Osoby: Archibald i James Miejsce rozgrywki: Opuszczona kuźnia, Hogsmeade Rok rozgrywki: 2015 Okoliczności: Spotkanie w opuszczonej kuźni, super sentymentalnym miejscu, w którym kiedyś razem chlali. Teraz też chlają. Kontynuacja wątku.
Spoiler:
A. Archibald ostatnio miał niemałe problemy z poukładaniem pewnych spraw i choć nie zdarzało mu się to często, musiał przyznać, że miał prawdziwą zagadkę, co do swojego stanowiska w pewnej sprawie. Nie potrafił się określić, przyjąć konkretnego poglądu i zdecydować, co byłoby dla niego najlepsze w tej sytuacji. Dla niego, bo zazwyczaj kierował się właśnie swoimi interesami, innych mając za dodatek, mniej lub bardziej istotny. Tym razem zbyt istotny. Dawno nie miał okazji widzieć się ze swoim przyjacielem, który, jakby nie patrzeć, zawsze był - gdzieś w tle, wśród listownych przekomarzanek, utrzymanych właściwie od dzieciństwa. Blythe potrzebował odreagowania i chwili szczerości, a to już zasługiwało na specjalne miejsca i okoliczności. Nieczęsto dzielił się swoimi problemami, bo nie był przyzwyczajony do uzewnętrzniania czegokolwiek, ale świadomość, że Jamesowi mógł zaufać, była bardzo budująca. Nawet jeśli trzepali sobie w listach przeróżne aluzje, odnoszące się do nieudolności w każdej kwestii, jaką tylko można było wziąć pod uwagę, byli przyjaciółmi od wielu lat, czego łatwo zatrzeć się nie dało. Zresztą, ta część Archibalda, która miała nieco bardziej ludzki wydźwięk, rzeczywiście sądziła, ze Shepard przepracowywał się ostatnimi dniami. Wyjście było mu potrzebne, a Ognistej wymagali oboje. Dlatego Blythe zabrał ze sobą alkohol o iście płomiennej barwie i wybrał się do znajomej kuźni. Budziła wspomnienia, zdecydowanie. Rozpalił nawet w piecu, żeby było nieco jaśniej i cieplej, po czym przysiadł na dawno nieużywanym i zdecydowanie zbyt zakurzonym kowadle, aby móc poczekać na uzdrowiciela.
J. Jeśli Archibald miał problemy z poukładaniem sobie życia, dla Jamesa oznaczało to tylko jedno – niechybnie zbliżającą się apokalipsę, której mógł zapobiec tylko on. Jak superbohater, który swoją magiczną różdżką stuknie tego złego zombiaka w łeb i przywróci mu jasność umysłu. Blythe rzeczywiście mógł teraz przypominać trochę Inferiusa, skoro trybiki w jego głowie nie funkcjonowały właściwie i na taki widok nastawił się uzdrowiciel. Zdziwił się jednak, gdy zastał w Kuźni po prostu… swojego najlepszego przyjaciela w takiej postaci, w jakiej go zapamiętał – nijak nie przypominającej rysunku uśmiechniętej czarnej kupy z zaćmą. - Blythe, powinieneś zmienić garderobę. Zlewasz się z tłem – stwierdził na powitanie, gdy tylko zauważył go na kowadle. Kuźna była ponurą norą sama w sobie. Nie potrzebowała cienia człowieka, dopełniającego wystroju wnętrza. – Nie wiedziałem, czy wziąć Ognistą czy wino, więc wziąłem oba – dodał jeszcze, unosząc w górę torbę, która zabrzęczała pod wpływem ruchu. Butelki przesunęły się nieco, mimo że były amortyzowane przez papierki, które zabrał, żeby dokończyć ich wypełnianie w domu. Najbardziej na świecie nienawidził kreślenia tabelek na pergaminie, a głównodowodzący Munga tak bardzo się go uczepił, że Shepard nie miał wyboru. Nic dziwnego, że się przepracowywał, skoro cały czas miał wrażenie, że prędzej czy później straci swoją ukochaną robotę. Ale nie o tym chyba powinna być mowa. Mieli zajmować się Blythem. James rozejrzał się wokół i gdyby był bardziej sentymentalny, pewnie łezka zakręciłaby mu się w oku. Tak dawno nie widział tego miejsca, a mimo to nic się nie zmieniło. I nawet bez problemu tutaj trafił, choć teleportował się na główne ulice Hogsmeade, żeby minąć stare, dobre Trzy miotły.
