Osoby: Matthew Avery i Elisabeth Greengrass Miejsce rozgrywki: Londyn - ulice i czarodziejska restauracja Rok rozgrywki: 2015, sierpień Okoliczności: Po piętnastu latach rozłąki dwoje bliskich przyjaciół spotyka się przypadkiem na ulicach Londynu. Starają się odnowić swoją znajomość. Ich uczucia względem siebie są dość tajemniczą kwestią, gdyż żadne z nich nie potrafi ich uporządkować, a co gorsza zauważyć, jaki naprawdę ma do nich stosunek druga strona.
Sierpniowe wieczory, gorące i parne, sprawiały, że Avery wychodził z siebie. Szedł ulicą Pokątną szybkim krokiem, a za nim powiewały poły eleganckiej, drogiej szaty z białego, delikatnego materiału. O ile w ogrodach swojej matki mógłby cieszyć się słońcem, tak miejska przestrzeń napawała go wstrętem. Skończył dyżur na ten dzień i potrzebował się zrelaksować. Miał zamiar odwiedzić księgarnię i znaleźć dla siebie jakieś nowe nuty. Muzyka go uspokajała. Klasyczna. Nie to wrzaskliwe paskudztwo jakie produkował Moore. Prawdziwa muzyka. Chciał czegoś odświeżającego. Może powinien był znaleźć sobie jakieś zajęcie niezwiązane z pracą? Cokolwiek. Dopadała go nieznośna nuda i nostalgia za utraconą młodością, którą poświęcił swoim ambicjom. Koniec końców został sam. Wiecznie zapracowany uzdrowiciel Avery. Duma oddziału i ratunek dla chorych. Patrzył jak jego szkolni koledzy przyprowadzali swoje dzieci, niektóre już piętnastoletnie. A on? On nie miał ani żony, ani dzieci. Sam jak palec w pięknym mieszkaniu, każdego wieczora dogorywał w pustym łożu i każdego ranka zmartwychwstawał, otrzepywał sie z pościeli jak z całunu i wychodził z tego grobowca. Czy teraz miał jakikolwiek cel? Jego ojciec gnił w Azkabanie, matka przycichła i uciekła w pracę. Czuł się niepotrzebny ludziom, nie jako człowiek. Wszedł do księgarni, kupił zeszyt z nutami kompozycji Schumanna. Miał ochotę na Czajkowskiego, ale przypomniał sobie, że przecież matka w zeszłym roku sprezentowała mu komplet, który odłożył niedbale na półkę, by o nim zupełnie zapomnieć. Wyszedł zamyślony na Pokątną i zaczął iść w stronę ulicy Tojadowej, do swojej kamienicy. Nagle mignęły mu po drugiej stronie deptaka jasne włosy i dość znajoma twarz. Musiało mu się pomylić. Ona była we Francji, zresztą dawno jej nie widział, na pewno bardzo się zmieniła. Potrząsnął głową, krzywiąc się nieco nieprzytomnie. Ta myśl jednak nie dawała mu spokoju. Odwrócił się gwałtownie i puścił się biegiem przez ulicę. Musiał wiedzieć. Po chwili odnalazł sylwetkę kobiety z długimi, jasnymi, lekko złotawymi w barwie włosami. Minął ją pewnym krokiem, starając się uspokoić oddech i nie wyglądać jak zdyszany uczniak. Moment później zagrodził jej drogę z błyskiem w oczach i tajemniczym uśmiechem błąkającym się na ustach. Szybko jednak doprowadził się do ładu i zaraz potem stał już przed nią, nie tracąc niczego ze swojego zwyczajowego opanowania. - Elisabeth Greengrass. Kogóż to ja widzę! - mruknął, zakładając ręce na piersi i patrząc na kobietę z góry przeszywającym do głębi wzrokiem stalowych oczu.
- Masz coś do mojego kominka? - zapytał z butnym zapałem rycerza broniącego honoru swojej damy. W międzyczasie zajął na kanapie miejsce obok. Jego włosy splatane dotąd w luźny warkocz, rozsypały się znów luźnymi pasmami. Dziękował Merlinowi za magiczne sposoby doprowadzania włosów do ładu, bo inaczej splątałby je i wszystkie powyrywał przy takich ekscesach. Tym razem to on przyciągnął Elisabeth do siebie, obejmując ją ciasno w pasie. Może i pozwalał sobie na zbyt wiele, ale to ona zaczęła i ona go sprowokowała. Niech zatem wina spadnie na nią.
- A ty? Nadal działasz pod wpływem alergii? - odparował Avery, całując jej szyję i zaciągając się jej lekkim, naturalnym zapachem połączonym z jego własnym migdałowym żelem. Czuł pewien rodzaj wstydu. Nie spodziewał się kiedykolwiek dzielić z nią takich rzeczy. Mógł o tym marzyć, ale się tego nie spodziewał. Miało to w sobie pewną niezręczność. Różnica lat niezbyt wpływała na owo odczucie. Zaciskał palce na koszulce, którą miała na sobie. Głodniał tylko silniej. Nie miał pojęcia co robili i dlaczego, jak o się wszystko w ten sposób potoczyło, ani jak będą sobie rano patrzeć po tym w oczy. Póki co za bardzo byli zaaferowani tym, co się działo.
Kobieta śmiała się cicho, czując się jak we śnie. Może wcale nie wpadli na siebie na Pokątnej? Może to wcale się nie działo? Przecież było zbyt szalone, zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
- Jakżebym śmiała - przyznała cicho i pocałowała go w nos. Była szczęśliwa, uśmiech krążył jej po ustach niezależnie od woli. Po chwili wspięła się na jego kolana, objęła go w odpowiedzi na dłonie na talii. Bezpieczeństwo. Znowu to czuła, miała to wrażenie, że wszystko jest na swoim miejscu, że w końcu jest tam, gdzie powinna być.
- Wiesz, jakby nie patrzeć to paskudztwo towarzyszy mi od kiedy pamiętam... - zauważyła dwuznacznie, niższym niż zwykle głosem. Usta na szyi działały na nią rozpraszająco, wyciągała się w ich stronę, przyjmowała z radością. Niemal nieśmiało położyła dłonie na jego klatce piersiowej, dotykała jej chciwie. Znali się od tylu lat, a nigdy nie poznali się w ten sposób. W końcu powinni to nadrobić.
