież takie nie istniały. Potarł usta, na chwilę przymykając wilgotniejące oczy i biorąc głębszy wdech nosem. Nie mógł uwierzyć, że Vin-Eurico jedną swoją wypowiedzią był w stanie zawalić tak wiele jego przekonań; przy Leonardo zawsze trzeba było postawić wielki, wielki plus i dołączyć rodzinę. Nie brał pod uwagę, że to może zostać zachwiane, że zabraknie Dimasa wciskającego wszystkim gościom domowego pączu i że rodzicielski uśmiech na twarzy Amali kiedykolwiek zgaśnie. I wiedział, że to nie była jego rodzina i nie jego żałoba, nie mógł jednak powstrzymać tej łzy, która bez łkania po prostu spłynęła po jego policzku, żłobiąc ciepły ślad na zmarzniętej skórze. - To wszystko nie fair - ledwie szepnął w stronę Leo, a już w głowie rozbrzmiewały mu słowa Viro, że przecież nic nie musiało być fair, że świat nie działał na zasadach sprawiedliwości. - Twoja rodzina i my, i... - Machnął ręką, próbując odgonić gryzącą go myśl niczym natrętnego trzminorka; na próżno. Wyciągnął więc papierosa, mając nadzieję, że dym przydusi go bardziej niż emocje ściskające gardło. - Przykro mi, że wciąż masz mnie za egoistę. I że uznałeś, że nie obejdzie mnie rozpad twojej rodziny - zaczął, nie patrząc zupełnie na Vin-Eurico; rozumiał, że nie wszystko było tak proste, by móc rzucać oskarżeniami, ale i on potrzebował pozbyć się z piersi kamienia powstrzymującego go od ruszenia dalej. - Że nawet teraz mówisz mi, jak "byłoby mi lepiej", kiedy- kiedy nie możesz mieć jebanego pojęcia. Miłość musi prowadzić równolegle - uparł się, zaciągając się dymem i powoli uspokajając drżenie palców. - To nie szkodzi, że bylibyśmy w innych miejscach, jeżeli poziom byłby ten sam. A ty mnie odepchnąłeś w zupełnej niewiedzy. Gdybym wiedział, że mam na co czekać, że to wszystko nie jest moją winą- cóż - prychnął bez humoru, podnosząc się i rzucając Leonardo wciąż zranione spojrzenie, nie wstydząc się tego, że naprawdę cierpiał przez te miesiące. - Nie wszystko jest moją winą, bo najwyraźniej nawet, kiedy starałem się być dla ciebie dobry, uznałem że zależy mi na tobie bardziej niż na mojej karierze, kiedy byłem cię tak pewny, że w każdym momencie mógłbym ci się oświadczyć, ty wciąż nie czułeś się wystarczający. Szczerze? Nie mam pojęcia, co to znaczy. Nie uważam, żebyśmy byli złą parą. Ale to nigdy nie miał być mój obrazek ani moje szczęście. Spojrzał ku miasteczku, jak przez mgłę pamiętając, po co do niego szedł. Wsparł miękki filtr o wargę, obiecując sobie, że to już ostatnie zaciągnięcie i ostatni wyrzut, nawet jeśli nie wypowiedział nawet ćwierci żalu, którego gorzki smak czuł w ustach. - Wiesz, zastanawiałem się kilka razy, co bym zrobił, gdybyś wrócił. Kiedy nie patrzyłem ci w oczy, łatwo było mi przekonywać się, że nigdy ci nie wybaczę. Kurwa, złamałeś mi serce, nikt mi nigdy nie złamał serca... Problem w tym - zawiesił głos, nie wiedząc, czy kolejnymi słowami nie spieprzy tej relacji jeszcze bardziej, ale teraz było mu już wszystko jedno. - Problem w tym, że ci wybaczam, bo wciąż cię kocham. Tyle że ty po drodze zjebałeś tak bardzo, że to już nie wystarcza. I nie wiem, czy już się wzmocniłeś... ale ja się nie zmieniłem. Nie aż tak. I nie chcę być kolejny raz w związku, w którym tylko będę czekać, aż coś zaraz się popsuje. - Przemienił zaklęciem niedopałek w maleńki guzik, przygryzając wnętrze policzka, żeby tylko się już nie rozkleić. - Naprawdę żałuję, że to ja nie byłem wystarczający, by móc być dla ciebie wsparciem, kiedy tego potrzebowałeś.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Mruknął cicho potakująco, samemu nie siadając, tylko wracając do niespokojnego krążenia w miejscu, ledwo rejestrując drobne ślizganie się na oblodzonych schodkach, bo teraz pewnie też nieszczególnie by się przejął ewentualnym upadkiem. Jakkolwiek trudne nie byłoby wyrzucanie z siebie tych wszystkich emocji i bolesnych wspomnień, to nagle okazało się, że jednak czekanie na odpowiedź było chyba jeszcze bardziej niewygodne; Leonardo nie wiedział co chce usłyszeć i nie wiedział czego się boi, ale nie mógł podnieść (a właściwie, opuścić) na Ezrę wzroku i nawet nie zamierzał próbować. - Nie uważam cię za- Merlinie, bardzo