A. Aż tak źle znów nie było, jako tako potrafił sobie poradzić ze swoim życiem! Nawet z jego zdecydowaną większością, tylko ta jedna rzecz, może dlatego że najbardziej świeża i najbardziej ze wszystkich nieznana, postanowiła zaskoczyć go, udowadniając, że wcale nie potrafi odłożyć myślenia na później i pozbyć się widma konsekwencji. I choć tkwił w przekonaniu, że to źle, znaczyło to tylko tyle, że nie był kompletnie wyzuty z emocji. Nie potrafił zdefiniować tego, co właśnie się działo i czuł się z tym niekomfortowo. Co więc mogło być dobrym sposobem na uporządkowanie myśli? Wyrzucenie kilku z nich i sprawdzenie, jak brzmią, kiedy się o nich mówi. Irce nie mógł, za to Jamesowi - z pewnością. - Zostałeś psychologiem, stylistą też? - uniósł lekko brwi, odchylając głowę do tyłu, żeby móc obejrzeć swojego zarośniętego przyjaciela od stóp do głów. - Nie wyglądasz - uznał, zsuwając się z kowadła, aby móc należycie przywitać uzdrowiciela. - Nie zmarnują się - zapewnił, dorzucając mu do torby swoją Ognistą. Mieli po jednej na łeb, a doliczyć trzeba było też wino. Ile musieli wypić, żeby zapamiętanie szczegółów rozmowy okazało się znacznie utrudnione? - Ale gdybyś stwierdził, że masz dość, możesz się kimnąć u mnie, może cię jakoś dociągnę - przejaw łaski, doprawdy! Przejął torbę, wyjmując wino, bo pewnie było na rozgrzewkę. Zahaczył też dłonią o jakieś papiery, których wcale nie powinno tam być. Uniósł różdżkę w górę, mrucząc pod nosem Lumos, aby przyjrzeć się tabelkom. Alkohol póki co odstawił na bok, wracając na swoje ulubione kowadło, o które oparł się, przerzucając kartki. Spojrzał na Jamesa, prawie z pretensją, mieszając ją nieco z podziwem i... ciężko stwierdzić. Zdecydowanie zbyt się przepracowywał. - Ognista i tabelki? - zapytał, wyodrębniając ze stosiku papierów rysunki Jeremiaha i Debry, które odłożył na bok, każdy przeglądając dokładnie. Urocze. - Shepard, kiedy ostatnio dostałeś w ryj? - zapytał, wstając z kowadła i podchodząc do przyjaciela, aby wyciągnąć w jego stronę tableki i zapiski. Zamiast jednak po ludzku mu je oddać, zdzielił go nimi po głowie, po czym wyminął go szybko i sprawnie, w dwóch krokach stając przy piecu. - Nie bawimy się tak. Lecz się, cepie - burknął, wrzucając jego papiery do ognia, który z łatwością się z nimi rozprawiał. - Kiedy ostatnio gdzieś wychodziłeś? Przykładowo, z kobietą - zapytał, żądając z miejsca konkretnych wyjaśnień, nie zwracając uwagi na to, że praca Sheparda właśnie cierpiała, trawiona płomieniami. Pochwycił za to wino, które odkorkował szybkim zaklęciem. Tym razem nie transmutował niczego w korkociąg. Podał pełną butelkę Jamesowi, oczekując odpowiedzi.
J. Gdyby się nad tym zastanowić, James musiał być myślodsiewni Archa, w którą wciskał swoje natrętne myśli, podczas gdy Archibald był dla Jamesa jedyną deską ratunku przed popadnięciem w paranoję. Aż zaskakujące, że udało im się przeżyć tyle lat bez wzajemnego wsparcia, skoro teraz, w sile wieku, nie potrafili sobie poradzić z – wydawać by się mogło – najprostszymi sprawami, które dla większości ich rówieśników były codziennością. Małżeństwo, praca, dzieci. Każdy normalny mężczyzna po trzydziestce to miał – oni dwaj dopiero po połączeniu swoich doświadczeń. Tak, jakby jeden duch egzystował w dwóch ciałach, dzieląc się ze sobą wrażeniami przeżytych dni. - Jeszcze nie zostałem, dopiero zaczynam – sprostował, posyłając mu pełne frustracji spojrzenie. – Styliści podobno sporo zarabiają, nie zaszkodziłoby mi. Pokręcił z politowaniem głową, słysząc o tym, że Archibald mógłby go do siebie przeciągnąć. Już prędzej na odwrót! Choć patrząc na wycieńczenie pracą i ogólny stan Sheparda, Blythe wcale nie musiał być w błędzie. Uzdrowiciel wręcz by się zdziwił, gdyby po raz pierwszy od dawna miał rację, choć duma nie pozwalała mu się przyznać do żadnej z tych myśli. Oddał mu zatem torbę, ale z ogromnym niezadowoleniem przyjął to, że Archibald dobrał się do jego służbowych dokumentów. Czy on mu robił rewizję gabinetu w Hogwarcie? Nie, a więc wara od jego własności. - Chciałem pograć w statki – burknął, a gdy oberwał w łeb, wyciągnął rękę, by oddać przyjacielowi, ale nie zdążył, bo ten, jak gdyby nigdy nic, wrzucił mu je do piecyka. – Ale z ciebie troll – dodał, udając niewzruszonego i zajął mu w tym czasie ukochane miejsce na kowadle. Miał zapasowe w szpitalu, więc mógł po nie wstąpić, wracając do domu. O ile będzie w stanie. Wziął od niego butelkę wina i przystawił do ust, biorąc spory łyk. To mu dało chwilę na zastanowienie, ile właściwie powinien mu powiedzieć. Poza tym znajomy smak na języku, przechodzący mu do gardła, a potem rozchodzący się ciepłem po całym ciele, sprawił, ze poczuł się o wiele lepiej. - Wychodziłem w sobotę. Z dzieciakami do cukierni, ale tego raczej nie bierzesz pod uwagę – stwierdził, wiedząc, że „Archibald” i „ojciec” to słowa, które nigdy nie będą ze sobą współgrały. Nawet w przypadku Jamesa była to cholernie dziwne, a jego rozczulanie się nad własnymi pociechami niekiedy wręcz komiczne. – Siedzenie w Hogwarcie zlasowało ci mózgownicę, za dużo studentek w spódniczkach. A skoro o studentkach mowa, uwierzyłbyś, że na mugolskich uczelniach kręcą się całkiem seksowne czarownice? Wyszczerzył się do kumpla, mając ogromną nadzieję na odzyskanie butelki wina. W głowie narodził mu się mały plan powkurzania go, gdy tylko alkohol bardziej zawróci Blythe’owi w głowie. W końcu i on musiał mieć jakieś nieszczęsne (dla niego) sekrety.
