Osoby: Matthew Avery i Elisabeth Greengrass Miejsce rozgrywki: Londyn - ulice i czarodziejska restauracja Rok rozgrywki: 2015, sierpień Okoliczności: Po piętnastu latach rozłąki dwoje bliskich przyjaciół spotyka się przypadkiem na ulicach Londynu. Starają się odnowić swoją znajomość. Ich uczucia względem siebie są dość tajemniczą kwestią, gdyż żadne z nich nie potrafi ich uporządkować, a co gorsza zauważyć, jaki naprawdę ma do nich stosunek druga strona.
Sierpniowe wieczory, gorące i parne, sprawiały, że Avery wychodził z siebie. Szedł ulicą Pokątną szybkim krokiem, a za nim powiewały poły eleganckiej, drogiej szaty z białego, delikatnego materiału. O ile w ogrodach swojej matki mógłby cieszyć się słońcem, tak miejska przestrzeń napawała go wstrętem. Skończył dyżur na ten dzień i potrzebował się zrelaksować. Miał zamiar odwiedzić księgarnię i znaleźć dla siebie jakieś nowe nuty. Muzyka go uspokajała. Klasyczna. Nie to wrzaskliwe paskudztwo jakie produkował Moore. Prawdziwa muzyka. Chciał czegoś odświeżającego. Może powinien był znaleźć sobie jakieś zajęcie niezwiązane z pracą? Cokolwiek. Dopadała go nieznośna nuda i nostalgia za utraconą młodością, którą poświęcił swoim ambicjom. Koniec końców został sam. Wiecznie zapracowany uzdrowiciel Avery. Duma oddziału i ratunek dla chorych. Patrzył jak jego szkolni koledzy przyprowadzali swoje dzieci, niektóre już piętnastoletnie. A on? On nie miał ani żony, ani dzieci. Sam jak palec w pięknym mieszkaniu, każdego wieczora dogorywał w pustym łożu i każdego ranka zmartwychwstawał, otrzepywał sie z pościeli jak z całunu i wychodził z tego grobowca. Czy teraz miał jakikolwiek cel? Jego ojciec gnił w Azkabanie, matka przycichła i uciekła w pracę. Czuł się niepotrzebny ludziom, nie jako człowiek. Wszedł do księgarni, kupił zeszyt z nutami kompozycji Schumanna. Miał ochotę na Czajkowskiego, ale przypomniał sobie, że przecież matka w zeszłym roku sprezentowała mu komplet, który odłożył niedbale na półkę, by o nim zupełnie zapomnieć. Wyszedł zamyślony na Pokątną i zaczął iść w stronę ulicy Tojadowej, do swojej kamienicy. Nagle mignęły mu po drugiej stronie deptaka jasne włosy i dość znajoma twarz. Musiało mu się pomylić. Ona była we Francji, zresztą dawno jej nie widział, na pewno bardzo się zmieniła. Potrząsnął głową, krzywiąc się nieco nieprzytomnie. Ta myśl jednak nie dawała mu spokoju. Odwrócił się gwałtownie i puścił się biegiem przez ulicę. Musiał wiedzieć. Po chwili odnalazł sylwetkę kobiety z długimi, jasnymi, lekko złotawymi w barwie włosami. Minął ją pewnym krokiem, starając się uspokoić oddech i nie wyglądać jak zdyszany uczniak. Moment później zagrodził jej drogę z błyskiem w oczach i tajemniczym uśmiechem błąkającym się na ustach. Szybko jednak doprowadził się do ładu i zaraz potem stał już przed nią, nie tracąc niczego ze swojego zwyczajowego opanowania. - Elisabeth Greengrass. Kogóż to ja widzę! - mruknął, zakładając ręce na piersi i patrząc na kobietę z góry przeszywającym do głębi wzrokiem stalowych oczu.
Stukała energicznie obcasami butów w rytm kolejnych myśli przebiegających przez głowę. Jutro spotkanie na ósmą, potem konferencja o jedenastej... W domu będę musiała uzupełnić te papiery... starała się stworzyć jakiś plan działania, mocząc usta w jednorazowym kubeczku z kawą. Jeszcze tylko krótka wizyta w Esach i Floresach, ojciec prosił o odebranie dla niego jakiejś książki, i będzie mogła wrócić do domu i jeszcze chwilę posiedzieć przy swoim mahoniowym biurku, postawić kilka zamaszystych, cienkich podpisów...
Elegancka, ciemnozielona sukienka, życzliwie podkreślała kształty jej ciała, skórzana torebka wypełniona dokumentami kołysała się subtelnie przy jej długich nogach. Pierwszym zdarzeniem, jakie zakłóciło rytm jej kroków i zaburzyło czystość umysłu, było zagrodzenie jej drogi przez ubogiego mężczyznę, proszącego o kilka monet, sądząc po jego wyglądzie, na butelkę Ognistej. Kobieta skrzywiła się z niesmakiem i zgrabnie minęła przeszkodę, tylko po to, by kilkanaście metrów dalej zatrzymał ją kolejny jegomość. Na widok tej osoby z trudem powstrzymała cisnące się na twarz radosne niedowierzanie. Matt, bezczelnie pewny siebie, z nieodgadnionym wyrazem twarzy, cały, zdrowy. Niemal nieświadomie zarejestrowała, jak bardzo zmienił się przez te lata. Zmężniał, wydoroślał. A jednak intensywne jak czarne dziury szare oczy pozostawały te same, miał te same gesty, ten sam czający się gdzieś na twarzy, a poza ustami uśmieszek. Ułamek sekundy trwało nakazanie sobie spokoju i ignorowanie serca, które jakby nagle dwukrotnie przyspieszyło. Kobieta pozwoliła sobie na posłanie w kierunku mężczyzny nieco tajemniczego uśmiechu, ganiąc się w myślach za chęć rzucenia mu się na szyję. Nie wypadało. Nie po piętnastu latach, nie na ulicy pełnej ludzi.
- Mam nadzieję, że nie pozostaniesz na długo tak lakoniczny, Matthew? - uśmiechnęła się w sposób charakterystyczny dla jej dawnych pokpiwań z przyjaciela.
Ulica dookoła nagle jakby zamarła. Stali na jej środku, nie zdając sobie do końca sprawy z tego, że ludzie muszą ich omijać. Nikt tego dnia nie wiedział, że był to wieczór wyjątkowy.
Wyładniała. O ile to w ogóle było możliwe. Geny wili robiły swoje. Co prawda jego nie opętywał jej czar, ale nie potrafił patrzeć na nią obojętnie. Tyle uczuć w nim odżyło, gdy teraz stała tuż przed nim, na wyciągnięcie ręki. Wyprostował się i uśmiechnął się dumnie.
- Zostawiam przestrzeń dla twojego gadulstwa, Elle - odgryzł się, kłaniając się nieznacznie, jakby oddawał jej palmę pierwszeństwa w tej rozmowie. - Gdzie tak się śpieszysz, że zmuszasz mnie, bym za tobą biegał? - kontynuował, poprawiwszy oszczędnym ruchem szaty. Kiedy przypomniał sobie siebie sprzed niemal dwudziestu lat, takim, jakim widziała go Elisabeth jeszcze w Hogwarcie, gdy byli na szóstym roku, roześmiał się w duchu. Sporo rzeczy się zmieniło. Urósł kilka cali, jego jasne włosy były jeszcze dłuższe, choć wciąż identycznie jasne. Jego rysy wyostrzyły się, a sylwetka zmężniała. Nie wyglądał już jak chuda panienka. Teraz miał w sobie to coś, o czym mówiło jego nazwisko - władca elfów.