ciężko akurat teraz protestować, kiedy faktycznie sprowadzasz to do siebie - fuknął w złości, zaplatając ręce na klatce piersiowej, bo z każdą chwilą coraz bardziej potrzebując jakiegoś odgrodzenia się od tej wrażliwej szczerości, której się dzisiaj wcale nie spodziewał. Żałował, że nie wypił tego wieczora trochę więcej, teraz już ledwo pamiętając o alkoholowym posmaku, więc też nie mogąc podczepić się do jego lekkości. - "Miłość musi prowadzić równolegle", co to ma niby znaczyć? Wiem, że obchodziłoby cię- że obchodzi cię moja rodzina, ale próbuję ci wytłumaczyć jak ja się czułem, jak ja zjebałem i jak ja mam tego świadomość, więc nie musisz mi tłumaczyć jak to coś nie jest twoją winą. - Spojrzał na niego wreszcie, zdecydowanie mając w tym większą łatwość, gdy Ezra już nie siedział i gdy smutek przemienił się w wyrzuty, nawet jeśli te coraz mocniej wytrącały samego Leo z równowagi. - Ezra - westchnął wreszcie, mając wrażenie, że serce zamarło mu w klatce piersiowej już na dobre, chociaż może po prostu jego szaleńcze łomotanie zaczęło zlewać się w jeden tępy ucisk. - Rozumiem - przyznał. - Nie wracałem z myślą, że cię odzyskam, w sensie... nieważne, czy bym tego chciał, czy nie. Wiem, że ja nie przebolałem odpowiednio pierwszego razu i że mam problemy, których nie przepracowałem. Wiem, że cię skrzywdziłem i twoje wybaczenie tego nie zmieni - zaznaczył, spokojniej, chociaż głos drżał mu właściwie nieustannie. - Ale jeśli mogę o cokolwiek prosić, to po prostu... Ezra, nie można pomóc komuś, kto tej pomocy nie chce, więc nie myśl, że ty nie byłeś wystarczającym wsparciem, okej? - Zupełnie odruchowo wyciągnął rękę w jego stronę, zawieszając się na chwilę w tej pozycji, by wreszcie - nieco niezręcznie, bo powoli, by dać Krukonowi szansę na całkiem zrozumiałe protesty - spróbować przyciągnąć go do przytulenia. - Lo siento.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
- Wiem, że wiesz, nie tłumaczę, ja... - Był zły, że Leonardo go nie rozumiał; w emocjach łatwo było zatracić się w przekonaniu, że druga osoba powinna znać zaplecze stojące za użytymi skrótami myślowymi. - Chcę tylko, żebyś miał świadomość, jak bardzo to na mnie wpłynęło. Uważał, że to także mocno zmieniało cały kontekst; to ile nocy czuł się zupełnie bezwartościowo, ile myśli poświęcał Vin-Eurico w tym czasie i jak długo po zerwaniu czuł się dalej winny, gdy powoli pozwalał sobie na przychylniejsze spojrzenie na starania Viro. Wypowiadane wyrzuty nie były próbą odegrania się na Leonardo - choć niewątpliwie Ezra miał pewną satysfakcję z jego przyznania się do winy - a w większym stopniu potrzebą usprawiedliwienia. Również przed samym sobą. - Och. Na weselu miałem wrażenie... - zaczął, marszcząc brwi w odrobinie konsternacji, że źle zrozumiał jego emocje i intencje. Nie wiedział, czy miał przez to rozumieć, że Leonardo wcale nie chciał go odzyskać - szybko doszedł jednak do wniosku, że on z pewnością nie chciał się nad tym zastanawiać. Machnął więc ręką, próbując udawać, że gromadzący się żal nie obciążył jego serca o przynajmniej kilka dobrych kilogramów. - Nieważne. W takim razie w porządku. Nikt nikomu nie musi się już tłumaczyć. - Bez odpowiedzi pozostawił prośbę Leonardo; był to rodzaj myśli, nad którymi trudno było w pełni zapanować. Początkowo stawił opór, szarpiąc ramię do tyłu, jakby dotyk Leonardo miał go skrzywdzić, kiedy jednak zorientował się, że nic podobnego się nie dzieje, że bliskość nie powoduje jeszcze gorszego samopoczucia, sztywność jego ciała nieco opadła. Ułożył niepewnie ręce na plecach Leonardo, w chwili słabości opierając głowę o jego klatkę piersiową i biorąc drżący oddech. Żałował tej bariery grubego materiału kurtki, przez którą nie mógł usłyszeć dźwięku bijącego serca ani poczuć rzeczywistego ciepła ciała - mógł to sobie jedynie dopowiedzieć, sięgając pamięcią do wspomnień. Przymknął więc oczy, by wyraźniejszy stał się chociaż zapach leosiowych perfum, by ostatni już raz zakręcił mu w głowie. Doceniał wzrost Vin-Eurico, gdy mógł go użyć jako wymówki, by nie patrzeć mu w twarz, kiedy brał krok wstecz, dość szybko uciekając z tego pół-komfortowego uścisku. Nie wymyślił w tym czasie żadnego dobrego słowa na pożegnanie, więc z pełną świadomością własnej impertynencji, po prostu zniknął sprzed nosa Leonardo, pozostawiając po sobie jedynie trzask jeszcze chwilę dźwięczący w uszach. Wiedział, że teleportację nawet na odległość kilkudziesięciu metrów przypłaci falą potężnych mdłości zginających go w pół - ale sądził, że i tak było warto. +
