Sam do końca nie wiedział co go tknęło... Z jednej strony wiedział i bardzo chciał rozwijać swoje magiczne umiejętności, a z drugiej? Od dziesięciu minut podchodził i odchodził od drzwi próbując w nie zapukać i po prostu wejść. Przerażała go konfrontacja z kimś nowym, bo przecież będzie musiał pokazać coś więcej niż standardową wersję. Trzeba będzie trochę pogrzebać przy czymś, co na dobrą sprawę konfrontował jedynie z kobietą, która go wychowała. Z kobietą, której... Już nie było, a bądź co bądź coś jej poprzysiągł. Z jednej strony jego dar go fascynował, pragnął chłonąć każdą jego cząstkę i celebrować każdą wizję, a z drugiej... Był mieszanką wybuchową złożoną ze stresu, strachu i zaniepokojenia. Nie wiedział jak wiele może od siebie oczekiwać ani jak daleko leży granica. Prawdą było, że objawy, mimo tego, że wcale nie powinien ich tak nazywać, ostatnio dość mocno się nasiliły. Prawie tak samo jak dwa lata temu, kiedy jeszcze próbował dogrzebać się do świadomego kontrolowania wizji. Pragnął wyuczyć się i przywoływać do siebie dar, a nie być jego niewolnikiem. No, ale skończyło się jak się skończyło. Trzy dni w skrzydle szpitalnym, kolejne 4 w łóżku w dormitorium. Potem dwa tygodnie ledwo chodził, wydawało się, że nie może chodzić, bo każdy krok powodował ból głowy. Czy tak to powinno wyglądać, czy może on był jakiś upośledzony? Ze względu na gromadzącą się frustrację na samego siebie nie wiedzieć czemu kompletnie nie zaczekał na to, aż jakiś głos ze środka odezwie się i pozwoli mu wejść Zamiast tego drzwi otworzyły się może nie z hukiem, ale zapewne były w stanie wzbić niejeden arkusz papieru w powietrze i pozostawić znajdujące się w gabinecie biurka w lekkim... Bałaganie. - Dzień dobry... Dobry wieczór w sumie. - Zamknął na moment oczy oceniając się szybko w myślach w skali od jeden do dziesięciu. Tak, zdecydowanie takie wejście zapewni mu przychylność. - Ja przepraszam, że nachodzę i niepokoję, ale ja bym się chciał coś... - Jego ton coraz bardziej się spinał i wystrzeliwał słowa w krótkich odstępach czasu, jakby recytował jakiś z wierszyków w mugolskiej szkole. - Ech... Zastanawiał się: czy można było w sumie zacząć gorzej? Złapał się za głowę i jeszcze raz dość ostentacyjnie westchnął. No już nie był w stanie tego naprawić. Były jedynie dwie możliwości wytłumaczenia takiego zachowania, a ani do jednej ani do drugiej nie chciał się przyznać. Pierwsza to taka, że ktoś go przeklął... Rzucił urok, czy cokolwiek. Druga zaś, że najzwyczajniej w świecie był kretynem. - Dobrze, to ja zacznę jeszcze raz może. - Powiedział zbierając się przez chwilę do kupy. - Pan wybaczy ten stres, ale ostatnio jestem lekko roztargnionym kłębkiem nerwów i w sumie. Nie przychodzę raczej w ramach zajęć szkolnych. - Rzucił chłopak już zdecydowanie swobodniej i spokojniej. - Mogę zająć chwilkę?
