Osoby: Matthew Avery i Elisabeth Greengrass Miejsce rozgrywki: Londyn - ulice i czarodziejska restauracja Rok rozgrywki: 2015, sierpień Okoliczności: Po piętnastu latach rozłąki dwoje bliskich przyjaciół spotyka się przypadkiem na ulicach Londynu. Starają się odnowić swoją znajomość. Ich uczucia względem siebie są dość tajemniczą kwestią, gdyż żadne z nich nie potrafi ich uporządkować, a co gorsza zauważyć, jaki naprawdę ma do nich stosunek druga strona.
Sierpniowe wieczory, gorące i parne, sprawiały, że Avery wychodził z siebie. Szedł ulicą Pokątną szybkim krokiem, a za nim powiewały poły eleganckiej, drogiej szaty z białego, delikatnego materiału. O ile w ogrodach swojej matki mógłby cieszyć się słońcem, tak miejska przestrzeń napawała go wstrętem. Skończył dyżur na ten dzień i potrzebował się zrelaksować. Miał zamiar odwiedzić księgarnię i znaleźć dla siebie jakieś nowe nuty. Muzyka go uspokajała. Klasyczna. Nie to wrzaskliwe paskudztwo jakie produkował Moore. Prawdziwa muzyka. Chciał czegoś odświeżającego. Może powinien był znaleźć sobie jakieś zajęcie niezwiązane z pracą? Cokolwiek. Dopadała go nieznośna nuda i nostalgia za utraconą młodością, którą poświęcił swoim ambicjom. Koniec końców został sam. Wiecznie zapracowany uzdrowiciel Avery. Duma oddziału i ratunek dla chorych. Patrzył jak jego szkolni koledzy przyprowadzali swoje dzieci, niektóre już piętnastoletnie. A on? On nie miał ani żony, ani dzieci. Sam jak palec w pięknym mieszkaniu, każdego wieczora dogorywał w pustym łożu i każdego ranka zmartwychwstawał, otrzepywał sie z pościeli jak z całunu i wychodził z tego grobowca. Czy teraz miał jakikolwiek cel? Jego ojciec gnił w Azkabanie, matka przycichła i uciekła w pracę. Czuł się niepotrzebny ludziom, nie jako człowiek. Wszedł do księgarni, kupił zeszyt z nutami kompozycji Schumanna. Miał ochotę na Czajkowskiego, ale przypomniał sobie, że przecież matka w zeszłym roku sprezentowała mu komplet, który odłożył niedbale na półkę, by o nim zupełnie zapomnieć. Wyszedł zamyślony na Pokątną i zaczął iść w stronę ulicy Tojadowej, do swojej kamienicy. Nagle mignęły mu po drugiej stronie deptaka jasne włosy i dość znajoma twarz. Musiało mu się pomylić. Ona była we Francji, zresztą dawno jej nie widział, na pewno bardzo się zmieniła. Potrząsnął głową, krzywiąc się nieco nieprzytomnie. Ta myśl jednak nie dawała mu spokoju. Odwrócił się gwałtownie i puścił się biegiem przez ulicę. Musiał wiedzieć. Po chwili odnalazł sylwetkę kobiety z długimi, jasnymi, lekko złotawymi w barwie włosami. Minął ją pewnym krokiem, starając się uspokoić oddech i nie wyglądać jak zdyszany uczniak. Moment później zagrodził jej drogę z błyskiem w oczach i tajemniczym uśmiechem błąkającym się na ustach. Szybko jednak doprowadził się do ładu i zaraz potem stał już przed nią, nie tracąc niczego ze swojego zwyczajowego opanowania. - Elisabeth Greengrass. Kogóż to ja widzę! - mruknął, zakładając ręce na piersi i patrząc na kobietę z góry przeszywającym do głębi wzrokiem stalowych oczu.
A jednak wzięła sobie talerzyk. I po co? Jak się umie jeść, to nie spada. Do tego zabrała JEGO naleśnika! Z brzoskwiniowym dżemem! Kobiety. Naburmuszył się lekko i gniewnie ugryzł następnego naleśnika, tym razem z dżemem wiśniowym.
- Elle, to tylko naleśnik, nie patrz na niego jakby miał z ciebie zrobić wieloryba. Ja jem po osiemnastej i patrz - powiedział podnosząc koszulkę do góry i pokazując lekko widoczne mięśnie na brzuchu, co prawda wyrosłe dzięki ćwiczeniom, nie dzięki naleśnikom, ale jednak. - Widzisz? Możesz jeść. Jesteś wilą, nigdy nie widziałem grubej wili, w cycki ci pójdzie.
Naigrawał się z niej do woli. Skończył przygotowywanie naleśników i mógł spokojnie wrócić na kanapę. Na stole zagościł również gorący kompot malinowy. Przywołał z sypialni gruby miękki koc i zarzucił go sobie na kolana, moszcząc się wygodnie na kanapie. Zegar wybijał już dwudziestą drugą. Godzina policyjna, wszystkie grzeczne dzieci poszły już spać. A co z nimi? Oni siedzieli rozleniwieni w domu, oświetlani blaskiem kominka. Avery marzył, że mógłby spędzać tak wszystkie wieczory. Z nią, nie sam, tonąc w papierkowej robocie, której tak naprawdę wcale nie musiał brać do domu, tak samo jak nie musiał tyle pracować w nadgodzinach. Nie miał rodziny, brał więc zastępstwa za tych, co mieli. Mógł poświęcić nawet święta. Jego matka przecież też była wtedy zwykle w szpitalu na dyżurze, więc mogli złożyć sobie życzenia. Ponure, ale nie walczył z tą rzeczywistością, nie miał dla kogo.
