To bardzo kapryśne, magiczne drzewo, zdaje się zmieniać nieznacznie swoje położenie, wędruje wzdłuż paronamy rozciągającej się na Hogsmeade i Hogwart, ale to nie jedyna jego czarodziejska właściwość. Obrastające spiralnym konarem kusi do podjęcia się niebezpiecznej wspinaczki w górę, a każdych śmiałków, którzy przetrwają tą podróż po szerokim pniaku w górę, obdarowuje drobnym prezentem. Opuszcza dla nich swoje gałęzie, pozwalając się im cieszyć uwieszonym pod jedną z nich namiotem, ze splotu gałązek i magicznych pajęczych, jedwabnych sieci, które idealnie utrzymują ciepłe powietrze wewnątrz namiotu. W ten sposób szczęśliwi Ci, którym uda się tu wejść i móc podziwiać wspaniały horyzont, rozciągający się z tej wysokości lepiej niż z jakiegokolwiek punktu widokowego. Warto doczekać w tym miejscu wschodu słońca, ponieważ, jak głoszą nieliczni, którym udało się tu wspiąć, jest to niezapomniany widok. UWAGA: Aby wejść obowiązkowo należy rzucić kostką w pierwszym poście. Nieparzysta – udaje Ci się wejść, parzysta – niestety nie udaje Ci się wejść. Nawet jeśli już raz odkryjesz lokację, nie możesz odwiedzać jej bez ponownego rzucania kością, gdyż drzewo może się przemieszczać.
Poziom żenady wzrastał z każdą minutą, a Emily naprawdę chciała dowiedzieć się, kto jest pod tą maską. To musiała być jej bratnia dusza, bo do tej pory była pewna, że tylko ona dysponuje takimi zasobami pecha i tylko ona może przedstawiać sobą taką porażkę. Pocieszające było to, że ktoś może reprezentować pod tym względem podobny poziom. - Okej, nie wiem kim jesteś, ale nikomu nigdy nie opowiadamy o tym pojedynku - pokręciła głową, bo to co tutaj sobą przedstawiali było niewarte komentowania. Nawet sekundant już miał ich dość, co było wyraźnym znakiem do tego, że naprawdę, ale to naprawdę trzeba było wziąć się w garść. Rowle zaczęła się nawet cieszyć z tej złamanej ręki - przynajmniej później będzie mogła udawać, przed sobą i przed innymi, że to naprawdę była walka pełna emocji. W końcu ma takie poważne obrażenie! Co z tego, że jedno. Kto by to liczył. Motywacja sekundanta na Nate'a chyba nie podziałała aż tak dobrze, bo jego atak nie przyniósł zamierzonego skutku. To była jej szansa. Odszukała w głowie zaklęcie, jakiego może rzucić. - Diffindo! - powiedziała, kierując zaklęcie na szyje chłopaka.
Pojedynek (wpisz turę pojedynku)
Zaklecie: Diffindo Atak:6,6,4 (+2) Koncentracja:- czy odnosi skutek?: TAK!!!
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Roześmiał się, choć można by sądzić, że bliżej powinno być mu do łez. Wpierw uśmiechnął się pod maską, potem prychnął cicho, trochę pogardliwie, aż w końcu zaśmiał się na tyle głośno, że dziewczyna bez wątpienia mogła to usłyszeć – ten nienaturalnie zmieniony przez maskę śmiech, który balansował na granicy upiorności. Powinien być pewnie wściekły, ale odkrył, że zupełnie nie ma w nim złości, a co najwyżej kiełkujące rozczarowanie stanem swoich umiejętności. Zastał się, nie miał co do tego wątpliwości. Riverside wydobyło na zewnątrz skrywaną głęboko chęć zaciekłej walki, a teraz, nie będąc już w murach tej szkoły, zatracał tę część siebie, którą naprawdę lubił. Nawet jeśli przegra ten pojedynek – było warto, bo wyciągnął z tego jakąś naukę. — Zgadzam się, nie ma potrzeby o tym wspominać. — odparł z rozbawieniem, które dalej brzmiało w jego głosie. Choć właściwie nie był to jego głos... Merlinie, tak bardzo chciałby ściągnąć już tę maskę. Uniósł różdżkę kiedy zaatakowała, chcąc wznieść tarczę, lecz zawiódł go jego refleks. Może jednak dobrze, że miał na sobie maskę? Z pewnością miał wybitnie głupią minę.
Pojedynek V
Zaklecie: Protego Obrona:6, 3, 2 Koncentracja:4 (-3 pkt.) czy odnosi skutek?: NIE
Różdżki znów poszły w ruch. Pierwsze zaklęcie ponownie było nieudane, na co sekundant machnął tylko ręką, czekając na kontratak. Ten nadszedł i przynajmniej był udany. Przeciwnik nawet nie zdążył się obronić. Zaklęcie spowodowało nacięcia na jego szacie i prawdopodobnie także trochę na skórze. Tym samym udało się ustalić zwycięzcę. W końcu. Z wątpliwym entuzjazmem pogratulował zwyciężczyni, uprzedził, że o kolejnym pojedynku dowie się w ten sam sposób co o tym, po czym bez słowa pożegnania deportował się spod magicznego drzewa. Uczestnicy zostali sami ze sobą i odniesionymi obrażeniami. Najlepiej dla nich także jak najszybciej ulotnić się z miejsca zdarzenia.
----------------------------------------------------------- KONIEC POJEDYNKU!
Zaskoczona śmiechem przeciwnika tylko pokręciła głową. Cóż, przynajmniej w tej kwestii się zgadzali. Emily uśmiechnęła się lekko, kiedy zostało jej przyznane zwycięstwo, chociaż trzeba było przyznać, że normalnie zareagowałaby na wygraną dużo entuzjastyczniej. Byle w kolejnym etapie się tak nie pogrążyła, bo szczerze wątpiła żeby tam też spotkała przeciwnika z podobną porcją pecha. W końcu ściągnęła swoją maskę, w sumie nie patrząc na to czy chłopak przed nią to zrobi. Było jej już w niej po prostu duszno. Na pewno spodziewał się pod spodem drobnej istoty, ale Emily delikatna uroda mogła przerosnąć jego wyobrażenia. Teraz mógł mieć pewność, że przegrał ze znacznie młodszą od siebie dziewczyną, właściwie dopiero uczennicą. - To co, zdejmujesz, czy wolisz pozostać tajemnicą? - spytała, nawet nie dziwiąc się, gdyby wybrał drugą opcję. - Na zachętę powiem, że moglibyśmy iść to zapić, a ciężko będzie to zrobić z maską na twarzy - podsunęła, bo w tej chwili naprawdę potrzebowała całość porządnie odreagować.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Pogodził się z porażką już w momencie kiedy podnosił tarczę – już wtedy zrozumiał swój błąd, swoją pomyłkę, źle wyliczony moment by osłonić się przed skutecznym atakiem. Usłyszał charakterystyczny trzask rozcinanego materiału, a po chwili poczuł delikatne pieczenie w okolicy szyi, obojczyka i mostka. Dobrze, że nie zdecydowała się na przykrzejszy w skutkach atak, gdyż szczerze wątpił by sekundant miał ochotę zajmować się nimi choćby chwilę dłużej – co zresztą potwierdziło Tak jak się spodziewał, za anonimową maską kryła się kobieca twarz. Ba, dziewczęca buzia. Czy mu to przeszkadzało, czy umniejszało to jego umiejętnościom? Nie, choć miał nadzieję, że osoba, która ostatecznie pokonała go w bezpośrednim starciu nie będzie... cóż, dzieckiem. W gruncie rzeczy nie brał pod uwagę takiej możliwości; Merlinie, ta szkoła zawsze była i najwyraźniej zawsze będzie okropnie pobłażliwa. Pytanie tylko czy miał aż tak dużego pecha, czy może czas najwyższy aby wziąć się za siebie? Może magia nie była wcale najnaturalniejszą rzeczą w ich życiach, może – tak jak ciało – potrzebowała regularnego treningu? Przyglądał jej się przez otwory maski, patrzył na uwalniające się spod niej, niedługie blond kosmyki i duże oczy, które prawdopodobnie ponosiły największą część winy za jej młody wygląd – reszcie winna była nieco pyzata buzia. — No no, prawie jest mi szkoda, że złamałem Ci rękę. Sięgnął do swojej maski i uniósł ją na tyle, by odsłonić mocno zarysowaną szczękę i wykrzywione w ironicznym uśmiechu wargi, nie ściągnął jej jednak całkiem, w ostatnim momencie zmieniając zdanie. Nie powinien tego robić, był dorosłym człowiekiem, który chciał uchodzić za poważnego, a to był nielegalny pojedynek. Kto wie kim tak naprawdę jest ta dziewczyna, może jest w stanie narobić mu problemów? Jakby nie miał ich już wystarczająco dużo. — Zapić? — zaśmiał się, tym razem głosem nie zniekształconym przez maskę. Choć wcale nie bardziej sympatycznym. — Masz na myśli mleko? Nie toleruję laktozy. — starł niewielką ilość krwi, jaka wypłynęła z płytkiego rozcięcia. — Zamiast pić, poucz się lepiej zaklęć. Powodzenia w następnym pojedynku. — ton jego głosu wskazywał jednak jasno, że nie pokładał w niej wielkiej wiary. Odwrócił się plecami do dziewczyny, zdjął maskę i rzucił ją na trawę, uznając, że obędzie się bez pamiątki. Bo w gruncie rzeczy nie było co wspominać. Deportował się nim przedmiot zdążył zetknąć się z ziemią.