A. Odpowiedź musiała być prosta - najwyraźniej nie byli normalnymi mężczyznami po trzydziestce. Z jednej strony pracoholik, gromadzący koślawe rysunki swoich dzieci, z drugiej ojco-brat z przypadku, nieudolnie próbujący połączyć swój charakter z opieką nad siostrami. Mogli mieć jednak jednego ducha, czemu nie? Teraz na pewno im to sprzyjało, skoro udało się wyrwać Jamesa z roboty. - No jasne, więcej roboty nigdy nie zaszkodzi - zakpił jawnie, odpowiadając na jego chęć zarobku i sfrustrowane spojrzenie. Na rewizję w swoim gabinecie pewnie by Shepardowi nie pozwolił, chyba że wyraziłby chęć... właśnie, czemu nie? - Skoro tak palisz się do pracy, możesz sprawdzić stos idiotycznych wypracowań, co ty na to? - zapytał, dalej pokpiwając. W duchu powiedział sobie, że trzeba go jakoś odciągnąć od tego nawału pracy, bo się w końcu wyczerpie. I zmarnuje. - Ale w stylistę nie idź. Cały świat na tym ucierpi. Wszyscy będą chodzić w fartuchach, nie męcz tym moich biednych oczu - poprosił, teatralnie przykładając do nich dłoń. - W statki - prychnął w międzyczasie, wystarczająco głośno, aby James go usłyszał. - Pierwszorzędna rozrywka. Starzejesz się. Albo zwyczajnie się cofasz - uznał, chcąc usiąść na kowadle, ale przyjaciel pokrzyżował mu plany, więc oparł się o wolny stół, stojący zaraz obok. Czekał cierpliwie na odpowiedź Sheparda, aby ostatecznie prawie skwitować pierwszą jej część zjawiskowym facepalmem. Uratował się słusznym zauważeniem, że wyjście z dziećmi się nie liczył, bo to akurat praktykował regularnie. - Tsa, studentki - mruknął niewyraźnie pod nosem, rozbawiony, bo jeśli Irka kwalifikowała się do studentek, sam musiał studentem być. Tyle w tej kwestii, przynajmniej póki co! - Dobra, podsumujmy - zaczął, przerywając, aby móc wziąć łyk wina. - Pracujesz kiedy możesz, czasem wyprowadzasz dzieci na spacer - cały Archie! - uczysz się psychologii na mugolskich uniwersytetach i nie masz życia tak bardzo, że potencjalne kandydatki na damy do towarzystwa albo cokolwiek tam sobie chcesz czy wyobrażasz, poznajesz na zajęciach - streścił, unosząc brwi w geście sugerującym, że coś jest nie tak, chociaż właściwie wcale nie było. Poza zbyt dużą ilością pracy i nauki, a zbyt małą, a właściwie brakiem, czegoś, co można by nazwać wolnym. - No dobra. Więc co z tymi, albo tą, bo zakładam że na więcej niż jedną nie ma czasu w twoim napiętym bardziej niż plecy grafiku, całkiem seksowną czarownicą? - zapytał, i chyba tu był pies pogrzebany (...), bo to że były, to pół sukcesu. - Wyciągnąłeś ją gdzieś poza tą uczelnię?
