Nieszczególnie przytulny pokoik ulokowany w miejscu starego strychu. Legenda głosi, że lepiej o nią nie pytać, bo wtedy żaden śmiałek nie odważy się spać w tym miejscu. Miejsce ma za to najlepszy widok z góry na panoramę za oknem. O ile nie przeszkadza nikomu chłód, a mizernie wiszący baldachim nad łóżkiem jest w stanie ocieplić atmosferę. Zwykle spotyka się tu jednak ludzi, którzy z rozgrzewaniem atmosfery nie mają problemów. Najczęściej trafiają tu Ci, którzy szukają najbardziej odosobnionego miejsca w hotelu.
A więc to był baldachim? Dobrze, że zdążył to zauważyć zanim zdążyła zawrócić i ruszyć w długą przez korytarz żądając zmiany współlokatora. I oczywiście nie chodziło jej o towarzystwo Archibalda, a ducha, którego przez chwilę zdawała się dostrzegać w przewieszonym nad sufitem skrawku materiału. Odetchnęła, podążając wzrokiem za Archibaldem. Trzymała się go blisko, dopóki nie dotarła za nim jak cień do kontaktu. Włączyła światło i… — Ciekawe… — kliknęła znów przełącznik, jeszcze raz, kolejny, aż w końcu światło mignęło i zgasło. Wychyliła się z nad ramienia mężczyzny podchodząc wolnymi, małymi kroczkami do łazienki. Mimo, że o tej porze dnia panował tu ukrop, wpadało mimo wszystko niewiele światła. Dlatego zatrzymala się pod drzwiami łazienki, krzycząc z zadowoleniem: — Działa! — bo właśnie udało jej się włączyć małą lampeczkę w łazience. Ktoś wyraźnie oszczędzał na tym pokoju. Przepuściła Archibalda przodem. — Proszę, masz pierwszeństwo. Poinformujesz mnie w razie jakichś dodatkowych gości? — uśmiechnęła się do niego ironicznie, spodziewając się nawet, że mogą tu spotkać jakieś gryzonie… czy inne niepokojące istotki. Dlatego wepchnęła go do łazienki i zatrzasnęła za nim drzwi, a że wrzuciła za nim torbę z jego bagażem, nie powinien mieć problemu ze znalezieniem ręcznika. — Rozgość się — i oparła się o drewno plecami, rozglądając się po pomieszczeniu. — Wydawałoby się, że tak spróchniałe już dawno poddasze będzie niosło ze sobą jaką historię… — stwierdziła przechodząc się wzdłuż ścian, szukając chociaż jakichś tajemniczych inicjałów, dla których można by było przypisać ciekawą bajeczkę — Ale tu nic nie ma! — rzuciła zatrzymując się w miejscu, splatając ręce krytycznie na piersi. — Oprócz Ciebie… — szepnęła do siebie, przenosząc podejrzliwy wzrok na baldachim — Ty na pewno nie możesz tu zostać… — rozmowa z materiałem nie wydawała się tak komiczna, jeśli wziąć pod uwagę to, co stało się z nim zaraz potem. Archibald sądząc po odgłosie spływającej z kranu wody, zdążył już pewnie wejść pod prysznic, kiedy ona z uporem nastoletniego ucznia Hogwartu wymachiwała swoją różdżką, próbując zmusić materiał do opuszczenia umocowania. Z miernym skutkiem. Myślała, że skoro szło jej na tyle pomyślnie, że materiał poruszał się ochoczo za sprawą jej różdżki w powietrzu, to zakończy się to pozytywnym efektem. Nie zauważyła, że baldachim DOSŁOWNIE ożył. A to, co robiła swoją różdżką wcale nie miało wpływu na to, w jakim kierunku zasłona szamotała się z powietrzem. — Upsss — zdążyła powiedzieć zanim zeźlony materiał zacisnął się w jej pasie. — Archie… Archie, chyba mamy problem. Archie, ja mam problem. Archibaldzie Blythe, czy możesz się ruszyć z tej…. Aaaa! — zanim skończyła, materiał szarpnął ją za kostkę i wylądowała, na szczęście, na miękkim materacu łóżka, ale baldachim dzielnie, coraz ciaśniej zaciskał się na jej żebrach. — Arch… ja naprawdę sądzę, ze powinieneś coś obe… — tym razem materiał zatkał jej usta.