A ona, ona nabrała kobiecych kształtów. Już nie wyglądała jak podlotek, a jednak czas nie pozostawił rys na jej twarzy. Wciąż była świeża. Wciąż miała w sposobie poruszania się ten urok i wdzięk, który tak dobrze pamiętał. Przerażało go to, że teraz tak mało o niej wiedział, a kiedyś przecież wiedział wszystko. Jak bardzo mogła się zmienić? Czy w ogóle miał dla niej jeszcze jakiekolwiek znaczenie w tym wielkim świecie? Pewnie była teraz szczęśliwą mężatką i matką kilkorga rozwrzeszczanych dzieciaków. Jak wszyscy ludzie, których pamiętał ze szkolnych lat. Pierwszy raz od dawna Matthew Avery poczuł się niepewnie.
Pamiętała ten uśmiech doskonale, Matthew miał w sobie go od najmłodszych lat, gdy tylko poczuł się w szkole nieco pewniej. Dumny uśmiech czystokrwistego czarodzieja świadomego swojego statusu. Było w tym coś niesamowicie pociągającego, lubiła ten uśmiech. Lubiła widzieć tego mężczyznę szczęśliwego. Wiedziała, że ostatnie lata nie mogły być dla niego łaskawe, wiedziała o uwięzieniu jego ojca. A jednak, nie było jej przy nim. Za bardzo oddała się własnym problemom, by go wesprzeć. Miała poczucie winy.
- Brzmisz, jakbyś go nie lubił - odgryzła się odruchowo, jakby widzieli się ostatnio wczoraj, nie kilkanaście lat temu. - Prosto przed siebie, do Esów i Floresów. Mam nadzieję, że mi potowarzyszysz? - zaproponowała, z trudem powstrzymując władczy ton, jakim zwykle wydawała polecenia współpracownikom. Chyba odwykła od przebywania z ludźmi spoza Ministerstwa.
Po chwili już niespiesznie szli w stronę księgarni. Elle, wciąż nieco oszołomiona nieoczekiwanym spotkaniem, nie potrafiła zmusić się do oderwania wzroku od rozmówcy. Nie chciała też powstrzymywać cisnących na usta pytań. Najchętniej zasypałaby go ich gradem: co się działo przez te lata? Jak sobie radził? Ustatkował się już? Gdzie pracował? Czy żona była oparciem, a dzieciaki nie dokazywały za bardzo? Przecież na pewno te kilkanaście lat temu ustawiały się do niego kolejki! I czy dalej miał ten paskudny zwyczaj obracania skalpela między palcami?
Zamiast tego odezwała się na wpół żartobliwie. - Zanim zaczniemy się nawzajem zalewać historiami o ostatnich piętnastu latach, proszę cię, powiedz że nie muszę się rozczarowywać. Nie zmarnowałeś talentu i ratujesz życie w Mungo, prawda? Nie rzuciłeś wszystkiego dla pisania wierszy czy innych szalonych zajęć? - zapytała Greengrass, bacznie obserwując Avery'ego. Śmiała się z niego, choć niezłośliwie, nie była pewna, na ile mogła sobie pozwolić. Na ile się zmienił, na ile pozostało w nim dystansu. Zresztą - kim dla niego teraz była, by go wyśmiewać? By czynić jakiekolwiek uwagi? Była nikim.
A jednak chciała się dowiedzieć, starała się utrzymywać pozytywny nastrój, choć zabawne riposty nie przychodziły jej do głowy tak łatwo, jak dawniej. Zmieniła się. Przez te lata często się zastanawiała, co słychać u Matthew i przede wszystkim dręczyło ją, czy udało mu się spełnić marzenia dotyczące kariery magomedyka. Jeszcze w szkole, z całego serca kibicowała mu we wszelkich staraniach w tym kierunku.
Czy nie lubił jej gadulstwa? Na ogół mu ono nie przeszkadzało. Słuchanie go odprężało. - Tylko jeśli mówisz o babskich dramach - parsknął, gestykulując teatralnie. - Oczywiście, dzisiaj mam wolne popołudnie, jestem do twojej dyspozycji.
Szedł obok niej przez chwilę w milczeniu, starając się torować im drogę przez tłum, na szczęście księgarnia była bardzo blisko i cisza nie nabrała tragicznego poziomu niezręczności. O czym mieli teraz rozmawiać? Być jednocześnie dawnymi przyjaciółmi i od lat się nie widzieć. Skomplikowane. Nie miał pojęcia jak się zachowywać. Otworzył jej drzwi i podążył za nią w poszukiwaniu rzeczonych "książek". Co teraz czytywała? On sięgał zwykle po literaturę naukową. Nie marnował czasu. Momentami wyrzucał o sobie, ale nie potrafił sam siebie przekonać, że mu "wolno" i brak konkretu może go rozbawić zamiast zirytować.
- A wyobrażasz mnie sobie jako zatraconego w pisaniu poetę? Jestem magomedykiem, w związku z moją pasją nic się nie zmieniło. Wreszcie mam czas oddawać się w pełni mojej zabawie w boga - odpowiedział, opierając się lekko o jeden z regałów. - Czego szukasz?
To pytanie oddalało go od przerażającej wiedzy o tym, że zaraz mu umknie, goniona rzeczywistością - rodzina, praca, dom. Chciałby ją zaprosić gdzieś i pogadać na spokojnie. Ulice nie były do tego dobrym miejscem. Księgarnie również. Chciałby gdzieś usiąść, wypić herbatę. Albo przynajmniej grzać do niej dłonie. Na niebo powoli wstępowały chmury, które nie tak dawno, gdy wychodził z pracy, majaczyły na horyzoncie. Czyżby zbliżała się burza?
Babskie dramy? Nie, to przecież nie była jej dewiza. No, może troszkę. Jak się czymś zdenerwowała. Albu jak do głosu dochodził charakterek wili.
- Doskonale. Miałam co prawda wracać do domu, ale nie widzę przeszkód, by posiedzieć w centrum jeszcze przez moment - uśmiechnęła się. Właściwie, to nie miałaby nic przeciwko spędzeniu razem całego wieczora. Zaległości, które mieli, były nie do odrobienia w kilka godzin. Ba, nawet w kilka tygodni.
W myślach zauważyła, że w zachowaniu Matthew wiele się nie zmienił. Dżentelmen dbał o to, by nie musiała się specjalnie przepychać. Był miły, jak zawsze. Niedługo później znaleźli się w księgarni, między wysokimi, sprawiającymi klaustrofobiczne wrażenie regałami.
- Cieszę się - odezwała się po prostu i zamilkła, nie chcąc być wścibską. Zmiany, zmiany, zmiany. Grunt, po jakim stąpali, był niezwykle niepewny. - Ojciec prosił mnie o odebranie jakiegoś jego zamówienia - odpowiedziała na pytanie Matta, które gładko przerwało milczenie. Po chwili już była przy kasie i z miękkim "Zamówienie na nazwisko Greengrass, Jasper" odebrała opakowaną w brązowy papier paczuszkę, którą następnie umieściła w torebce.
Nie chciała nic proponować, a raczej - chciała i wiedziała, że nie powinna. Frustrujące.