J. - Jeśli pozwolisz mi dopisać, co o nich wszystkich myślę, to z chęcią je sprawdzę – uznał, uśmiechając się na samą myśl o wstrętnych komentarzach na temat studenckich wypocin. Właściwie to nie powinien być tak złośliwy, zważywszy na to, że sam był dość ciężkim okazem studenta, ale w tej sytuacji… Czemu by nie? Pośmialiby się z Archibaldem, postawiliby trolle trzem czwartym jego wychowanków, a wychodząc wstąpiłby do szkolnej kuchni po ciastka. Ach, te hogwarckie łakocie! Na samą myśl aż ślinka ciekła. - Styl ‘Na aptekarza’ jest tylko dla wybranych. Tobie mógłbym zrobić szatę ze smoczej łuski. Wolisz chińskiego ogniomiota czy rogogona węgierskiego? – Zaproponował, śmiejąc się, ale niedługo, bo gdy jego cudowne tabelki wylądowały w piecu, mina natychmiast mu zrzedła. Archowi zdecydowanie przydałby się psychiatra – choćby dlatego, że pastwił się nad innymi. Jamesowi też, bo został ofiarą tego pierwszego. Zgromił przyjaciela spojrzeniem, choć wiedział, że ten nic sobie z tego nie robił. Już dawno do siebie przywykli i znali swoje zagrania. Naprawdę ciężko było czymkolwiek zaskoczyć tego starego Puchona. Jak to brzmiało! Blythe w barwach żółci i czerni. O ile ten drugi mu pasował, tak z pierwszym mógłby polemizować. Z innej strony jednak te same odcienie miały różne ciekawe robactwa. A Arch był jak taka nabzdyczona pszczoła – trzyma się przy swoich kwiatkach, a jak przychodzi co do czego, to całkiem nieźle żądli. - Wyprowadzać to sobie możesz swoje wyimaginowane zwierzaki. Swoją drogą pies by ci nie zaszkodził. Może byś się wtedy nauczył odrobiny empatii. I w ten oto sposób Shepard strzelił przysłowiowego „focha”, który i tak przeszedł mu z kolejnym łykiem wina. W takim tempie będą jeszcze musieli odwiedzić Trzy Miotły w celu zwiększenia zapasów, bo wino ubywało z prędkością światła. A Ognistą najwyraźniej czekało to samo. - No… Tak właściwie to nie – mruknął, nim zdołał ugryźć się w język, a wypowiadając te słowa, widział już przed oczami sceptyczne spojrzenie Archibalda. – Poza tym zajęcia nie są gorsze od siedzenia w tym bunkrze – mówiąc to machnął ręką w kierunku, w którym mniej więcej znajdował się Hogwart. – Twoje szczęście, że trolli przybywa, bo skończyłbyś sam jak palec. Parsknął śmiechem, wyobrażając sobie potencjalną partnerkę Blythe’a – spasłą trollicę z wymalowanymi na czerwono ustami, ubraną w strój baletnicy i poruszającą się w rytm muzyki, wymachując przy tym maczugą. Idealna kandydatka na życie! No bo kto inny by go chciał? Magyar? Zdawała mu się na to zbyt inteligentna.
A. - Śmiało. Nie wątpię, że przyda im się kubeł zimnej wody. Dorzucę coś od siebie i okrzykną nas świętymi tytułami typu "troll roku", potem będą uwieczniać nasze podobizny na ławkach i ścianach Munga - wywróżył. Gdyby tylko umiał przybrać rozmarzony wyraz twarzy, pewnie właśnie by to zrobił, jednak prawdopodobnie miał w sobie zbyt wiele realizmu i ironii, a nawet sarkazmu, aby do tego doprowadzić. Skończył z cynicznym uśmieszkiem. Zaśmiał się krótko, ale bardzo szczerze, na możliwość wyboru, którą postanowił sprezentować mu James. - Och, tylko i wyłącznie węgierskiego - odpowiedział niemalże niewinnie, unosząc butelkę, aby móc wypić łyk wina. Ostatnio dosyć często zdarzało mu się pić z gwinta. Mina przyjaciela, tak zawiedzionego stratą papierków, tym bardziej rozbawiła Archibalda. Weselał z minuty na minutę, a im bardziej był wesoły, tym więcej złośliwych komentarzy cisnęło mu się na usta. Aż szkoda, że musiał wybierać tylko niektóre z nich. Porównanie go do pszczoły było zaś bardzo trafne. - Po co mi pies? - zapytał, ale to mógł być jedynie wstęp. - Zawsze mogę poklepać cię po głowie, kiedy zdarzy ci się zrobić coś dobrze. Na przykład wziąć wolne - powiedział, z rezerwą i wzorową powściągliwością klepiąc Jamesa po głowie. Krótko, ale dwukrotnie, bo przecież musiał zauważyć, że Blythe rzeczywiście docenia jego poświęcenie! - Zobacz, jak umiem empatię - dowalił na koniec, uśmiechając się jeszcze, gdy przykładał butelkę do ust, aby zaraz przekazać ją przyjacielowi. Nie powstrzymywał śmiechu, w którym rzeczywiście dało się wyczuć kpinę, ale gdyby uprzeć się i rozłożyć dźwięk na czynniki pierwsze, wyłapałoby się również nuty cierpliwości i sympatii, przez wzgląd na długoletnią relację. Co nie zmienia faktu, że James musiał stać się w jakiś sposób nieporadny uczuciowo albo towarzysko, więc Blythe mógł mu tylko współczuć. Radzić nie myślał, przynajmniej nie konkretnie, bo mimo wszystko byli różni. - James, mówimy o wolnym. Po pracy. Nie siedzę po pracy w zamku - skonfrontował, starając się podkreślić bardziej jego zacofanie w rozumieniu terminu "wolne" (nie wspominając o istnieniu czegoś takiego jak urlop) niż to, że sam znał je całkiem dobrze, nawet jeśli pracy miał ostatnio ponadprzeciętnie dużo - Gryfoni, lekcje oraz studenci trzeciego roku. I pilnowanie Irki, które zdarzało się nie tylko po pracy! - Ale was wzięło na te trolle. Zacznę myśleć, że was pociągają. U ciebie nie byłoby to dziwne, ale Psyche powinienem się martwić - wtrącił, tracąc na chwilę wątek randek Jamesa, których nie było. - Umiem zadbać o swoją samotność - poinformował, darując sobie wstawkę, że znalezienie żony to wystarczający dowód. - To jakie masz plany, skoro już znalazłeś ją na zajęciach? - zapytał, spodziewając się, że nie wyciągnął znajomości poza uczelnię. - Tylko nie zapraszaj jej na badania - przestrzegł, adekwatnym gestem mierząc w niego wylotem butelki, która była już prawie pusta, więc przydałoby się otworzyć następną!