Dziwne, myślał sobie były Krukon pewnego sierpniowego wieczoru. Z minuty na minutę było coraz ciemniej. Żar wciąż lał się z nieba, dzięki czemu wzdłuż jego policzka spłynęła znowu zbłąkana kropelka potu. Zaczynał się denerwować. Dawno tutaj nie zaglądał. Kiedy ostatni raz byli przy mądrymdrzewie, chodzili jeszcze do szkoły i zdecydowanie dzieci to nawet w planach nie mieli. Właśnie dlatego właśnie Halvorsen chciał zrobić niespodziankę swojej żonie i zabrać ją do miejsca, które on sam szczerze pokochał tamtego dnia. Wrócić do chwil, kiedy nie musieli całego planu dnia podporządkowywać do tych małych, kochanych diabełków. Znaleźć miejsce, w którym wiedział, że na pewno będą sami. Wysokość zapewniała wspaniały widok, a namiot zdawał się być wręcz idealnym miejscem na zorganizowanie kolacji. Miał ją ze sobą, ukrytą i magicznie poukładaną w zaczarowanym plecaku. Czuł, że wciąż bije od niego ciepło, co niekoniecznie pomagało mu się skupić w obecnej sytuacji. Błądził po okolicy już dobry kwadrans i po minie Shenae powoli już zgadywał, że jest zniecierpliwiona jego tułaczką. Mimo wszystko, Enzo wciąż łudził się, że nie domyśla się ona kierunku ich podróży. Chciał ją zaskoczyć, a zamiast tego po prostu się zgubił. - Wydaje mi się, że teraz w lewo… - mruknął, raczej do samego siebie, aniżeli kierując te słowa w jej kierunku. Poszedł w lewo na rozwidleniu ścieżki, ale za drzewami znalazł tylko więcej innych drzew. Wciąż diabelnie podobnych do porzednich. Nie mógł w to uwierzyć. Chyba właśnie po raz pierwszy zgubił się w lesie.
ten strój - sukienka w odcieniu bardziej atramentowym
Rzeczywiście, na jej twarzy przez chwilę malowała się złość. Nie dlatego, że ciągał ją po lesie już od piętnastu minut, a nie znając celu ich wizyty ubrała sandałki i ładną sukienkę. Nie... to tylko piętnaście minut. Była zła nie dlatego, ze kołowali, ale dlatego, ze wcześniej jej nie powiedział, żeby się nie stroiła. Potem pomyślała sobie, że może odbieranie jej czasu na zebranie się było jakąś dziwną sugestią, którą zdaniem Halvorsena powinna odczytać, ale ostatecznie doszła do wniosku, że Enzo jest zbyt prostym czarodziejem na tak skomplikowane myślenie. Wybaczyła mu dopiero w momencie, w którym zdała sobie sprawę, w jakim kierunku się wybierając. Nie chcąc mu odbierać jego męskości i podburzać ego, wiedząc bardzo dobrze, że idą w złą stronę, bo magiczne drzewo, którego szukał, znajdowało się w tej części Hogsmeade tydzień temu, zatrzymała go za ramię. — Stój, Bunny. Zainicjowała potrzebę poprawienia paska w bucie, chociaż tak naprawdę nic jej on nie wadził, a chwilę później chwyciła Halvorsena za dłoń i pociągnęła w przeciwnym kierunku niż ten, jaki obrał. Poszli w prawo. Skąd niewiele dalej dotarli do celu ich podróży. Oczywiście nie mogąc zdradzic Halvorsenowi, ze wie, gdzie chciał ich wyciągnąć, hardo szła przed siebie, czekając aż ją pociągnie za sobą, bo właśnie minęli Mądredrzewo. A jeśli będzie miała szczęście, może Halvorsen zrobi to w sposób wybaczający mu wszystkie grzechy ostatniego miesiąca.
Oczywiście, że nie dotarł do niego powód jej złości, tak samo jak nie do końca zrozumiał, że droga, na którą w końcu wstąpili nie została ostatecznie wybrana przez niego. Kiedy Shenae zatrzymała się, żeby poprawić pasek, Enzo w żadnym razie nie weryfikował powodu jej zatrzymania. Przeczesywał las ostrymi spojrzeniami, jakby miał zamiar za moment kopać wszystkie drzewa tak długo, aż te zdradzą mu wreszcie miejsce, w jakim znajdowało się to jedno, którego z takim uporem poszukiwał. Kiedy pociągnęła go gdzieś w bok, był akurat w trakcie wyjątkowo intensywnego zastanawiania się nad następnym kierunkiem podążania. Wobec tego najpewniej uznał, że była to ścieżka równie dobra jak wszystkie poprzednie. - O! - Wyrwało mu się, kiedy wreszcie wyłoniło się przed nimi - potężne i stare tak jak ostatnio. Enzo zatrzymał się wtedy, faktycznie pociągnąwszy ją za sobą i paląc głupa, że dał się nabrać na jej ślepotę. Nie dał, chociaż z początku faktycznie nie spodziewał się, że to Shenae doprowadzi ich do celu. - Jesteśmy u celu. - Podsumował, jakby faktycznie musiał jej to oznajmiać. Pewnie nie zasłużył sobie na wybaczenie, kiedy jedynie pochylił się w jej kierunku, aby skraść jej krótkiego całusa, ale uznał, że na wszystko inne będzie czas później, kiedy już znajdą się wyżej. - Wspinamy się? - Zapytał, gdy odsunął się na długość dłoni i uśmiechnął się nieznacznie, muskając palcami jej sukienkę. Wspinamy oznaczało mniej więcej tyle co ostatnio. On się wespnie, a ona będzie musiała mocno się trzymać. Nie sądził, aby spodobał jej się taki scenariusz, więc tym razem się przygotował. Cofnąwszy się o krok, ściągnął z pleców szary plecak. Z mniejszej kieszonki wyciągnął niewielki, wyglądający znajomo przedmiot i wręczył go jej. - Czy lecimy? - Dodał, spoglądając w jej jasne oczy. To coś, co przypominało breloczek było w istocie jedną z nieużywanych mioteł Shenae. Magicznie zmniejszoną, aby mogła zmieścić się do plecaka.
Cofnęła się razem z nim. Nic się nie zmieniło od ostatniego razu. Drzewo dalej wydawało jej się tak samo majestatycznie wysokie i budzące grozę. Splotła ręce w zastanowieniu na piersi, rwana pomiędzy chęcią spędzenia z mężem romantycznego wieczoru, jakie nie zdarzały im się często, a zwróceniem mu uwagi, że chyba oszalał. Kilka lat temu, kiedy cudem (korzystając z jej młodzieńczej głupoty i zafascynowania jego osobą) wdrapał się z nią na górę i dzisiaj, znów kusząc los. Tym razem mogli nie mieć tyle szczęścia co wtedy, dlatego zacisnęła wargi, siląc się, żeby nie rzucić mu odmowy. Cmoknęła niewyraźnie, oceniając spojrzeniem wzrost Mądregodrzewa. Nie urosła od tego czasu. Patrzenie na nie z dołu cały czas było tak samo paraliżujące. — Nie wiem — zaczęła bezpiecznie —będziesz musiał mnie przekonać czymś więcej niż tylko… — urwała, bo przez zboczenie zawodowe miała się pytać o atesty jego ramion. Czy ktoś sprawdzał ich wytrzymałość od ostatnich kilku lat i robił przegląd jego mięśni i ich wytrzymałości. Zagryzła w zastanowieniu wargę, ale odratował sytuację, pokazując jej breloczek. Uśmiechnęła się wtedy ledwie co pod nosem, odbierając mu go, nie spuszczając z niego spojrzenia. — Ja lecę… — zaczęła — ty się wspinasz — jak mogłaby sobie odmówić podziwiania jego wysiłku z góry? — Tylko nie podglądaj mi bielizny — ostrzegła ostrzej niż chciała, bo w gruncie rzeczy było to zwykłe droczenie, jakim go uraczyła. To nie był jednak koniec jej złośliwości, bo kiedy wróciła zaklęciem miotłę do normalnych wymiarów i przerzuciła zwinnie jedną nogę przez trzonek, zanim odepchnęła się od ziemi, dorzuciła: — Bo żadnej nie włożyłam. I mógł zgadywać, czy mówiła prawdę, czy tylko zaszczepiła w nim perfidnie tą myśl. Wznosząc się ku górze, przejechała jeszcze zaczepnie dłonią po jego włosach, uśmiechając się do niego bezczelnie z góry.
Nie był świadomy jej rozterek. Dla niego Mądredrzewo również wcale się nie zmieniło. Wciąż było tak samo piękne i kuszące. Marzył o tym, aby było jeszcze wyższe, lecz niestety, jego magiczne właściwości najwidoczniej ograniczały się do nieustannego uciekania przed Halvorsenami. Odwrócił od niego wzrok zbytnio skupiony na swojej wystrojonej żonie. Kiedy taksowała tak wzrokiem cel ich podróży, on robił to samo z nią. Uniósł jedną z brwi, kiedy urwała w połowie zdania. - Niż tylko…? - Dopytał, ciekaw tego co chodziło jej po głowie. Nawet mu do głowy nie przyszło, że śmiałaby kwestionować jego umiejętność wspinania się. Jeżeli nie widziała go w akcji to wyłącznie dlatego, że sprytnie się kamuflował. Wiedział, że potępiłaby takie wspinaczki ze zdwojoną siłą właśnie teraz, gdy mieli przecież dwoje dzieci. Po jej słowach prychnął cicho, krzyżując ramiona na piersi. - Nie próbuj mi mówić kiedy mam cię podglądać, D’Angelo. - Burknął, ściągając przy tym brwi, lecz nieomal od razu zepsuł powagę, kiedy uśmiechnął się półgębkiem. Oczywiście, że nie mogła bardziej zachęcić go do obserwowania jej z dołu. Tymczasem wzmianką o braku bielizny zbiła go z tropu. Kiedy wzniosła się w górę, jego wzrok bezwiednie podążył ku skrzyżowaniu jej ud. Sięgnął po różdżkę, celując nią prosto w jej pośladki i tuż po wykonaniu czaru pobiegł w stronę drzewa, spodziewając się, że lada moment pomknie na sam szczyt, aby ponownie przetransmutować swoje majtki w pełnowymiarową bieliznę. Obecnie była ona całkowicie przeźroczysta. A Halvorsen? No cóż, chciał się nacieszyć tym widokiem. Jego palce zwinnie czepiały się wyżłobionej, suchej kory, a ramiona zdawały się nic nie stracić z dawnej świetności. Gdyby nie plecak pełen jedzenia, wspinałby się pewnie szybciej, niż ostatnio. Nic dziwnego, przyświecał mu przecież wyjątkowo ważny cel.