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Zerkał na Węgierkę podejrzliwie, próbując dojść do tego, co kombinowała. Zachowywała się dziwnie (jak na jej standardy, oczywiście!), ale ostatecznie postanowił nie wnikać. Jeśli coś miało się dziać, droga do odkrycia w czym kryła się istota rzeczy, nie miała być wcale długa. Ba, podejrzewał, że będzie krótsza niż mógłby się spodziewać. W zasadzie liczył tylko na to, że zdąży spokojnie wziąć prysznic. - Ira, nie musisz być już mężczyzną - rzucił, rozbawiony jej zachowaniem. - Dodatkowych gości z miejsca wytępię, raczej nie potrzebujemy zbędnego towarzystwa - przewrócił oczami, dając się perfidnie wepchnąć do łazienki. Nie było tu zbyt ładnie, ale na szczęście nie zauważył żadnych szkodników. Jedynie kilka pajęczyn, których pozbył się Chłoszczyściem, kiedy Magyar brutalnie posłała jego manatki w kierunku drzwi. Wyhamował je jeszcze szybkim zaklęciem. - Dzięki, naprawdę dzięki - roześmiał się krótko, ale zupełnie szczerze, nie zwlekając z prysznicem, bo każda chwila, w której Irka pozostawała sama w DREWNIANYM pomieszczeniu mogła skutkować... wszystkim, co sprowadzało się do destrukcji, katastrofy, a już przede wszystkim - pożaru. - Magyar, masz bezwzględny zakaz używania różdżki - poinformował ją jeszcze, kategorycznie i stanowczo wykładając swoją prośbę, wchodząc pod prysznic i przez chwilę słuchając, co tam mruczy pod nosem. W końcu ucichła, co nie było dobrym znakiem, ale postanowił zaryzykować i odkręcił wodę. Długo mu kąpiel nie zajęła, wręcz zdążył wyrobić się idealnie w porę, bo akurat gdy zakręcił kurki, z pokoju dobiegł go znajomy głos. Pokręcił głową na znak tego, że odpoczynek w Nowej Zelandii miał graniczyć z cudem, ale dosyć szybko wydostał się spod prysznica, wytarł mniej więcej mokre ciało, ubrał się w równym stopniu "mniej więcej", co wytarł i otworzył drzwi. Akurat tego się nie spodziewał, więc nieco go wryło, kiedy zobaczył jak baldachim zakrywa (jego) kobiecie usta. Będąc na pograniczu rozbawienia i presji, bo zbyt długo nie mógł pozwolić materiałowi na takie szaleństwa, dotarł do łóżka i dołączył do szamotaniny. Mógł się z tym uporać już z progu łazienki, ale po co? Tak było więcej zabawy, czyż nie? Pochylił się więc nad Irą, nie zważając na szaleńczy baldachim, który próbował spętać również samego Blythe. Zaplątał mu się nawet wokół nadgarstka, ale było to o tyle sprzyjające, że mógł krótkim słowem powstrzymać cały bałagan. - Finite - i baldachim posłusznie opadł na nich, zakopując nieco w swoich czeluściach. Archibald odsunął kawałek materiału od ust Iry i zręcznie pociągnął za splątanie na swoim nadgarstku, nieco rozluźniając całą siatkę. Pochylił się jednak nad Węgierką. - Książki zajęły ci całe miejsce w walizkach i nie wzięłaś żadnej sukienki, dlatego postanowiłaś ubrać się w baldachim? - zapytał, przygryzając przy tym wargę z rozbawienia. No, nie tylko, bo w jakiś tajemniczy sposób to nie swoją wargę wolałby aktualnie przygryzać. Chłodna kropla wody z jego włosów skapnęła na czoło kobiety. Déjà vu? - Powinnaś dostać porządne lanie za złamanie zakazu, wiesz? True Archibald mode on.