- Ojciec? Elle, chyba nie powiesz mi, że mieszkasz z ojcem? Wielopokoleniowe domy to przeżytek... - stwierdził Matthew, wnioskując o tym z jej słów. Nikt nie odbiera przesyłek dla rodziców, o ile nie mieszka z nimi w jednym domu lub tuż obok. Czyżby z jakichś powodów została w domu rodzinnym? Za kogo ona wyszła, że była do tego zmuszona? A może jej ojciec po prostu chorował... i Avery pospieszył się w wyciąganiu wniosków? Niestety już powiedział, co miał powiedzieć i trzeba było zebrać wszelkie tego konsekwencje. Był zuchwały, jednak czy musiał w pełni nosić swoją maskę przy Elisabeth? Ostatnio ściągał ją jedynie dla Ezry, ale Ezra nie żył od lat. Ile to już było, dwanaście?
- Skoro masz chwilę... znam dobrą herbaciarnię w indyjskim klimacie, możemy się przejść, jeśli chcesz - zaproponował, nie zamierzając wypuszczać okazji z rąk. Kto wie, może zaraz mu zniknie. Nie codziennie spotykało się takie kobiety ot na ulicy.
A jednak, powiedziała o kilka słów za dużo. Matthew szybko kojarzył fakty i zupełnie nieświadomie postawił ją w niezręcznej sytuacji. Opowie mu o wszystkim, na pewno. Ale może jednak nie teraz? Nie tutaj, w zatłoczonej księgarni?
- Przeżytek przeżytkiem, po prostu kiedy w końcu dotrę do domu, nie chcę być w nim sama... i nim zadasz jakiekolwiek pytanie - to za długa historia na ruchliwą ulicę czy sklep - uprzedziła, w jakiś dziwny sposób nie patrząc na blondyna. Było jej głupio. Blond włosy ukryły jej twarz, gdy udała zainteresowanie jednym z wystawionych tomów.
Chwilę później Avery zaproponował jej wyjście do herbaciarni. Pozbywszy się kubeczka po kawie, uśmiechnęła się z czymś na kształt wdzięczności. Bez problemu wyłapał ukrytą w jej słowach aluzję... albo zwyczajnie podzielał jej chęć spędzenia wspólnie trochę więcej czasu.
- Chętnie. W końcu muszę się dowiedzieć, jak mój starszy brat sobie radzi w życiu - luźno nawiązała do ich dawnej zażyłości. W Hogwarcie zresztą nie tylko oni traktowali się jak rodzeństwo - podobny stosunek do nich miała także większa część szkoły.
Droga nie zajęła im więcej niż piętnaście minut. Normalnie pewnie zajęłaby około pół godziny, ale rozlał się deszcz. Mimo otaczania się zaklęciami, na miejsce dotarli i tak częściowo przemoczeni. Avery pewnie biegłby szybciej, gdyby nie to, że Elle truchtała po nierównych płytach chodnika na swoich wysokich szpilkach. Wziąłby ją na ręce, ale ktoś musiał ukradkowo ratować ich przed deszczem. I tak wyglądał nieco dziwacznie w swojej czarodziejskiej szacie, biegnąc przez mugolski Londyn. Sytuację rozwiązało w pewnym sensie to, że wierzchnią, rozpinaną część szaty pożyczył przyjaciółce dla osłony, a sam został w czymś w rodzaju ekstrawaganckiego garnituru. Kobiety mogły nosić dziwniejsze rzeczy.
Wreszcie dostali się do restauracji* i uciedli w odosobnionej jej części, otrzepując się z deszczu i rzucając na siebie dyskretnie zaklęcia suszące tak, by mugole niczego nie zauważyli. Restauracja była prawie pusta, w końcu godzina szesnasta nie należała do godzin szczytu. Tłumy miały się dopiero zejść. Avery zamówił dla nich specyficzną, indyjską herbatę, dobrze doprawioną i dość słodką w smaku, dla siebie wybrał wariant bez mleka, mimo że to właśnie ten typ należał do klasyki. Nie poprzestał na tym i zdecydował się na kokosowe ciasto. Wkrótce na ich stoliku stanęły specjały indyjskiej kuchni roztaczając wokół intensywny zapach.
- Mówisz, że wolisz nie wracać do pustego domu? Co masz na myśli? - zapytał wprost Avery. Nigdy jej nie oszczędzał, byli kiedyś na takim etapie znajomości, że nie robił szalonych podchodów by zapytać o drażliwe kwestie. Wiedziała, że jest legilimentą, nie było sensu udawać, że jest ślepy. Mimo tego wciąż czuł tę szpilę między żebrami, którą wbiło mu słowo "brat". Czy tak właśnie go widziała? Minęło tyle lat, a jak widać to się nie zmieniło. Będzie musiał do tego przywyknąć, tak jak kiedyś. Był taki głupi, ze pozwolił choć cieniowi nadziei i zainteresowania przesmyknąć przez otchłanie umysłu. Zły pomysł. Fatalny. Powinien się dawno z tego wyleczyć.
Niestety, deszcz utrudnił im także komunikację przez całą trasę do restauracji. Żałosne truchtanie na wysokich obcasach boleśnie uświadamiało kobietę, jak bardzo spowolniała Matthew. O ile mniej mokry dotarłby na miejsce bez niej - wolała się nie zastanawiać. Po kilkunastu minutach szalonego biegu przez Londyn, jak dzieci!, dotarli do ciepłego wnętrza restauracji. Dopiero tam, normując przyspieszony nieco oddech, kobieta uświadomiła sobie jak bardzo pożyczona od Matthew szata pachniała migdałami. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniały.
Chwilę zajęło, nim Elisabeth udało się dosuszyć okrycie mężczyzny tak, by nie pozostawić na nim paskudnych zagnieceń. Ciepłe powietrze, otaczające ich i stopniowo doprowadzające do normalności, wprowadzało w przyjemnie leniwy nastrój.
- Nigdy łatwo nie odpuszczałeś - uśmiechnęła się lekko, jednak uśmiech nie obejmował oczu. Wydarzenia, o których miała opowiedzieć, wciąż nie były dla niej proste, mimo że minęło tyle lat. Na blisko rok była zupełnie wyłączona z życia, trochę siedziała w samotności we Francji... nie było łatwo. - Po tym, jak Jacques zginął, długo nie potrafiłam dojść do siebie. Nie umiałam odnaleźć się we Francji, wszystko przypominało mi o nim. Nie kochałam go, nie chciałam za niego wychodzić, on nie potrafił odpuścić tamtej dziewczyny... ale był moim przyjacielem. Po jakimś czasie wróciłam do Anglii, kilka rodzin rozmawiało z moimi rodzicami, ale nie byłam w stanie nawet zobaczyć się z tymi czarodziejami. Rodzice zresztą też byli wciąż roztrzęsieni wojną, nikt nie zebrał się na to, bym wyszła za mąż, bałam się. Potem zajęłam się pracą, temat jakby odszedł w odstawkę, czas mijał... i chyba właśnie w tym miejscu się spotykamy - zacisnęła blade palce na filiżance. I faktycznie, choć złociło się na nich kilka pierścionków, żaden z nich nie był obrączką. - Ale dość o sprawach ponurych. Mam nadzieję, że tobie życie miłosne lepiej się ułożyło? Przyznaj się Matt, ile razy dzieciaki bawiły się na tobie w konika? - zapytała żartobliwie, próbując odegnać demony przeszłości. Coś jednak w jej pytaniu zdawało się mieć ponury wydźwięk, spojrzenie jakim obrzucała blondyna było dziwne. Oczywiście, życzyła mu jak najlepiej, ale... w jakiś dziwny sposób odczuwała żal na myśl o tym szczęśliwym obrazku. A przecież nigdy nie żałowała swojego wyboru. Była, na swój własny sposób, szczęśliwa w swoim życiu.