J. - Och, więc marzysz o rycinie w blacie szkolnej ławki. Twoja twarz zostanie tam uwięziona na wieki, strasząc pierwszaki bardziej niż stare księgi w Dziale Zakazanym. Moglibyśmy rzucić jakąś klątwę, przez którą śniłbyś się im po nocach – stwierdził James. – Chociaż może być za późno. Mam wrażenie, że już dawno temu stałeś się ich koszmarem. Szczęście, że nosisz kapelusze z piórami, bo dzięki temu wyglądasz przynajmniej jak wściekła kura. Kury są fajne, zwłaszcza takie z rożna… Shepard zdecydowanie powinien zastanowić się nad swoją mierną egzystencją, skoro tak niewielka ilość alkoholu sprawiła, że stał się gadatliwy jak nigdy. Zazwyczaj ograniczał się do krótkich, sarkastycznych uwag, ale przy Archibaldzie zmieniały się one w poematy pełne ironii, dość cierpkiego humoru i bez dozy wyczucia. Przeklęty stał się Szpital św. Munga w dniu, w którym James przekroczył jego próg, stając się przy tym nachalnym, zdziecinniałym tetrykiem. - Ciekawe tylko, co będziesz miał z tego węgierskiego. Liczyłem na Ogniomiota – wydają się bardziej przystępne – stwierdził ponuro. Wbrew pozorom miał uraz do Rogogonów. To właśnie przez jednego z nich stracił ojca, a mimo to trzymał w domu miniaturkę smoka. Czasem wydawała mu się nawet zabawna, niekiedy mogła posłużyć za dość wyszukaną zapalniczkę, a innym razem za cel zaklęć, gdy tylko się zdenerwował. Szerokie zastosowanie! Powinien je reklamować w Sowim Marketingu – pewnie te jaszczurki schodziłyby niczym ciepłe bułeczki. - Coś takiego jak empatia istnieje w twoim słowniku? – Zapytał podejrzliwie i machnął różdżką, przywołując do siebie jedną z Ognistych, bo jego najlepszy przyjaciel opróżnił butelkę wina. I pomyśleć, że był nauczycielem! Że powinien dawać przykład swoim podopiecznym, a już zwłaszcza swoim młodszym, ukochanym siostrzyczkom. James nieporadny uczuciowo? Właściwie to by się nawet zgadzało. Pomyśleć, że pod tą ironiczną powłoką kryła się totalna niedojda, nie potrafiąca poradzić sobie z piękną kobietą. Zachowywał się niczym zakochany po raz pierwszy smarkacz, a wszystko przez to, że kilka lat wcześniej pozwolił się stłamsić swojej byłej żonie. Zgarniając większość majątku i dzieciaki, najwyraźniej zabrała też pewność siebie Sheparda, ale do tego nie zamierzał się za żadne skarby świata przyznać. Nawet Archowi, choć ten zapewne już dawno to zauważył. - A powinieneś. Słyszałem, że Gryfoni dają się bardzo we znaki. Choć Ślizgonów chyba nigdy nie przebiją. Skąd oni się biorą? Odkorkował butelkę i wypił z niej spory łyk. Zapiekło go w gardle, ale starał się to ignorować. Chyba rzeczywiście powinien częściej wychodzić, bo jeszcze wyjdzie, że ten stary Puchon ma rację i będzie go musiał zanieść do domu. - Szczerze to ja bym się o Psyche nie martwił. Radzi sobie wybitnie, w przeciwieństwie do Utopii… Właściwie czemu gadamy o twoich siostrach? Czuję się jak przekupa na Pokątnej. Wyciągnął Ognistą w stronę Archibalda, starając się przy tym nie podnieść ze swojego miejsca, by przypadkiem Blythe mu go nie zajął. Chyba przestał już kontaktować na tyle, by się zorientować, że ten już dawno temu wybrał sobie lepsze. Pokręcił jeszcze z politowaniem głową na wieść o „samotności”. - Badania są świetne! Ale nie zaproszę – burknął. Tak jakby Blythe był specjalistą od kobiet. – W ogóle co u Iriny? Dawno do mnie nie pisała – dodał jeszcze, chcąc jakoś wybrnąć z sytuacji, bo Archibald zrównałby z ziemią każdy pomysł Jamesa, a ten nie mógł sobie pozwolić teraz na załamanie. Nie żeby życie osobiste Magyar go jakoś szczególnie interesowało po tym, jak zaczęła nazywać go Jimmym. Nie znosił tego zdrobnienia!