— Słodka Roweno... — nie była pewna jaki czar zastosował na niej Enzo, ale lekki powiew magicznej aury pod suknią dał jej wyraźnie do zrozumienia, że było to chyba coś mocno nieprzyzwoitego. Miała pewne podejrzenia, dlatego zacisnęła nogi bardziej skrupulatnie na miotle, przytrzymując dłonią suknię przy miotle. Nie dlatego, że mogła się czegoś powstydzić, bynajmniej. Po prostu nie chciała przegrać z Halvorsenem i niczego mu ułatwić. Oczywiście, że znalazła się na szczycie drzewa pierwsza. Zanim jednak przetransmutowała miotłę z powrotem w mały brelok, Halvorsen był już niebezpiecznie blisko. Prychnęła dmuchnąwszy w rozwiane włosy, które teraz poopadały jej na policzki. Ogarnęła je z twarzy, czując, że silny wiatr, na tej wysokości, targa też jej suknią, dlatego drugą ręką przycisnęła ją do swoich ud, niczym w popularnej scenie z niejaką Marilyn Monroe, znaną mugolom. Wolną ręką wycelowała oskarżycielsko w Enzo. — Ładnie to tak kantować rzeczywistość? Nie była pewna, czy powinna być bardziej dumna z niego, że znał zaklęcie niewidzialności, czy powinna go zbesztać za oszustwo i udać oburzenie, że śmiał zastosować je na niej. Ostatecznie jednak odjęła dłoń od atramentowego materiału i kucnęła, zaginając go pod kształt swoich pośladków i ud, w ten sposób dociskając tkaninę w tej pozycji w taki sposób, że nie miała prawa nic odsłonić, szczególnie, kiedy oparła się łokciami na kolanach, patrząc na Halvorsena dość krytycznie z góry. — Tu się zatrzymaj — różdżkę miała cały czas wyciągniętą przed siebie. — Rzuć Finite, albo będziesz musiał najpierw pokonać mnie zanim cię tu wpuszczę. Drzewo już wysuwało gałąź ze znanym im namiotem z jedwabnej sieci. Odetchnęła z ulgą, że od niego, odgradzała go ona i jej magiczny, wycelowany w niego badyl. — Nie myśl, że jej nie użyję, peruwiańczyku. Niech cię nie zmyli fakt, że mamy wspólne dzieci.
Mięśnie pracowały bez chwili wytchnienia i Enzo nieubłaganie zbliżał się do szczytu drzewa. Palce miał zaczerwienione, a dłonie nieznacznie otarte od intensywnej wspinaczki. Tylko po tych drobnych sygnałach można było poznać, że nie robił tego już tak często jak kiedyś. Zwykle wolał spędzić wolny czas w towarzystwie rodziny aniżeli na szczycie drzewa, niezależnie od tego jak bardzo kochał wysokości. Zgrzał się. Kropelka potu uciekła spod bujnych, lekko zakręconych na końcach włosów i spłynęła mu na policzek, gdy zawisnął na ostatniej gałęzi oddzielającej go od najwyższego punktu. - I mam tak wisieć? - Zapytał z lekkim trudem, prowokująco rozbujawszy nogi, aby jego pozycja wyglądała jeszcze bardziej niebezpiecznie. Był absolutnie przekonany, że Shenae blefuje, chociaż wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu pojedynczy prąd wywołany napływem adrenaliny. Kiedyś dałby sobie uciąć rękę, że mógłby tak wisieć przez długi czas. Dzisiaj? Niekoniecznie… może szybciej ucho. - Nie umiem rzucać zaklęć piętami - przypomniał jej, przekładając jedną nogę przez gałąź, aby nieco ulżyć dłoniom. I chociaż przez kilka sekund naprawdę rozważał czy aby nie ugiąć się pod jej żądaniami, ostatecznie porzucił zdrowy rozsądek. Uśmiechnął się zaczepnie, kierując spojrzenie na jej skrzyżowane uda. - A skąd wiesz, że nie teleportowałem twojej bielizny na pętle w Hogwarcie? - Zapytał, ale nie potrafił zachować przy tym niewinnego wyrazu twarzy. Wręcz przeciwnie. Wyglądał teraz jak mały diabełek, który jak najbardziej byłby do tego zdolny. Wspiął się na gałąź, siadając na niej okrakiem i jedną z rąk chwytając się kolejnej, tuż ponad swoją głową, aby zminimalizować szansę na zsunięcie się w dół. Podążył też spojrzeniem za zbliżającym się namiotem. Podniósł się powoli. - Czym właściwie mi grozisz? Też chcesz mnie rozebrać? Czy zawinąć w szaliki od stóp do głów? - Zagadywał ją, jednocześnie postawiwszy ze dwa lub trzy kroki w jej kierunku.
Jej twarz nie wyrażała żadnej słabości, ale patrzenie na niego z góry, kiedy kończył wspinaczkę, tak naprawdę działało na jej zmysły. Wzrokiem błądziła od jego silnych ramion, do których zawsze miała słabość, do osłoniętego koszulką torsu i mięśni brzucha. Kiedy zawisł na gałęzi, prezentując przed nią wszystkie okazałe atuty, automatycznie zsunęła się spojrzeniem niżej, na opuszczające się na jego biodrach spodnie. — T a k — odpowiedziała zdecydowanie, kiedy pytał, czy miał tak wisieć. W żadnym momencie nawet nie przyszło jej na myśl, żeby narzekać na taką prezencję jego atletycznej budowy. Wbrew pozorom, w szkole miewali bardzo wiele gwałtownych zrywów i namiętności. Co wyjaśniało chociażby pierwsze i drugie zajście w ciążę. Teraz, wbrew sobie, godziła się na zupełnie inny tryb życia, w którym nie poświęcali sobie tak wiele czasu, jakby D’Angelo tego chciała i do czego przywykła przed kilkoma laty. Nic dziwnego, że czuła lekką ekscytację, kiedy prężył się przed nią na gałęzi, wbrew wszelkim prawom rozsądku, jeszcze nie spadając w dół. W tym momencie, klęła na wszystkie prawa fizyki, przez które musiała mu pozwolić wciągnąć się na gałąź. Podniosła się lekko na gałęzi, również przytrzymując się drugiej nad swoją głową i cofnęła się w tył, robiąc mu miejsce na wdrapanie się przed nią. Nie było to takie proste w szpilkach, jakie miała na sobie. Mogła wybierać pomiędzy skręceniem kostki, karku, lub puszczeniem sukienki, licząc na to, że akurat wiatr na chwilę ustanie z podrywaniem jej materiału do góry, kiedy chwyciła się obiema rękoma nad swoją głową, stabilniej niż wcześniej.
— Jakbyś chciał ją teleportować, geniuszu, to wiedziałbyś, że do Hogwartu się nie da — posłala mu przesłodzony uśmiech, bo w przeciwieństwie do niego, była uważna w czytaniu Kronik Hogwartu w szkole, jak i później dzieciom do snu. Obserwowała malejącą między nimi odległość i cofnęła się za siebie, żałując, że dłonią z różdżką przytrzymywała teraz konar. W końcu skupiła się dostatecznie, żeby przypomnieć sobie odpowiednią formułę zaklęcia, blokującego niesfornie wirujące wokół nich podmuchy wiatru. “Aexteriorem” wytworzyło wokół nich barierę przeciw czynnikom atmosferycznym, a She uśmiechnęła się zadowolona ze swojej wspaniałomyślności. A kiedy już przypomniała sobie kilka bardzo użytecznych czarów, wycelowała różdźkę w Halvorsena, mrucząc z przekąsem. — Collosho — bo jak mógl się domyślić, zaraz jego stopy przywarły do konaru pod jego butami, a She posłala mu tryumfalny uśmieszek, pozostając w bezpiecznej odleglosci od niego. — Jak sobie z tym poradzisz, kochanie?
Prychnął cicho i nie zdołał powstrzymać się od wzniesienia oczu ku niebu. - Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że chociaż spróbujesz udać, że nie chcesz się mnie pozbyć. - Mruknął, niby to nie mówiąc tego do końca poważnie, ale jednak jego mina była odrobinę skwaszona. Oczywiście nie powiązał jej deklaracji o wiszeniu z jakąkolwiek obserwacją jego osoby. Czuł na sobie jej spojrzenie, ale Shenae miała już to do siebie, że jakkolwiek by nie patrzyła, Enzo rzadko dopatrywał się w jej spojrzeniu jakiegokolwiek fizycznego zainteresowania. Tylko czasami, głównie wtedy, gdy się z nim drażniła i z pełni zdawał sobie sprawę, bo też wtedy ją prowokował. Obserwował ją jak przesuwała się w tył, ale nie pozostawał w tym czasie w bezruchu. Przemieszczał się powoli po gałęzi, chcąc już nawet nie tyle ją dopaść co dać odpocząć zmęczonym po wspinaczce ramionom. Najlepiej wyciągnąwszy się wygodnie w namiocie. Wobec tego tylko posłał jej minę, kiedy zganiła go za nieuwagę w szkole i zbył te słowa kompletnym milczeniem. Chwilę później zauważył, że coś jest nie tak. Silny wiatr przestał rozbijać się o jego ciało. Włosy przestały falować, tak samo jak ubranie. Dodatkowo, jego stopy nie chciały nawet drgnąć. - Bardzo zabawne - skomentował, marszcząc brwi i krzywiąc się w objawie nieznacznej irytacji. - Będziesz mnie miała na sumieniu, jeśli za moment skręcę kark. - Pogroził jej, ale nie zamierzał pozostawać na jej łasce. Nie widziało mu się też korzystanie z czarów na samym szczycie wysokiego drzewa. Prawdę mówiąc, Halvorsen w ogóle zawsze wolał wszystko załatwić samodzielnie, bez pomocy magii, a tym razem najwidoczniej uznał, że tak, jak najbardziej jest to możliwe. Wystarczyło tylko wysunąć stopy z butów. Chwycił gałąź ponad głową obiema rękoma. Bicepsy naprężyły się wraz z wysiłkiem, kiedy podciągnął się wyżej, przydeptując jednocześnie pięty, aby ściągnąć trampki. Potem opuścił się znowu na gałąź, czując się zdecydowanie mniej bezpiecznie, kiedy miał na sobie skarpetki. Pewnie ściągnąłby je i pozostał na boso, gdyby tylko miał pewność, że ich nie zgubi. Lubił swoje skarpetki. Buty tak samo, więc liczył na to, że Shenae ich teraz wspaniałomyślnie nie odklei od drzewa. Ruszył znowu w jej kierunku, tym razem żwawiej. Kiedy była już w zasięgu jego dłoni, wyciągnął przed siebie rękę, aby chwycić jej sukienkę wprost za wycięcie na klatce piersiowej. Pociągnął lekko, zmuszając ją do zniwelowania dystansu. - Złapałem cię - zauważył bystro, ciągnąc trochę mocniej (jednocześnie prawie odsłaniając jej piersi), aby nachyliła się ku niemu. Jednak nie zaglądał jej w dekolt, a zgiął kark, aby móc ją pocałować.