Prawdę powiedziawszy, Victoria nie była do końca świadoma tego, co się z nią dzieje, zupełnie jakby myśli i uczucia nie nadążały za sobą, a ona naprawdę nie była w stanie dłużej panować nad natłokiem tego, co próbowano jej przekazać, co właściwie sama starała się uświadomić samej sobie, gubiąc się ostatecznie w domysłach i docierając do miejsca, które okazało się dla niej nad wyraz przykre, gorzkie w smaku, a w połączeniu z wymianą zdań z Zoe, z listem, który napisała pod wpływem jakiegoś szaleństwa, wszystko to stało się wręcz nie do zniesienia i Brandon miała po prostu ochotę zniknąć; teleportować się, gdyby tylko było to możliwe, ale obawiała się, że w tym całym pędzie, jaki jej obecnie towarzyszył, wylądowałaby nie w domu, ale na samym środku ruchliwej, londyńskiej ulicy; miała jeszcze na tyle rozumu, by nie próbować zrobić czegoś podobnego, chociaż musiała przyznać, że chwilowo marzyła o tym, żeby się położyć, żeby to, co się działo, zechciało minąć, zwłaszcza to paskudne w smaku uczucie, które przypominało chwilę, gdy człowiekowi zbiera się po prostu na wymioty; drgnęła jedynie, gdy Larkin spróbował otrzeć łzy z jej policzków, unosząc prędko rękę, by łagodnie odsunąć jego dłoń od twarzy, nie chcąc jego litości, nie chcąc, żeby w jakikolwiek sposób pochylał się nad nią, żałując jej, bo była taka słaba - to zaś spowodowało, że znowu coś ścisnęło ją w gardle, ale nim zdołała jakoś zareagować, Swansea chwycił ją za dłoń i pociągnął za sobą. - Dokąd? - wyrzuciła jedynie, marszcząc brwi i patrząc na niego niepewnie, mając wrażenie, że wszystko dookoła niej było jakieś dziwnie spowolnione, zupełnie, jakby ona sama poruszała się w niesamowicie przyspieszonym tempie, jakby gnała przed siebie, nie mogąc się po prostu zatrzymać, jakby była w zupełnie innym miejscu, którego nikt inny nie dostrzegał i to powodowało, że czuła się coraz bardziej znużona, więc zapewne właśnie dlatego pozwoliła wyciągnąć się na dwór, gdzie nieco zadrżała, gdy zderzyła się z wieczornym chłodem; mruknęła coś nie do końca wyraźnie, kiedy Larkin znowu się do niej przysunął, a potem ruszyła za nim, zastanawiając się, czy nie powinna po prostu skierować się do warsztatu, gdzie mogłaby się zaszyć i tam pozostać. - Nie sądzisz, że inni będą zawiedzeni twoją nieobecnością? - spytała, kiedy oddalili się już nieco od domu Brooks, a chłodne powietrze najwyraźniej faktycznie działało na nią nieco otrzeźwiająco, powodując, że jej myśli zaczęły zwalniać, wciąż jednak powracała do niej świadomość, której wcale nie chciała mieć, przynajmniej wydawało jej się, że lepiej by było, gdyby faktycznie nie wiedziała tego, co wiedziała teraz, o ile w ogóle mogła tak o tym mówić i zapewne właśnie z tego powodu pozwalała się prowadzić, pozwalała, żeby Larkin dalej trzymał ją za rękę, aż w końcu puściła go, by usiąść na kamiennych schodkach, które były skrótem do centrum wioski. - Wygląda na to, że alkohol to jednak nie jest moja bajka, chociaż wydawało mi się do tej pory, że spirytus jest w tym wszystkim najgorszy - stwierdziła, zrzucając szpilki, które spadły kilka stopni niżej, a ona popatrzyła w ślad za nimi, jakby miała ochotę stwierdzić, że były w tej chwili podobne do swojej właścicielki, która odchyliła się w tył i nie przejmując niczym, oparła plecami o kamienne schodki, patrząc w ciemne niebo, czując, jak samotne źdźbła trawy łaskoczą ją w kark. - Ale ty też musiałeś się całkiem porządnie upić, skoro postanowiłeś mnie niańczyć po tym, jak właściwie kazałam ci zniknąć. Albo masz do mnie niesamowicie wiele cierpliwości, albo się nade mną litujesz, nie jestem pewna, co jest właściwą odpowiedzią - dodała, mówiąc już nieco wolniej, czując jednocześnie, jak faktycznie wszystko dookoła niej zwalnia, ale nie było w stanie zabrać ze sobą świadomości, jaką uzyskała.