- Opowiedz mi coś jeszcze. Mówiłaś, że umarł. Czemu wróciłaś do Anglii? I to już tyle lat, nadal nie założyłaś rodziny? Pewnie uganiało się za tobą całe stado mężczyzn - pytał, chcąc zrozumieć sytuację, która go dziwiła. Sobie się nie dziwił, niewiele kobiet po dłuższej z nim znajomości potrafiło poradzić sobie z jego ostrym charakterem, zresztą on po prostu ich nie chciał. Wiedział, że czas najwyższy znaleźć jakąś klacz rozpłodową w końcu, ale opierał się temu jak mógł, mimo namowom matki, która starała się go wyswatać. Kobiety go drażniły i przeszkadzały mu w pracy, zabierały swobodę. Nudziły go.
Oczywiście, że się umie. Ale co, jeśli dżem wyląduje na dywanie albo kanapie? Lubiła swoją głowę, nie chciała jej tracić!
- Uważaj, Matt, złość piękności szkodzi - śmiała się, widząc jego minę. Czyżby wyobrażał sobie, że to ona jest tym naleśnikiem i wyżywał się na biednym cieście? Z tej irytacji aż się upaprał! Kciukiem delikatnie zgarnęła słodki dżem z kącika jego ust i ściągnęła go wargami z czubka palca. Czemu naraz nabrała większą ochotę na osobę Avery'ego niż na naleśniki? Cóż. Chyba nie powinna zadawać sobie tego pytania. Odegnała głupie myśli z głowy, gdy tylko blondyn znów się odezwał.
- No nie wieeem, właściwie to jestem zadowolona ze swojego biustu... - spojrzała z lekkim zastanowieniem na swojego naleśnika, jakby rozważała, czy jest tego wart. Po chwili ugryzła ponownie. Mniam! - Ale ten brzuch kusi, kusi - przyznała, celowo dobierając słowa. Matthew mógł to interpretować na tyle różnych sposobów, że niczym nie ryzykowała.
Po paru chwilach, przegryzając słodkie naleśniki, wrócili do salonu, na miękką kanapę. Matt prosił ją, by opowiedziała mu coś więcej. Czy powinna się taić? Nie... to przecież był Matt. Mogła mu ufać.
- Miałam... problemy. Do dziś czuję się winna, że... że nie mogłam temu zapobiec. Jacques nadużywał alkoholu. Byliśmy młodzi, do małżeństwa chcieli zmusić nas rodzice. Nie radził sobie z tym, rozbiły się jego plany o życiu z jego dziewczyną. Pracował w rezerwacie smoków, któregoś dnia jedno ze stworzeń wymknęło się spod kontroli. Chyba pił tamtego wieczora - urwała, starając się ułożyć sobie w głowie dalszy ciąg wydarzeń. Wciąż trudno było jej o tym mówić. - Nie potrafiłam poradzić sobie z jego śmiercią, byliśmy przyjaciółmi. Był jedną z pierwszych osób, które wyciągnęły do mnie pomocną dłoń w Beauxbatons. Zostałam we Francji jeszcze kilka miesięcy, sądziłam, że uda mi się to wszystko poukładać. Na próżno. Dopiero tutaj, przy rodzicach, powoli udało mi się wrócić do siebie. Nie czułam się na siłach, żeby udzielać się towarzysko, byłam nieznośna, kłóciłam się ze wszystkimi, płakałam. Nie nadawałam się, by rozmawiać z przyjaciółmi, a co dopiero myśleć o małżeństwie. Później znalazłam pracę w Ministerstwie, w końcu miałam coś stabilnego, na czym mogłam się oprzeć... i tak leciało, od spotkania do spotkania, od tłumaczenia do tłumaczenia, aż w końcu wylądowałam tu gdzie jestem - zakończyła, sięgając po kompot. Zupełnie zapomniała, że Matthew nie ma pojęcia, gdzie pracuje. - Podczas gdy nasz rocznik szukał sobie drugiej połówki, ja byłam we Francji, a potem nie nadawałam się do niczego. Czy stwierdzenie, że "tak wyszło" brzmi bardzo naciąganie? - spróbowała się uśmiechnąć, co wyszło jej nieco krzywo. Upiła łyk ciepłego napoju.
Nie chciała mężczyzny, który będzie ją ograniczał, nie chciała kogoś, kto będzie z nią tylko po to, by urodziła mu piękne dzieci i przekazała krew wili. Chciała... sama nie wiedziała, czego dokładnie chciała. Chciała Matthew, ale jego przecież dostać nie mogła.
- Patrz, trzeba było zostać w Anglii, wyjść za mnie, byłabyś teraz panią doktorową... a tak? To wszystko przez to, że nie lubisz kwiatów, a ja uparcie zawsze lubiłem ci je przynosić! - żartował Avery, gestykulując w dramatyczny sposób. - Masz już stado kotów, po jednym na każdy rok staropanieństwa jak każda silna i niezależna kobieta?
On miał tylko jednego kota, białego maine coone'a skrzyżowanego z kuguarem. Wielkie, kudłate kocisko, które aktualnie spało na łóżku w sypialni - zbyt leniwe, by w ogóle przyjść teraz do salonu. Narzucił część koca na kolana Elisabeth, nie chcąc być niekulturalnym. W końcu to ona siedziała tu z gołymi nogami. Co prawda Avery'emu było wiecznie zimno i uwielbiał ciepło - niekoniecznie pochodzące od słońca, wolał to od ognia, ale przecież nadeszła noc. Pod kocem zawsze lepiej.
- To jak, czekasz na księcia z bajki? - roześmiał się, rozkładając się trochę wygodniej na kanapie, półleżąc właściwie i opierając się o miękką poręcz.
Śmiał się, żartował. Tylko dlaczego to pytanie nie mogło być na serio? - Trzeba było, ale wtedy chyba sama musiałabym ci się oświadczyć - przyznała, siląc się na uśmiech i złośliwe komentarze. Miała nadzieję, że jej nagły markotny nastrój odbierze jako dręczące ją wciąż demony przeszłości, nie ponurą refleksję nad jego słowami.