Jakie miał o niej zle zdanie jeśli myślał, że poważnie mogła chcieć się go pozbyć. W naturalnych warunkach splotlaby ręce na piersi patrząc na niego bardziej krytycznie niż moment w zesniej, ale w tym momencie musiała zadowolić się tylko spojrzeniem, bo odkąd raz wykrzywiła sobie kostkę, nie ufała już tak swojemu balansowy jak wcześniej, kiedy z pewnością siebie paradowała tutaj w szpilkach. - Dlaczego miałabym chcieć się ciebie pozbyć, Halvorsen? Robisz najlepsze tacos i nie pytaj mnie czemu, ale twoje dzieci cię lubią. Może kiedyś mi to wyjaśnią - droczyła się. Teraz kiedy patrzył na nią z tym naburmuszeniem, przypominał jej Emi. Z tą roznica, że Ema w ten sposób wymuszała na niej rzeczy, na które Shenae inaczej by się nie zgodziła. Enzo natomiast poprawiał jej jedynie nastrój i wywoływał wewnetrzną wesołość, ktorą potem przekładała na złośliwości. - Oj, już nie marudź. Złapałabym cię. Nie ufasz mi? Jak możesz nie ufać własnej żonie, Halvorsen? Wyjdź czasem ze swojej dziczy do ludzi. Oj tak. Wmawianie mu nieprzystosowania do życia w społeczeństwie nigdy jej się nie nudziło, chociaż od kilku lat to przecież ona i ich mała rodzina stanowili jego środowisko i byli wizytówka jego dobrego wychowania i więzów międzyludzkich. Dalej milczała, ciekawa co zrobi w starciu z rzuconym na jego buty urokiem. D'Angelo wręcz przeciwnie do niego, często zapominała o rozwiązaniach niezawierających w sobie magii, dlatego uchyliła usta w mieszance niezadowolenia, a uznania, kiedy po prostu porzucił za sobą buty, przytwierdzone do konaru. Odchyliła się gwałtownie w tył, kiedy dopadł do niej w kilka kroków i pewnie mogłaby mu się jeszcze spróbować wyrwać, tak przez złośliwość, ale uczona doświadczeniem wiedziała, że to nienajlepszy pomysł. Ile to już par bielizny i ciuchów jej podarł? Z bezterminowa obietnica, że kiedyś jej je odkupi? Zamiast tego odgrodziła się od niego rękoma, opierając je na jego torsie. Mogła mu się dalej opierać, ale kiedy jego usta znalazły się na poziomie jej własnych, stanowiły dla niej zbyt dużą pokusę. Odetchnęła zanim zwarła je w pocałunku. Kiedy był bliżej, wizja zsunięcia się z drzewa i rozplaszczenia się pod nim, nie była już tak zastraszająca. Dlatego właśnie ręce mogła sobie pozwolić utrzymać na jego klatce piersiowej, a jedna z nich sięgnąć do jego karku, drapiąc go zaczepnie paznokciami. Uwolniła się tylko na chwilę, nie odsuwając się od niego więcej niż na kilka centymetrów kiedy zaznaczyła z pełną uwaga. - Enzo, masz absolutny zakaz rwania tej kiecki. Jest równowarta naszej wspólnej, miesięcznej pensji. Musnęła jeszcze raz jego wargi, a potem drugi na odchodne kiedy cofnęła sie przechodząc w końcu ostrożnie w stronę namiotu. Nie pomyślała o jego porzuconych na gałęzi butach. Jak to zwykle bywa z rzeczami uwielbianymi przez męża, ona adekwatnie do jego uwielbienia, nie znosiła ich. Wyjątkowo przeciwko skarpetkom nic nie miała. Siadając w końcu we wnętrzu osłoniętego przed wiatrem namiotu, czekała na Enzo, poprawiając sukienkę na dekolcie. Halvorsen miał głupie szczęście, że nawet w łachach pustelnika wyglądałby dość atrakcyjnie, żeby teraz mogła wybaczyć mu białą koszulkę z rozcięciem i jeansy. W gruncie rzeczy, przynajmniej dorównywała mu przez to atrakcyjnością. Czego nie mogła powiedzieć o dniu ślubu, w którym miała wrażenie, że ja przyćmił, w pełnym komplecie garnituru.
- Może dlatego, że jeszcze ich nie pozabijałem. - Odpowiedział bystro kiedy zgrabnie próbowała przeinaczyć rzeczywistość, najwidoczniej twierdząc, że przyklejanie męża do drzewa jest całkowicie bezpieczne. A nawiązując do ich rozmowy na pustyni chciał troszkę się z nią podroczyć przy okazji starając się ukryć fakt, że pochwałą jego tacos sprawiła mu niebywałą przyjemność. Jego magiczne gotowanie to była kompletna porażka, ale co jak co, ale akurat w gotowaniu tradycyjnym nie był wcale taki zły. Zwłaszcza, gdy mowa była o typowo peruwiańskich potrawach. - Tylko głuchy mógłby Ci zaufać. - Mruknął, a chociaż zabrzmiało to jak obelga, wcale nie zamierzał jej w ten sposób urazić. To nie był pierwszy raz, kiedy podkreślał, że zdecydowanie łatwiej i przyjemniej się na nią patrzy, niż ściera się z nią za pomocą słów i obie strony zdawały już sobie sprawę z tego, że radość jaką czasami mieli z dogryzania sobie była warta zgorszonych spojrzeń staruszków, którzy czasem słyszeli ich w sklepie spożywczym. Pewna uległość, którą się wykazała, gdy zniwelował dzielącą ich odległość była zachęcająca. Kiedy dodamy do tego fakt, że wkrótce jedna z jej dłoni samodzielnie odnalazła drogę na jego kark to mamy już obraz Enzo, który uznał, że wygrał to starcie. Uśmiechnął się pod naporem jej ust, a potem westchnął cicho, kiedy odsunęła się, aby coś powiedzieć. Nie komentował, a jedynie wywrócił oczami. - Czy ty zawsze musisz zepsuć nastrój? - Zapytał, zaciskając mocniej szczęki w przypływie nagłej irytacji, ale pozwolił jej nie tylko skraść sobie kolejny pocałunek. Puścił grzecznie materiał sukienki, obserwując przez chwilę jak podąża w kierunku namiotu i sadowi się w jego wnętrzu. Czy kogoś dziwi fakt, że zapatrzywszy się na jej kołyszące się biodra zupełnie zapomniał o trampkach? Podążył za nią, stając na samej krawędzi drzewa. - Następnym razem założysz jakąś starą, kuchenną szmatę. - Obiecał jej, fantazjując dziko o zrywaniu jej z niej przy akompaniamencie głośnego trzasku materiału. Byli małżeństwem już trzy lata, a Halvorsen wciąż czuł się tak, jakby na ślubnym kobiercu stanęli może tydzień temu. Wspólne mieszkanie i dwoje dzieci nie zmieniły wiele. Wciąż potrafił patrzeć na nią tak jak teraz. Tajemny ogień czaił się w jego ciemnych oczach i rozpalał pozornie niewzruszoną twarz, nadając mu nieco dziki wygląd. Każdego dnia przekonywał się, że jego kobieta stawała się w jego oczach coraz bardziej pociągająca. I chociaż nigdy nie dawał wiary twierdzeniu, że ciąża może coś tutaj zmienić, pamiętał jak traktował ją, gdy nosiła przy sercu Drake’a. Mogła zmieszać go z błotem i zdeptać obcasem, a Enzo i tak biegał za nią jak służba. Już nawet nie wspominając o fakcie jak pociągająca seksualnie mu się wówczas wydawała… I tak zostało mu do tej pory. Z pierścionkiem na palcu, zawsze wracająca do ich wspólnego łóżka była dla niego najpiękniejsza na całym świecie. Na tyle, że kompletnie zapomniał o plecaku przytwierdzonym do pleców. Wlazł do namiotu, sadowiąc się obok niej i niecierpliwie zrzucając balast z ramion. Sekundę później już wplótł palce w jej kruczoczarne włosy, nachylając się ku jej szyi, aby delikatnie ją pocałować, a następnie uszczypnąć zębami. - Mam nadzieję, że zdążysz ją zdjąć. - Zakomunikował, owiewając gorącym oddechem jej ucho. - I, że nie jesteś jeszcze głodna. - Łudził się. W tym momencie miał ochotę na deser. Pocałował ją znowu, głaszcząc dłonią jej włosy.