To definitywnie nie był sen. Avery doskonale mógł to stwierdzić. Bardzo namacalnie. Może ich spotkanie należało do niezwykłych przypadków, ale to, co się tu teraz działo, tego na pewno nie można było nazwać przypadkiem. Wciąż nie docierało do niego jak się na to odważyli, ale należało kuć żelazo póki gorące. To nie był czas na zbędne przemyślenia, inaczej przerażą się tym wszystkim i uciekną. Szybko znalazła się na jego kolanach, a on próbował nie pokazać po sobie paniki w związku z tym, że kompletnie tracił głowę. Nie umiał na razie się rozluźnić. Zaakceptować tego, co się z nimi działo. Czuł, jakby to co robili było zakazane. Przytrzymywał ją mocno, a ona wodziła dłońmi po jego koszulce jakby chciała się przez nią przedrzeć. On sam wsunął dłonie pod jej-jego koszulkę, by poczuć ciepłą skórę jej talii.
- Na mnie też masz w takim razie uczulenie? - zapytał, konkludując. Przesunął wolno językiem po jej wyraźnie wystającym obojczyku. Cieszył się chwilą.
Pod jaką kategorią w takim razie podpadało? Przeznaczenia? Zrządzenia losu? Czegoś tak nieuniknionego jak troll z historii magii po zupełnym olaniu nauki na klasówkę? A może było to jeszcze coś innego?
Odwzajemniał jej uczucia, czy tylko się bawił? To była gra, czysto cielesna odpowiedź na jej pocałunek, czy coś więcej? Wszystkie te pytania wyleciały jej z głowy w całym tym gorączkowym rozdygotaniu umysłu. Miała na sobie jego usta, jego dłonie... i było zupełnie inaczej niż wtedy, przed laty, w Trzech Miotłach, kiedy jej chłopak próbował bardzo podobnych zagrywek. Avery był inny, coś innego było w sposobie w jakim jej dotykał, coś innego było w spojrzeniach, jakie jej rzucał, ich relacja była zupełnie inna. Elle Matthew znała, chwilami miała wrażenie, że lepiej niż samą siebie. Avery był bardziej stabilny, rozważny. Avery'emu na niej zależało, dbał o nią, troszczył się, tak samo jak ona o niego.
- Trzeba by było to dopiero sprawdzić - stwierdziła tonem znawcy, wciągając gwałtownie powietrze. Podniecenie powoli w niej wzrastało, ciepłe i śliskie, choć umysł kłócił się z nim, przypominając o przyjętych przed laty zasadach. Nie powinna, nie powinni... gładziła jego kark delikatnymi ruchami.
Chciał się spieszyć, gonić, pędzić i eksplodować w pędzie, a jednocześnie chciał robić wszystko powoli i rozkoszować się chwilą, przeciągać w nieskończoność każdy moment, by wreszcie nasycić się tym, co przez tyle lat było dla niego poza zasięgiem. Zapominał się, choć był tak przeszywająco skupiony. Rano przyjdzie świt, przyszłe żale zostawią sobie do nadejścia brzasku. A wtedy może go poniewierać i wyzywać jak chce. Chciała być gonioną, więc ją gonił. Nawet jeśli ona tylko się nim bawi.
- Jak chcesz to sprawdzić, by się upewnić? - pytał, wsuwając ręce głębiej pod jej koszulkę, badając dłońmi jej talię i plecy. Zarejestrował, że na jej plecach nie ma zapięcia od żadnej bielizny, to tylko go nakręciło. Siedziała tak, w błękitnych, jedwabnych bokserkach, okalając udami jego biodra. Jak miał się powstrzymywać? Chciał zedrzeć z niej te ubrania, chciał oglądać jej ciało, smakować go, dotykać, rozpalać. Nie zachowywali się dość przyzwoicie jak na dwoje przyjaciół przystawało. Tak, to było nierealne jak sen.
Czy pozwalała jakiemuś mężczyźnie dotykać się w ten sposób? Nie, chyba nie. Choć spotykała się z kilkoma czarodziejami od przyjazdu do Anglii, zawsze była niedostępna, chłodna. Spotykała się z nimi, bo wydawali się mili, bo nie chciała siedzieć sama w domu. Oni za to padali nieświadomymi ofiarami jej wilowego uroku, pragnęli ją zdobywać, chcieli jej uwagi, atencji, ciała. Dość szybko to ona nudziła się nimi, albo oni wyczuwali swój brak szans u niej. Nigdy nie dochodziło do czegoś więcej, niż kilku spotkań, może okazjonalnych pocałunków.
Tymczasem siedziała na kolanach Matthew Avery'ego, czując jego dłonie na skórze pleców, wilgotny ślad po języku na obojczyku. Serce waliło jej w piersi, miała ochotę zawłaszczyć go dla siebie, zamknąć w sypialni, egoistycznie nie wypuszczać do świata. Nie był ich, nie chciała się dzielić. - Wiesz, powolutku, stopniowo, żeby sobie żadnej krzywdy nie zrobić - stwierdziła spokojnie, w myślach przeklinając swoje nazwisko, korzenie i wiążące się z tym obowiązki. Dotknęła jego warg czubkami palców, badając ich fakturę. Nie powinna szaleć, nie chciała go, ani siebie jeszcze bardziej, rozczarowywać.
Chciała być czuła, chciała poprzez same tylko gesty pokazać, że nie ciągnie jej tylko chuć, że jest wyjątkowy, że coś do niego czuje. Pocałowała go w czoło. Chyba powinni iść spać, nim wpadnie im do głowy coś głupiego. Nie miała na to najmniejszej ochoty, ale... to chyba byłoby najmądrzejsze.
Zwolnić? Ale dlaczego? Nie chciał zwalniać. Chciał się rozpędzać! Jaką mógł jej zrobić krzywdę? Byli dorosłymi ludźmi.
- Jak mógłbym ci zrobić krzywdę? - zapytał nieco skonsternowany Avery. To było dla niego nieco niewyobrażalne. Przecież by jej nie skrzywdził. Czego ona właściwe chciała? Co to za zabawa? Czym było to okrucieństwo? Kusić i odpychać, przyciągać i odbijać jak jakieś jojo. Oparł czoło o jej ramię i zastanawiał się nad tym. Nie miał odwagi zapytać wprost i nie miał zbyt wielkiego pojęcia, co tu się dzieje. Poczuł się nieco niestabilnie. Nie miał szczęścia do kobiet, a one do niego miały jeszcze mniej szczęścia. Czy i teraz miało się okazać, że Elle przyzna się do błędu? Że pomyliła się co do niego, że to był eksperyment i w sumie to powinni zwolnić, a ona tego żałuje? Albo, że to nic nie znaczy i rano będą udawać, że nic się nie stało? Rozejdą się do siebie i będą sobie przesyłać fałszywe uśmiechy?