Już wtedy, w Hogwarcie, nie miałaby nic przeciwko zostaniu panią Avery. Dzielenia z nim wolnych chwil, koca... jak widać na załączonym obrazku, nawet bokserek. - To, że nie lubię kwiatów nie oznacza, że nie lubię ich dostawać - zauważyła z nieco szerszym uśmiechem, słysząc pozorny bezsens wypowiadanego zdania. A jej po prostu nie zależało na samych kwiatkach, a na geście. To było miłe. Nie musiało być pożyteczne, było po prostu miłe.
Matt chyba trochę przesadzał. Nigdy nie uważała się za starą pannę... a ego czystokrwistej było bardzo podatne na wszelkie docinki. Przez chwilę nie umiała znaleźć racjonalnej odpowiedzi, zbita z tropu. Nie chciał źle, nie powinna się na niego denerwować. W końcu zdecydowała się nie mówić nic. Żadna błyskotliwa riposta, która nie zawierała w pakiecie porządnego opieprzu, nie przychodziła jej do głowy.
- Może nie muszę czekać, skoro tak chętnie wspominałeś o pani doktorowej? Nie masz co prawda białego wierzchowca, ale mam wrażenie, że nie trzeba do tego obrazka dodawać już więcej bieli - odbiła piłeczkę, nawiązując do bladości skóry Matthew i jasności włosów. Tragiczne było to, jak obydwoje swoje prawdziwe myśli ubierali w formy żartu... by druga strona odpowiadała równie szczerze i jednocześnie dokładnie tak samo żartobliwie.
- To co, katedra niedaleko, obudzimy jakiegoś wielebnego, ubiorę cię w najdłuższą z moich białych koszulek, suknia ślubna jak znalazł i do ołtarza! - śmiał się jeszcze głośniej. - Nie mam pierścionka, żeby ci się oświadczyć, faktycznie, rumaka też nie trzymam w mieszkaniu, ale mogę przyjechać na ciałym kocie, jeśli sobie tego życzysz!
Wygłupy faktycznie były im w głowie tej nocy. Zaczął pod nosem nucić znaną wszystkim melodię, po czym zerwał się z kanapy, zasiadł do stojącego pod oknem fortepianu, podniósł pokrywę, by odsłonić klawiaturę i możliwie jak najbardziej pompatycznie zagrał Marsz Mendelsona. Wreszcie po prostu wybuchnął śmiechem. Pewnie, że by ją poprosił, ale ona tylko się z tego śmiała i się tym bawiła. Faktycznie pewnie czekała na swojego księcia i jedynie dogryzała mu, bo on sam również był owdowiałym samotnikiem. Jakby go chciała, to by się zachowywała... jakoś tak jak kobiety sie zachowują kiedy kogoś chcą. A oni tu odstawiali teatrzyk jak dzieci bawiące się lalkami w ślub albo w dom. Brakowało im tylko lalki - dziecka i pieska do kompletu.
- Czyli co, wyglądam na księcia? - wypiął dumnie pierś i zarzucił na plecy na kształt peleryny porwany z kanapy koc. Je jego oczach migotało rozbawienie, którego nikt nie widział tam od dawna. Może od czasów Hogwartu, może od czasu, kiedy zginął Ezra.
Lubiła jego śmiech. Nie słyszała go od tylu lat... dobrze było znów bawić się, jak dzieci poprzebierane w stroje rodziców.
- O nie, żadnych futrzaków! Koszulkę i brak pierścionka mogę ci wybaczyć, ale nie chcę umrzeć podczas własnego wesela! - oburzała się rozbawiona, śmiejąc się szczerze. Choć w oczywisty sposób przesadzała, było w tym ziarnko prawdy - jej alergia nie sprzyjała zaprzyjaźnianiu się z żadnym stworzeniem, które miało na sobie choć trochę sierści.
Podczas gdy Avery grał, Elle podeszła do niego, powolutku, trzymając w dłoniach wyimaginowany bukiecik. Śmiała się z niego szczerze, gdy puszył się przed nią jak paw, czy inne zwierzątko w czasie godów. Ale zaraz zaraz. Ślub już był, w końcu muzyka rozbrzmiała, to gdzie był ich pierwszy taniec? Kobieta sięgnęła do kieszeni szlafroka, gdzie umieściła wcześniej różdżkę i machnęła nią w stronę pozostawionego przez Matthew instrumentu. Muzyka rozbrzmiała na nowo, prościutki walc, w końcu Elle nie była żadnym wirtuozem fortepianu, a takie zaklęcia też nie były najprostsze. Blondynka odłożyła magiczny patyk na stolik i wbiła w Matta rozbawione spojrzenie.
- Och, "zamknij się i zatańcz ze mną", mój książę - zaśmiała się, cytując usłyszaną gdzieś w radiu piosenkę. Kiedy ona ostatnio tańczyła? Chyba jeszcze w Beauxbatons. Pasja odeszła na bok, gdy głównym elementem jej życia stała się praca. Poza tym, Elisabeth nie miała z kim tańczyć i, tak właściwie, po co. Wszystko z biegiem lat straciło znaczenie. Aż do dziś.
- Mój kot, Wagner, będzie bardzo niepocieszony - powiedział głosem pełnym żywego tragizmu Avery. - Tak liczył na to, żeby być twoją druhną!
Przyglądał się jak Greengrass idzie w jego stronę zabawnie dostojnym krokiem. Istotnie, bawili się na całego. Po chwili w salonie rozbrzmiała niezbyt głośna muzyka o walcowym rytmie. Walc wiedeński. Prosty i wdzięczny. Ostatnimi czasy nie tańczył zbyt często, ale od czasu do czasu mu się zdarzało, bywał na balach, bywał u znajomych, z grzeczności wypadało nie siedzieć w kącie. Nie można było powiedzieć, że wyszedł z wprawy. Taniec należał do jego żywiołów. Dawniej, w latach szkolnych tańczyli z Elle w pustych salach, dla prostej przyjemności. Lubił z nią tańczyć, zawsze prowadziła się lekko, bez wysiłku, dobrze leżała mu w rękach.