Nie skomentowała już w żaden sposób kwestii zaufania, bo o ile było jej wiadomo, mogłoby to ich doprowadzić do kłótni, a w jednym dzisiaj się oboje zgadzali. Nie tyle nie byli w nastroju do krzyków, bo do tego zawsze mieli werwę, a jedynie tym razem tą żywiołowość oboje wyraźnie chcieli wyładować w inny, obojgu im znany sposób. Dlatego zacisnęła wargi, powstrzymując się od komentarza. Enzo też wiele kwestii z pewnością przemilczał, bo nie zdążyli znowóż aż tak się na siebie powydzierać. To znaczy, nie dobili do swojej zwyczajowej, dziennej statystyki. Mimo to, zaraz palnął coś o nastroju, że niby ona popsuła, a jak mogła popsuć, skoro była tylko sobą? Dlatego zawtórowała jego gestowi, dublując jego przewrócenie oczami, bo jeśli jej osoba psuła mu humor, to nie wiedziała po cóż miałby ją wciągać na to drzewo, żeby się tak sam na własne życzenie denerwować. Dlatego uznała, że tak tylko się z nią spiera dla zasady i to było kolejne zdanie, które konsekwentnie zignorowała, skupiając się na rzeczach znacznie przyjemniejszych. — Wiesz co? Niektórym żonom mężowie obiecują kreacje od Mme M. a ty mi jakąś kuchenną szmatę. Wstydziłbyś się. Trochę żartowała, a trochę mówiła poważnie, bo chociaż wiedziała, że dla niego wyglądałaby dobrze nawet w płociennym worku, to stroiła się przecież nie dla siebie i uznanie za ładny strój też przyjmowała jako dobry komplement, którego w końcu mógłby się nauczyć. W szkole chociaż oblewał się rumieńcem, kiedy nie miał śmiałosci jej powiedzieć, że pięknie wygląda. Teraz lepiej się kontrolował, dlatego dałaby teraz knuta za jego myśli. Rozsiadła się wygodniej, opierając ręce za sobą na chybotliwej siateczce pod nimi, Gdyby już wcześniej nie sprawdzili tego drzewa, obawiałaby sie czy ten namiot ich utrzyma, ale po spędzonej tu z Enzo prawie całej nocy, miała pewnosć, że magia tego miejsca ich nie zawiedzie. Dlatego skoncentrowała się zupełnie na Halvorsenie. Nie zdając sobie nawet sprawy, że każdy normalny człowiek podziwiałby widoki, które były niesamowite, ale te, jakie Shenae miała przed sobą też jej się podobały. Przymknęła powieki, odchylając z lubością głowę, kiedy wplótł dłoń w jej włosy i zaśmiała się pomiędzy zadowoleniem, a zaczepnością zanim się odezwała: — Twoją koszulkę? Właśnie o tym myślałam. Nie. Jej sukienkę. Wiedziała. Ale jego odzież, a raczej jej brak, interesował ją znacznie bardziej, czego dała wyraz, kiedy podciągnęła materiał do góry, odsłaniając umięśniony brzuch, jeszcze bardziej atrakcyjny w prezencji od minionego wysiłku. Ledwie zdażyła pozbyć się jego odzienia, kiedy zamknął między nimi przestrzeń pocałunkiem, tak samo skutecznie, jak jej usta. Pewnie żeby nie zdążyła się odezwać, a przecież chciała tylko powiedzieć… — Nie… dasz… mi się... napatrzeć? A teraz musiała egzekwować sobie pojedyncze słowa rzucone pomiędzy pocałunkami. — Niech. Ci. Będzie. Smacznego. Nie stawiała się już. Potrafiła się zamknąć. Na chwilę. Ale wolała to zrobić sama, zanim on by jej to zasugerował. Przynajmniej sprawiając pozory, że to była jej własna decyzja. Nie narzekała na jej konsekwencję, ale jednak sama lubiła ich słowne utarczki, będące dla niej zawsze dobrą grą wstępną. Mimo wszystko smak jego ust i ciepło jego języka, kiedy splotła je razem w jednym pocałunku, jego ramiona podtrzymujące ją stabilnie przy starciu ich warg i jego charakterystyczny zapach, czy uczucie mięśni napinających się pod dotykiem jej palców, były dostateczną nagrodą za jej wymuszoną ciszę. Zbyt długo przeciągnęła swój upór w odgradzaniu się od niego, dlatego teraz lgnęła do niego nawet bardziej niż wcześniej, kiedy tylko sprawiała wrażenie, że nie szukają tutaj, na górze, tego samego. W końcu przyznała się do swojego oczekiwania, kiedy wsunęła się zręcznie na jego uda, dłonią szukając jakiejkolwiek stabilizacji w chyboczącym się namiociku. Jedynym stałym punktem dla niej, był on, dlatego zacisnęła palce na jego ramionach, uciekając ustami do jego ucha tylko w jednym celu: — Oskarżam cię o bycie zbyt pociągającym, jak na ojca dwójki dzieci, papi. Prócz uwodzicielskiego szeptu, znalazła jednak jeszcze trochę więcej zastosowań chwilowej zmiany pozycji swoich ust. Musnęła nimi płatek jego ucha, owiewając je jednocześnie ciepłym powietrzem spomiędzy warg.
- Od kogo? - Zapytał zmieszany, bo faktycznie nie miał pojęcia co to (lub raczej kto to) jest to Mme M. - Jak dla mnie to mogłabyś chodzić nawet w wyciągniętym dresie, a i tak oglądałbym się za tobą na ulicy. - Stwierdził, jak to facet zupełnie nie pojmując idei strojenia się w świecidełka i piękne kreacje. Dla niego zawsze była doskonała. Kochał jej długie, atramentowe włosy i kontrastującą z nimi bladą cerę. Jasne oczy, które aż zbyt często piorunowały go spojrzeniami. Łagodne krzywizny jej sylwetki, nieco zmienionej przez ciąże i karmienie, odzyskującej ostatnio konsekwentnie poprzednie kształty. Niestety, ale pod tym względem był po prostu przewidywalny. Strojenie się również działało, pewnie. Inaczej podchodził do sprawy, gdy stała przed nim taka ubrana w zwiewną sukienkę, niż gdy witała go w stroju codziennym. Wystarczy popatrzeć jak ochoczo przygarnął ją do siebie. I oczywiście, nie mówił o swoich odczuciach ani emocjach, ale taki był Enzo. Trzeba było drążyć temat i dopiero odpowiednio długo wwierciwszy mu dziurę lub wbiwszy celnie szpilę można było uzyskać od niego prywatne przemyślenia. Podobnie było z wyznaniami typu „kocham cię” czy „pięknie dzisiaj wyglądasz”. On po prostu uznawał, że jest to oczywiste i widać to po jego zachowaniu. Kiedy obserwował ją z kanapy zamiast odpoczywać lub kiedy zmywał za nią trzeci dzień pod rząd. Był człowiekiem drobnych gestów i chociaż oboje wiedzieli, że na tym polu chyba nigdy nie mieli być zgodni, poniekąd to akceptowali. Musieli, aby nie zwariować i nie pozabijać się już drugiego dnia po zawarciu małżeństwa. Prychnął cicho, gdy udała, że go nie rozumie, ale bardzo nie miał ochoty na żadne konkretne dyskusje. Pragnął po prostu znaleźć się teraz blisko niej. Pocałować ją w obojczyki i pieścić tak, jak nauczył się to robić, gdy powoli odkrywali wspólnie swoje potrzeby. Przytulić głowę do jej serca. Posłuchać jak bije w przyspieszonym rytmie po oferowanej jej bliskości. Być z nią. W każdy możliwy sposób. - Na co ty chcesz patrzeć. - Mruknął, niezadowolony, że znowu zabiera głos w takiej chwili, ale w gruncie rzeczy nie marudził na to jakoś usilnie. Pozwolił się rozebrać, jednocześnie szukając dłonią jakiegoś zapięcia na jej plecach. Miała kilka dodatkowych sekund na to, aby przyjrzeć się jego szczupłej postaci, gdy tak zawisł przed nią bezradny jak dziecko. - To się zdejmuje przez głowę? - Zapytał, nie mogąc sobie poradzić z sukienką, gdy nie mógł jej tak po prostu rozpiąć… albo rozerwać. Korciło go, aby w końcu skorzystać z magii i może deportować stąd te sukienkę. Jednak spodziewał się, że wówczas ona deportowałaby go na Islandię. Wobec tego tylko milcząco machnął rękę, woląc spożytkować energię na całowanie jej. Pasja, która temu towarzyszyła dawała wrażenie, jakby Enzo i Shenae nigdy wcześniej nie byli w podobnej sytuacji. Tymczasem Halvorsen po prostu stracił dla niej głowę. Zarówno teraz jak i wcześniej. Kiedy wpełzła mu na kolana, przytrzymał ją, natychmiast układając dłoń na jej biodrze. Druga wciąż podtrzymywała delikatnie jej kark, łaskocząc go włosami. Delikatnie zacisnął pięść i minimalnie pociągnął ją za cebulki, potem rozluźnił palce. Przerwali pocałunek, a Enzo odetchnął. Policzki zaróżowiły mu się od nagłego uderzenia gorąca, które oblało jego twarz… a może to od jej słów? Zaprzeczenie byłoby tutaj nie na miejscu, więc zamiast cokolwiek mówić, po prostu na moment, ot dosłownie na sekundę uciekł spojrzeniem, co już samo w sobie zdradzało, że nie czuje się pewnie z tym komplementem. W głębi serca to wciąż był ten stary Enzo. Czaiło się w nim sporo obaw i nigdy nie rozpracowanych kompleksów. To małżeństwo wyleczyło kilka z nich, lecz jak widać nie wszystkie. - Mam przyznać się do winy czy wymienić wszystkie Twoje przewinienia, mamusiu? - Zapytał, nieco mocniej zaciskając palce na jej biodrze, kiedy owiała jego ucho rozgrzanym oddechem. Zmrużył oczy i korzystając z tej pozycji pocałował ją w policzek. - Może zaczniemy od noszenia przeźroczystej? - Zagaił, zabierając dłoń z jej włosów po to, aby wsunąć je pod jej sukienkę. Oczywiście udał, że zupełnie nie zdaje sobie sprawy z tego, że sam jej te majtki zaczarował. Ponadto z racji, że na nim usiadła i nie miał dostępu do jej łona, objął dłonią jej pośladek wsuwając ją najpierw pod niewidzialną bieliznę. Uszczypnął ją zaczepnie, jednocześnie kradnąc jej kolejny pocałunek. Tym razem nieznośnie powolny i intensywny. Przygryzł delikatnie jej wargę.