Prawdę mówiąc, Larkin szedł po prostu przed siebie, pilnując jedynie, aby Victorii nic się nie stało ponad to, co już zdążył wywołać. Czuł się źle, że doprowadził ją do płaczu, na co wszystko wskazywało, choć dziwne było, że Krukonka nie protestowała, gdy wyprowadzał ją z domu jej przyjaciółki. Nie chciał, żeby ktokolwiek znów wylał na nią jakikolwiek napój, żeby znów dał jej drinka, po którym nie będzie się dobrze czuć, nie chciał… Nie chciał zmuszać jej do przebywania w jego obecności, choć jednocześnie nie potrafił po prostu jej puścić. Musiał upewnić się, że będzie w stanie teleportować się do Norfolk, więc do tego czasu chciał po prostu pilnować, żeby nic jej się nie stało. Powoli ustępowało działanie drinka, który najwyraźniej był odpowiedzialny za opiekuńcze odruchy Swansea, choć może jedynie je wzmógł. Student sam nie był pewny, pamiętając dobrze, co wydarzyło się przy okazji ich ostatniej rozmowy, a co widziała pani Brandon, zupełnie zmieniając znaczenie tamtej chwili. Nie było jednak wykluczone, że bez drinka nie zachowałby się podobnie, choć raczej nie wyciągnąłby jej na spacer sam na sam. Prędzej zawołałby Zoe, żeby zajęła się kuzynką. W końcu, biorąc pod uwagę ich problem z komunikacją, kłótnię w oranżerii i dziwny list — Krukonka zdecydowanie nie chciała spędzać z nim czasu. Z zamyślenia wyrwało go pytanie blondynki, na które aż zmarszczył brwi, odwracając głowę w jej stronę. Co to miało znaczyć? I przede wszystkim, o kim mówiła? Podejrzewał, że może usłyszy od Leighton wykład na temat tego, że mieli wracać razem, choć nie pamiętał takich ustaleń. Nie mówiąc o tym, że siostra wyszła z prefektem, więc sama miała towarzystwo. - Nie wiem, kto miałby za mną tęsknić na imprezie, więc nie jest to coś, czym należałoby się martwić - odpowiedział w końcu poważnie, odkrywając, jak dziwnie pusto się czuł, kiedy Victoria zabrała swoja dłoń, siadając na schodkach. Przez moment Larkin po prostu patrzył na nią, jakby chciał zapytać, czy jest pewna, że chce siedzieć na schodkach, zamiast iść do centrum i wrócić do domu, aby ostatecznie usiąść samemu na schodach, nieco niżej niż ona. - Alkohol może być dobry, jeśli nie ma w sobie dziwnych dodatków - wtrącił, po chwili czując, jak mimowolnie cały się spina, gdy tylko kobieta kontynuowała. Odwrócił się tak, żeby siedzieć bokiem na schodach, móc swobodnie na nią patrzeć, wiedząc, że na pewno wyglądałaby pięknie, gdyby tylko padło na nią światło księżyca. - Nie upiłem się, choć z moim drinkiem też było coś nie w porządku. Nie lituję się też nad tobą. Naprawdę ciekawi mnie, jakie masz zdanie o mnie, bo najwyraźniej nie potrafisz uwierzyć w to, że zwyczajnie mogłem przejąć się twoim stanem. Byłoby to tak dziwne, czy tak niemiłe dla ciebie, że wolisz udawać, że nie ma takiej opcji? - zaczął odpowiadać cicho, odwracając spojrzenie od Victorii, aby ukryć cień goryczy, jaki był pewny, że jest widoczny w jego spojrzeniu. Owszem, wcześniej się sprzeczali, dworowali sobie, a on nie unikał chwil, żeby jedynie robić jej na złość. Traktował tak tez wszystkie listy, jakie początkowo ze sobą wymieniali. To jednak ulegało stopniowej zmianie, której nie dostrzegał sam, a była widoczna dla innych. Jeśli jednak opinia Brandon nie zmieniła się o nim na przestrzeni ostatniego roku, gdy mogli ze sobą jedynie pisać, nie powinien się nawet dziwić. - Nie potrzeba też tak wiele cierpliwości do ciebie, jak zdajesz się sądzić. Wystarczy otwarty umysł i nastawienie na rozmowę. Swoją drogą, koszula nie ucierpiała? Byłoby szkoda, gdyby zostały plamy, albo uszkodziły się jej guziki. To kruki? - dodał neutralnym tonem, spoglądając znów na Victorię, zastanawiając się, czy wie, że to on rzucił w nią zaklęciem, czy w tej chwili się domyśli.