- Z przyjemnością - odpowiedział i wyciągnął w jej stronę rękę.
Teraz niewiele się zmieniło, ich ciała nabrały innego charakteru i nieco wprawy, a i ich taniec miał w sobie coś dojrzalszego. Na początku musiał prowadzić ja mocniej, by wyczuła jego ruch i przyzwyczaiła się do niego, ale to przyszło im szybko i łatwo. Trzymał sztywną ramę i przepisową odległość. Walc - chłodny, arystokratyczny, w objęciu... ale w dużej mierze bez typowej dla kochanków namiętności. Miał w sobie za to dozę romantyzmu. Czemu wybrała walca? tego nei wiedział.
- Ależ zapraszam, tuż po tym, jak oskubię go z sierści - stwierdziła tonem niewiniątka. Nie była co prawda sadystką i nie kręciło jej znęcanie się nad futrzakiem, ale postraszyć zawsze można, prawda?
W końcu zatańczyli, choć kobieta podchodziła do własnego pomysłu dość niepewnie. Już po chwili okazało się, że niepotrzebnie - ciało bardzo szybko przypomniało sobie wielokrotnie powtarzane kroki, a oni spokojnie, lekko wirowali po pomieszczeniu. Jak za starych, dobrych szkolnych czasów.
- Dziękuję - uśmiechnęła się do niego ciepło. Miała na myśli wszystko, taniec, kolację, ubrania, miły wieczór, śmiech. Dziękowała też, że zdecydował się zawrócić, pobiec za nią, gdy tylko rzuciła mu się w oczy. Dziękowała, że nie zapomniał.
Jak mogła grozić jego kotu? Sadystka! Wagner był bardzo miłym, leniwym zwierzakiem. Avery go polubił za jego niewielkie wymagania i brak destrukcyjnych zapędów.
- Nie ma za co, nie wyszłaś z wprawy. W Beauxbatons uczyli tańca? - powiedział, kończąc taniec, gdy muzyka ustała. Wciąż jednak jej jeszcze nie puścił. Po kilkunastu sekundach ten chwyt zaczął być lekko niezręczny, w związku z czym Avery musiał ustąpić i wrócić na kanapę wraz ze swoim bohatersko-rycerskim kocem, który właśnie ściągał z ramion. Kanapa była miękka i wygodna. Tonęło się w niej, więc powrócił do niej chętnie. Prawdopodobnie, ze względu na kulturę, przyjdzie mu dzisiaj na owym meblu spać. Należało odstąpić kobiecie sypialnię. Dopił resztkę stygnącego kompotu i pogrążył się ponownie w zadumie. Ładna. Mógłby z nią tak tańczyć częściej. Utknął w tym friendzone na wieki wieków. Amen.
- Mieliśmy kilka zajęć w ciągu roku, w porównaniu z Hogwartem istne niebo a ziemia, ale... sam wiesz, ile znaczy kilka lekcji w ogromnych odstępach czasu - przyznała tonem skargi. Gdyby to od niej zależało, lekcje tańca odbywałyby się minimum raz na dwa tygodnie, tak, by młodzi czarodzieje i czarownice w końcu nauczyli się, jak należy się poruszać.
Uchwyt? Jaki uchwyt? Niezręczny? Ależ ona mogłaby tak stać parę godzin, ewentualnie, dla urozmaicenia, zwyczajnie się do Avery'ego przytulić. Dla niej nie stanowiłoby to żadnego problemu.
Gdy mężczyzna ją puścił, dygnęła wdzięcznie, odsłaniając szczupłe nogi spod warstw miękkiego szlafroka. Po chwili, zamiast usiąść koło swojego bohatera na kanapie, postanowiła zainteresować się bliżej fortepianem. Jej smukłe palce przebiegły po klawiszach, z pamięci starała się zagrać jeden z prostszych utworów... i nic, po kilkunastu sekundach pomyliła się i zniechęcona tą porażką zostawiła instrument w spokoju.
- Nie grałam od dawna - przyznała się, obracając się na stołku w stronę blondyna. Dopiero teraz zwróciła uwagę na wiszący na ścianie zegar. Było późno, wpół do jedenastej. A miała wpaść tylko na moment. - Do diabła, jakieś pięć godzin temu miałam być w domu, a nikt nie wie, że wpadłam do ciebie - autentycznie przejęta, smutna mina blondynki sprawiała wręcz komiczne wrażenie. - To był świetny wieczór, ale będę musiała się zbierać. Rodzice pewnie się martwią - skrzywiła się lekko na tę zależność. Była dorosłą kobietą i nie mogła w pełni zarządzać swoim czasem. W przeciągu kilku minut już stali na środku salonu, a Elle ściskała mocno blondyna. Co z tego, że nie zwykła w ten sposób żegnać się z ludźmi? To był Matthew, chciała go przytulić, więc korzystała z okazji. Przecież żegnali się w ten sposób tyle razy na przestrzeni lat...
- Racja, w Hogwarcie całkowicie pomijają tę kwestię. Nic się nie zmieniło - podsumował Avery, wyciągając wygodniej nowi na kanapie. Jakimś cudem robił się lekko senny. Było to o tyle dziwne, że zwykł siedzieć do późnych godzin nocnych i pracować. Może był zwyczajnie przemęczony?