Nie chciała robić sobie złudnych nadziei, nie chciała być rozczarowana, nie chciała bólu, nie chciała ryzyka. Gdyby coś nie wyszło... mogłaby zapomnieć o kilku ukradzionych pocałunkach, byłaby w stanie być jego przyjaciółką, stłumić w sobie uczucia tak, jak robiła to w szkole. Nie chciała go tracić, pod jakimkolwiek względem, nie po raz kolejny.
Czy mogła być z nim szczera? Po piętnastu latach rozłąki obarczyć go swoimi uczuciami, w których sama się dziś gubiła? Nie... to nie byłoby mądre. Odrzuciłby ją, wystraszył się. Może kiedyś. Za jakiś czas.
- Zniknąć - powiedziała cicho, zawstydzona własnym irracjonalnym lękiem. Nie chciała wyobrażać sobie sytuacji, w której Matthew zdecydowałby się związać z inną, kiedy zabawa ze swoją przyjaciółką już by mu się znudziła. Stało przed nią zbyt wiele niewiadomych, postąpiła zdecydowanie nieracjonalnie, zbytnio się pospieszyli. Spotkali się zaledwie kilka godzin temu, a teraz prawie się ze sobą przespali. Wszelkie racjonalne myślenie krzyczało w niej, że źle robi. A przecież na razie nie stało się nic złego.
Kim dla niego była? Jak Matthew patrzył na całą tę sytuację? Szukała odpowiedzi w jego gestach, w sposobie w jakim krył twarz w jej ramieniu. Mimo strachu, ne chciała go odrzucać. Chciała jedynie zwolnić. To też starała mu się przekazać, palcami przeczesując jego jasne włosy, kojącym gestem gładząc ramię.
Do "prawie się przespali" było im tak daleko, jak pękniętemu kranowi do powodzi.
- Nie, słuchaj, Elle, fajnie było, ale idź sobie. W sumie to już się znudziłem. Pobawiłem się, a teraz już idź do domu, ok? Pewnie nie napiszę, jutro przyprowadzę sobie jakaś inną, pierwszą lepszą, którą złowię na ulicy, tak, żeby mieć odmianę. Raczej się nie odezwę, bo i w jakim celu? Dobrze się gadało, ale jesteś trochę niezręczna, śmieszna i dziwna. Do tego się zapędzasz, a ja nie przepadam za zobowiązaniami i uczuciowymi bzdetami. Mógłbym cię ewentualnie przelecieć, ale rano byłoby dobrze gdybyś sobie poszła - powiedział śmiertelnie poważnym, nieco drwiącym tonem, patrząc na nią przeszywająco i bezczelnie. Miał w sobie tę obrzydliwą zimną beznamiętność, którą zgniatał ludzi jak tłuste robaki. Oceniał ją i mierzył wzrokiem jak jakąś tanią dziwkę. Coś takiego mogło wywołać łzy w każdych oczach.
Moment później roześmiał się i złapał ją za podbródek. - Jesteś głupia, Elle. A przede wszystkim ślepa, wiesz? Patrzyłaś na mnie przez tyle lat i niczego nie zrozumiałaś? - zapytał, mrużąc lekko powieki i zaglądając kobiecie w oczy. Pocałował ją tym razem w własnej inicjatywy, wolniej i bardziej uczuciowo. Nie chciał mówić za wiele. Wszystko było świeże, a on po prostu nie był w tym dobry. Nie umiał wyrażać najlepiej swoich uczuć. Nie do końca wiedział jak ją zapewniać o tym, co ma na myśli. Nie wiedział też, czego chciała Elisabeth. Wahała się. Możliwe że już spisała to wszystko dawno na straty. Nie lubił nagród pocieszenia. I nie lubił być kuszony, a potem degradowany.
Bo żadne z nich wcale nie miało na to ochoty. Nawet o tym nie pomyślało. Wcale.
Niejedna osoba wiele by dała, by zobaczyć Greengrass w takim stanie, w jakim pozostawiły ją wypowiedziane drwiącym tonem słowa blondyna. Zazdrosne o jej status i urodę dziewczęta ze szkoły, odrzuceni adoratorzy, niewinni ludzie, na których zdarzyło jej się wyżyć w chwilach wściekłości, kobiety których mężczyźni ślinili się do niej - a na tej liście też cały wianuszek ex-kobiet Avery'ego. Zaskoczenie wypisane na twarzy kobiety było wręcz komiczne, nie była przygotowana na tłumienie w sobie czegokolwiek. Powstrzymała otwierające się w zdziwieniu usta, zacisnęła zęby powstrzymując się od mówienia, nim nie ułoży sobie wszystkiego w głowie. Zanim zdołała do końca zorientować się w swoich reakcjach, powstrzymać na chwilę rodzący się w piersi żal, przesłaniający racjonalne rozumowanie, że to wszystko jest bez sensu - było już po wszystkim. Avery natrząsał się z jej idiotycznej miny, całował usta, wygadywał jakieś bzdury o jej ślepocie. Czy Matthew kiedykolwiek dawał znaki, że mógłby być nią zainteresowany?
Zawsze jej bronił, pocieszał... widział w tak wielu różnych durnych sytuacjach, że nigdy nie brała pod uwagę, by mógł odwzajemniać jej uczucia. Zresztą nigdy nie reagował na jej subtelne wybiegi inaczej niż śmiechem lub ignorowaniem ich.
- Co miałam zrozumieć? - zapytała, wciąż z tą zabawną niepewnością, gdy wreszcie się od siebie oderwali. Nadzieja zmieszana ze strachem wyzierała z błękitnych oczu zazwyczaj bardzo pewnej siebie kobiety. Nie chciała kolejnych niedomówień, teraz, po tylu latach.
- Elle, uganiałem się za tobą przez cały Hogwart, a ty się mnie radziłaś jak poderwać nowego chłopaka, a jak rzucić poprzedniego, a co zrobić z obecnym - powiedział z przekąsem. Doprawdy ona była kompletnie ślepa. Że tez musiał się tak ośmieszać i wysilać na tego typu wynurzenia. A proszę bardzo, niech się śmieje, będzie spać na balkonie na deszczu. Już on jej założy tam zaklęcie antydeportacyjne i jak zmarznie i zmoknie to może da mu spokój.