Nie nauczył się już, że za każdym razem kiedy dawał jej tak barwne bezwzględne zakazy, kończyło się to źle? Niemalże jakby rzucał tymi słowami klątwę. Klątwę, która za każdym razem całkiem bez zarzutu działała. Fakt był taki, że przy Archibaldzie współczynnik stwarzania zagrożenia przez Irę wzrastał. To przy nim dochodziło do największej ilości wypadków. Z jednej prostej przyczyny. Ufała Blythe, że zawsze znajdzie sposób żeby zaradzić jej magicznym próbom czarowania. W normalnych okolicznościach ograniczyłaby się do kilku prostych zaklęć, które CZASAMI jej wychodziły, a często nie stwarzały aż tak wielu szkód. Tymczasem… Archibald był przecież w jej opinii najzajomitszym czarodziejem, jakiego poznała. Kto jak nie on mógł przypilnować niesforną magię w otoczeniu? Nie niesforną Irę. Ona zawsze była grzeczna. Teraz grzecznie uwiązana nie śmiała się nawet ruszyć, kiedy Blythe wkroczył do akcji. Kiedy odzyskała oddech, nieśmiało musiała tylko zauważyć… — Nie dopiąłeś rozporka… — bo wiedziała, że na pewno chciał o tym wiedzieć — Gdybyśmy nie byli poważnymi profesorami z Hogwartu na poważnej wycieczce krajoznawczej z poważnym planem zajęć i poważnie napiętym grafikiem, mogłabym pomyśleć, że liczyłeś na to, że Ci w tym pomogę? — podniosła się na łokciach, niekontrolowanym ruchem zaczesując przydługie włosy z jego twarzy do tyłu. Podążyła wzrokiem za swoją dłonią. To był całkowity odruch. Bo odkąd pocałowała go w gabinecie tamtego feralnego dnia, kiedy ukąsił ją wąż, nieco inaczej traktowała takie położenie. Nie można było tak po prostu wyprzeć tego z pamięci, że naprawdę, autentycznie… po prostu miała ochotę go wtedy pocałować. Dlatego właśnie podniosła się wyżej, chwytając pewniej ręką jego kark, dlatego niespodziewanie pchnęła go lekkim ruchem na łóżko, siadając mu na udach i pochyliła się nad nim, w żaden sposób nie komentując ani jednego wypowiedzianego przez niego zdania. Wypuściła powietrze z pomiędzy ust i… i patrzyła przez chwilę na jego twarz, a przez moment, stało się coś niesamowicie zadziwiającego w jej głowie. Nie myślała tylko o historii, o chęci udowodnienia czegoś bratu i sobie, jej głowę zajmowały raczej pomysły, jakie zwykle kłębiły się gdzieś w czarnym umyśle Archa. Wpatrywała się w niego przez chwilę z fascynacją, z jaką zwykle przyglądała się osiemnastowiecznym manuskryptom. Chwilę potem wstrząsnęła głową i chwyciła go za obe nadgarstki, opierając je po obu tronach jego głowy. — Teraz, kiedy już jesteś absolutnie przyszpilony, Archibaldzie Blythe, opowiesz mi coś o sobie. Studiuję wiele ksiąg w Hogwarcie, wiele z nich widziałam po stokroć, żadnej tak często jak Ciebie, a mimo wszystko pozostajesz jedyną, wkurzającą zamkniętą księgą. Co chcesz o sobie powiedzieć, Archie? Zdradź mi swój największy sekret, albo będę musiała użyć różdżki.