Słysząc te przedziwne rzeczy, skrzywił się ze dziwieniem. Tak jakby "nie wypadało" jej zostawać dłużej. Dziecinada. - Rodzice? Elisbeth Greengrass, masz trzydzieści pięć lat, kobieto! Możesz wracać do domu kiedy chcesz, jak chcesz i w jakim stanie sobie życzysz. Jesteś dużą dziewczynką. Wyprowadź się albo faktycznie wyhoduj stado kotów. Jakby co, u mnie zawsze możesz się przespać. Nawet dziś - odpowiedział, gdy dziewczyna wieszała mu się na szyi jak jakaś nastolatka. Podczas swoich dwóch lat na Hogwarckiej uczelni musiał się od takich gestów opędzać. Naczytały się dziewuchy romansów i tych japońskich bajek, a potem biegały za nim, bo taki mroczny, bo taki straszny, bo taki poważny, bo taki uprzejmy, bo taki "śliczny". Nie podejrzewał, żeby zdarzało mu się być "ślicznym". Irytujące.
Czyżby przesadziła? Wewnętrznie zmieszana, choć z zewnątrz zupełnie obojętna, odsunęła się o kilka kroków od blondyna. Emocje nieco ją ponosiły w związku ze spotkaniem, do głosu dochodziła ta "impulsywna w drugą stronę" część wili.
Mogła wracać kiedy chciała i jak tylko chciała? Och, Matthew Matthew. Jako facet nie zwracasz uwagi na tak podstawowe rzeczy!
- Mówisz więc, że gdyby osoba, z którą mieszkasz od lat, a która nie ma w zwyczaju znikać przygodnie na noc, nagle bez słowa ostrzeżenia nie wróciła do domu nie martwiłbyś się? - dziwiła się kobieta. Oczywistością wydawało jej się, że nawet jeśli miałaby zostać, a skoro Avery to proponował, stawało się to coraz bardziej kuszące, to powinna przynajmniej napisać. Nie miała mężczyzny, u którego mogłaby nocować, nie chodziła na imprezy, nie miała zbyt wybujałego życia towarzyskiego, niczego co tłumaczyłoby w racjonalny sposób jej nieobecność.
- Czy jeśli zdecyduję się na terrarium z wężami zamiast kotów, wciąż będzie się liczyło? Te przynajmniej nie nastawałyby na moje życie - stwierdziła, podkreślając swego rodzaju absurd wypowiedzi Avery'ego. Ona i koty? Z tą paskudną alergią? Bez szans!
- W takim razie powinnaś znikać częściej, przyzwyczailiby się. Wyślij moją sowę, daleko nie ma, kilka przecznic. Nie będziesz przecież wracać po nocach przez Londyn i kusić losu. Źle ci tu? - zapytał, patrząc na kobietę z politowaniem. Zwłaszcza, że zamierzała wyjść chyba na ulicę w tych jego błękitnych bokserkach, skoro zegnała się, nawet nie zmieniwszy ubrań. Jakie te kobiety niedomyślne i niezorganizowane były. - Mam duże łóżko, odstąpię ci je, zmieścisz się nawet po dodatkowej porcji naleśników. Mogę obiecać nawet śniadanie.
Jego propozycja była zupełnie nie do odrzucenia. Przyniósł sowę, pergamin i pióro, nie spodziewając się nawet odmowy. Już tęsknił za swoim łóżkiem, bo będzie musiał najwyraźniej zaprzyjaźnić się tej nocy z kanapą, ale przecież zachowywał się tak bohatersko! Jak na Ślizgona to aż nadto. - Pisz, nie chcę potem wysłuchiwać od twojego ojca, że cię puściłem samą w środku nocy - stwierdził, podtykając jej pióro pod nos.
Półleżenie na kanapie z kocem powróciło do jego nawyków. Zastanawiał się, czy kobieta będzie jeszcze z nim siedzieć, wbrew rozsądkowi, czy też przez wzgląd na pracę położy się spać. Lubił towarzystwo, a już najbardziej lubił spać z kimś. Spał wtedy dużo spokojniej i odpoczywał lepiej.
- Uważaj, bo uznam to za propozycję i zacznę cię regularnie nachodzić, bo istotnie - narzekać na gościnę nie mogę - rzuciła żartobliwie. - Nie musisz, nie po to zwalam ci się na głowę, żebyś dodatkowo musiał spać na kanapie - przekonywała blondyna pewna swoich racji. Nie była księżniczką na ziarnku grochu. - Śniadaniem jednak nie pogardzę - dodała łagodniej. I teraz Avery miał twardy orzech do zgryzienia, bo Greengrass ewidentnie się uparła. Wile pod tym względem były dalece gorsze od osłów.
- Masz rację, szkoda by było takiego zdolnego mężczyzny - przyznała z rozbawieniem i po chwili zajęła się skrobaniem króciutkiego listu, w którym wyjaśniła, że spotkała się z Matthew, zasiedziała i w domu pojawi się następnego wieczora. Parę chwil później już przywiązywała zwitek do sowiej nóżki, pozwalając ptakowi odlecieć. Zwierzę było młode, Elle dobrze pamiętała puchacza Matta, Tyfusa, którym zachwycała się niegdyś na King's Cross. Widocznie ptak pożegnał już ten świat. Życie szło dalej.
- A to mnie nachodź, tylko klucze sobie dorób, żebym nie musiał wstawać z kanapy, żeby ci otwierać - odpowiedział, przeciągając się Avery. - Przecież nie dałbym kobiecie spać na kanapie. Jesteś wilą, jak się obudzisz w złym humorze, to mi zdemolujesz mieszkanie! Zbędne ryzyko.
Zachęcił ją gestem, żeby usiadła obok, mogła się przecież jeszcze zmieścić, o ile on łaskawie zmieni pozycję. Tak też zrobił, aby miała więcej miejsca. Przecież po zjedzeniu naleśników była gruba i ociężała. Należy o tym bezwzględnie pamiętać. Gruba wila, jedząca po osiemnastej słodkie, tłuste rzeczy. Lubił takie GRUBE wile.