Oparł dłonie na jej biodrach i przyglądał się jej z dezaprobatą. Nie zauważała go przez tyle lat, co mogło się zmienić? Chciała eksperymentu, to ma. Poza tym, on nie jest ... nie można sprawić, że nie zniknie, całując go. Nie sprzeda się. To oczywiste. Nie jest też obiektem do testowania. Nie miał ochoty by się nim bawiono, a już na pewno nie by to robiła Elle. Przecież nigdy nie wzięła go pod uwagę. Mógł jej nosić kwiaty i wysłać wiersze na czternastego. mógł za nią nosić książki i czuwać nad nią gdy chorowała, mógł godzinami udzielać jej korepetycji i bić się w obronie jej honoru, czy spokoju. Mógł ją prosić na bale... Po prostu był dla niej niewidzialny.
Uganiał się? Jak to? A może miał na myśli to głupie gonienie się po błoniach, kiedy byli dziećmi? Nie chciało jej się wierzyć w to, co mówił, przecież to brzmiało zbyt dobrze, żeby mogło być prawdziwe. Roześmiała się. Byli ślepymi idiotami, którzy zmarnowali sobie pół życia.
- Zawsze myślałam, że robisz to dlatego, że jesteś miły, że się przyjaźnimy. Te róże, kartki walentynkowe... najpierw byliśmy dziećmi, potem stało się to... tradycją? Byłam przekonana, że to wszystko dlatego, że znamy się tak długo, później próbowałam w jakiś zupełnie niezręczny, szalony sposób zwrócić na siebie twoją uwagę, bałam się że jak spróbuję czegoś więcej, odwrócisz się ode mnie i... na Merlina, durny ślizgonie, myślisz, że dlaczego nie chciałam wychodzić za doskonale ustawionego faceta w pięknym kraju? - pytała z rosnącym rozbawieniem, czując zabawne ciepło na sercu. Nie wiedziała dokładnie jak się z tym obejść, ale była szczęśliwa. Spoglądała w intensywne, szare oczy Matthew, miała ochotę go całować, śmiać się, żyć. Uśpione w niej od kilkunastu lat pokłady radości wychodziły na nocny żer, prawie zwalając z nóg swoją intensywnością.
- Bo miałaś fanaberię? - zapytał, wzruszając ramionami. Była wilą, kto wiedział, co jej chodzi po głowie? Podrywała i odrzucała mężczyzn w błyskawicznym tempie. On był tylko przyjacielem. Mogła z nim pogadać o katarze, o tym że wyskoczył jej pryszcz na nosie, o tym, że przytyła kilogram albo że nie ma co na siebie włożyć już trzeci raz w tym tygodniu. Ale miłość? Kochała go jak się kocha wiosnę po zbyt długiej zimie, jak się kocha tęczę po deszczu, jak się kocha ulubionego zwierzaka. Nie jak mężczyznę. Co miał zrobić? Był ciągle przy niej. Aż wyjechała i znalazła sobie narzeczonego.
Teraz patrzyła na niego i nadal nie był niczego pewien. Widział te iskierki radości w jej oczach, ale co one znaczyły? Ile były warte? Podbił tylko jej ego, że nawet przyjaciel się w niej kocha? Zawsze zwracała na siebie uwagę wszystkich. Jak miałby się od niej odwrócić? Z jakiego powodu? Tym samym nie chciał o wszystko zabiegać sam. Starać się bez końca jak głupiec oczarować wilę. - Czego ode mnie chcesz, Elle? Powiedz mi proszę, bo się gubię w tym wszystkim - powiedział poważnie, dając jej szansę na wyrażenie się. To była unikalna szansa, nie zamierzał pytać po raz kolejny. Jeśli chciała przyjaźni to zostaną przyjaciółmi, jeśli chciała więcej, mógłby dać jej więcej na tyle na ile potrafi dać jej to, co ją uszczęśliwi. Nie chciał niedomówień i zawieszenia, chciał jasności.
Głupi, głupi Avery. Głupia ona! Dwoje głupców, którzy odważyli się na jakikolwiek krok dopiero po kilkunastu latach rozłąki. Czy mogła wyjść jeszcze dalej w swojej śmiałości? Do stu hipogryfów, była wilą, a miała tak idiotyczne lęki!
- Byłeś głównym powodem, dla którego nie chciałam wychodzić za mąż. I nie, Matthew, nigdy nie traktowałam cię jako fanaberię - zauważyła ostrożnie. Położenie w jakim się znajdowali bardziej sprzyjało namiętnym chwilom bliskości, niż deklaracjom wierności i snuciu planów na przyszłość. Przygryzła wargę, uciekając wzrokiem w bok. Nie lubiła afiszowania się ze swoimi uczuciami, nie lubiła poczucia niepewności, balansowania na jakiejś chorej krawędzi między szczęściem a wyśmianiem.
Pytał. Zupełnie nieświadomie siał niepokój w jej sercu i umyśle. Pytał, czego od niego chciała. Bał się? Bał się. Pozwoliła sobie na zbyt wiele, powinna była się opanować już wcześniej. Nawet jeśli "latał za nią" w szkole, minęło tak wiele lat. Może chciał sprawdzić, jakby to było ją pocałować. Może...
Może. Słowo, które nie dawało jej spokoju.
- Przepraszam, nie powinnam była, nie chciałam mieszać ci w głowie, minęło tyle lat, nie powinnam czegokolwiek oczekiwać... - powiedziała cicho, zaskakująco niepewnym głosem, wycofując się z jego objęć. Nie powinna była tu przychodzić, nie powinna była rozgrzebywać starych uczuć, nie powinna była zostawać na noc, nie powinna była go całować. Avery był zmieszany, zaskoczyła go, w odruchu odpowiedział na pieszczotę... och, dlaczego nie mogła pomyśleć wcześniej, przez wilowe geny czasami zachowywała się jak głupia gryfonka.
Była bezradna. Avery wyprowadzał ją z równowagi, wytrącał z rąk wszelkie argumenty, pozostawiał zmieszaną, z bijącym sercem pulsującym gdzieś w uszach. Nie potrafiła interpretować tego wszystkiego dobrze, emocjonalne zaangażowanie, lata które ich łączyły zamazywały obraz.