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
- Zgubiłem się w połowie tego wywodu. Starzejesz się - skomentował, słysząc rozgadanego przyjaciela, który stał się dziwnie podatny na alkohol. Po jednym winie? Rzeczywiście musiał się odzwyczaić. Blythe, choć sam niewiele mógł, nabrał jeszcze większego przekonania, że trzeba coś z nim zrobić. Wzruszył ramionami, nie ciągnąc tematu smoków, które w tym wydaniu kojarzyły mu się wyłącznie z jedną sytuacją, a tej Shepard nie znał i raczej nie zanosiło się na to, aby miał poznać. Zasób słów Archibalda był chyba zbyt wąski żeby mógł mu opisać niektóre wyczyny Irki. Albo na nie zwyczajnie nie było słów. Widać miał szczęście, znajdując się nieraz w ich centrum. Skomentował tylko krótko inną kwestię, pośrednio powiązaną z tymi wielkimi gadami. - Im większe wyzwanie, tym lepiej - zawyrokował, podsuwając sobie pod nos oczywistą prawdę. Puścił mimo uszu uwagę o empatii, uznając temat za wyczerpany. Dosyć klepania po głowie na dziś. Limit łaski Archibalda na ten wieczór został wyczerpany, przynajmniej przy empatii, którą posiadał, ale ograniczał jej emisję do minimum. Absolutnego minimum, które zazwyczaj ukracało gesty i ton głosu, nie dając cesze przemknąć na światło dzienne. Dostrzeżenie jej w blythe'owych działaniach wymagało dłuższej znajomości z mężczyzną, a kto jak kto, ale James raczej o tym wiedział. - Fakt, powinienem spędzać w zamku tyle czasu, ile ty w szpitalu - odpowiedział, dodając obłudzie odpowiedni akcent i przy okazji zataczając butelką kółka, zanim upił łyk Ognistej i podał ją uzdrowicielowi. - Dają, ale nie muszę dyszeć im w karki dwadzieścia cztery na dobę. Mam ciekawsze zajęcia po pracy, kochana wywłoko - poinformował pieszczotliwie, opierając się dłońmi za sobą i odchylając lekko. Przypuśćmy, że był to zabieg umożliwiający ogląd Jamesa z większego dystansu, jakby oceniając, czy pasuje do ostatnich słów. Tych o przekupkach na Pokątnej. - Może jesteś? Gdybyś został tym stylistą, mógłbyś - kiwnął głową, opierając zgiętą nogę na stelażu. - Nabieraj wprawy - tym samym temat sióstr, niezbyt wygodny dla Archibalda, również został zamknięty. - Dyskretna zmiana tematu? Nie odpuszczę ci. Dopóki nie znajdziesz sobie kobiety, dalej będziesz taki bez wyrazu - burknął, mierząc go badawczym spojrzeniem, ale poddał się owej zmianie tematu. Alkohol miał to do siebie, że lubił rozwiązywać język. W przypadku Archibalda rozwiązany język polegał na wypowiedzeniu kilku słów. - Ira, cóż. Wyszła za mąż. Dziwne, że ci się nie chwalila, Jimmy.