Ich układ był naprawdę dziwny, a Victoria coraz lepiej zdawała sobie z tego sprawę, nie bardzo mogąc powiedzieć, co w związku z tym czuła, odnosząc wrażenie, że obecnie zalewała ją gorycz własnego istnienia, gorycz tego, jaka była, jak się zachowywała, co pokazywała innym, mając jednocześnie dziwne i nieodparte wrażenie, że słowa napisane do Zoe zostaną z nią już na zawsze. Zapewne właśnie dlatego, że nie była w stanie do końca skoncentrować się na tym, co się dzieje, przełykając nieustannie jakiś bliżej niesprecyzowany żal i gniew, szła po prostu za Larkinem, pozwalając mu się prowadzić, jednocześnie uciekając spojrzeniem ku nocnemu niebu, mając wrażenie, że otaczająca ich cisza nie była mimo wszystko tym, czego w tej chwili najmocniej potrzebowała; wciąż bowiem jej myśli pędziły jeszcze przed siebie, nie chcąc nawet na chwilę się zatrzymać, a ich natłok stał się ciężki do zniesienia. Na jego słowa zaśmiała się cicho, dźwięcznie i spojrzała na niego, jakby chciała mu powiedzieć, że bujać mógł innych, nie ją; wiedziała doskonale, że łatwo przychodziło mu zjednywanie sobie ludzi, a tam, dookoła nich, było ich całkiem sporo, w tym również tych, których znał zapewne o wiele lepiej od niej i nie miało znaczenia to, że byli czymś zajęci, w końcu zawsze, w każdej chwili można było do nich po prostu dołączyć. Poza tym nie należało się oszukiwać, w przeciwieństwie do niego była potwornie wręcz nudna, więc akurat jej obecność na takiej imprezie nie była ani trochę potrzebna i mogli się bez niej obyć; myśl ta zaś spowodowała, że ostatecznie usiadła na schodkach, by chwilę później niemalże się na nich wyciągnąć, słuchając tego, co Larkin miał do powiedzenia, a w kąciku jej ust zaczął czaić się nie do końca przyjemny grymas, którego z pewnością nie mógł teraz zobaczyć. - Więc… poczucie dobrej zabawy? - zapytała, zdecydowanie wolniej, niż jeszcze chwilę wcześniej. - Czy nie tego zawsze szukałeś, sprawdzając, jak bardzo możesz mnie rozdrażnić? Bawiła cię moja złość, bawiły cię moje wszystkie zasady i byłeś skłonny opowiadać wszystko, byle tylko sprawdzić, kiedy naprawdę stracę do ciebie cierpliwość - dodała, zamykając oczy, kiedy powiał chłodniejszy wiatr, zastanawiając się przez chwilę, czy naprawdę była takim dziwadłem, że wszystkim zależało na tym, żeby coś dostrzec, żeby coś zrozumieć, żeby niejako ją złamać i sprawdzić, czy istniały granice, jakich nie była w stanie przekroczyć, nawet absolutnie wściekła. - Nie rozśmieszaj mnie - rzuciła cicho, parsknąwszy z rozbawienia. - Trzeba mieć dużo cierpliwości do tego, żeby wytrzymać z kimś zaszytym w sztywny gorset, który nie łamie swoich postanowień i w oczach innych jest przeraźliwie wręcz nudny. Dlatego nie rozumiem. To jakiś zakład? Uniosła powieki, przekręcając się nieco na schodach, by na niego spojrzeć, nie przejmując się tym, że zapewne całe jej ubranie było już teraz przynajmniej zakurzone, jeśli nie pobrudzone pyłem i śladami trawy, która była wyraźnie mokra od rosy. Nie zdawała sobie właściwie w ogóle sprawy z tego, że zaczęli rozmawiać dziwnie spokojnie, zupełnie jakby nie zamierzali za chwilę rzucić się sobie do gardeł, ale być może była po prostu zmęczona, znużona działaniem drinka, który zdawał się już odpływać, pozostawiając ją w pełni świadomą niektórych własnych myśli i cech. - Tak - stwierdziła, dotykając palcami jednego z guzików, po czym zaśmiała się cicho, bardzo gorzko. - Och, jak to było? Liczą się dla mnie tylko punkty? Tylko Raveclaw i jego sława i chwała? - zapytała, nie odrywając od niego spojrzenia, mając dziwne wrażenie, jakby jej wnętrze gwałtownie zlodowaciało.
Przyglądał się Victorii, słysząc jej odpowiedź, przekonanie o tym, co nim kierowało, mrużąc oczy. Zdawała się nie słyszeć tego, co mówił. Owszem, słuchała go, niejako odpowiadała na jego pytanie, a jednak nie przyjmowała jego odpowiedzi. Było to irytujące, sprawiające, że miał ochotę krzyknąć na nią, a jednocześnie uderzało w niego, że był to kolejny raz, gdy tak się czuł. Kolejny raz, gdy mówił coś do niej i zdawał się zderzać ze ścianą. W jej słowa było jednak ziarno prawdy, któremu nie chciał zaprzeczać, okłamując zarówno Victorię, jak i siebie. Miał jednak wrażenie, że zaczyna się z niej wylewać więcej, niż tylko wspomnienia ich rozmów i listów. Zupełnie, jakby nagle zdecydowała się skonfrontować z nim wszelkie niepochlebne opinie na swój temat. Opinie, których zupełnie nie rozumiał, a część uważał za przestarzałe. Sam także przez pewien czas widział Brandon jakby w zakrzywieniu, nie widząc jej, a irytującego prefekta. Wystarczyły jednak kolejne rozmowy, bzdurne listy, aby odkrywał, że bawią go te rozmowy, że chciałby móc częściej rozmawiać z nią w ten sposób, zbliżyć się do niej. Zbliżyć się… Westchnął, przesuwając dłonią po swoich włosach, przymykając na chwilę oczy, a nikły uśmiech pojawił się w kąciku jego ust. Nie udzielił