Czy Matthew widział ją kiedyś taką? Niepewną, zmieszaną, jakby nieudolnie próbującą coś ukryć i odzyskać równowagę? Nie, raczej nie. Zawsze była pewną, złośliwą żmijką, która pluła jadem w kierunku wrogów swojego małego wężowego gniazdka. Miała odpowiedź na wszystko, była... była po prostu kolejnym z dzieciaków czystej krwi, pewnym swej wyższości, o zaszczepionym specyficznym systemie ideałów. Avery rozbijał w tej chwili każdą myśl, która starała się zebrać w logiczną całość, zdolności analizy umazały się dżemem i poszły spać, a wilowa pewność siebie upajała przebytymi niedawno pocałunkami. Greengrass nie przypominała sobie sytuacji, w której czułaby się w ten sposób. Nie znała tego rodzaju wstydu. Normalnie przecież nie zachowywała się w ten sposób. Miała swoje poukładane życie.
Im bardziej ona się wycofywała, tym bardziej Avery stawał się rozdrażniony. Jeżył się jak zwierzę i ziębł jak lodowiec. Jego lekkie rumieńce zbladły, a w oczach zagościła stal, nie pozostawiając w nich ani śladu rozmarzenia sprzed momentu. Wstał gwałtownie tak, że kobieta zsuwając się z jego kolan upadła. Wiedziała, że bywał gwałtowny. Rzadko, ale bywał. Tylko wtedy, gdy czuł słabość i zapędzał się w gonieniu tego, co pragnął uchwycić.
"Byłeś", ciągle tylko czas przeszły. Co ona sobie do cholery myślała, przychodząc do jego domu, zwodząc go i zabawiając się jego kosztem, robiąc z niego idiotę. A kiedy zorientowała się, że mówi poważnie i bierze jej czyny na poważnie, wycofała się, ujmując swoim zachowaniom jakiejkolwiek wartości. Nie mógł znieść tej drwiny.
- Masz rację, nie powinnaś była mieszać mi w głowie - warknął, przyklękając przed nią i łapiąc ją za szczękę jakby chwytał dzikie, gryzące zwierzę. Nie był zbyt delikatny, lodowata złość nie pozwalała mu na to. - Przychodzisz tu, rzucasz się na mnie, zwodzisz mnie i bawisz się mną, a potem się wycofujesz, bo nie tego chciałaś. Skończ swoje gierki, Elle, nie jestem jedną z twoich męskich marionetek - syczał, pełen jadu. Zraniono go. Nie powinna była? Był błędem? Igraszką? Wspomnieniem, które chciała zaliczyć? - Jeśli przyszłaś tu eksperymentować, to się wynoś. Nie pozwolę ci drwić ze mnie, nawet jeśli coś do ciebie czuję. Jak nie jestem tym, czego chcesz, to odsuń się i się wynoś, a nie rób ze mnie głupca. Wytrzymałem dwadzieścia lat, wytrzymam kolejnych dwadzieścia.
Puścił ją, odpychając ją od siebie tak, że się zachwiała, po czym odwrócił się, odchodząc kilka kroków i opierając dłonie o parapet. Wpatrywał się martwym, beznamiętnym wzrokiem w okno. Wystawił swoje kolce, bronił się przed ośmieszeniem i porażką. Był piekielnie zły. Wystawił się i otrzymał cios. Mógł się tego spodziewać. Jak mogło być inaczej?
Nim jeszcze stanęła pewnie na nogach, Avery podniósł się gwałtownie, sprawiając że w przeciągu zaledwie kilku sekund kobieta znalazła się na podłodze. Jak śmiał... cholerny, ślepy samiec, pieprzony nieczuły wyrachowany dupek. Myliła się, oczywiście że się myliła! Zawsze miał swoje eliksiry, miał swój drwiący dystans, lubił ją, łaskawie dopuszczał w swoje towarzystwo, ale nigdy nie dostrzegał jako kobiety.
Nikt nie będzie traktował jej w ten sposób. Nie powstrzymywała się, mimo bólu wyrwała się spod twardych palców, zamachnęła się, zderzenie dłoni z policzkiem blondyna, gdy podnosiła się z klęczek, wywołało nieprzyjemne plaśnięcie. Skóra zaróżowiła się, co Greengrass przyjęła ze specyficzną satysfakcją. Jednak nie był tak zimny, jak mogła podejrzewać.
- A jeśli jesteś? Mam spędzić dwadzieścia lat, które łaskawie odczekasz, by opanować legilimencję, złamać twoje osłony i w końcu dowiedzieć się, kim chcesz dla mnie być? Mam wierzyć w kolejne stawiane "jeśli", mam postawić wszystko na jedną kartę, nie otrzymując jednoznacznej odpowiedzi? Co mam ci powiedzieć? "Och, cześć Matthew, wiesz, właściwie to nie widzieliśmy się od dekady, ale tak sobie myślałam, że byłoby fajnie, gdybyś zrobił coś, na co liczyłam w szkole i w końcu mi się oświadczył"... - urwała, zbyt późno zdając sobie sprawę, że się zapędziła. Kazał jej się wynosić z dwóch różnych powodów. Teraz dojdzie do nich trzeci. Wagner zamiauczał przeciągle, jakby wyczuwając gromadzące się w powietrzu, magiczne napięcie czekające tylko na wybuch.
- Nic nie mów. Zapomnij o tym wieczorze. Dość już usłyszałeś. Kolejna kratka do odznaczenia na liście podbojów Matthew Avery'ego - warknęła zimno, kierując się w stronę łazienki. Chciała wrócić do domu. Chciała by ta parodia spotkania w końcu się skończyła. Była upokorzona i rozczarowana. Mogli się już nigdy więcej nie spotykać, żyć swoim życie i nie ranić się więcej. Ale musieli na siebie wpaść. Coś durnego musiało strzelić jej do głowy.
Uderzyła go. Nawet nie obrzuciła urokiem, czy porządną obelgą, a po prostu uderzyła w twarz, tylko klasnęło. Nie trzymał się za policzek ani też jej nie oddawał. Jedynie szlag go trafiał w środku. Odszedł kilka kroków, ale kiedy zaczęła znów mówić, faktycznie doprowadziła go do szału.
- Lista? Nie mam żadnej listy, nie jestem wilowatym potworem, który żyje pasożytując na ludzkich uczuciach. Chcesz, to czekaj, ja czekałem w nieskończoność, aż dasz mi szansę i nic z tego. Nie jestem dość dobry dla ciebie? - warknął lodowato, nawet na nią nie patrząc. Jej słowa miotały się w jego głowie.