- Zaraz, zaraz... umarł? Kiedy? Nie wyszłaś za niego? - zapytał skonsternowany Matthew, wychylając się lekko do przodu i robiąc wszystko, co w jego mocy, by zachować kamienną twarz oklumenty. - Wróciłaś do Anglii? I byłaś tu przez cały ten czas? Sama? - irytował się, a zanim jeszcze zdąrzyła odpowiedzieć, syknął obrażonym , ponurym głosem. - Dlaczego się nie odezwałaś przez piętnaście lat, kiedy byłem pewien, że nie wrócisz do Anglii. Obiecałaś, że wrócisz, ale rozumiem, małżeństwo, to było na pierwszym miejscu, to oczywiste, jednak...
Przerwał, wpatrując się w swoją herbatę beznamiętnym, zimnym wzrokiem. Gdyby było to możliwe, samo owo spojrzenie, zmroziłoby gorący napój na bryłę lodu. Nie wiedział, co o tym myśleć. Czuł sie w jakiś sposób zdradzony. Czekał na nią. Przestała do niego pisać prawie w ogóle, gdy się zaręczyła i postanowiła zostać we Francji. Później nie pisała wcale.
- Nie mam żony, ani dzieci - mruknął cicho, nie patrząc na nią, a zaciskając tylko palce na wysokim kubku.
Nie pamiętał? Naprawdę nie pamiętał? Przecież pisała. Pisała, chociaż tak trudno było napisać to jedno zdanie, tak bardzo nie chciało przejść przez palce. Nie pamiętał. Szok wymalowany na jego twarzy to potwierdzał. Podnosił głos. Irytował się. Napierał.
- Pisałam o tym. Napisałam list, na który nigdy nie odpisałaś. Nie chciałam tego dziś wyciągać - cichy, przeszywający głos Greengrass znamionował rosnącą w niej złość. Zostawił ją, ona po latach wybaczyła, a on teraz zrzucał winę na nią. Nie musiał mówić tego głośno, słyszała to w jego głosie, widziała oskarżenie na twarzy.
Potrzebowała go. Nie mogła spać nocami, płakała, ogień powodował paniczny strach. Bała się ludzi, bała się wystawienia, odrzucenia, utraty. A potem pokonała to wszystko, kosztem kontaktów, kosztem otwierania się.
Nie myślała logicznie. Nie analizowała słów, które wypowiadał Avery, nie zdawała sobie sprawy z ich wagi. Czuła się oszukana. - Chciałam zacząć od nowa. Chciałam udawać, że tych piętnastu lat nie było. Potrzebowałam cię - nawet nie zauważyła, kiedy wstała z miejsca. A skoro już wstała, co stało na przeszkodzie, by obrócić się na pięcie i opuścić lokal? Stukot obcasów na posadzce. Trzaśnięcie drzwi i deszcz na twarzy. Tylko dlaczego czuła się tak paskudnie? Skąd brało się to kłucie w klatce piersiowej, dlaczego oczy jej zawilgotniały?
Dlaczego właściwie się nie teleportowała, tylko brnęła jak ta idiotka przez Londyn, pozwalając by deszcz zupełnie przemaczał jej sukienkę?
Kobiety. Czy kobiety w ogóle zniżają się do tak upokarzającej czynności jaka jest myślenie? Avery miał ochotę przetracić komuś kark. I wydać kolację. Jak mogła wybiec, obrzucając go tym swoim spojrzeniem. On nic nie zrobił. To ona wymyśliła sobie wymówkę o jakimś liście, co do którego nie miał żadnego pojęcia, iż faktycznie w ogóle był wysłany. On niczego nie dostał. Czekał jak ten idiota, ale ona nie napisała.
Wstał, zostawiając szatę na wieszaku, rzucając banknot na ladę i wybiegł za szaloną Greengrass. Chyba zgłupiała, żeby wychodzić na taki deszcz. Pewnie była już przemoczona do suchej nitki. Durna wila była bardziej humorzasta od samej Marilyn Monroe, gotowa uciec z planu przez najgłupszą drobnostkę. Zapytał kilku przechodniów o kobietę w zielonej sukience i wreszcie podążył we właściwym kierunku. Nie minęły cztery minuty jak ją dogonił, złapał silnym ruchem za nadgarstek, niewątpliwie mogły jej zostać po tym siniaki i pociągnął z powrotem w stronę miejsca, w którym zostawili swoją herbatę. Nie zdążył nawet tknąć ciastka. - Skończ histeryzować i nie odstawiaj mi tu w deszczu swoich wilowych dram. Nie dostałem żadnego listu o niczym. Czekałem w nieskończoność. Nawet nie otwieraj ust, żeby zarzucić mi kłamstwo, bo wedrę się do twojego umysłu w najpaskudniejszy ze sposobów i upewnię cię o tym, że mam rację - warknął, krok za krokiem zmniejszając jej przestrzeń i przypierając ją wreszcie do ściany. Jakiś człowiek poczuł się w obowiązku obrony damy w opresji, ale rozjedzony Avery tylko odwrócił się gwałtownie i wymierzył mu ostry cios prosto w twarz, tłumacząc jadowitym tonem, ze to sprawa wyłącznie między nimi. Przecież nie zamierzał jej pobić, zgwałcić, zabić, czy jakkolwiek to wyglądało. Po prostu nie zamierzał dać jej stąd uciec. Nikt nie będzie wmawiał mu rzeczy, których nie zrobił.
- A teraz wrócisz ze mną, zamiast miotać się jak wściekła mantykora i wytłumaczysz mi o co w tym wszystkim chodzi - powiedział rozkazującym tonem i pociągnął ją za sobą, wciąż trzymając jej nadgarstek mocno i pewnie, ale już nie tak boleśnie. Nie chciał zrobić jej krzywdy. Chciał... sam nie wiedział czego chciał.
Oczywiście, że zniżają. Dopóki nikt nie doprowadza ich do wściekłości. Chciał pan wili, panie Avery? Dostał pan wilę. Wraz z pełnym pakietem bonusów.
Teraz ją gonił, tak? Po co, aby dalej czynić jej wyrzuty? Próbowała się wyrwać spod ucisku na nadgarstku, jednak nic z tego nie wyszło - dłoń Avery'ego zacisnęła się jeszcze mocniej. Ból nie do końca docierał do blondynki, była zła i to właśnie ta emocja przesłaniała wszystko inne.
- Dlaczego nie napisałeś, skoro tak usychałeś z tęsknoty? Tak trudno byłoby się odezwać? - pytała wściekle, nie podnosząc nawet głosu. Wbijała spojrzenie prosto w jego oczy, zupełnie nieprzejęta minimalną odległością między nimi. Serce tłukło jej się w piersi niebezpiecznie szybko. Kiedy jakiś mężczyzna zaczął bawić się w bohatera, spojrzała na niego jakby chciała go skrzywdzić. Nie potrzebowała żadnego samozwańczego obrońcy, była w stanie poradzić sobie sama.