jej odpowiedzi od razu, skupiając się na koszuli i guzikach. Chciał pochwalić ich misterne wykonanie, ale zaraz usłyszał kolejny atak, samemu kolejny raz czując cień irytacji. Wyglądało jednak na to, że teraz mieli więcej możliwości na rozwiązanie nieporozumień, jakie mimo wszystko między nimi były. - Zaczynam się zastanawiać, czy oczekujesz usłyszeć, co chcesz, żeby było prawdą, czy naprawdę usłyszeć moją odpowiedź? Wysłuchać jej, przyjąć ją, zamiast udawać, że nic nie powiedziałem, wysuwając kolejne własne teorie… - zapytał, sięgając po jeden z jej butów, obracając go w dłoniach tak, żeby móc przyglądać się obcasowi i jego zdobieniom. - W niewielkiej części masz rację. Początkowo rzeczywiście sprawiało mi przyjemność drażnienie cię, prowokowanie kolejnych kłótni. Nie wiem też, w którym momencie zacząłem chcieć zrobić wszystko, bylebyś nie patrzyła na mnie równie chłodno co na ropuchę. Złość, czy niechęć zdawały się lepsze od obojętności - mówił dalej spokojnie, starając się nie robić zbyt długich przerw, aby Victoria nie miała możliwości wtrącić swoich słów. Przez cały ten czas przesuwał ostrożnie opuszkami palców po zdobieniu obcasa, mimowolnie zastanawiając się, czy podobne w formie biżuterii odpowiadałyby kobiecie. - Jako prefekt byłaś nieznośna… To pilnowanie, żeby każdy nosił odpowiednio mundurek, aby przykładał się do nauki… Jednak czego innego można się spodziewać po prefekcie? Potrafiłaś też przekazać odpowiednio swoją wiedzę i dawałaś naprawdę dobry przykład. Byłaś naprawdę dobrym prefektem, Victorio - kontynuował cicho, spoglądając na nią spod przymkniętych oczu, uśmiechając się delikatnie. - Sztywny gorset, zasady… Myślę, że to jest coś, co po prostu wyniosłaś z domu. Nigdy jednak nie nazwałbym cię nudną. Różnisz się od innych, ale to nie oznacza niczego złego. Lubię nasze rozmowy, nawet jeśli były w większości na papierze. Nie założyłbym się też nigdy z nikim o ciebie w jakimkolwiek znaczeniu. Nie wiem, skąd wzięłaś ten pomysł i jak nisko musisz mnie w takim razie oceniać. Wyglądałaś, jakby nagle zrobiło ci się słabo, jakby coś było nie w porządku i uznałem, że świeże powietrze ci pomoże. Zero ukrytych motywów, które miałyby na celu wyśmianie cię, czy cokolwiek podobnego możesz podejrzewać - dokończył cicho, ustawiając ostrożnie buty na schodkach obok Victorii, spoglądając wprost na nią, wyraźnie dając znać, że powiedział już wszystko, co chciał w tej chwili.
Nie zamierzała mu przerywać. Jakakolwiek by nie była, jakkolwiek ostro nie reagowałaby na niektóre sprawy, w innych mają chęć posiadania zawsze racji, tak była skłonna do tego, żeby słuchać. Nie oznaczało to zawsze, że rozumiała albo była w stanie przyjąć do wiadomości niektóre wyjaśnienia, czasami, podobnie jak teraz, wysuwała własne teorie, kryjąc się za nimi, jak za wielką tarczą, chyba rzeczywiście czekając na to, aż jej rozmówca przyzna jej rację, aż potwierdzi jej domysły, aż pokaże jej, że w istocie się nie myliła i zdołała go przejrzeć. Dla niektórych osób brzmiało to zapewne absurdalnie, ale Victoria w którymś momencie swojego życia odkryła, że wolała ranić się sama, niż pozwalać na to, żeby robili to inni. Zakładając z góry porażkę, łatwiej było ją przyjąć. Kiedy opuściła Hogwart, znalazła się w zupełnie innym świecie, gdzie nikt jej nie znał, zaczęła dostrzegać własne oblicze, którego sama nie znała. Dopiero jednak teraz kiedy wypiła tego drinka, kiedy jej myśli rozwinęły taką nieopisaną wręcz prędkość, w pełni zdała sobie sprawę z tego, że nie była człowiekiem, z którym inni mogli wiązać jakieś nadzieje. Choć, być może to też nie tak. Była jednak z całą pewnością mało wylewna, od tego, co większość młodych dorosłych uznawała za zabawne, dość mocno stroniła, żyjąc życiem kogoś o wiele starszego. - Obojętność bywa przywilejem - powiedziała bardzo cicho, wątpliwe było zatem, żeby Larkin w ogóle ją usłyszał. Poczuła, jak przechodzi ją nieprzyjemny dreszcz, którego nie umiała nawet określić, dziwne zimno w okolicach żołądka, który zawiązał się w supeł, a ona uśmiechnąwszy się pod nosem, osłoniła dłonią oczy, mając wrażenie, że pogrąża się w coraz to większej porażce. Zero ukrytych motywów. To brzmiało tak dziwnie, a jednocześnie tak zupełnie szczerze, że Victoria aż parsknęła pod nosem, wracając do krótkiej chwili, kiedy jej umysł w swym szalonym pędzie szukał najróżniejszych odpowiedzi. Nie wiedziała, dlaczego zrobiło jej się tak przykro, zwłaszcza w zestawieniu z wcześniejszą uwagą o tym, że była nieznośna, gdy starała się jedynie dobrze wypełniać swoje obowiązki. Poczuła, że do oczu znowu napływają jej łzy, ale szczęśliwie jej rozmówca nie mógł tego zobaczyć. - Dobry prefekt nie jest nieznośny - powiedziała, jakby to miało dla niej w tej chwili największe znaczenie, jednocześnie czując, jak mocno zaczynało bić jej serce, jak cały ten żal i gniew, jaki wymierzyła w samą siebie, zaczął