Przez większość czasu naprawdę lubię bycie asystentem. Oczekuje się ode mnie mniej, nie posiadam tak wielu obowiązków i nie muszę przejmować się żadnymi stażami, które wymagane są na posadzie pełnoprawnego nauczyciela. Mniej uczniów do mnie przychodzi, mniej głupot zostaje na mnie zrzuconych, bo jeśli ktoś próbuje zmienić mnie w "przynieś-wynieś-pozamiataj", to mogę unieść się honorem, albo wziąć za wymówkę wykonanie czegoś dla profesora Ellery'ego, który - nie oszukujmy się, jest przecież duchem! - wiecznie potrzebuje jakiejś, choćby najdrobniejszej pomocy. Nie zmienia to jednak faktu, że szczerze nienawidzę braku własnego gabinetu i dalej nie mogę przeżyć, że ten nieszczęsny Ellery kitra się w dodatku z Kersey'em. Nie mam ochoty dzielić biurka, nie mam ochoty pracować z kimś siedzącym tak blisko, że może zaglądać w moje pergaminy. Nie spędzam tu więcej czasu, niż naprawdę jest to konieczne, więc kiedy nagle słyszę pukanie do drzwi... wcale nie wiem, czy to do mnie. Mało kto mnie odwiedza, nawet podczas tych wymuszonych godzin dyżuru, które muszę spędzać w gabinecie Ellery'ego. Początkowo po prostu się w chłopaka wpatruję, aż nie wydusi z siebie wszystkiego, albo zapyta o Kersey'a... ale ożywiam się, gdy okazuje się, że jednak ma chodzić o mnie. Żałuję, że go nie znam, ale przecież dalej uchodzę za "tego nowego" w Hogwarcie, więc chyba Krukon nie oczekuje ode mnie zbyt wiele. - Oczywiście - przytakuję krótko, gestem zapraszając chłopaka do zajęcia miejsca na krześle, które jest ustawione naprzeciwko aktualnie przejętego przeze mnie biurka. Różdżką uprzątam nieco papiery, które już wcześniej były nieco chaotycznie porozrzucane naokoło. - Proszę się nie stresować, mam mnóstwo czasu i chętnie pomogę, czy też doradzę. A może zaoferuję jeszcze panu herbatę, panie...? - Bo potrzebuję pomocy z imieniem albo nazwiskiem, a kiedy jeszcze wiem, że w grę wchodzi stres, to chcę wykazać się jeszcze bardziej.
Potok myśli wdzierających się do świadomości Rylana trwał w najlepsze i chociaż miewał przebłyski, w których pozwalał się chłopaki odezwać bez przesadnego jąkania bądź motania, to na dobrą sprawę w jego wnętrzu siał spustoszenie. Potrzebował się uspokoić i mimo tego, że nie wydawało się to takie łatwe musiał to zrobić już, zaraz... Inaczej z całą pewnością, nie dość, że wyjdzie na kompletnego kretyna to jeszcze zapewne na takiego, co nie szanuje czasu osób pracujących w Hogwarcie. Kiedy Latif przejął inicjatywę wszystko wydało się odrobinę łatwiejsze. Miał czas na złapanie oddechu i przemyślenie sobie uważnie tego co i jak powinien wyartykułować. Jednocześnie był pod dużym wrażeniem serdeczności ze strony nauczyciela. Spodziewał się może nie gromów bijących z jego wzroku, ale co najmniej obśmiania za przychodzenie z pierdołą. - Coulter. Rylan Coulter. - Krukon powiedział po chwili namysłu, tak jakby potrzebował się zastanowić co w ogóle ma odpowiedzieć. Kompletnie nie wiedział, czy powinien wypalić z grubej rury od razu czy jednak powoli owijać w bawełnę i nawijać makaron na uszy, tak by przy którejś z ich potencjalnych, przyszłych sesji dopiero zaskoczyć mężczyznę. Zegar tykał nieubłaganie, a on nie wiedział jaka decyzję podjąć. - Panie Latif... - Zaczął spokojnie i powoli. - Nie wiem, czy był pan świadom... - Nie Rylan, zdecydowanie to nie zabrzmi dobrze. - Nie, w sensie... Przepraszam. Generalnie chodzi o to, że ja jestem jasnowidzem. I nigdy specjalnie nie odrzucałem swojego daru, ba nawet chciałem go rozwijać, tylko... Od jakiegoś czasu stoję w miejscu i już nie wiem co mam zrobić. - Wyrzucił z siebie w dość długim ciągu aż tyle wyrazów, że całość skwitował głośnym zaciągnięciem powietrza do płuc, musząc zrównoważyć. Na chwilę po tym zapadłą cisza i chłopak zastanawiał się czy powinien coś jeszcze dopowiedzieć, czy raczej to wszystko co miał do przekazania. - A... No i chciałem prosić pana o pomoc. Ale tak jak mówiłem już może, że no nic się nie stanie jeśli nie ma pan czasu czy ma ważniejsze rzeczy na głowie. Z żadnym innym asystentem nie szło mu aż tak beznadziejnie. Z Felkiem to wiadomo, znali się jeszcze za czasów szkolnych, Vinzent z kolei... No Vinzent stanowił odrębną kategorię i nie wpisywał się w ramy jego standardowych relacji. A z Salemem... Najbardziej bał się chyba odtrącenia, bo na dobrą sprawę, poza martwym Ellery’m tylko on mógł mu pomóc.