Coś z nim zrobić? A niby co? Niech Archibald pomyśli racjonalnie! W tym momencie jedyną skuteczną terapią byłyby elektrowstrząsy, a bez pomocy mugoli tego nie osiągną. No chyba że pan Blythe wykopie gdzieś stare księgi autorstwa Benjamina Franklina na temat zaklęć wywołujących wyładowania. Z całą pewnością miał choć jedną w swojej biblioteczce, zważywszy na to, w jakich dziedzinach się specjalizował. - Ja się nie starzeję, to ty masz Alzheimera i wypuszczasz wszystko drugim uchem – rzekł urażony tą uwagą. Limit łaski Archibalda rzeczywiście został już dawno wyczerpany, ale czy on w ogóle znał to pojęcie? Skoro nawet u Jamesa tak rzadko się ją spotykało, to co już mówić o byłym Puchonie. A ponoć Puszki to takie przymilne stworzenia, które można głaskać po główce. Shepard zdecydowanie miał ochotę parsknąć śmiechem, wyobrażając sobie swojego przyjaciela w roli puszka pigmejskiego. Ponoć niektóre potrafiły nawet śpiewać, ale nie był pewien, czy chciałby to usłyszeć.* Miałby chyba uraz na całe swoje marne życie. - A żeby cię pożarła wielka kałamarnica za ten sarkazm – skwitował Jamesa. Wcale nie dyszał nikomu w kark! Raczej o to ciężko, skoro większość pacjentów leżała na plecach. Gdyby się im chował pod łóżka, pewnie uznaliby go za zboczeńca, a akurat do tego mu daleko. Choć według Archibalda pewnie wręcz przeciwnie, zważywszy na kolekcję mody fartuchów aptekarskich. - Sam jesteś bez wyrazu. Jesteś niczym dwuwymiarowa plama na tle Hogwartu! Poruszasz się niczym egipskie hieroglify… Chociaż nie, to bez sensu, bo one się nie ruszają. Na gacie Salazara, zaczynam gadać jak Ira! Gdy usłyszał o wyjściu za mąż Magyar, szczęka opadła mu niemalże do podłogi. Byłby się zwalił z kowadła, gdyby się w porę nie przytrzymał. - Och, co za biedna istota. Nie wie, w co się wpakowała. Jaki idiota się jej przytrafił? Muszę jej złożyć szczere kondolencje, Archusiu. Pożyczyłbyś mi swoją sowę? Moja została w Londynie, a zanim tu przyleci, minie z tydzień. Starzeje się bidula.
*Ma co żałować, prawda?
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
- Medyczne żarty. Gniję ze śmiechu – parsknął niemalże, prawie dławiąc się przełykanym alkoholem. – Nic więcej ci nie zostało, mój drogi. Dobra, skończ już, bo się pogrążasz. Stop. Żadnych dwuwymiarowych plam, nie myśl w drugim wymiarze. Możesz nie postępować, okej, ale nie cofaj się, bo zwątpię w jedyną osobę, która czasami ma jakiś sens – ostrzegł. Poważnie, bo znów mierzył w niego wylotem butelki, z której alkoholu ubywało. Przybywało za to szczerości. Na szczęście, bo żarty pod wpływem robiły się coraz cieńsze, a rozmowę dało się jeszcze uratować. - Sowę, zawsze. Możesz zaczynać pisać, mogę jej nawet przekazać osobiście, niedługo się widzimy. Jej idiota stoi przed tobą w całej swojej okazałości – odpowiedział, skłaniając lekko głowę, przedstawiając mu się na nowo, w roli męża Magyar. – Stwierdziła, że Irina Blythe brzmi ładnie. Zanim zaczniesz pytać, znowu ćpałem. O jeden raz za dużo to wystarczająco, aby skończyć z obrączką na palcu. Przyjmuję gratulacje.
Jedyna osoba, która czasami ma jakiś sens. Całkiem ładne określenie, nawet jeżeli dotyczyło takiego jednokomórkowca jak James Shepard. Jeśli nawet on był potrzebny światu, to najwyraźniej cywilizacji nie groziła jeszcze zagłada. Mugole mogli spać spokojnie w swoich willach stylizowanych na rokoko i inne tego typu bzdety, których uzdrowiciel z całą pewnością nie pojmował. – Jedyne, co ma w tym momencie jakiś sens, spoczywa w twoich rękach, mój drogi przyjacielu – stwierdził, wyciągając w jego stronę dłoń, by podał mu butelkę. Upił z niej kilka łyków, dopiero po jakimś czasie uświadamiając sobie, że to był najgorszy błąd, jakiego dokonał dzisiejszego wieczoru. Po słowach, które usłyszał od Blythe’a, jedynie wypluł zawartość swoich ust wprost na najnowszą szatę z kolekcji aptekarskiej. – Ale… Że… Co… Ty… – nawet nie wiedział, co powiedzieć, zacinając się po każdym początku zdania. – Odbiło jej, naprawdę jej odbiło. Weź ją zapytaj, czy potrzebuje wizyty u specjalisty. Tobie też by się przydała, skoro po JEDNYM RAZIE ZA DUŻO kończysz z obrączką. Nie wiem, czy mam płakać czy Ci gratulować. Przez moment patrzył na przyjaciela, nadal niezwykle zaskoczony. Nie wiedział, co miał o tym myśleć, zwłaszcza że gdy sam wciąż wyplątywał się z małżeńskiego bagna, wiedzący o tym Archibald wciągnął się w tę samą grę. – Jesteś zadowolony? Bo nie wiem, co mam o tym myśleć.