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Nauczył się, autentycznie. Podświadomie wiedział, że skutki będą opłakane, ale choćby zaprzeczał i wypierał to ze swojego umysłu - lubił to. A zaprzeczał i wypierał to ze swojego umysłu bardzo skutecznie, chowając pod przykrywką... czego? Właściwie sam nie wiedział. Bronił się przed swoimi myślami, trzymając się tylko powierzchownych pragnień; liczył na to, że zaoszczędzi sobie kłopotu, bo tych w życiu mu nie brakowało. Brnął, mocno i zdecydowanie, ale nie sięgał bezwzględnie po to, czego chciał, bo kłóciło się to z jego wycofaną naturą. Wykroczył poza swoją typową sferę zainteresowania, dał od siebie nieco więcej zaangażowania, choć wciąż pozostawał w swojej skorupie, którą otoczył się jeszcze w domu rodzinnym, w najgorszych wspomnieniach. Najczęściej w takich nagłych sytuacjach mógł przytrzymać Irinę przy sobie i napawać się jej obecnością, przyprószoną wątłą nutką amortencji, która w całości była jedynie małym zalążkiem czynników, oddziałujących na niego tak skutecznie. Nawet jej komentarze, zupełnie odrealnione od tego, co jej w owych chwilach tworzył, były integralne z resztą ich wspólnego światka. Bo jakiś mieli, skoro Archibald był w stanie ratować Magyar z każdej, nawet najmniejszej opresji. - Mogłabyś, na pewno bym nie narzekał - odpowiedział, zgodnie ze swoim sumieniem. - A jesteśmy? - zapytał, o dziwo przyjmując jej gest całkiem... naturalnie. To znaczy bardzo pozytywnie i nawet z małym zdziwieniem, ale nie wybijając się z rytmu, tak jak zdarzyło mu się ostatnio, w gabinecie. - Zdecydowanie jesteś zbyt ubrana, fakt, jesteśmy - wymamrotał, kiedy tak sprawnie poradziła sobie z odwróceniem sytuacji. Uśmiechnął się mimowolnie, sugestywnie, samym wzrokiem, oklaskując jej instynkt, który wreszcie postanowił zabłyszczeć w jej ślicznych oczach. Zatrzymał się więc ze swoimi zapędami i pozwolił na krótką kontrolę z jej strony, choć nie miał tego w zwyczaju. Zdecydowanie nie. Pytanie zaś wcale nie przypadło mu do gustu. Nie lubił, nienawidził mówić o sobie. Nie lubił zdradzać swoich myśli ani zwyczajnie przyodziewać je w słowa. Znała go wystarczająco długo, żeby zauważyć, że nie mówił zbyt wiele. Nie bez powodu. - Zależy co chcesz wiedzieć - odpowiedział, walcząc ze sobą i licząc na to, że pytanie albo cała seria pytań (cała Ira!), które padną z jej ust, nie będą jednym z tych, na które jeszcze teraz by nie odpowiedział. - I co rozumiesz przez największy sekret - podczas gdy zawsze kontrolował wszystko najbardziej jak się dało, starając się podporządkować najmniejsze elementy pod siebie, nie miał wpływu na to, że jego spojrzenie nieco przygasło. Do chłodnego było mu bardzo daleko; większą różnicę dało się odczuć w głosie, bo jego temperament też trochę... osłabł.