- Lipiec 2000. Nic ci to nie mówi, Avery? Proszę bardzo, włamuj się, patrz co się działo - parsknęła w odpowiedzi, butnie zadzierając głowę. Zupełnie nierozmazany, chroniony zaklęciami makijaż sprawiał kuriozalne wrażenie w kontraście do przemokniętych włosów i kropel spływających po twarzy. Oponowała, oczywiście że nie chciała tam wracać - tym bardziej w takim stanie.
Lipiec dwutysięcznego roku? Ostatnie tygodnie procesu jego ojca. Nie pamiętał niczego poza tym. O czym ona mówiła? Cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz się kłócili. - Nie wiem, o czym mówisz i co się wtedy stało - stwierdził zimno. Ciągnięcie za sobą protestującej kobiety nie było mu łatwiejsze, a kiedy nadepnęła mu szpilką na stopę, można by przysiąc, że w jego oczach pojawił się ogień. - Uspokój się do jasnej cholery!
Wziął trzy głębokie wdechy bo był już bliski chwycenia jej za te mokre, złociste kudły i dowleczenia siłą do restauracji, bez zważania na piski i krzyki. Nie wypadało. - Słuchaj, miałem ci psuć piękny małżeński obrazek? Ułożyłaś sobie życie we Francji, miałaś męża, którego kochałaś, nowych przyjaciół, nowy dom i ... nie odpisałaś. Powinienem był cię zmusić? Nagabywać? Wybrałaś swoją drogę, nie mów, że to była moja wina - warknął zdenerwowany i szarpnął ją mocniej, wciąż idąc przed siebie. Musiała przyspieszyć kroku. Oboje wyglądali teraz jak siedem nieszczęść, przemoczeni, z długimi włosami lepiącymi się do twarzy i ubrań. Mimo że Avery był wściekły jak wilkołak w pełnię, zdjął marynarkę i zarzucił ją na ramiona kobiety. Nie powinna moknąć i marznąć.
- Jesteś głupia, Elle - podsumował, protekcjonalnie otaczając ją ramieniem, by nadal mocno ścisnąć jej sylwetkę. Mógł co prawda włamać się do jej umysłu, ale co by to dało? Poza tym, że wyżyłby się stosownie do buzujących w nim emocji? Chciał po prostu przestać stać na tym cholernym deszczu i dowiedzieć się w końcu o co chodzi.
Oczywiście, że nie pierwszy. Kiedyś, chyba na trzecim roku, udało jej się nawet go ugryźć. Wściekła wila zdecydowanie nie zachowywała się według wyuczonych przez lata zasad. A kiedy Matthew był równie zaciekły… cóż. W pomieszczeniu w którym się znajdowali, wybuchało piekło. Nigdy jednak przy ludziach.
Coś w jej zapale stopniało dopiero na jego przekleństwo. Obserwowała go, jak oddychał, jak próbował się uspokoić. Wybiegł za nią w ten przeklęty deszcz...
- Piękny małżeński obrazek? Nigdy za niego nie wyszłam, nie kochaliśmy się, a kobieta którą kochał miała szlamowatą krew. Rozpacz żałośnie topił w alkoholu. Tęskniłam za wami, chciałam wracać. Zanim do czegokolwiek doszło, zanim oswoiłam się z tym wszystkim, zginął w pracy spopielony przez cholernego smoka. Faktycznie, wszystko zepsułbyś, gdybyś napisał - powiedziała, teraz już bez gniewu. Cieszyła się, że padał deszcz. Ukrywał łzy.
Po chwili opatulił ją w swoją marynarkę i objął ramieniem. Nie myśląc wiele, oparła głowę o jego ramię, wtuliła się. Było… było jak kiedyś. I zupełnie inaczej w tym samym tacie.
- Powiedział ten, który poleciał za mną w taką pogodę. Chyba jesteśmy siebie warci - skonstatowała cicho.
- Chodź do środka, mam już dość tego deszczu - stwierdził pokrótce i teraz już nieco zgodniej mogli dostać się do wnętrza jednej z kamienic. - Dopijemy tę herbatę, weźmiemy swoje rzeczy i zabieram cię do mnie. Mieszkam niedaleko. Wysuszysz się przynajmniej i doprowadzisz do ładu.
Nie mógł jej pozwolić chodzić tak po ulicach, a już tym bardziej w takim stanie wrócić do domu. To fatalnie świadczyłoby o jego kulturze, gdyby nie zaproponował jej chociaż ręcznika. Magia magią, ale nadal byli ludźmi i mieli swoje ludzkie potrzeby.
Kiedy znaleźli się w środku, okazało się, że ich zamówienia zostały już posprzątane, co sprawiło, że Avery rozkręcił awanturę na czym świat stoi, wymusił na obsłudze zwrot pieniędzy, zabrał swoje rzeczy i z impetem opuścił lokal wraz z panną Greengrass. Nienawidził, kiedy ktoś nadinterpretowywał fakty. Wyżył się i teraz podążali szybkim krokiem w stronę ulicy Tojadowej. Dwadzieścia minut później wspinali się już po schodach, a w zamku rozległo się pobrzękiwanie kluczy. Mieszkanie Avery'ego było wyraźnie magicznie dostosowane i nie odbiegało zbyt wielce od standardów dworu jego rodziców. Odesłał machnięciem różdżki swoją wierzchnią szatę i marynarkę do łazienki, by wyschła. Rozglądnął się wokół, wyraźnie czegoś szukając, po czym przywołał duży, błękitny, puchaty szlafrok, podając go Elisabeth. - Łazienka jest po prawe stronie sypialni, o tam - wskazał subtelnym gestem - Doprowadź się do ładu, zaraz przyniosę ci jakieś ubrania na tymczasem.
Zaraz potem ruszył do sypialni, mijając drzwi, których nawet nie zamykał, już w ich progu zrzucając koszulę i nieco niezdarnie pozbywając się spodni i skarpetek. Natychmiast zatonął w garderobie, szukając czegoś właściwego i dla siebie, i dla niej. Wreszcie znalazł dla Elle szarą koszulkę i granatowe, luźne bokserki, a dla siebie błękitną koszulkę, białe bokserki i szare dresowe spodnie. Szybko przebrał się, świecąc w stronę drzwi obnażoną mniej szlachetną dolną częścią pleców. Przecież Elle nie czaiła się nigdzie, żeby go podglądać, zresztą, czy nigdy nie pływali po nocach w Jeziorze Hogwarckim?
Zapukał do łazienki, zostawiając pod drzwiami złożone ubrania i puchate kapcie. Sam poszedł rozpalić ogień w kominku i zrobić herbatę, której to poskąpiła im restauracja. Mokre włosy splótł kłosowaty warkocz, związał i wysuszył zaklęciem. W międzyczasie myślał o tym, co powiedziała kobieta. Nie mieściło mu się to wszystko w głowie.
Zawsze tak było. Kłócili się i godzili równie gwałtownie i niespodziewanie. Czasem wystarczał kilka minut, czasem boczyli się na siebie godzinami. Nie dało się przewidzieć, kiedy nastąpi wielkie pogodzenie.
- Oddałabym miesięczną pensję za gorący prysznic - zaśmiała się cicho, o kąpieli nawet nie marząc. Dobry humor znikł tak szybko, jak się pojawił. W czasie awantury urządzanej przez Matta, Elle starała się siedzieć cicho. Tego tylko brakowało, by obydwoje, mokrzy i wściekli, wieszali psy na właścicielach przybytku.