ją do czegoś napędzać, chociaż nie miała jeszcze pojęcia, do czego. Tkwiąca jednak pod powierzchnią lodu lawa, zaczynała w niej wrzeć i gdyby nie to, że w ostatnim czasie jej szalone wybuchy gniewu złagodniały, zapewne zaczęłaby teraz zachowywać się, jak skończona wariatka. - Więc co to oznacza, jeśli nie nudę? - zapytała ostrzej, niż zamierzała, podnosząc się dość nieoczekiwanie, odnosząc wrażenie, że nie wytrzyma w tym miejscu już ani chwili dłużej. We włosy miała wplątane suche źdźbła trawy, a na jej koszuli wyraźnie odznaczały się plamy powstałe ledwie przed chwilą, gdy zaprzyjaźniała się z kamiennymi stopniami. - Co dla was jest normalne? Co takiego powinnam robić, żeby nie być nieznośną? Żeby nie być inną, jak to ładnie ująłeś? Wiem, że zawsze od was odstawałam, zbyt dorosła, zbyt skupiona na perfekcji, która przecież tak bardzo denerwuje. Powinnam się upić, spróbować wszystkich możliwych używek, dostać szlaban? Przestać szanować samą siebie? A może w środku nocy iść na moczary, przekonać się, czy znajdę tam trolle? Nie zdawała sobie nawet do końca sprawy z tego, jak szybko zaczęła wyrzucać z siebie słowa, zupełnie, jakby drink znowu zaczął na nią działać, zupełnie, jakby ta nadświetlna prędkość jej myśli wróciła, a ona nie była w stanie wytrwać w jednym miejscu. Wsunęła dłonie w kieszenie spodni, by spojrzeć w niebo, a później zaśmiała się cicho, by spojrzeć ponownie na Larkina z bliżej nieokreśloną miną. Sama nie wiedziała, czy była na niego zła, czy w jakimś stopniu była wdzięczna za te wszystkie słowa prawdy. - Właściwie, dlaczego nie? Równie dobrze mogę iść teraz zatańczyć na czyichś grobach, to chyba będzie odpowiednio mało nudne? - dodała, nieco ironicznie, nim odwróciła się, by zacząć wbiegać po kolejnych stopniach, nie przejmując się porzuconymi butami, najwyraźniej pchana tą szaleńczą siłą, jaka powodowała, że cała we wnętrzu aż wrzała.
Wyglądało na to, że rozmawiając z Victorią, LJ powinien mówić prostymi, krótkimi zdaniami. Najwyraźniej powinien wszystko mówić wprost, nic nie ukrywać za innymi wyznaniami, gdyż nic z tego nie trafiało do Krukonki. Chciał odpowiedzieć na jej ciche słowa o prefekcie, zapytać, czy naprawdę koszula zapięta na ostatni guzik z zapiętymi mankietami jest tak ważna, żeby zwracać na nią co chwilę uwagę. Chciał podkreślić, że takie rzeczy były nieznośne, nie to, że pilnowała ogólnie porządku. Nie zdołał jednak wydusić z siebie żadnego słowa, nagle zdarzając się z panną Brandon, której nie znał. Victorią, która musiała być skrywana za wszystkimi zakazami, nakazami, która miała dziewiętnaście lat, nie dwadzieścia dziewięć. Pierwszy raz nie wiedział, jak nazwać to, co widział. Była zła, to nie ulegało wątpliwości, ale nie był pewny, czy na pewno na niego, choć stał się celem jej ataków. O dziwo, nie przeszkadzało mu to, w jakimś stopniu cieszyło. Spoglądał na nią w górę, pokornie zostając niżej, nie próbując jeszcze się podnosić, próbując zrozumieć, czego ta Victoria tak naprawdę chciała. Dlaczego tak usilnie próbowała udowodnić, że nie jest nudna. Merlinie, jak ślepym trzeba było być, żeby tak nazwać tę ludzką enigmę, zagadkę, którą nie każdy miał możliwość rozwiązać, a on chciał tego dokonać. Nie rozumiał jedynie, dlaczego tak bardzo chciała się zmienić, dlaczego chciała przestać być sobą, co było tego powodem. Miał już odpowiedzieć, słysząc kolejne bzdurne pomysły, gdy dziewczyna się zaśmiała i ruszyła po schodkach z zamiarem skierowania się na cmentarz. - Victoria, czekaj! - krzyknął za nią, kręcąc lekko głową. Złapał buty dziewczyny, wyjmując różdżkę, aby pomniejszyć buty i moc schować je do kieszeni spodni. Co, jak co, ale nie chciał ich zgubić, gdy wydawały się spersonalizowanym dziełem. Czym prędzej zaczął wbiegać po schodkach, aby na ich szczycie złapać Victorię za przedramię, odwracając w swoją stronę. - Stój szalona kobieto - powiedział stanowczo, zaciskając zęby, żeby nie krzyknąć na nią. Trzymał ją mocno, uniemożliwiając wyrwanie się, gdy uniósł drugą dłoń, aby wyjąć źdźbła trawy z jej włosów, nie chcąc, żeby wyglądała, jakby nie wiadomo co robili na schodach wcześniej. - Jeśli chcesz iść tańczyć na grobach, w porządku, pójdę z tobą. Jeśli chcesz iść na moczary, też pójdę, ale nie rozumiem, dlaczego tak usilnie chcesz pokazać… Właściwie co? Że możesz nie być sobą? Nie sztuką jest udawać kogoś, kim się nie jest, ale po co to robić? Ja nie udaję, że jestem mistrzem zaklęć i nie chodzę w miejsca, gdzie wiem, że nie poradzę sobie jedynie po to, żeby coś komuś udowodnić. Jesteś sobą, inna od reszty i to jest coś, co się podoba - mówił dalej stanowczym tonem, nie zamierzając jej pozwolić twierdzić, że to on chciał, aby robiła coś tak szalonego. W końcu odsunął się o pół kroku od niej, nie odrywając od niej spojrzenia. - Więc, panno Brandon, chcesz pokazać mi, jak potrafisz szaleć, czy kontynuujemy spacer?