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Krytyczne spojrzenie zjechało Jamesa z góry na dół, dopełnione potwierdzającym, aczkolwiek nieznacznym, skinieniem głowy. Archibald podał mu butelkę, pochylając się nieco, aby sięgnąć do przyjaciela. - Skoro tak wolisz - odpowiedział, wywijając pustą już ręką zjawiskowego młynka, uświadamiając mu, że właśnie pozbawił się ostatnich cząstek sensu, jakie przed chwilą były mu przypisywane. Blythe uniósł kąciki ust w nieznacznym uśmiechu, niepokojąco niespokojnym, widząc reakcję Sheparda na informację o ślubie. Przeczekał burzę i ponadprzeciętną trudność w wysłowieniu, zanim podjął wątek. Wpatrywał się chwilę w pustą butelkę, kiwając lekko głową i ściągając usta w wyrazie zamyślenia. Dopiero moment później podniósł wzrok, nie spiesząc się z tym zbytnio. Obserwował Jamesa, w ten sposób dając mu znać, że mówi poważnie. Uśmiech jakoś samoistnie zniknął z jego twarzy, czyniąc ją nieco bardziej pochmurną. I melancholijną, a ten wyraz, z kilku innych, Shepard powinien już odróżniać. - Nie wiem - odpowiedział krótko, szukając wciąż odpowiednich słów. - Na pewno nie jestem smutny. Ani zły, chyba nie potrafię być na nią zły - zaczął, odbierając od niego butelkę i pociągając spory łyk, dający kilka sekund na sklecenie kolejnego zdania. - Ale mam wrażenie, że możemy skończyć w tym trochę inaczej - podsumował, przypominając sobie poranek w Nowej Zelandii i różnicę zdań. Na "stało się" zareagowała odwrotnie, nie przejmując się i akceptując bieg wydarzeń. Chciała tego. Mniej lub bardziej świadomie, ale po fakcie postawiła sprawę jasno. - Cenię ją. Jest mi z nią dobrze, cholernie dobrze i sam się dziwię, że mogę to przyznać. Ale ona tego chce. Jeśli tego chce, przywiąże się - jeśli jeszcze tego nie zrobiła, pomyślał. - Nie chcę jej krzywdzić - kontynuował i mimo późniejszej pauzy dało się wyczuć, że jeszcze nie skończył. Prawie, ale nie. - Ja zwyczajnie nie umiem już kochać, nie po tym wszystkim. Czuję się, jakbym ją oszukiwał i chyba właśnie to robię - przyznał wreszcie, co było wielkim wyczynem, nawet jeśli mówił to wszystko najlepszemu, i chyba jedynemu, przyjacielowi.
James słuchał go z uwagą, kiwając przy tym głową. Miał wrażenie, że dzięki (albo może raczej przez) informacji o małżeństwie przyjaciela nieco wytrzeźwiał. Oddał mu butelkę, postanawiając sobie, że już po nią nie sięgnie. No chyba że Ognista, wino, czy inny trunek, który będzie w pobliżu zacznie go wołać. Wtedy nie będzie potrafił odmówić. Gdyby teraz nadstawił ucho, pewnie usłyszałby cichutkie: Jamesie, nie opuszczaj mnie, ja cię nigdy nie opuszczę, kocham cię, a ty kochasz mnie, chcę żebyś poczuł mnie w swoim żołądku, w swoich żyłach. A sądząc po tych myślach, pewnie powinien rzucić alkohol już na zawsze i nigdy nawet na niego nie spojrzeć. Starał się poukładać to wszystko w głowie, wypychając daleko w cholerę myśl o tym, co też Magyar zobaczyła w Archu albo on w niej. Niezbadane są wyroki małżeństwa i kto jak kto, ale Shepard powinien być tego świadom, skoro zdołał już zgłębić tajniki tej wiedzy. Stary, oszukujesz wyłącznie samego siebie, pomyślał, dodając sobie coś jeszcze, ale było tak nieprawdopodobne, że wolał tego nie wypowiadać na głos nawet we własnych myślach. Przybrał przy tym pozę rasowego filozofa, opierając się na kolanie i wpatrując w przyjaciela, jakby go zobaczył po raz pierwszy w życiu. Zielonego pojęcia nie miał, co mu w tym momencie odpowiedzieć, zważywszy na to, że nie spodziewał się dziś takiego obrotu spraw. A z drugiej strony zaczął podejrzewać, że właśnie dlatego Archibald wyciągnął go do kuźni. - Parafrazując: cenisz ją, jest ci z nią CHOLERNIE dobrze, więc dlaczego po prostu z nią nie pogadasz? Powinna zrozumieć. Chociaż kto ją tam wie, baby są dziwne. I zdecydowanie mają pokręcone we łbach. Ale skoro Blythe już wpakował się w to małżeństwo i nie zażądał rozwodu zaraz po wytrzeźwieniu, coś w tym musiało być. Bez powodu nie trwałby w tym oficjalnym, choć ukrywanym przed większością społeczeństwa, związku. - Spójrz na to z drugiej strony, nie krzywdząc jej, jak to ująłeś, robisz sobie pod górkę. Chcesz się męczyć i wahać do końca życia? Nie, Blythe, serio z nią pogadaj.