Niedługo później znaleźli się w mieszkaniu Avery'ego, po którym wila rozglądała się ciekawie. Nigdy nie wątpiła w gust przyjaciela, a to miejsce upewniło ją we wszelkich sądach. Zupełnie jakby znalazła się znowu u Averych, tak jak dwadzieścia lat temu, kiedy jeździli do siebie na wakacje. Stare, dobre czasy.
- Piękne mieszkanie. Również prezent od matki? Musisz ją ode mnie koniecznie pozdrowić! - odezwała się na wpół żartobliwie, nawiązując do ich pierwszej rozmowy. Nerwów z tamtego dnia nie była w stanie zapomnieć, mimo że szkołę skończyli już tyle lat temu. Chwilę później już dzierżyła w dłoniach największą puchatość tego dnia w formie cieplutkiego szlafroka.
- Dziękuję. Gentleman jak zawsze - uśmiechnęła się pod nosem. Nim zamknęła się w łazience, w oczy rzuciły jej się ładne plecy blondyna. Po ich wyglądzie stwierdziła, że nie odpuszczał ćwiczeń, mięśnie rysowały się nieprzesadnie, w sposób jaki lubiła.
Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła jej się w oczy, była piękna wanna. Grzechem byłoby nie skorzystać, ale nie chciała tracić czasu. Szybko zrzuciła z siebie przemoczone ubrania i z ulgą zdjęła szpilki, a następnie wzięła krótki prysznic, z chęcią zapożyczając się na migdałowy żel. Nieziemski zapach, rozchodzący się o tyle mocniej, że woda była gorąca, uderzył ją w nozdrza. Magia.
Po kilku minutach już stała przed łazienką, przebrana w podane jej ubranie i opatulona mięciutkim szlafrokiem, sięgającym jej gdzieś do połowy łydki i rozchylający się niesfornie przy dole, odsłaniając jej smukłe nogi.
Czesała wysuszone zaklęciami włosy zabawną, różowo-czarną, plastikową szczotką, którą dostała kiedyś od znajomej z pracy. Ela, choć podchodziła do przedmiotu sceptycznie, bardzo szybko się w nim zakochała. Ta mała plastikowa zabaweczka radziła sobie z jej włosami lepiej, niż cokolwiek innego.
- Nareszcie spokojnie - skwitowała cicho, patrząc na wesoło trzaskający w kominku ogień, jakby to wcale nie ona była sprawczynią całego tego zamieszania. - Opowiedz mi coś o ostatnich latach - poprosiła, sięgając po jeden z dwóch kubków z herbatą i szybko wygodnie rozsiadając się na miękkiej powierzchni. To było takie zabawne, znowu go widzieć, z niedbale splecionymi włosami, w dresowych spodniach, luźnej koszulce.
Czy tak było, jak miało się kogoś? Kończyło się od stóp do głów ubranym w jego rzeczy, pachnąc jego żelem pod prysznic, na jego kanapie z kubkiem herbaty w dłoni z własnymi ubraniami rozwieszonymi gdzieś w łazience do schnięcia?
Kiedy pytała o matkę, skinął głową, nie chcąc komentować sprawy. Niejako wymógł an rodzicielce swoją przeprowadzkę do Londynu, nie mógł znieść grobowej atmosfery. Jego dziadkowie ze strony ojca zostali z nią, nie była sama. Potrzebował przestrzeni, zwłaszcza po śmierci Kateriny i dziecka.
Była ładna. Musiał to przyznać, zwłaszcza teraz, gdy paradowała po jego domu w jego ciuchach. Mogłoby tak zostać. Zaraz, o czym on myślał. Elle nigdy go nie chciała, przez te wszystkie lata - nigdy. Co on sobie w ogóle wyobrażał? Że uratuje ją przed deszczem, a ona rzuci mu się w ramiona? Nonsens.
- Nie wydarzyło się zbyt wiele ciekawych rzeczy, nie mam się czym chwalić. Kiedy wyjechałaś, wybuchła wojna - zaczął ostrożnie, chcąc jakoś ułożyć swoją wypowiedź tak, by była w miarę możliwości chronologiczna. Rozsiadł się na kanapie naprzeciwko kominka i wyciągnął zmarznięte stopy w jego stronę. Zdążył przeschnąć bez łazienki i ręcznika, ale wciąż było mu zimno - Nie zrobili mi tatuażu, nie zostałem bydłem na ubój. Mojemu ojcu nie udało się wywinąć. Wydał go jeden ze śmierciożerców w imię zasady"nie poślesz mnie sam na dno, pociągnę cię za sobą". Proces toczył się prawie dwa lata, aż w końcu zapadł wyrok skazujący. Dostał dwadzieścia pięć lat. Właśnie minął okres, po którym można wnioskować o warunkowe przedterminowe zwolnienie. Już poskładaliśmy papiery. Mam nadzieję, że wypuszczą ojca, matka bardzo na to liczy. Wracając do historii: w tym czasie ty się zaręczyłaś, przestałaś pisać, ja kończyłem szkolenia magomedyczne, zacząłem pracować w zawodzie. Miałem kilka paskudnych wyskoków, zresztą, znasz mnie, wiesz że mnie skalpel świerzbi nie raz w kieszeni. Byłem zagubiony i samotny, rodzina zyskała złą opinię. Ożeniłem się z pierwszą lepszą dziewczyną. Nie kochałem jej. Była ładna, ale miała paskudny charakter. Wszystko nie trwało dłużej niż pół roku. Zaszła w ciążę, była w szóstym miesiącu kiedy ją zamordowano. Próbowałem uratować dziecko, ale zmarło w szpitalu po miesiącu. Leczyłem się. Wyjechałem w Paryża na półtora roku i tam pracowałem w szpitalu, później pół roku pracowałem w Nowym Yorku, wróciłem na jakiś czas do Londynu, kilka lat temu wyjechałem na pół roku do Indii i pracowałem w niewielkim szpitalu w Tiruvananthapuram. Potem znów św. Mungo. Ostatnie dwa lata uczyłem również w Hogwarcie magomedycyny jako wykładowca. Praca, głównie praca, nie miałem czasu dla ludzi - podsumował swoją skróconą historię, wpatrując się w kominek. Nie było w tym wszystkim zbyt wiele radosnych chwil. Nie miał się czym chwalić. Zamilkł, zapatrzony w igrający wesoło ogień.
Naciskała, naciskała... aż w końcu się doczekała. Historia Matthew nie była jednak taka, jak Elisabeth by chciała. Nie była lepsza od jej własnej. Blondynka słuchała w milczeniu, wpatrując się w parującą herbatę. Wojna. Alexander Avery w Azkabanie. O tym jeszcze wiedziała. A co dalej? Zawód, magomedycyna, to brzmiało pięknie. Ale... samotność? Zagubienie? Małżeństwo z losową kobietą? Elle przygryzła wargę, czując chłód zupełnie niezwiązany z temperaturą panującą w pomieszczeniu. Śmierć kobiety, dziecka, leczenie.
Powinna być przy nim, wspierać go. Albo... albo być przy nim. Zawsze. Zamiast matki jego zmarłego dziecka. Dlaczego musiała wyjechać, dlaczego musiał być tak ślepy na jej próby, dlaczego to musiało się tak potoczyć? Przeklęta Francja, przeklęta wojna.