Otaksowała go spojrzeniem i podążyła wzrokiem od jego odsłoniętego ramienia do materiału baldachimu. Leżał niewinnie na pościeli, nieświadom tego, co spowodował. Wyprostowała się, opierając swoje dłonie na jego torsie, jak na koźle gimnastycznym w podstawówce i uśmiechnęła się blado. W sposób zupełnie do siebie niepodobny. — Jesteś taki opanowany, Archibaldzie. W jaki sposób możesz być zawsze opanowany? — jedną z dłoni przeciągnęła po jego brzuchu w dół, do metalowego suwaka jego spodni. Zamiast jednak go dopiąć, skoro wcale by się nie obraził, odpięła guzik, patrząc mężczyźnie prosto w oczy, przy tym ruchu. — Dlaczego mnie pytasz? Skąd mam wiedzieć, czy jesteśmy? Ty mi powiedz… Jesteśmy poważnymi ludźmi, czy jesteśmy tylko ludźmi? I mamy swoje słabości, jak tylko ludzie. I potrzeby? Badała go. Badała go jak każdy znaleziony śmieć, który potem wisiał w muzealnych gablotkach jako eksponat. Zatrzymała dłoń na jego podbrzuszu, dokładnie nad linią spodni, nie spuszczając z niego wzroku. To badanie zapoznawcze było tak wnikliwe jak każde inne, kiedy naprawdę na poważnie zajmowała się i poświęcała się swoim pasjom. Znając historię, podania i analizę środowiska, terenów, była w stanie określić swoje wynaleziska. Ale przy Archibaldzie… przy nim brakowało jej informacji. Kluczowych. Najprostszych. Najbardziej podstawowej wiedzy. Nie potrafiła go zinterpretować, bo znała go tylko powierzchownie. Nie wiedziała o nim nic, czego sam nie powiedział jej wprost. A musicie wiedzieć, że Archibald bardzo nieudolnie ujmował swoje komunikaty. Obarczał je krętymi ścieżkami, przez co nawet kiedy mówił: „jesteś zbyt ubrana”, nie była pewna, czy jest, bo tak należy żeby było, czy niestety, jest. Odetchnęła ciężko. — Daj mi cokolwiek. Najmniejszą informację. Nawet nieistotną. Chciała wiedzieć, kim był Archibald Blythe i jaka była jego historia. Lubiła zagadki, on był jedną z nich. I lubiła rozwiązywać zagadki, tej nie potrafiła rozwikłać. I lubiła też najróżniejsze biografie, ale tej nie znała. Żeby rozwikłać zagadkę, trzeba poznać źródło zagadki, nawiązania, dodatkowe terminy. — Mój brat… nazywa się Laszlo. Moi rodzice są archeologami. Zastanawiam się… czy nie chciałbyś mnie naprawdę pocałować, Archibald? Spytała w końcu wprost, skoro tej zagadki nie potrafiła rozwiązać.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
On natomiast nie odrywał od niej spojrzenia, ale nie obserwował jej ciała, nie śledził ruchu jej dłoni, które kierowała dziś zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Kierowała je jego rytmem, którego oczekiwał. A mimo tego był zbyt pochłonięty obserwowaniem zmian zachodzących w jej twarzy. Uniósł nieznacznie podbródek, reagując w ten sposób na jej pierwszy ruch. Choć było ciepło, nieprzyzwoicie ciepło, poczuł gęsią skórkę. - Nie zawsze - odpowiedział krótko, przecząc jej, ale wiedział, że nie usatysfakcjonuje kobiety taką odpowiedzią. I kiedy zazwyczaj zupełnie olewał to, czy ktoś będzie jego odpowiedzią usatysfakcjonowany, tym razem nie potrafił. Przeklął w myślach i zastanowił się chwilę, ale jej dłoń rozproszyła myśli. Znów, mimowolnie, zagryzł wargę. - Nie lubię otwierać się przed światem, to chyba to - wyznał w końcu, z niemałą trudnością dobierając słowa. Walczył ze sobą, ale walka była nierówna, bo uczestniczyło w niej ciało, które teraz zdawało się podporządkowywać nie właścicielowi, ale Irze. Był wrażliwy i, wbrew wszelkim pozorom, bardzo podatny. Właśnie tutaj jego opanowanie umykało. Jak drobny piach przez palce. I miał wrażenie, a może po prostu nadzieję, że ona także. W każdym razie, czuł jakieś irracjonalne zobowiązanie do odpowiedzi na pytania, które mu