Jakoś nie wiedziała co mu odpowiedzieć, na pytanie, na co chciała patrzeć. Nie mogła się zdecydować. Czy zacząć od komplementowania jego brzucha, torsu, czy ramion. Uniosła lekko brew, patrząc na niego nie z niedowierzaniem tylko zwykła rezygnacją. Po tylu latach nic w Enzo jej tak całkiem nie dziwiło, ale jednak musiała wyrazić swoją opinię na głos. — Jaki ty jesteś czasem naiwnie uroczy, kochanie — skwitowała naprawdę nie widząc sensu w tłumaczeniu mu jakim był atrakcyjnym facetem, szczególnie bez koszulki, skoro przez dwadzieścia cztery lata swojego życia jeszcze nie poznał swoich wszystkich zalet. Obawiała się, że mogło być już za późno na wpojenie mu niektórych spraw, szczególnie tych tyczących się jego fizycznej atrakcyjności. Było jej to całkiem na rękę, że nie był ich świadomy. Miała znacznie mniej kobiet do odganiania od swojego mężczyzny, który nie emanował pewnością siebie na prawo i lewo, przyciągając jeszcze więcej damskich spojrzeń. Nie marnując czasu na puste gadanie, zupełnie nie w jej własnym interesie, po prostu dała się całować i oddawała pocałunki, tak długo jak długo jej pozwalał, bo kiedy zawiesił się w wielkiej niewiadomej, pokonany przez jej sukienkę… zaśmiała się. Po prostu. Trochę ze złośliwości, bo nie pomagała mu z tym dylematem wcale, a trochę naprawdę rozczulona Enzo, postawionym przed prawdziwym, realnym problemem kiedy nie mógł zerwać z niej jej odzieży. Zachowała sobie ten widok w pamięci, jego iskrzącego się z pożądania spojrzenia i opuszczonych z bezradności ramion. Zapamiętując ten widok jako bardzo słodki i ponętny jednocześnie, zachowała go w pamięci na później, na gorsze dni. Póki co skoncentrowana na nich dwójce. Ich złączonych ze sobą ustach i zbliżonych do siebie ciałach. Rozgrzał ją w tak krótkim czasie bardzo intensywnie. Czuła, że i na jej twarzy widnieją lekkie rumieńce. Dając sobie czas na oddech, na który pozwolił jej po kolejnym namiętnym pocałunku, zaczerpnęła świeżego haustu powietrza. Zaciągnęła się nim zachłannie, zbierając siły na następną chwilę. Chciałaby móc powiedzieć, że dalej kontrolowała sytuację, ale w tym momencie, na chwilę zapomniała, że znajdują się na wysokości. Namiot chybotał się niebezpiecznie przy każdym ich ruchu, szczególnie przy tych gwałtowniejszych. Do porządku przywołała ją dopiero chwilowa przerwa. — Enzo — mruknęła jego imię z nieskrywaną przyjemnością i w końcu odetchnęła w jego ramię, chowając twarz w zagłębieniu jego szyi. Uda na wspomnienie o bieliźnie, zacisnęła mocniej na jego nogach, czując zbyt wyraźne podekscytowanie obecnym ich położeniem. Tak samo, jak ona odczuwała jego podniecenie w lekkim wybrzuszeniu na spodniach, tak i on musiał czuć każde drżenie jej ciała, kiedy ją całował, czy wsuwał dłoń pod materiał jej bielizny, czy teraz, będąc tak blisko zwieńczenia jej ud, wyczuwać sugestywną wilgoć, gdyby tylko jego palce na moment zbłądziły w odpowiednim kierunku. Wszystko to stanowiło dobry dowód na to, że zabrnęli za daleko. — Jeśli zaraz nie zaczniemy jeść… gwarantuję ci, że w niedługim czasie wylądujemy kilkadziesiąt metrów pod nami, na ziemi gdzie nie będziemy mogli skończyć tego co zaczęliśmy. Bardzo niechętnie zsunęła się z jego nóg, oblizując wargi po ostatnim pocałunku, naciągając sukienkę w dół. Posłała mu wymowne spojrzenie. Dłoń na jej pośladku, chociaż sprawiała jej tak wielką przyjemność, była zbyt wielką pokusą, która mogla się dla nich oboje źle skończyć, w obecnych warunkach. Dlatego odsuwając się położyła się z głośnym westchnięciem w namiocie, krzyżując przed sobą nogi, czując jeszcze wyraźne poruszenie w lędźwiach. Przedramię narzuciła na oczy i przyznała w końcu głośno. — Jak wrócimy do domu, Enzo… chcę…. — nie skończyła tej myśli głośno. Zacisnęła na moment wargi i jednak podniosła się do góry na łokciach, a potem przysuwając się do męża, skończyła konspiracyjnym szeptem wprost u jego ucha. Złożyła mu cichą obietnicę. Najlepszej nocy, jaką dotychczas mieli, a było ich tak wiele… jednocześnie zdradzając mu własne fantazje. Dzisiaj, znacznie bliższe spelnienia niż kiedykolwiek wcześniej. — Wystarczy, że powiesz: “Kocham cię” — dorzuciła na koniec, uśmiechając się perfidnie przy jego uchu i odsunęła się, śledząc jego reakcję. Nie ma to jak drobna zachęta i niegroźna manipulacja. Dwa słowa były chyba warte tej słodkiej obietnicy jaką mu złożyła potajemnie na ucho?
Nie skomentował, nie było sensu. Nie miał pojęcia dlaczego to miało być w ogóle urocze i o co jej w tym momencie chodziło. Urocze to były małe kotki, a nie dwudziestoletni facet z dwójką dzieci… tak, facet, jakkolwiek dziwnie to słowo nie brzmiałoby w kontekście rozmowy o Enzo. Już nie chłopiec, co zdecydowanie podkreślały jego… zaskakująco dojrzałe życiowe wybory. Zmiana pracy na stabilny, nie najgorzej płatny etat. Mógł wziąć tyle nadgodzin ile potrzebował, albo odrabiać wcześniejsze wyjścia w inne dni. Miał dwoje małych dzieci i wkładał w ich wychowanie tytaniczny wysiłek, w porównaniu z tym ile poświęcał go na naukę do egzaminów. Jego pierwszą myślą zawsze było zastanowienie się nad ich potrzebami. Równocześnie brał pod lupę także zadowolenie Shenae, swoje własne stawiając gdzieś kosmicznie daleko poza wszelkim rankingiem. Pomimo wielu swoich wad, ze świecą można było szukać kogoś, kto aż tak angażował się w życie rodzinne. Zwłaszcza, że w gruncie rzeczy nigdy nie był szczególnie odpowiedzialny. Nie musiał być. Miał od tego własną matkę. Potem wiele się zmieniło, oczywiście, zwłaszcza on sam. Podczas tych trzech lat zdołał się już przekonać jak bardzo kocha Shenae D’Angelo. Jak mocno pragnie budzić się rano u jej boku i notorycznie ścierać się z nią o to kto dzisiaj wstaje wcześniej i parzy im kawę. Jak uwielbia, kiedy She zaczyna mu dogryzać, a jego dziecinnego focha natychmiast podłapuje Drake. Jej rzadkie zdezorientowanie i twardo stąpające po ziemi podejście do otaczającego ją świata. Pomimo wielu wspólnie spędzonych chwil, zarówno na sprzeczkach jak i na żarliwej miłości, dosłownej lub w przenośni - interpretacja dowolna - te słowa wciąż były dla niego zbyt trudne. Wyznał jej to jedynie jeden raz, na ich własnym ślubie, kiedy zamiast pocałować od razu pannę młodą, najpierw szepnął jej na ucho, że ją kocha. Nigdy nie wziąłby z nią ślubu z własnej, nieprzymuszonej woli, gdyby nie był tego pewien. Nawet, jeżeli dziecko było w drodze. Może myślałby o tej kwestii inaczej, gdyby tylko sytuacja miała się inaczej. Jednak teraz po prostu nie był w stanie, bo kiedy była blisko niego Halvorsen miękł, jak masło potraktowane solidnym incendio. A nic lepiej na niego nie działało jak właśnie taka Shenae. Nie uległa, a łagodna. Dodatkowo teraz to już w ogóle nie miał argumentów. Największą radość sprawiało mu to, że była nim zainteresowana. Nie tylko fizycznie, co teraz wyraźnie czuł po oddawanej mu w pocałunkach pasji, ale także emocjonalnie. Dbała o niego na swój sposób, a Enzo notorycznie uważał, że mimo wszystko nie zasługuje na nią. I chociaż w życiu by się do tego przed nią nie przyznał, był jej wdzięczny za każdy wspólny dzień. Za każdą chwilę spędzoną w chyboczącym się namiocie. Za każdą złośliwą uwagę na temat jego ubrań czy też burkliwego usposobienia. Ale cholera, nie był zadowolony z jej zdrowego rozsądku. Prawdę mówiąc, już od dawna tak bardzo nie rozdrażniła go dorosłym podejściem do tematu. Kiedy zasugerowała, aby harce przenieśli na później, Enzo, który jeszcze chwile temu miał cholernie zdrowy zapał, w tym momencie prawie się na nią obraził. Słysząc chwilę temu swoje imię zdążył się rozkręcić. Masował jej pośladek delikatnymi ruchami, jednocześnie z satysfakcją łącząc ich usta w pocałunkach. Przytulał ją do siebie, napawając się jej idealną sylwetką, zapachem lawendy oraz jej oddechu. Kiedy zabrała mu to wszystko, przez ułamek sekundy rozzłościł się. Nie nalegał. Pozwolił jej się odsunąć i nagle spojrzał w bok, nie chcąc na nią patrzeć. Zraniła go. Pomimo faktu, że czuł, iż byłaby na niego gotowa, poczuł się odrzucony. I właśnie wtedy spłynęły na niego jej słowa. Soczyste obietnice, wybujałe fantazje. Nietrudno się domyślić, że rozbudziła jego ciekawość. Na tyle, że na sekundę dosłownie stracił mowę. Przełknął ślinę ledwie powstrzymując się od oblizania warg. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że teraz w ogóle odechciało mi się jeść? - Zachrypiał, gdy podniecenie ścisnęło go za gardło i odkaszlnął krótko, aby pozbyć się tej charakterystycznej chrypy. Popatrzył na nią. Jego brązowe oczy pociemniały nieco, a ręce znalazły drogę do jej dłoni. Ścisnął je i pociągnął w swoim kierunku, wyginając tym samym własne ramiona w tył. Chciał, aby nachyliła się ku jego ustom. - W tej chwili zerwałbym z ciebie te przeklętą sukienkę i nie pozwoliłbym ci zejść na dół tak długo, aż nie miałbym pewności, że jesteś znowu przy nadziei. - Wyszeptał, prawie wprost w jej usta, które pocałował jeden raz. Żarliwie, aby nieco ulżyć sobie w tym nieomal bolesnym pragnieniu. Potem ją puścił, pozwalając jej się cofnąć, jeżeli tego właśnie chciała. Postawił pomiędzy nimi plecak.