- Dlaczego nie było nas przy sobie, gdy najbardziej się potrzebowaliśmy? Dlaczego pozwoliliśmy sobie na coś tak głupiego? - zapytała cicho, patrząc na niego rozżalona. Miała żal do siebie. Miała żal do niego. Zmarnowali piętnaście lat. Czuła to jak nigdy wcześniej w życiu. - Przepraszam, że nigdy nie próbowałam napisać ponownie - dodała ze ściśniętym gardłem, niepewnie. Korząca się wila, nie szukająca usprawiedliwień dla swoich zachowań, cicha, smutna. To było do niej niepodobne. Sytuacja jednak też nie była normalna.
- Nigdy nie dostałem tego listu, Elle. Przecież wiesz, że bym przyjechał. Myślałem, że po prostu tego nie chcesz - wymamrotał Matthew, bawiąc się palcami i podciągając bose nogi na kanapę. - Nie chciałem być zaborczy i wpychać się w twoje małżeństwo, nie chciałem niczego popsuć, nie byłem tam potrzebny. Przyjechałbym, gdybym wiedział.
Nie miał pojęcia, jak się zachowywać. nie wiedział co powinni czuć, ani co mówić, jak sie po tym wszystkim traktować. Oboje sporo przeszli. Oboje pewne rzeczy zawalili. Na dobrą sprawę każde z nich mogło wysłać choć głupią kartkę na święta. Dlaczego żadne tego nie zrobiło? Tak wyszło. Czasem po prostu tak wychodzi. Myślał o niej, nie raz myślał, ale wyobrażał sobie jej szczęśliwe życie, tak rożne od jego życia i nie czuł się usprawiedliwiony, by w nie wkraczać. Był pewien, odczuwał pustkę w swoim wnętrzu, coś stracił bezpowrotnie. Ale czy kiedykolwiek mógł to mieć? Nie miał nawet dość odwagi, by próbować. Obraziłby ją, zrobiłoby się niezręcznie, zniszczyłby przyjaźń, a ona by uciekła. Nie chciał tego. Wolał wodzić za nią swoim głodnym wzrokiem, ale nie tracić jej. Wzięłaby go za oszołoma, za świra, za zboczeńca. Albo co gorsza, pogłaskała po policzku i powiedziała, że niestety mogą zostać tylko przyjaciółmi i powinni zapomnieć o tym co się stało i co się powiedziało. Umarłby chyba ze wstydu i upokorzenia. Takie ryzyko było zbyt wielkie. Mógł ryzykować wobec wielu ludzi, ale kiedy umarła ciotka Imogen, Ezra, Marcus... jego prawdziwi przyjaciele, nie mógł stracić jeszcze jej, Nie teraz, kiedy wróciła. Musiał powiedzieć stanowcze nie swoim budzącym się na nowo pragnieniom i poprzestać na małym.
I znowu to paskudne uczucie. Rozklejała się, od dawna nie pozwalała sobie na takie zachowanie jak tutaj, przy Matthew, dawno nie była przy ludziach po prostu dla ich towarzystwa. Izolowała się od źródeł impulsów, a teraz nagle tak wiele, zupełnie różnych, znów ją bombardowało.
- Wiem. Przepraszam, że nie wierzyłam -w ciebie skończyła już w myślach. Była idiotką. Rzadko kiedy wypowiadała się o samej sobie tak niepochlebnie, ale w tej chwili musiała. Myśl, że Matthew sobie odpuścił... to przecież było tak głupie. Ale wtedy miała wrażenie, że wszyscy opuścili. Że została sama.
- Tęskniłam - wymamrotała cicho, jakby zawstydzona tym szczeniackim wyznaniem garnąc się w jego objęcia. Nawet jeżeli była szychą w ministerstwie, nawet jeśli była młodą, niezależną czarownicą... na Merlina, brakowało jej tego głupiego blondyna. Najwyżej da jej znać, że za bardzo się spoufala. Najwyżej przeprosi i zażenowana wycofa się do domu.
Tymczasem zupełnie nieprzejęta swoim brakiem bielizny pod pożyczonymi ubraniami przytuliła się do niego, lekko zaczerwieniona, nie patrząc na niego. Nic nie mów, po prostu mnie przytul. Jeżeli wypalisz z jakimś głupim komentarzem, osobiście wsadzę ci różdżkę do gardła. psioczyła w myślach, ciesząc się bijącym od jego ciała ciepłem. Był blisko, było bezpiecznie, dobrze. Prawie dobrze. Wciąż bowiem kręciła się jej gdzieś po głowie obawa, że on zaraz stwierdzi, że to trwa za długo jak na przyjacielskie objęcie. Że... że coś jest nie tak. Chyba jej nie przeszło. Chyba wciąż go chciała.
Słodki Jezu... może pozował na figurę z kamienia, ale to nie była do końca prawda. "Niech mnie kanapa pochłonie", modlił się w myślach, gdy Elisabeth wpełzła w owo wymoszczone miejsce jakie znajdowało się między jego kolanami, gdy tak siedział prawie po turecku i wtuliła się w niego jak dzieciak, chowając twarz gdzieś pod jego brodą. Nie widział jej oczu, ale czuł to delikatne drżenie. Oczywiście, że zarejestrował brak wielu części ubioru na ciele kobiety, jak mógłby nie. To w niczym nie pomagało i wcale nie nadsyłało do jego głowy bardziej przyzwoitych myśli. Objął ją, bo co miał zrobić. Nie chciał tylko by się pomyliła. Nie miał pojęcia, czego szukała w jego ramionach. Nie nadawał się na pocieszyciela. Nie byli już dziećmi. Nie wiedział jak reagować. Oczekiwała od niego słów, gestów? Teraz wszystko mogło ją wystraszyć.
"Tęskniłam". To jedno słowo spowodowało jeszcze większy zamęt w jego głowie. Tęskniła? Za czym? Za kim? Za nim? Kim tak naprawdę dla niej był? Kolegą, Przyjacielem, kompanem zabaw, wiernym słuchaczem, może obrońcą, może bratem? Czego szukała, czego oczekiwała? Było niemal słychać jak w jego głowie obracają się trybiki.
- Ja też tęskniłem, Elle, ja też... - wymruczał cicho w jej włosy, głaszcząc ja delikatnie po plecach. Bał się jakichkolwiek gestów, które mogłaby wziąć za niewłaściwe. Przecież nie przyprowadził jej tutaj, żeby ją wykorzystać, zwłaszcza gdy okazywała słabość. Nie był taki. Nie dla niej. Wielu ludzi traktował bardzo przedmiotowo, ale było kilka wyjątków. Szanował swoją matkę, ojca, dziadków, Josepha, Meredith, szanował też Elisabeth. Wobec nich był w pewnym sensie bezbronny, bo nie potrafił się od nich odwrócić. Nie potrafił grać przeciwko nim.
Nic głupiego nie powiedział. Nie obruszył się. Nie odepchnął jej. Mogła odetchnąć spokojnie. Przynajmniej w przenośni.
- Nie zmieniłeś upodobań jeśli chodzi o zapachy - zauważyła cicho, wibrując mu słowa w skórę. Na szyi, gdzie Avery prawdopodobnie psiknął się jakimiś perfumami, w których składzie przeważał heliotrop, zapach był szczególnie intensywny. Niestety, nie była w stanie stwierdzić co to - nie znała się na męskich zapachach.