- To jak, Elle, w jaki sposób spożytkujemy resztę tej ohydnej, deszczowej nocy? - zapytał, prężąc się w kącie kanapy jak leniwy kocur i przymykając lekko oczy. Jego stopy znów znalazły się na dywanie, bliżej kominka. Grzanie stóp jest czynnością doskonałą, wręcz erotyczną, przynoszącą szczęście, przyjemność i najwyższe odprężenie. Ciepło w stopach wędruje przecież przez cały organizm. Dlatego, gdyby Avery miał kaflowy piec, zapewne spałby na piecu, chłonąc ciepło całym ciałem.
Mężczyźni i ich pomysły. To, że była kobietą, nie oznaczało, że musiał się od razu poświęcać. - Mam więc wpadać w zły nastrój już teraz, bo się ze mną kłócisz? - licytowała się blondynka, jeszcze niepewna, czy irytować się jego uporem, czy się z niego śmiać. Najwyżej skończą w tym łóżku razem w ramach całkiem przyjemnego kompromisu.
Usiadła koło niego i podciągnęła bose stopy pod siebie, przyglądając się blondynowi w zamyśleniu. Dlaczego musiał być tak niedomyślny? Minęło tyle lat... może powinna spróbować jeszcze raz? Przecież obydwoje się zmienili, nie byli już dziećmi, a żadne z nich nie miało do tej pory szczęścia w związkach. Niestety, miała pustkę w głowie. To był Avery, nieczuły na wilowy urok facet, który podawał jej chusteczki jak umierała w Hogwarcie na jakieś paskudne przeziębienie. Trudna sprawa.
- Och, nie udawaj już, że chodzi o mnie, ty po prostu nie chcesz zostawiać tego kominka - śmiała się kobieta w odpowiedzi na wypowiedziane rozleniwionym głosem pytanie. Zawsze lubił ciepło, a jaki był wściekły, gdy udawało jej się zrzucić na niego czapę śnieżną, gdy włóczyli się po błoniach.
- Nie demoluj mi mieszkania! Jesteś okrutna! Ale skoro tak bardzo chcesz i upodobałaś sobie moją kanapę, to możesz na niej spać razem ze mną. Jednak zważ na to, że jest tu mało miejsca, a ty już jadłaś naleśniki po osiemnastej i sama rozumiesz... Postaram się zmieścić na tej jednej trzeciej, jeśli bardzo tego chcesz - przekonywał ją złośliwie, dźgając ją bezczelnie palcem w bok i prowokując do łaskotek. Skoro już tu była to mogła się na cokolwiek przydać.
- Kocham ten kominek! Nie jest jak kobieta - przyjdzie, pójdzie, obrazi się, krzyczy. Nie rzuci mnie i grzeje mnie! - zachwalał Avery z zadowoloną miną. - Niestety wciąż nie chce gotować. Chociaż jakby nie patrzeć, pianki można upiec.
Tak, wrzucanie śniegu - ta zniewaga krwi wymaga! Widział ją podpitą, chorą, zasmarkaną, rzygającą po za dużej ilości ognistej, umazaną mazią z wybuchłego kociołka, rozczochraną, nieumalowaną, zmokniętą, w ubrudzonych ciuchach, kąpiącą się w jeziorze, sprzątającą zagrodę sklątek w ramach szlabanu. Wszystko widział. I jakoś mu to nie przeszkadzało. Nadal mu się podobała. Chyba własnie dlatego, że była jego przyjaciółką.
- Idealnie. Niewygody można cierpieć tylko wspólnie - śmiała się, sięgając po chłodny już od dłuższej chwili kompot. Okazało się, że Avery na tym nie zamierzał poprzestać, ciągnął, nabijając się z jej sposobu odżywiania. Paskudny samiec! Jeszcze ona mu pokaże! - O przepraszam bardzo, Avery, ale czy Ty sobie wyobrażasz, że taką figurę wygrywa się w konkursach w Proroku? - obruszyła się, choć w jej głosie pobrzmiewało pewne rozbawienie. Przekomarzanie się z Matthew zawsze ją cieszyło.
Wraz z nieco głośniej wypowiedzianymi słowami, Greengrass zerwała się na równe nogi w ucieczce przed palcami blondyna, przecież łaskotki były straszne, i ściągnęła z siebie pożyczony szlafrok. Takie oświadczenie wymagało potwierdzenia, toteż złapawszy na plecach dłonią luźny materiał koszulki, tak że kształty jej ciała były doskonale widoczne, stanęła przed Averym, prezentując owe wdzięki, o które tak musiała dbać. Czy właśnie świadomie go kusiła? Tak, chyba tak. - Ale życie z samym tylko kominkiem musi być bardzo nudne - zauważała, z rozbawieniem łapiąc spojrzenie, jakim Matt ją taksował i uśmiechając się do niego bezczelnie. - Nigdy nie byłeś facetem, którego się rzuca, Matthew - zauważyła, przekrzywiając nieco głowę, zamyślona. Oj, tak... za Averym zawsze snuł się wianuszek zauroczonych dziewcząt, był doskonałą partią, ustawiony, inteligentny, przystojny, zdolny, zabawny, czarujący... przecież nawet w tej chwili te cechy ujawniały się w nim na każdym kroku. Jakim cudem był sam? Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na to pytanie.
W jej głowie jednak powoli formował się plan, by zmienić ten stan rzeczy.
- Nie, ale w Czarownicy to już całkiem możliwe. Nie wiedziałem, że wile mogą przytyć... - zastanawiał się głośno z ogromną powagą wypisaną na twarzy, jakby właśnie coś kalkulował. - Nie udawaj, w Hogwarcie jadłaś dwa razy więcej ode mnie i nigdy nie przytyłaś! Chudłaś od wyrzutów sumienia?