Odsuwając się wiedziała, że poruszyła w nim odpowiednią nutę. Moment temu nie mógł na nią patrzeć. Teraz wydawał się… nie tyle łagodniejszy, co zdawał się gotów łatwiej wybaczyć jej zdroworozsądkowość. Mimo to, zacisnęła wargi, chłodnym spojrzeniem dokładnie odczytując jego reakcje z mimiki twarzy i innych sygnałów, jakie dawało jej jego ciało. Otaksowała go spojrzeniem, bardzo dokładnie, kiedy ta przyjemna chrypa rozbiła się w powietrzu, wypełniajac niewielką przestrzeń wokół nich kolejną dawką wspólnej ekscytacji. Nawet ten głos działał na jej wyobraźnię. CIepłe, brązowe Halvorsenowe ślepia, teraz ciemniały w sposób, który też lubiła, a zwłaszcza to, co działo się między nimi później, kiedy patrzył na nią właśnie tym spojrzeniem. Przyciągnięta, rozchyliłą wargi, ostatni (co za chore kłamstwo) raz dzisiaj smakując jego wygłodniałych warg, aż do braku tchu. Trwało to zdecydowanie za krótko. Odgrodzona od niego plecakiem, wpatrywała się w niego z dystansu, oddychając głęboko przez usta. Przez chwilę zapomniała, że była kiedyś krukonem, że powinna być mądrzejsza. Mogli się przestać oszukiwać, że byli, kiedy rozsypał się jej plan na studia i zaszła z pierwszym dzieckiem, a później z drugim. Ich gorące uniesienia zawsze przynosiły coś dobrego. Enzo potrafił jej tak zakręcić w głowie, że zapominała o wszystkich innych argumentach, jakie wcześniej trzymała w zanadrzu. Niektóre zapisywała sobie w dzienniku, tylko chyba wyłącznie po to, żeby nigdy ich nie użyć. Bo kiedy siedział przed nią. Tak chętny i tak żądny jej ciała, jak mogła mu odmówić, skoro stali po jednej stronie? Z początku bez użycia żadnych słów, patrząc wprost w tęczówki Halvorsena, sięgnęła do krawędzi swojej sukienki, powoli jedną z dłoni przesuwając wzdłuż boku, po niewidocznym na szwie, idealnie wszytym zamku. Rozpięła ją, pozwalając żeby materiał opadł na jej uda całkowicie odsłaniając nagie piersi, rozrzucając atramentowe włosy kaskadą na bladej skórze, zanim pochylając się w przód, wyswobodziła się z krępującego ją materiału sukienki. Ręce opierając na miękkiej siateczce, powoli, ze zwinnością byłej kapitan, zbliżyła się do swojego mężczyzny, przeklinając głośno. — Cholera, przepraszam — zupełnie naga (prawie, ale zaczarowany przeźroczysty materiał jej bielizny chyba się nie liczył…) przeszła nad plecakiem na czworaka, przyciągając do siebie Enzo jedynie za pasek w spodniach, sugerując mu, żeby się do niej pochylił. Na chwilę przed tym zanim trzask teleportacji przeniósł ich obu w zupełnie inne miejsce. Wprost do ich sypialni, gdzie mieli skonsumować swój związek i dopełnić swoich obietnic. Przepraszała dlatego, że porzuciła jego buty na szczycie Mądregodrzewa. Kiedyś może po nie wrócą. Sukienki dotykała stopą w trakcie teleportacji, kolanem plecaka, ale żadne z nich nie myślało pewnie teraz ani o tym, żeby się ubrać, ani zjeść. Ups. Zapomniała o Enzowej koszulce. Szkoda. Tą akurat lubiła. Jednak nie bardziej, niż wplatać palce w gęste włosy męża, tuląc się pełną piersią do jego torsu i robić z nim wszystko to, na co przyzwoity narrator nie znalazłby dość grzecznych zwrotów, żeby to opisać.
ztx2
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Wśród ciszy okolic Hogsmeade rozległ się trzask oznaczający, że ktoś teleportował się w te okolice. Ptaki poruszyły się niespokojnie z drzew, odlatując w różne strony. Nawet wiatr jakby wzmógł się na wieść o przybycie intruzów. - Wszystko w porządku? - pytam Viks, zerkając niepewnie na towarzyszkę mojej teleportacji łącznej. Dość rzadko korzystam z tej umiejętności, chociaż ten rok, dwa temu stawałem na głowie by zdać ten papier. Teraz jednak cieszyłem się wyjątkowo, że tak się wtedy na to uparłem. Inaczej czekałaby nas dłuższy spacer, albo lot na miotle Boyda. Co wydawało mi się znacznie mniej spektakularne, a przynajmniej nie stawiające mnie w bardzo dobrym świetle. - Powinno być gdzieś tutaj - mówię stając niepewnie pod drzewem i mrużąc oczy z zastanowieniem. Od razu uprzedzałem Viks, że jest podobno jakieś super miejsce na randki, ale podobno ucieka, trudno je znaleźć... I w ogóle nasza randka wyglądała na jakiś większy znak zapytania niż myślałem. Rozglądam się w poszukiwaniu drzewa (jakkolwiek głupio to nie brzmi), krzywiąc się lekko. Wiatr rozwiewa lekko moje rozwiane loki, mrużę oczy przy słońcu, które już niedługo będzie szykować się do zachodu. Przez chwilę rozglądam się zniechęcony i dopiero Viki jako pierwsza zauważa chodzące drzewo. - Z ciebie to jednak świetna szukająca - chwalę Cię żartobliwie i podbiegam rośliny patrząc na nią sceptycznie. - Dobra teraz musimy na nią wejść i wtedy... pojawi się coś tam? - mówię odrobinę niepewnym tonem, ale mimo to przewieszając wypchaną torbę na drugie ramię i podchodząc do drzewa, by wspinać się po pieńku; co jakiś czas odwracam się do Viks sprawdzając czy wszystko gra. Może jednak ta miotła Boyda była lepszym pomysłem? Już powoli chcę się poddawać, kiedy znikąd gałęzie drzewa poruszają się, tworząc nam doskonałą dróżkę do eleganckiego... hm, wiszącego namiotu. Rozpromieniam się, szczęśliwy że jednak zadziałało i staję już pewniej na jednym z konarów, by przepuścić Victorię przodem.
Nie miała bladego pojęcia, czego spodziewać się po tym spotkaniu, ale właściwie, będąc szczerym, bardzo jej się to podobało. Nie mając pojęcia, co wymyślił Fillin, zrezygnowała z zakładania niesamowicie wyszukanej sukienki, czy czegoś podobnego i ubrała się nieco mniej elegancko, niemniej jednak - nadal było temu daleko do sportowego szyku większości mugolskich nastolatek. Kiedy tylko znaleźli się w tym miejscu, powiedzmy z dala od cywilizacji, ucieszyła się ze swojego wyboru, a jednocześnie rozejrzała się po okolicy, starając się zrozumieć, gdzie właściwie się znaleźli. Wiedziała, czego powinna wypatrywać, ale była jeszcze nieco oszołomiona po teleportacji. Swoją drogą - sama powinna podejść do egzaminu, ale w tej chwili nie przeszkadzało jej ani trochę, że to właśnie Fillin ich przerzucał, tak po prostu. - Jestem cała - zapewniła z lekkim uśmiechem, a później skoncentrowała się na wypatrywaniu tego niesamowitego drzewa, o którym była mowa. Nie bardzo wiedziała, czego powinna szukać, ale wkrótce zamrugała i wskazała Fillinowi - niewątpliwie - na właściwe miejsce. W końcu takiego drzewa nie dało się raczej przegapić. Zaśmiała się na jego komentarz i pokręciła lekko głową, ale zarumieniła się delikatnie, bo mimo wszystko miło było usłyszeć coś podobnego. Nie uważała, żeby była jakaś niesamowicie rewelacyjna, ale ostatecznie, mimo wszystko, to właśnie ona ona złapała znicza, a Puchar przypadł w udziale Krukonom. Odrzuciła włosy na ramię, by teraz się na tym nie koncentrować i zajęła się wspinaniem na drzewo, co nie było już takie łatwe, a przynajmniej dla niej. - Coś tam? Brzmi tak tajemniczo, że koniecznie muszę to zobaczyć - stwierdziła na to, by zaraz się roześmiać, bo brzmiało to absurdalnie. Od kiedy nieco się rozluźniła i nie starała się wszystkiego brać niesamowicie serio, szło im jakoś lepiej. Miała zatem nadzieję, że dzisiejszy wieczór również będzie przyjemny i w pewien sposób ekscytujący, to niewątpliwie by jej odpowiadało. Nie chciała jednak niczego zakładać z góry, tym bardziej że miała niemały problem z tym, by wspiąć się na drzewo, które w końcu uraczyło ją jakąś ścieżką z gałęzi, co nieco ją zdziwiło. Uniosła lekko brwi i zerknęła na Fillina, po czym skierowała się ostrożnie do namiotu - rozkładając przy okazji ręce, by przypadkiem nie spaść. - Muszę przyznać, że to coś tam jest całkiem intrygujące - rzuciła jeszcze, nim ostatecznie udało jej się dostać do tego podniebnego namiotu i rozejrzała się po okolicy, orientując się, że widać stąd całkiem sporo i jest to, cóż, niemalże zapierające dech w piersiach. Usiadła ostrożnie, chyba nie do końca pewna, czy za chwilę gdzieś nie spadnie, ale okazało się, że namiot był niesamowicie stabilny. - Myślisz, że zabierze nas na wycieczkę?