Dopiero odgłos jej nerwowych i pospiesznych kroków wybudził go ze skamienienia. Szybko znalazła się przy drzwiach, które próbowała otworzyć, ale on zatrzasnął je przed nią jednym ruchem. Pchnął ją na drzwi, złapał za włosy, odchylając jej głowę do tyłu i i przywarł ustami do jej ust w pocałunku pełnym gniewu. Nie były to przeprosiny, ani desperacka próba zatrzymania jej. Nie była to wrażliwość ani uczuciowość. Przyciskał ją do drzwi i zabierał jej oddech, był tak cholernie zły na nią, że przywierał do niej całym ciałem. Gdyby mógł, zacisnąłby ręce, aż połamałby te drobne kości, zgniótłby ją w kulkę, podeptał i pożarł, gryząc i szarpiąc. Wychodziła z Avery'ego jedna z jego bardziej paskudnych i nieustępliwych stron.
- Tego chciałaś? Chciałaś wiedzieć, co czuję, czego chcę? Masz jeszcze jakieś wątpliwości? - warknął prosto w jej usta. Przytrzymywał ją tylko mocniej. Nie da jej uciec podczas rozmowy. - Chcesz to za mnie wyjdź, tylko się zamknij, bo chrzanisz jak potłuczona. Po prostu się zamknij, durna idiotko - podnosił ton, uderzając z całej siły pięścią w drzwi tuż za nią tak, że rozkrwawił sobie kostki. Pogłębił pocałunek, zaborczo i gniewnie, niemal agresywnie. Był gotów się z nią bić, pojedynkować, cokolwiek, ale nie pozostawi tego bez oddźwięku. Topił złość w jej ustach, wciąż osaczając ją i odbierając jej możliwość ruchu. Przegięła tego wieczoru. Zachowywała się zupełnie jak rozhisteryzowana nastolatka. Trzeci raz już uciekała. Wybiegła mu z lokalu, chciała uciec wcześniej do domu, teraz chciała odejść w gniewie. A on zawsze musiał za nią biegać, by ją zadowolić. Nie był podnóżkiem jej stóp. Dlatego teraz trzymał ją mocno i krótko. Skończyło się granie na jej zasadach. Był miły, był cierpliwy, dawał jej przestrzeń mentalną, fizyczną i decyzyjną. Miał już tego serdecznie dość. Jeśli zechce odejść, to niech idzie i klątwa jej tył głowy, bo nie będzie dłużej tracić czasu i nerwów. Niech się wyrywa, niech ucieka, bo jak się już wyrwie, to on przestanie ją gonić.
Potwór. Pasożyt. Zacisnęła szczękę, starając się nie wybuchnąć kolejnym napadem... czegoś. Jedyne czego chciała w tej chwili, to zniknąć z tego mieszkania, zostawić tego durnego mężczyznę, zapomnieć i mieć pewność, że on również zapomniał.
Nim znalazła się w łazience, gdzie chciała sięgnąć po swoją sukienkę, drzwi zatrzasnęły się jej przed nosem, silna dłoń odwróciła ją ku sobie, ciało przyparło do ciała. - Nie dotykaj mnie! - zdążyła warknąć, nim zamknął jej usta pocałunkiem. Kumulująca się w niej magia znalazła ujście, przeskoczyła między nimi błękitna iskra. Avery pochłaniał ją całym swoim jestestwem, zgniatał, agresywnie sięgał ku jej ustom, jakby stanowiły jego własność. Jej dłonie, sama nie wiedziała kiedy, znalazły się na jego plecach, zaciskając się i boleśnie wbijając długie paznokcie. Wilowa natura, która zapewne objawiłaby się zmienionymi rysami twarzy, gdyby ojciec Elle był wilą czystej krwi, wychodziła w najprostszych formach, ludzkich, ale pełnych namiętności gestach. Wyniszczali się powoli nawzajem, krzywdzili, ale zdawali się tego nie widzieć, wyżywali na swoich ciałach za wszystkie te lata, za nieporozumienia, za głupotę.
Byli siebie warci. Gdy Avery skończył mówić i przypuścił kolejny szturm na jej wargi, ugryzła go. Zaskoczony blondyn wypuścił jej długie włosy. - Nie jestem twoją zabawką ani salonową lalką, nie jestem twoją własnością, pamiętaj o tym - szeptała w jego wargi tonem zawoalowanej, jak gdyby nieco erotycznej groźby, nieświadoma niewłaściwego doboru swoich słów. Język czarownicy przesunął się powoli po jego wargach, zbierając czerwone krople. - Jeżeli mnie skrzywdzisz, odpłacę się tym samym, urwę ci ten durny łeb. Mogę być twoim przyjacielem, doradcą, ostoją. Jeżeli ktokolwiek cię skrzywdzi, zabiję, jeżeli mnie zdradzisz, pożałujesz. Jesteś na to gotowy? - szeptała w jego usta, skórę szyi. Zaborczy pocałunek zostawiony na jego ciele pozostawił po sobie czerwony ślad. Stykające się z jego ciałem ciało przechodziły dreszcze, być może zimna, spinało się, rozpalało, kusiło falującym pod cienką koszulką biustem i sterczącymi sutkami. Wila, wściekła i podniecona, działała bazując bardziej na swej temperamentnej naturze, niż wychowaniu.
Czy Avery miał w sobie na tyle samozaparcia, by ją znieść?
- Jakbym chciał salonową lalkę, to miałem wiele okazji przez ostatnie dwie dekady... ale czy nie będziesz moją własnością? To się okaże - mówił pewnym siebie, wciąż drgającym lekko gniewem głosem. - Żona należy do męża, a ja nie będę się dzielił. Jeśli spróbujesz mnie ograniczać i mącić mój spokój histerią, zabiję cię, bo nie puszczę cię wolno. Jeśli spojrzysz na kogoś innego, przyniosę ci na talerzu głowę każdego, kogo kiedykolwiek kochałaś i sprawię, że będziesz cierpieć. Nie będę nikim innym niż jestem.