- Panie Coulter - powtarzam zatem, trochę po prostu chcąc sprawdzić, jak to nazwisko ułoży się w moich ustach, gdy przefiltruję je dalej zbyt mocnym akcentem. Prawda jest taka, że chociaż odruchowo staram się wymawiać angielskie słowa poprawnie, to z każdym kolejnym dniem w Wielkiej Brytanii poświęcam temu coraz mniej uwagi - i trudno, bo jeśli jedyna trudność z porozumieniem się wyniknęła przy zamawianiu ciasta w kawiarni, to chyba nie ma tragedii. Nie wiem, czy chłopak chce herbatę, czy też nie, ale przywołuję ją sobie różdżką i zaraz przelewam pachnący kwiatami napar do dwóch filiżanek, uważnie przy tym słuchając mojego gościa. Nieco ożywiam się przy pierwszej wzmiance o jasnowidzeniu, ciekaw, z jakiego powodu to właśnie ja zostałem wybrany na konsultanta - bo jestem nowy? Bo jestem żywy, nie to co Ellery? Bo moja rodzina słynie z jasnowidzenia? - Och, bardzo chętnie pomogę na miarę moich możliwości - decyduję od razu, nie chcąc by Krukon kłopotał się niepewnością choćby sekundę dłużej. Wiem, że mogę pomóc, a brzmi to ciekawiej od zwykłego grzebania się w podstawowych asystenckich obowiązkach. - Może w takim razie niech mi pan opowie o swoim darze, jak się przejawia, co zdaje się wywoływać wizje, czy występuje w nich charakterystyczna symbolika? - Dopytuję, obracając swoją filiżankę w dłoniach, z jasnym spojrzeniem zawieszonym na rozmówcy.
Akcent Salema wypadał podobnie do jego wyglądu... Egzotycznie. Niemniej jednak i akcent samego Rylana, tak jak jego imię były stosunkowo specyficzne dla samych Brytyjczyków. Bądź co bądź na wyspach funkcjonowało przeszło setki akcentów, a ten z Dover zaliczał się do grupy tych, które najciężej podrobić i zimitować. Niemniej jednak często pytany o swoje pochodzenie nie musiał do końca bowiem rozmówcy szybko określali skąd się wywodzi jeszcze nim ten raczył odpowiedzieć. Nim krukon odpowiedział pozwolił sobie upić kilka łyków ciepłego naparu z liści herbaty. Gdy ten rozlał się po jego wnętrzu chwilę się zastanowił i kontynuował. - Od jakiegoś czasu stoję w miejscu. Wizje przychodzą i odchodzą i nawet zręcznie idzie mi ich czytanie, ale... Nie wiem do końca co mam zrobić by złamać barierę, która mnie ogranicza. Chcę się rozwijać, zrobić coś więcej. - Im dalej brnął w to co mówił odpuszczało go zdenerwowanie, a jego miejsce zajmowała niejako duma, z tego, że się przełamuje. Kiedy skończył ten krótki wywód upił kolejny łyk herbaty i skonsternowanym wzrokiem patrzył w kierunku Latifa obserwując każdy jego ruch. Był postacią enigmatyczną. Trochę jakby chował seret, ale bronił dostępu do niego ledwie od niechcenia. Rylan określiłby jego pozycję jako osobę ciężką w czytaniu czegokolwiek i nie wiedział tylko czy jest taki dla wszystkich, czy jedynie dla uczniów. Po kolejnych słowach asystenta Rylan położył na biurku swój zeszyt wizji, w którym zapisywał wszelkie symbole, które widział, a także potencjały ich znaczeń. Niejednokrotnie przy kilku tych samych znakach zdaje się być mnóstwo różnych interpretacji, z których część jest wykreślona, a część zaznaczona w kółko. - Widzę same symbole. Czasami kilka w jednej planszy. Następują po sobie w sekwencji, a napady wizji nie są jednostajne. Mam też migreny zwiastujące zejście wizji, ale... Czasami dręczą mnie przez dwa tygodnie, a czasami przez 3 minuty, nie ma na to reguły. - Chłopak odpowiadał szczegółowo i rzeczowo nie chcąc nadszarpnąć cierpliwości mężczyzny. - Po prostu chciałbym to jakoś ustabilizować. Przećwiczyć się do momentu, w którym byłbym w stanie kontrolować przyjście wizji. - Dodał na sam koniec ponownie swoje usta kierując ku filiżance, ale nie spuszczając wzroku z profesora.