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Uśmiecham się do Ciebie kiedy widzę, że szybko otrząsasz się z niewątpliwych wad teleportacji (zarówno normalnej jak i łącznej). Powolnym krokiem ruszamy w kierunku drzewa, by wspiąć się na nie z mniejszymi lub większymi trudnościami. Kiedy tylko mam okazję staję na chwilę, by pomóc Viki we wspinaczce, albo podpytać czy wszystko w porządku. - No ten, słyszałem głównie plotki - zdradzam tajemnicę mojego pomysłu na randkę, z pewnością robiąc na Tobie piorunujące wrażenie. Podnoszę Cię na ostatniej prostej i już jesteśmy na w miarę wygodnej ścieżce z gałęzi. Na Twoje pytające spojrzenie wzruszam ramionami, też jestem tu pierwszy raz i nie wiedziałem czego dokładnie się spodziewać oprócz paru zasłyszanych ogólników. Wchodzę za Tobą do namiotu, znacznie mniej delikatnie, rzucając wpierw swoją torbę a potem siebie do środka, a namiot zachybotał jedynie odrobinę. - Wydaje mi się, że biuro podróży z tego średnie... Ale tak naprawdę niewiele o tym wiem - mówię i najpierw skupiam się na samym namiocie. Dotykam delikatnego materiału, który nas otaczał. Wyjmuję różdżkę i znienacka zaczynam bardzo mocno poruszać się siedząc, niemalże skacząc w miejscu. Aż nasz podniebny namiot zaczął odrobinę bardziej się poruszać. - Sprawdzam wytrzymałość - oznajmiam ze śmiechem widząc pewne zaniepokojenie przy tych moich harcach. Ale przecież trzymałem w pogotowiu różdżkę, gotowy nas jakoś uratować, gdyby coś się wydarzyło. Dopiero potem widzę jaki super widok nam zafundowałem i uśmiecham się widząc powoli chylące się ku zachodowi słońce. - Nieźle - stwierdzam i sięgam po torbę, z która tu przyszedłem. - Mam Twoje ulubione winko, jabola i zrobiłem... kanapki z parówką - mówię i wyjmuję eleganckie pudełko oraz butelkę alkoholu. Otwieram opakowanie, by pokazać, że wcale nie żartuję. - Sam robiłem chleb, dodałem jakieś zaklęcie, że powinno Ci być jakoś ciepło w brzuchu po tym, ale nie wiem jak mi zadziałało - mówię i odkładam na razie na bok obydwie te rzeczy. - Wspinaczka warta widoku - mówię jeszcze kiedy rozsiadam się wygodniej obok Ciebie i nie patrzę wcale na zachodzące słońce, tylko na Twoją twarz. Macham brwiami zalotnie, by podkreślić, że owszem, nie do końca mówię o chowających się promieniach słonecznych. Wyciągam dłoń, by złapać Twoją rękę i spleść delikatnie nasze palce. Pochylam się, by lekko musnąć wargami kącik Twoich ust, a potem dodać jeszcze pocałunek na policzku, i jeszcze zejść jeszcze niżej i nienachalnie musnąć skórę Twojej szyi; czuję wyraźnie Twoje perfumy zmieszane z zapachem prawdopodobnie Twojego szamponu do włosów; oddalam się grzecznie, żeby nie być przesadnie natrętny, wszakże powinniśmy delektować się widokiem oraz pysznymi potrawami, które przyniosłem. Ale cóż pocznę, że to romantyczne miejsce sprawia, że nie mogę się powstrzymać!
Victoria wiedziała, że wkrótce sama powinna przystąpić do egzaminu z teleportacji, ale jakoś na razie się do tego nie kwapiła, bo podejrzewała, że nie pójdzie jej najlepiej, chociaż nie wiedziała właściwie, skąd brało się w niej takie przekonanie. Niemniej jednak to nie było takie straszne, a ta szybka podróż miała swoje niewątpliwe plusy, oto właściwie z miejsca mogli zacząć ścigać tę realną plotkę, legendę, cokolwiek to było, a jej wcale to nie przeszkadzało, w końcu ostatnimi czasy zdarzały się jej takie pościgi, ten zaś szczególnie jej się podobał. - Teraz będziesz mógł je tylko podsycać - stwierdziła na to nieco rozbawiona, a później spróbowała usiąść jak najwygodniej, po czym uniosła lekko brwi, chcąc już zapytać, o co dokładnie chodzi z tym całym biurem podróży, kiedy niespodziewanie Fillin postanowił rozkołysać cały namiot, a ona spojrzała na niego z pewną dozą przestrachu, w końcu to nie było na pewno bezpieczne. Miejsce było jednak najwyraźniej magiczne, bo naprawdę nic się nie stało i poza tym, że rozkołysali się w najlepsze, nie wydarzyło się nic strasznego i po chwili mogli już całkiem spokojnie siedzieć razem. Odetchnęła głęboko, pokręciła głową i wywróciła oczami, jakby chciała mu powiedzieć, że cała ta heca nie była aż tak konieczna, ale uśmiechnęła się lekko. A później zaśmiała się w głos, gdy przyznał, co przyniósł. - Słynne kanapki z parówkami! Kiedyś musisz nauczyć mnie, jak się je przygotowuje - powiedziała na to, a jej jasne oczy zabłyszczały, bo widać bardzo jej się to spodobało. Trudno powiedzieć dokładnie dlaczego, jak do tego doszło, co w tym było takiego fantastycznego, ale może... Cóż, może jednak podobała jej się pewna nieszablonowość, jaką stosował Fillin, choć nie była tak elegancka i typowa dla tego, co sama znała i jak się wychowywała. Czuła jednak, że faktycznie bawi się z nim całkiem dobrze i nie miała szczególnej potrzeby tego przerywać, uciekać, czy uznawać, że to jednak nie dla niej. Od czasu kiedy zrozumiała, że to nie musi być wielka miłość, że to nie musi być na całe życie, była spokojniejsza, a brak sporów, jak również możliwość lepszego poznania się, wychodziła im tylko na lepsze, co było dość oczywiste, ale oczywiście początkowo nie było w stanie przebić się do jej skołowaciałego umysłu. - Może być cieplej niż teraz? - rzuciła nieco zaczepnie, a później pocałowała go lekko, jednak cofnęła się nieznacznie, by faktycznie móc jeszcze przez chwilę podziwiać widoki, jakie roztaczały się dookoła nich, po czym zaśmiała się nieco rozbawiona. - Myślisz, że to jakieś łamanie regulaminu? Jeśli tak, to niezbyt świecę przykładem - stwierdziła i z jakiegoś powodu niesamowicie ją to bawiło. Widać panna idealna miewała również inne oblicza, nie zawsze była taka cudowna, jak mogło się wydawać, a to z jakiegoś powodu jej się podobało. Perfekcja również miała swoje granice, przynajmniej do takiego zaczęła dochodzić wniosku.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
- Nie ma opcji. Nikomu nie powiem o tym namiocie. No może Boydowi. Ty też nie możesz mówić, inaczej nie będziemy mogli tu przesiadywać bo zaraz zbiegną się jakieś dzikie tłumy - mówię z dezaprobatą myśląc o tym jak stoją kolejki ludzi, by posiedzieć na magicznym drzewie. Nie ma opcji. Chociaż podobno namiot się porusza więc może nie byłoby i tak możliwości tłoku? Może jak ktoś tu jest to automatycznie znika z pola widzenia dla innych? Nie mam pojęcia tak naprawdę jaka jest prawdziwa magia tego miejsca. - No jak to, nie mogę ci zdradzić sekretu tego przepisu muszę mieć ci czym zaimponować od czasu do czasu - oznajmiam z szerokim uśmiechem. A kanapki z parówkami to z pewnością coś co zaimponowałoby każdej kobiecie! Cieszę się widząc, ze ci się to podoba. Swoją drogą całe szczęście, że nie stosuje legilimencji. Jakbym się dowiedział jak często musisz sobie powtarzać, że nie będziemy razem na dłużej i z pewnością nie darzysz mnie głębszym uczuciem, moja stosunkowo nie aż tak wysoka samoocena upadłaby na łeb na szyję. - Zawsze może być cieplej - odpowiadam równie zaczepnie, machając swoimi grubymi brwiami. Marszczę je jednak po chwili na Twoje pytanie. - Nie mam pojęcia, możesz wychodzić o tej godzinie poza szkołę? - pytam, bo nie jestem pewny, tak dawno nie byłem uczniem, że aż już pozapominałem co można robić a co nie. W każdym razie bycie studentem było na pewno zdecydowanie fajniejsze. Wyjmuję przenośne kieliszki i podaję Ci jeden. Macham różdżką by podnieść butelkę i nalać nam trochę alkoholu, a potem wybrać ładniej wyglądającą kanapkę. - Zdrowie najpiękniejszej dziewczyny na tym drzewie - mówię i prędko parskam śmiechem, bo przecież jesteś obecnie jedyną, która tu siedzi. - Jaka tu kiedykolwiek zawitała, o to mi chodziło - tłumaczę prędko, stukając się z Tobą kieliszkiem.