Rozcięta warga broczyła lekko krwią i nieco spuchła, ale postanowił zaleczyć ją później. Miał teraz ciekawsze zajęcia. Czuł wyraźny ból, gdy paznokcie kobiety wbijały mu się w plecy. Zostawiała ślad za śladem na jego ciele. Zaczerwienienia, siniaki, drobne zranienia. Gody drapieżników. Nie był już młodym chłopcem, który uciekałby przed despotycznymi kobietami, teraz wolał walczyć i sprowadzać je do parteru. Owinął długie, chude, lecz silne palce wokół jej szyi, nie zaciskając ich jednak zbyt dusząco. - Nie będziesz zabawką, bo w tym wypadku musiałbym się bawić sam, nie oczekując odpowiedzi, a jedynie określonych efektów. Wciąż jednak zamierzam się bawić. Zapraszam cię do zabawy - mówił cicho, trzymając ją w potrzasku i wolną dłonią błądząc po jej ciele, osłoniętym w tak niewielkim stopniu. Teraz jego dotyk był dużo bardziej śmiały niż przed kilkunastoma minutami. Adrenalina pobudzała jego ciało i tłoczyła gorąco w jego żyły. Avery czegoś chciał i Avery był zdeterminowany, by doprowadzić swoje "chcę" do skutku.
Wyzwanie wyłaziło z każdego słowa Matthew, z każdego gestu, każdego spojrzenia jakim ją obdarzał. W końcu dopięła swego, Avery skupiony był tylko na niej, z oczu poza gniewem wyzierała pasja. Miała go. Naprawdę go miała. Był idiotą, oczywiście. Ale jej idiotą.
- Zacznij w takim razie od własnej - szepnęła żartobliwie, starając się ukrócić falę zalewającego ich gniewu. Przecież czas pokaże, jak się odnajdą, czas pokaże, co ich spotka. Nie musiała przekonywać wielkimi słowami, że nie da mu się stłamsić, by stało się to prawdą. Nie miała zamiaru go dominować, pragnęła mężczyzny, nie pantoflarza - nie chciała jednak też czuć się duszoną w tym związku.
Na szczęście Avery'ego, rozpoznawała granice między zabawą a zagrożeniem, oparła się wygodniej o drzwi odchylając głowę maksymalnie w tył, jak gdyby odsłaniając szyję przed palcami Matthew. Ufała mu.
- Tym więc mam dla ciebie być, jedynie towarzyszką zabaw? - zapytała przekornie, z bezczelnym, pewnym uśmiechem. Oczekiwała deklaracji, stopniowo rozluźniając się pod jego naporem, jak gdyby delikatnym naraz dotykiem starając się załagodzić spowodowane wcześniej obrażenia. Wsunęła dłonie pod jego koszulkę, na ciepłe plecy, dotykała ciała. Kryzys chyba minął, gniew powoli schodził, pozostawiając po sobie jedynie ekscytację, pobudzaną jedynie jego dłonią, krążącą łakomie po jej ciele.
To nie on był idiotą, tylko ona była narwaną wilą.
- To nieco skomplikowałoby sprawę - odpowiedział, marszcząc brwi w udawanym zamyśleniu. Nie był jeszcze spokojny, ale bardzo powoli łagodniał po trosze. Nie miał w zamiarze jej tłamsić, liczył na to, że kobieta po prostu nie będzie z nim ciągle walczyć i próbować nim zarządzać. Mógł zaakceptować wsparcie i opiekę, ale nie dyrygowanie.
Greengrass rozluźniła się i pozwoliła mu się dotknąć bez panicznego napięcia w mięśniach. Tak było poniekąd lepiej, choć podobała mu się nawet taka agresywna. Niestety wtedy trudno byłoby mu ocenić, czy jeszcze się bawią, czy już robi jej krzywdę samą w sobie. Ostatecznie nie chciał jej maltretować, czy gwałcić. Nie była obcą osobą, nie była przedmiotem.
- Czy całe życie nie jest zabawą? - odbił piłeczkę, przesuwając palcami po jej szyi i karku. - Możemy pobawić się w dom, choć z wilą łatwiej jest bawić się w cyrk. Gryzie, drapie, fuczy, może też skacze przez płonące obręcze... - żartował, drapiąc ją lekko za uchem. - Wyjdziesz za mnie to zdecydujemy, w co będziemy się bawić.
Puścił ją i zamiast tego zabłądził dłońmi pod jej ubrania. Nie ograniczał się tym razem i jego palce spoczęły na jej biuście, zaciskając się niezbyt mocno, raczej badawczo. Wreszcie po tylu latach miał okazję złapać Greengrass za cycki! Dobrze jest trzymać w ręku pierś, to bardzo uspokajające. Napięcie opada, problemy znikają. Pierś jest miękka, sprężysta, pierś nie pyta, pierś rozumie. Mało brakowało, a uśmiechnąłby się szeroko jak zadowolony zwierzak, ale na jego twarzy pojawił się tylko cień rozmarzonego uśmiechu.
I dlatego, że była narwaną wilą, przez tyle lat nawet się nie zająknął, że się w niej kocha? Podtrzymuję, IDIOTA!
- Głupek - parsknęła w rozbawieniu, patrząc na niego jasnymi oczyma. Kilkoma sprawnymi ruchami pozbawiła go koszulki, przylegając do ciepłego ciała, głaszcząc je dłońmi. Liczyła z jego strony na partnerstwo, wsparcie.
Wiedziała, że dobrze zrobiła, ufając jego dotykowi. Pierwotnie niebezpiecznie ustawione palce, teraz łagodnie pieściły skórę na jej szyi i karku. - Mmm, zawsze mogę spróbować podołać temu wyzwaniu... - zamruczała, nie zdając sobie sprawy z tego, że Matt może to zupełnie zrozumiale odczytać jako chęć skakania przez obręcze. A rozluźniona, zadowolona Elle miała na myśli jedynie próbę wytrwania w zabawie w dom. Zupełnie proste gesty Avery'ego były tak przyjemne, otumaniające...
Uśmiechnęła się do niego nieprzyzwoicie, gdy jego dłonie znalazły się na jej biuście. Złapała wzrokiem jego nieco nieprzytomny, komiczny, niemalże ekstatyczny uśmiech. Faceci byli tak prości w obsłudze. Sięgnęła wargami jego ust, przyciągnęła bliżej siebie, w końcu był od niej te kilkanaście centymetrów wyższy, a ona nie zamierzała zniżać się do stawania na palcach. Ciało płonęło jej żywym ogniem, świat był przesłaniany migdałowym zapachem jego skóry, zmęczenie paradoksalnie opuszczało ich ciała, im więcej energii sobie poświęcali.
18+ - od tego momentu gdzieś mimo wszystko się przewija
Dziennik medyczny, dzień pierwszy: macanie cycków sprawia, że kobiety się uspokajają i przestają się rzucać. Włączyć do opisu terapii przeciwko histerii.