Wracam do Hogwartu bardzo zadowolony, w końcu każdy wyjazd upewnia mnie w przekonaniu, że to właśnie tutaj powinienem być. Jest szansa, że wpływa na to cichy podszept z tyłu głowy, jakbym nie miał dla siebie żadnego miejsca - w Arabii Saudyjskiej jest mi źle, duszę się przepotwornie samym wspomnieniem ojcowskich zasad i tej jego przeklętej negatywności. Dobre kontakty z matką nie wystarczają, w Iraku też nie mogę znaleźć dla siebie własnego kąta, być może wcale wystarczająco się nie staram. Wielka Brytania jest pewnego rodzaju oazą, do której uciekam zawsze, kiedy tylko zmęczę się bałaganem życia prywatnego, a przecież wita mnie tak uprzejmie, tak słodko, tak wiernie. Moje nazwisko dalej coś znaczy na tym świecie, zapewne głównie wśród śmietanki wróżbiarskiego towarzystwa - dyrektorka Wang musi patrzeć przez ten pryzmat, chociaż też prawda jest taka, że prawdopodobnie nie ma zbyt wielu chętnych na moje stanowisko. Ja już Hogwart znam, mam historię pracy z tymi ludźmi, nigdy tak naprawdę nikogo nie zraniłem i jedynym moim przewinieniem może być fakt, że wyjechałem. Mało kto chce pracować z duchem, profesor Ellery wygląda jak pewnego rodzaju bariera do awansu, a poza tym na wszystkie jego lekcje trzeba biegać z całym materiałem, w końcu on może zaoferować “jedynie” pomysł i wiedzę, ale niczego nie dotknie, nie zaniesie, nie przygotuje. Mi ten dodatkowy aspekt pracy nie przeszkadza, przynajmniej narazie, zresztą Flynn zna mnie już na tyle, że czasem prowadzę zajęcia bez niego i mam poczucie, że to bardziej on, jako duch, asystuje mi. Tak jak poprzednio, teraz też mam możliwość skorzystać z gabinetu profesora Ellery’ego, co prawda dzieli go z profesorem Kersey’em - jest w tym pewna doza niezręczności, więc biorę pod uwagę rozeznanie się w temacie awansu. Lubię swobodę asystowania, ta jednak nie sprawia mi już aż tyle przyjemności, nie jest aż taka wyraźna. Być może jej nie potrzebuję? Kiedy siadam za nieużywanym przez ducha biurkiem, czuję się całkiem poważnie, jakby jednak to miejsce mogło należeć do mnie. Może czuję się zawieszony pośrodku niczego właśnie dlatego, że nie czynię odpowiednich przygotowań. Teraz mam na głowie dużo, bo czekają na mnie dokumenty od Ellery’ego, mam masę zmian do wprowadzenia w jego grafiku i planie. Nie udało mi się dotrzeć tutaj na rozpoczęcie roku, więc teraz nadrabiam, niecały miesiąc później. Już jest bałagan, już mam dość na widok notatek zlepianych przez randomowe osoby, które postanowiły Flynnowi pomóc. Przewracam oczami, skoro i tak nikt tego nie zobaczy, potem zabieram się za łaskawe ocenianie poprawkowych prac pisemnych, które zalegają nauczycielowi. Do planów Ellery’ego dopisuję kilka własnych pomysłów, by na sam koniec dnia odnaleźć go gdzieś w Pokoju Nauczycielskim i opowiedzieć wszystko, co leży mi na sercu, na szczęście ten jest otwarty na moje wymysły i nie protestuje, nawet gdy zaznaczam, że marzy mi się przeprowadzenie zajęć we współpracy z innymi specjalistami. Uważam, że Wróżbiarstwo jest na tyle wszechstronną sztuką, że aż prosi się o zastosowanie jej w innych dziedzinach, a ja kocham wszystko, co artystyczne, więc to w tę stronę kieruję moje myśli jako pierwsze, nawet jeśli gdzieś tam w duchu zastanawiam się, czy nie zdołałbym zlepić czegoś w celu wzmocnienia relacji z naturą, konkretniej - zwierzętami. Nie jest to i tak kwestia na teraz, zostaje mi rozesłanie kilku listów z podpisem zarówno moim, jak i Flynna, by zwieńczyć ten dzień nadrabiania i szukania dla siebie przestrzeni w nowym roku akademickim.