Czego chciała? Gdyby to wiedziała, gdyby naprawdę umiała powiedzieć mu, czego oczekiwała, co strzeliło jej do głowy i dlaczego pod wpływem tego całego żalu parła naprzód w tak głupi sposób, z całą pewnością usiadłaby ponownie na schodach. Być może spróbowałaby z nim racjonalnie porozmawiać, być może spróbowałaby bardziej wsłuchać się w jego słowa, jego argumenty i inne uwagi, jakie ku niej kierował. Teraz jednak poddawała się zupełnie tej złości, jaka płonęła w jej żyłach, tej goryczy, jaka mówiła jej, że musi złamać wszystko, byle udowodnić samej sobie, że wcale nie była taka, jak inni sądzili. Bo i prawdą było, że była inna, niż to, co widzieli wszyscy. Niewiele osób miało pojęcie o tym, że Victoria całkiem swobodnie weszła do Wrzeszczącej Chaty, że równie swobodnie próbowała zrobić tam z Violą wino, którym ostatecznie się niemalże upiły. Nie było osoby, która miałaby pojęcie o jej nielegalnym pojedynku, który niemalże zakończył się jej utopieniem, a wszystko to działo się na terenie Hogwartu. Dla innych zapewne to było nic wielkiego, ale w przypadku Brandon było to coś większego, niż delikatny, łagodny bunt. Mogłaby w tej chwili zupełnie swobodnie zrobić coś jeszcze bardziej szalonego i nie poczułaby się z tym źle. Nawet myśl o tym, że Larkin mógł zobaczyć jej prawdziwą, skrywaną naturę, jej nie złościła. Kiedy ją zawołał, jedynie przyspieszyła kroku, jakby nie chciała, żeby ją zatrzymywał. Miała jakiś swój cel, zapewne szalony i całkowicie bezsensowny, ale chciała wyrwać się z tych okowów goryczy, w jakie popadła dzięki wypitemu drinkowi. Nie sądziła również, by prędko te myśli i odkrycia wyparowały z jej głowy, aczkolwiek jedno z nich zostało skutecznie przekreślone, a ona odłożyła je na właściwe miejsce. Nie wiedziała tylko, dlaczego czuła się z tego powodu aż tak podle. Niemalże syknęła na Larkina, jak wściekła kotka, kiedy ją złapał, odwracając w swoją stronę. Teraz kiedy nie miała założonych butów, wydawała się być przy nim jeszcze drobniejsza, górował nad nią i gdyby zechciał, pewnie mógłby złamać ją jak pojedynczą witkę. Uniosła dumnie głowę, spoglądając na niego błyszczącymi mocno oczami, w których wciąż było znać ślady jej łez, a potem uśmiechnęła się do niego, mocno ironicznie, unosząc w górę jeden kącik ust. - A może to właśnie jestem ja? Może kpię sobie z niebezpieczeństwa, bo tego chcę? Może chcę sprawdzić, co się stanie, jeśli tylko pójdę w nieznane i przekroczę jeszcze kilka granic, złamię kilka kolejnych zakazów? Na własnych zasadach, a nie po to, żeby komukolwiek się przypodobać. Tylko sobie - odpowiedziała, patrząc na niego, jakby chciała rzucić mu wyzwanie, by zaraz wznieść oczy ku niebu i niemalże wbić palce wskazujący w pierś Larkina, nachylając się lekko w jego stronę. - Naprawdę nie pchasz się w takie miejsca? To dlaczego chcesz ze mną iść? - odparła na to, a jej uśmiech przepełnił się goryczą, kiedy tylko zaczął opowiadać bzdury o podobaniu się, tym razem postanowiła je jednak zignorować, uznając, że sama zmierzy się później z małą przyjemnymi odczuciami, jakie te słowa w niej wywoływały. - Jeśli się boisz, nie musisz iść ze mną - dodała, co brzmiało zupełnie, jak wyzwanie, a później oswobodziła się z jego uścisku i skierowała w stronę starego cmentarza, który znajdował się na ziemiach okalających samą wioskę, czując, jak mocno biło jej serce. Bo znowu robiła coś, co rzekomo do niej nie pasowało.