Nie szukała pocieszenia. Nie czuła słabości, nie takiej, jakiej mógłby się spodziewać. Czuła tęsknotę, brakowało jej jego ciepła, brakowało jej jego głosu, śmiechu. Chciała jego, nie przypadkowych ramion przypadkowej osoby. Chciała czuć jego dłonie na sobie, chciała mieć go blisko...
Zaraz. Zaraz, zaraz, zaraz. Przecież nie wolno jej było. Choć dawna obietnica zachowania czystości do ślubnego kobierca powoli traciła na znaczeniu w sensie praktycznym, wciąż była głęboko zakorzeniona w jej umyśle. Poza tym... to był Matthew. Był jej przyjacielem, traktował ją jak... sama nie wiedziała jak to określić. Ale nie jako kobietę. Nie w sposób w jaki dorosły mężczyzna traktowałby dorosłą kobietę w takiej sytuacji.
I co tu teraz zrobić? Rozpłakać się czy wziąć bez pytania? Cóż. Chyba żadna z opcji nie była zbyt mądra, wobec tego Greengrass zdecydowała się nie robić nic.
Tęsknił. Dziwnym trafem wierzyła mu, czuła to w miękkich dłoniach na plecach i oddechu wkradającym się między kosmyki włosów. - Nie psujmy już tego. Piszmy, rozmawiajmy... i pamiętaj, nigdy nie będziesz w moim życiu natrętem - złożyła ciche zapewnienie, które, jak miała nadzieję, wykluczy podobne sytuacje na przyszłość. Chciała by to była dla nich nauka.
- To jedna z moich niezaprzeczalnych wad. Jeśli ktoś nie lubi migdałów lub heliotropu, zapewne będzie trzymał się z daleka - odpowiedział żartobliwie Matthew, układając ją sobie wygodniej w ramionach. Co miał robić? Jak w antycznej tragedii - czego by nie zrobił, będzie źle. Zdecydowanie patrzył na nią jak na kobietę i to od dawna. Ale czy to nie było banalne? Kto nie kochał się w pięknej wili? Mogłaby go znienawidzić albo wyrzucić mu, że tak jak wszyscy widzi tylko jej ciało. Był w potrzasku.
Objął ją silniej, jakby nie chcąc dzielić się ze światem ani fragmentem jej jestestwa. Wszystko to krzyczało wręcz: moje! Dotyk się przedłużał i wcale nie należał do gatunku krótkich, niezdarnych, przyjacielskich uścisków. Gdyby nie to, że znali się tak długo, gdyby nie oślepiające ich lata, dawno by się zorientowało chociaż jedno z nich, z czym ma do czynienia. Matthew był niespokojny. Każdą kobietę na ziemi mógł na dobrą sprawę mieć w ten czy inny sposób, dlaczego nie mógł mieć tej, której chciał? Była blisko. Jej ojciec pewnie by mu nie odmówił. Co miał zrobić, żeby go zauważyła?
- Zgoda - odpowiedział krótko, starając się uciszyć zamęt powstały w myślach. Przez moment miał ochotę wyrzucić ją z mieszkania, by nie cierpieć. Minęła dwudziesta pierwsza godzina, a na zewnątrz było całkowicie ciemno. Chmury zalegające na niebie przyspieszyły nadejście zmroku. Avery niechętnie podniósł się, by przygotować kolację. Kobieta musiała przecież umierać z głodu. Stanowczy brak pomysłu sprawił, że zdecydował się na najszybsze i najprostsze naleśniki. Przewrócił oczyma już słysząc w myślach jak Elle krzyczy na niego, że musi dbać o linię i nie może jeść tego typu rzeczy, a już po osiemnastej to zupełnie. Tak jakby go to obchodziło. Po jakichś dwudziestu minutach uwijania się, podczas których można było zobaczyć niezwykły obraz Matthew niekulturalnie pożerającego zwinięty w rulon naleśnik prosto z ręki, dzieło zaczęło się tworzyć w postać niewielkiej sterty kalorycznych i smacznych naleśnikowych placków. Tuż obok leżały słoiki z rożnymi rodzajami dżemu. - Elle, będziesz jeść jak domownik, czy jak urzędnik ministerstwa, bo nie wiem, czy zastawę wyciągać - zapytał nieco cichszym głosem niż miał zamiar, widząc że naturalną siłą rzeczy Greengrass nie mogła wysiedzieć w salonie. Przy Moore'rze najprawdopodobniej jadłby ten naleśnik pięcioma różnymi widelcami i robił z całym daniem prawdziwe cuda wianki - ot na złość prostocie. Ale przy Elle? Chyba mógł sobie trochę odpuścić.
- To tacy ludzie istnieją?- uśmiechnęła się niezauważalnie, wyobrażając sobie kogoś, kto z obrzydzeniem odsuwa się od Avery'ego ze względu na zapach migdałów. Komiczna sprawa.
Oczywiście, że jak w tragedii. A najgorsza z opcji, jakie mógł wybrać, działa się właśnie na ich oczach. Nie robili nic, zaślepieni przez swoje głupie myśli. Próbowali, ale były to próby o tyle subtelne, nienachalne, że żadne z nich nie odczyțywało ich właściwie. Gdyby znali się krócej, gdyby nie było między nimi braterskiej relacji, może by się udało. Tymczasem trwali przy sobie, zastanawiając się dlaczego ich los jest tak przeklęty i kto odpowiadał za tak beznadziejny obrót spraw.
Nie chciała wyplątywać się z jego objęć i odnosiła wrażenie, że on też tego nie chciał. Nie czuła się odrzucona. Zwyczajnie… zbyt długo siedzieli w bezruchu, a jak się później okazało, gdy ciekawoe podążyła za blondynem, zwyczajnie zgłodniał. Oparła się o framugę i ciekawie obserwowała jego starania. Nie napraszała się z pomocą – wiedziała, że wprowadziłaby więcej szkody niż pożytku i, co bardzo prawdopodobne, coś za jej sprawą skończyłoby na ziemi lub rozsypane po całej kuchni. Nie nadawała się do takich zadań.
Matt nie mylił się wiele – gdy kobieta zorientowała się co Matthew zamierza przygotować, i że bynajmniej nie jest to sałatka, miała ochotę zaoponować… po czym stwierdziła, że nie ma to większego sensu. Od dwóch naleśników nic nie powinno jej się stać, a na ten wieczór wystarczyło już awantur. Tęskniła za spokojem, za cichymi wieczorami przy kominku w jego towarzystwie.
Za takimi widokami jak ten: Matta w dresie, przy kuchni, ukradkiem pdjadającego jeszcze ciepłego naleśnika. Był uroczy. Blondynka roześmiała się cicho na ten widok, miała ochotę cmoknąć go w policzek, poczochrać jasne włosy. Poważny magomedyk zupełnie rozczulał ministerialną szychę.
- Pytasz właśnie kobiety ubranej tylko w twoje bokserki, koszulkę i szlafrok czy chce zostać przyjęta jak królowa. Nawet jeśli imię się zgadza, chyba możemy sobie podarować tę oficjalność?- uśmiechnęła się lekko, podchodząc do blondyna i ostentacyjnie kradnąc mu jeden z placków i talerzyk. Czuła się jak u siebie i nie chciała dokładać między nimi barier tam, gdzie ich nie było. Tego dnia mogli zachowywać się jak dzieci, którymi byli kiedyś.