Przekomarzanie się było ich specjalnością. Przez to pozostawali w formie, bardziej żywi. Brakowało mu tego przez długie lata. Poważny doktor Avery, profesor Avery. A i owszem, dziewczyny się za nim uganiały, ale jakoś... nie był zainteresowany, czasem ulegał swojej naturze tylko po to, by zaspokoić czysto fizyczne potrzeby i rano znikał jak fatamorgana. Na ogół mazał im pamięć. Co mu było po nich. Do czego mogłyby mu się przysłużyć? Jego się nie rzucało, miała rację. To on odrzucał wszystkich.
Kiedy zruciła szlafrok i stanęła tak przed nim, praktycznie opadła mu szczęka. Nie potrafił się nie gapić na jej wypięty biust, osłonięty lekką, nieco szeroką koszulką. Przecież to prawie prześwitywało! Zamroczyło go lekko. - Kominek w przeciwieństwie do ciebie mnie grzeje... - wymamrotał nieco nieprzytomnie, intensywnie i zupełnie niekulturalnie skupiony na kontemplacji tych wszystkich widoków. Nie powinien się tak gapić na przyjaciółkę z dzieciństwa, ale co poradzić. Pewnie zaraz dostanie za to kubłem zimnej wody prosto w twarz i zakazem zbliżania na odległość pięćdziesięciu metrów. Może nie zauważyła? Albo ogłuchła i nie usłyszała, nie skojarzyła?
A jednak, nie był tak ślepy, jak mogłoby się wydawać. W oczach blondynki zadrgały iskierki satysfakcji. Wypuściła z dłoni materiał, pozwalając by miękko opadł. Krew szumiała jej w uszach. Była wilą, ale wilą zupełnie beznadziejną w takich sprawach. Zwilżyła usta językiem.
Zaraz mnie wyśmieje, albo ucieknie. myślała, zbliżając się o kilka kroków do blondyna i siadając koło niego na kanapie, sięgnęła do dekoltu jego koszulki. - Na pewno? Od paru chwil wyglądasz, jakby jednak było ci dosyć ciepło - dla podkreślenia swoich słów, odsunęła palcami materiał od jego szyi. Szukała wzrokiem jego rozbieganego nieco spojrzenia. Był zaskoczony, oczywiście, ale... ale chyba nie zamierzał oponować?
Skupiona na Matthew kobieta, zupełnie nie zwróciła uwagi na mały, nadciągający z sypialni biały kataklizm. Nie minęło parę sekund, a kataklizm już siedział na jej kolanach, bardzo zadowolony z siebie. Pisk zupełnie zaskoczonej Greengrass rozbawił ją samą, gdy zobaczyła, co ją zaatakowało.
- Psik, Wagner, zmykaj! - starała się przegonić stworzenie, które tylko spojrzało na nią swoimi mądrymi oczami.
Wagner był kotem ogromnym w swoich rozmiarach. W sumie niewiele brakowało mu do rysia. Oczywiście musiał się obudzić i znaleźć sobie jakąś ofiarę. Tym razem padło na Greengrass. Zaczął się przymilać, łasić, mruczeć. Ho ho ho, jaki to ja nie jestem cudowny i miękki, i głasiaj mnie teraz, i tu, tak, dobrze! Wszystko byłoby cudownie, gdyby nie alergia Elisabeth na koty.
- W porządku, od jutra chodzisz do Mungo na odczulanie... - mruknął, uśmiechając się szeroko Avery. Było mu wybitnie szkoda, bo stracił taka ciekawa pozycję... ale zaraz! Co ta Grrengrass wyprawiała? Czy on się przesłyszał? Albo źle coś zrozumiał? Nieważne. Wstał, zabrał Wagnera od spanikowanej kobiety, wepchnął go do kuchni, transmutując ozdobną poduszkę w kocie posłanie, zostawił zwierzakowi wodę i jedzenie, po czym zamknął drzwi, jeszcze raz tłumacząc chowańcowi, że powinien grzecznie tu posiedzieć do rana.
Wrócił do kobiety z zadowoloną z siebie miną. Wagner to takie miłe stworzenie. - I czemu jeszcze nie słyszę peanów w stylu: mój zbawco, mój bohaterze? - zapytał nieco złośliwie, nachylając się nad Elisabeth. - A wracając do tematu rozmowy, pewnie, że było mi ciepło, miałem nogi blisko kominka! Stał tak sobie teraz, pochylony z twarzą kilka centymetrów od niej. Drażnił się. Skoro sama nie wiedziała, czego chciała? Pewnie tylko mu dokuczała i się bawiła w szczeniackie podszczypywanie, zastanawiając się, czy może go zaczepić, zdezorientować, a potem wyśmiać jego wysiłki. A żeby się nie sparzyła własną bronią. Nie był już tak ogromnie nieporadny jak dwadzieścia lat temu. Zresztą, pewnie zaraz ucieknie, wystraszona jego podejściem. Nie ma to jak święcić triumfy.
I faktycznie, ledwo zwierzę znalazło się na kolanach Elisabeth, kobieta kichnęła. Przeklęta alergia! A stworzenie było tak puchate, przytulaśne... nic tylko wykichać sobie płuca, śledzionę i całą resztę bebechów!
Na szczęście, Matt postanowił ją ocalić od kota. Chwilę później zresztą znów był przy niej, nachylając się nad nią tak, że ich twarze dzieliło zaledwie kilka cali. Czyżby postanowił odbić piłeczkę? - Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak się czerwienił przez bliski kontakt z kominkiem... - zauważyła, jakby rozważając całą tę sytuację i nieco koloryzując faktyczne zachowanie blondyna. Po chwili wyciągnęła dłoń w stronę policzka blondyna i pogłaskała go po nim delikatnie. Policzek nie był tak gładki, jak w Hogwarcie, była w stanie wyczuć pod palcami subtelne pozostałości po zgolonym zaroście. - Masz gorące policzki - zauważyła, drażniąc się z nim nieco, przejeżdżając dłonią po szyi, by dwoma palcami leciutko dotknąć brody.