- Wredna baba - burknął pod nosem, jakby żaląc się na swój tragiczny los. Jeszcze nie był nieszczęśliwym małżonkiem, a już czuł to brzemię, o którym nieraz wspominał Joseph i jego przyjaciele. Ożenić się z wiedźmą to wyzwanie. A z wilą? Męczeństwo. Jeszcze za życia w Londynie postawią mu pomnik i uznają za świętego, będą jego imieniem nazywać kościoły i ulice.
- Wila skacząca przez obręcz będzie wspaniałym widowiskiem - podkreślał dumny z siebie Avery.
Teraz nie miał już nawet na sobie koszulki, jego zaczerwienione plecy rozjaśniły się w świetle bijącym od płomieni w kominku. Kobieta przyciągnęła go do siebie, łącząc ze sobą ich usta. Nie był zbyt cierpliwy, szybko zdjął z niej swoją koszulkę, odsłaniając przyjemny widok jej ciała. Bezczelnie gapił się na nią, nie mogąc przez chwilę oderwać wzroku. Ściągnięty materiał opadł na ziemię. Dotyk skóry był o wiele bardziej satysfakcjonujący. Wpijał się ustami w jej szyję, dłońmi okalając biust i drażniąc wrażliwe brodawki, czując pod palcami ich twardość i przyjemnie nierówną fakturę tak odcinającą się od jedwabiście gładkiej i jasnej skóry, która je okalała za granicami ciemniejszych aureol. Dokuczał jej, rozdrażniał ją, chciał by straciła równowagę i sięgała po więcej. Była już dużą dziewczynką, świadomą swoich potrzeb.
PS: Do macania potrzebna jest nieprzypadkowa osoba. Przykro mi, panie Avery, na pacjentki nie podziała, ale co wymacane, to pana.
Och, panie Avery, niech się pan tak nie użala nad swoim losem. Pół magicznego Londynu będzie panu zazdrościć małżonki, dumnej, pięknej i niebezpiecznej. Kobieta nie komentowała głupich żartów Matthew, zbyt pochłonięta dotykiem jego chłodnych nieco dłoni. Czuła się piękna, pewna, jego spojrzenie nie krępowało jej, wręcz przeciwne, sprawiało że otwierała się przed nim, prezentując swe wdzięki.
Stał przed nią w samych tylko dresowych spodniach i bokserkach, ocierali się o siebie, wodzili dłońmi po swoich ciałach, zupełnie nieświadomi, że wkrótce ich pasja miała dostać bolesny policzek wraz ze sprzeciwem zdrowego rozsądku. Tymczasem jednak zatracali się w sobie nawzajem, Greengrass powoli ocierała się udem o miękki materiał dresowych spodni blondyna, dręczyła jego usta kolejnymi pocałunkami, niezaspokojona i głodna kolejnych doznań, oszołomiona zdarzeniami.
Jaki zdrowy rozsądek, gdzie zdrowy rozsądek, ktoś o nim słyszał? Na pewno nie było go z nimi, gdy to udo się o niego ocierało. Gdzie w tym udzie mieszkał rozsądek? Niemożliwość.
Gładził dłońmi jej ciało, obsypywał pocałunkami szyję, ramiona, obojczyki. Zapamiętywał się w tych czynnościach, długo na to czekał. Nudziły go przypadkowe kochanki, które zresztą zwykle źle kończyły. Zostawały na kolację, a potem... pozostawał tylko smak ich skóry. Nie, Katerina wyleczyła go z pożądania wobec kobiet na długo.
Teraz miał inną okazję. Tę, której nigdy nie spodziewał się mieć. Czy to było realne? Teraz po dwudziestu latach dostać to, czego poskąpiły mu lata młodości? Uniósł ją na rękach i przeszedł z powrotem do salonu, kładąc ją na kanapie. Do sypialni stanowczo było teraz za daleko o kilka kroków i przymknięte drzwi. Wsunął się na nią i pozostawiwszy kilka intensywnych pocałunków na jej ustach, zsunął się niżej, zamykając wargi na jednej z brodawek, ssąc i drażniąc ją językiem. Jedna z dłoni nie omieszkała zająć się drugim ze sterczących na jasnych półkulach wzniesień. Drugą dłonią powędrował niżej, gładząc i masując lekko przestrzeń między udami kobiety, okrytą błękitnym, luźnym, cieniutkim materiałem. Nie musiał spoglądać w dół by być pewnym wesołego obrazu jaki powstawał wskutek gromadzącej się tam chętnej wilgoci. Był z siebie bardzo zadowolony.
Rozsądek zapewne uciekł, widząc ich nagły wybuch złości, schował się gdzieś, przerażony i roztrzęsiony, wolał nie wchodzić między tych dwoje, w trosce o swoje przetrwanie. Nic zresztą dziwnego. Greengrass topniała pod wargami towarzysza szkolnych zabaw, chętnie wystawiała na działanie rąk, gładziła plecy, kark, szyję, wplątywała palce w jego włosy przy kolejnych namiętnych pocałunkach. Nigdy nie doszła tak daleko z żadnym mężczyzną, żaden nie fascynował ją w sposób, w jaki robił to Avery.
Uniósł ją w powietrze z lekkością, jakby nic nie ważyła, korzystając z okazji, że ich twarze znalazły się na jednej wysokości, ponownie sięgnęła ku jego ustom.
Westchnęła cicho, czując jak jego usta zamykają się na wrażliwościach jej ciała, jak dłonie folgują sobie, doprowadzając ją do szaleństwa niespełnienia. Poruszyła niecierpliwie biodrami pod jego dotykiem, zacisnęła palce na karku... i naraz, niczym kubeł zimnej wody, spadła na nią świadomość tego, co właśnie się działo. Konsekwencji, jakie mogły nadejść.
- Matt... my... do diabła, cholerna krew, cholerne nazwiska, zaklęcia nie są pewne... - szeptała sfrustrowana, rozpraszana przez blondyna nie będąc w stanie stworzyć w pełni funkcjonalnego zdania. - Nie możemy ryzykować skandalu - stwierdziła z wyraźnym rozczarowaniem, jednak nie puszczając blondyna ani na moment. To, że nie mogli się kochać w najbardziej naturalny ze sposobów nie oznaczało, że nie mogli zadowolić się nawzajem na inne. Takie, po których nie ryzykowałaby brzuchem.
Powiodła chłodną stopą wzdłuż dresowych spodni Matthew. Właściwie, dlaczego ona się ich jeszcze nie pozbyła?