Co ona właściwie robiła? Co oni robili? Nie wiedziała, czego spodziewać się w następnych minutach, ale to wszystko było dobre. Czuła dreszcze niecierpliwości przechodzące po ciele, serce tłukło się w jej piersi. Była zdenerwowana, ale podekscytowana całą tą sytuacją.
Podobał jej się jego uśmiech, jakby figlarny, bardzo pewny siebie. Nie byli już dłużej dwojgiem dzieci.
Popatrzył na Greengrass z politowaniem, przyjmując jej delikatny dotyk. W co ona się bawiła. Zbliżył się jeszcze. - Ja się nie czerwienię, nawet gdybym chciał, taką mam cerę - zakpił, szepcząc z ustami tuż przy jej uchu. Uwadze legilimenty nie umknęło jej emocjonalne pomieszanie. Wydawała się bawić dobrze. Nie do końca to rozumiał. Ona go nie chciała. Nigdy go nie chciała. Miała dziesiątki adoratorów, ale on był jej przyjacielem, korepetytorem, partnerem zabaw, traktowała go zawsze jak brata albo koleżankę. Nie patrzyła tak nigdy na niego. Był nieco skonsternowany, wahał się jak reagować. Podjąć zabawę, bo przecież Avery nigdy nie przegrywał, czy też odpuścić sobie i nie narażać się na przykre konsekwencje lub ośmieszenie. Ostatecznie ciekawość wygrywała. Oparł ręce na oparciu kanapy, po obu stronach ciała kobiety.
- Może, choć nie sądzę, że bardziej od twoich... widać to po nich - odpowiedział, ciesząc się piękną, rumianą i żywą cerą wili. Złościła się? Wygrywał. Zawsze wygrywał.
W co się bawiła? A to wciąż byli na szkolnych błoniach, ganiając się po nich jak dwoje wariatów? Prawie czuła jego usta przy swoim uchu. Czyżby rybka złapała się na haczyk?
Och, jakże zazdrościła w tej chwili Avery'emu zdolności oklumenty. Zachowywał pokerową twarz, nie była w stanie rozpoznać niczego po jego ciele, po twarzy. Miała zaufać złudnym gestom, zabawie? Chyba musiała.
Zacisnęła mocno jedną z dłoni na materiale jego koszulki, przyciągając go do siebie władczym gestem. Zamknięta w pułapce jego ramion, a jednak niezupełnie bezwolna. Nie była salonową lalką, a gorącą wilą, Avery musiał o tym pamiętać.
- To pewnie przez alergię - stwierdziła nieco nieobecnym tonem, by następnie sięgnąć jego ust, nie czekać już dłużej, nie stresować się kolejnymi sekundami niepewności. Teraz albo nigdy, postawiła wszystko na jedną kartę.
Myślała o tej chwili wiele razy, jako młodziutka dziewczyna przed snem w dormitorium. Wyobrażała ją sobie inaczej. Może zachód słońca, może romantyczna kolacja, może wieczór przy kominku w dormitorium. Nie była w stanie zliczyć wszystkich tych scenariuszy. A teraz to się działo, zwyczajnie, w jego domu, po kłótni, po naleśnikowej kolacji, po ataku dzikiego kota. Jedno wyróżniało tę opcję spośród innych - była prawdziwa.
Przez alergię, nigdy nie słyszał o takich dziwnych objawach, żeby przez alergie ktoś się na kogoś rzucał! A jednak. "Wskutek alergii" zaczerwieniła się, złapała go za koszulkę, przyciągnęła do siebie i ot pocałowała! Czyste szaleństwo. Powinien uciekać, powstrzymywać ją, bo nie wiedziała, co czyniła? Jeszcze rano zacznie krzyczeć, że ją wykorzystał! Pamiętał po dziś dzień jak widział to jak Elle całowała się ze swoim chłopakiem. Wcale nie miał żadnego związku z tym, że typ spadł z ruchomych schodów na niższe piętro i leżał tydzień w skrzydle szpitalny. Absolutnie żadnego związku. Nie był zazdrosny i niczego sobie nie wyobrażał. Każda dziewczyna w szkole, która usiłowała się nazywać jego dziewczyną, wyrzucała mu, że ciągle snuje się za Greengrass z tym swoim maślanym wzrokiem. Wcale tego nie robił, prawda?
A teraz, po tylu latach, pocałowała go. Była ciekawa? Może faktycznie to wina alergii? A jednak oddał pocałunek, nie hamował się, mimo zaskoczenia. Pogłębił go i odruchowo oparł dłoń na jej ramieniu, przyciskając ją do oparcia kanapy i zabierając jej drogę ucieczki. Nogi lekko zdrętwiały mu od takiego wystawania nad nią. Na karę przyjdzie czas dopiero za chwilę.
Tak! Nie cofnął się z przerażeniem, nie patrzył na nią jak na idiotkę, nie pytał, co strzeliło jej do głowy. Zamiast tego odpowiadał z pasją na jej pocałunek, spełniał życzenia, które pobożnie snuła, subtelnie kokietując go jeszcze w szkolnych czasach. Sięgnęła drugą dłonią ku jego karkowi, przyciągając go do siebie jeszcze bliżej. Był silny, pewny, czuła jego skrywaną dotąd namiętność, z równym zapałem poznawali swoje usta - jedne z niewielu aspektów, których nie znali o sobie nawzajem. Pośród wielu stanów w jakich się widzieli - smutku, wściekłości, radości, pijaństwa, choroby, nie widzieli się jeszcze rozochoconych, pełnych namiętności, takich jak w tej chwili.
Cieszyła się jego bliskością, własną odwagą, głaskała kark i wplatała zakończone długimi paznokciami palce w jego włosy. Po pierwszym przypływie gwałtownych pocałunków, Elle nieco spowolniła tempa, w jej gestach dało się dopatrzyć o wiele większej czułości.
- Dalej będziesz tak bronił swojej wersji o kominku? - zapytała cicho w jego usta.