stawiała. W bardzo ładny sposób, bo mówiła ładnie. W jej ustach słowa brzmiały lepiej, jakby nie były bezczeszczeniem myśli, które tak sobie ukochał. - Odpowiedziałaś na to pytanie - mruknął cicho, ale wystarczająco głośno, żeby mogła go usłyszeć. Stwierdzenie nie grało większej roli, było raczej oczywistością, która zaistniała na chwilę, ale zniknęła moment później, ustępując późniejszym kwestiom. Milczał, nie odpowiadając na prośbę, szukając czegoś, co byłoby łatwe do przekazania, ale nie znalazł nic takiego, nieprzyzwyczajony do odpowiadania, do opowiadania. Pozwolił jej mówić dalej, ale weszła na temat rodziny, którego nie poruszyłby za nic w świecie. Milczał jeszcze chwilę, wciąż badając ją wzrokiem i zastanawiając się, czy potrafi całować naprawdę. Jedyną drogą była sama próba, bo choć starał się dojść do tego, czy rzeczywiście tego by chciał, nie umiał. Nie uległ jednak frustracji, ale podniósł się, zostawiając Irę na swoich udach, wplatając palce w jej dłoń, a drugą obejmując (zaskakująco delikatnie) jej podbródek. Nie przypadł do jej ust od razu, bo wciąż wpatrywał się w jej oczy, a gdy zamknął swoje, przesunął nosem po jej policzku, jakby było to zupełnie niezbędne. W końcu musnął jej usta swoimi, najpierw subtelnie, ale krótko. Całował ją z typową dla siebie namiętnością, bo chyba tak w jego wykonaniu wyglądało "naprawdę". - Jestem synestetą - wrzucił między oddechami, schylając nieco głowę i owiewając szyję Iriny swoim oddechem. - Twój głos jest płomieniem świecy, twój zapach brzmi jak dźwięk fortepianu - uzupełnił, przykładając ciepłe usta do jej obojczyka.
Tak po prostu uległ jej słowom? Więc wystarczyło tylko… spytać? Była przyzwyczajona do głębszych dochodzeń, dlatego przypatrywała się Archibaldowi bardzo uważnie i podejrzliwie, do samego końca nie wierząc, że naprawdę udzieli jej odpowiedzi na nurtujące ją pytania. — Zauważyłam, że nie lubisz o sobie mówić — zapewniła go, że nie umknęło to jej uwadze i zaczęła się zastanawiać kiedy zdążyła sobie odpowiedzieć na własne pytania. Wydawało mu się, że był teraz bezpośredni, ale dalej mówił wymijająco, w każdej kwestii, w której to było tylko możliwe. Nie mógł po prostu powiedzieć: tak, Iro, jesteśmy tylko ludźmi. Musiał to skomplikować. I analizowała jego odpowiedź chwilę w głowie, dopóki nie przeszło do czynów, które zdawałoby się powinny być bardziej jasne. Ale nie były. Nie grały z jego słowami. Patrzyła w jego oczy, próbując z nich coś odczytać. Zadała mu pytanie. To, że próbował ją pocałować wcale nie znaczyło, że jej na nie odpowiedział. Nie wiedziała czym było jego: „naprawdę”. Nie znała jego dokładnego „na niby”, żeby móc to do czegoś przyrównać. Dlatego, choć obejmował jej twarz dłonią i choć powinna teraz roztkliwiać się na ten ciepły dotyk, dalej starała się go odpowiednio odczytać. Ale nie dał jej odpowiedni długiego czasu. Oddała jego lekki pocałunek, jak i głębszy, słuchając ciekawych słów jakie padały z jego ust. — Nie rozumiem — powiedziała coś, co było prawie niemożliwe do usłyszenia z jej ust. I zabrzmiała przy tym jakoś biednie. Bo w rzeczywistości brak jakiejś wiedzy był dla niej pewnego rodzaju ubóstwem. Miała przymknięte powieki, instynktownie odchylając się do tyłu, dając mu drażnić swoją skórę ciepłym oddechem, ale teraz uchyliła te powieki, odchylając się całkiem, opierając się wolną dłonią na jego kolanie. — Archie, nie rozumiem — powtórzyła dobitniej, jako, że nie wyłapał powagi tego stwierdzenia. Nie mogło tak być, żeby czegoś nie rozumiała. Ira Magyar zawsze wszystko rozumiała. Mogła czegoś nie wiedzieć, ale zwykle łapała wszystko, co się do niej mówiło, nawet jeśli sprawiała inne wrażenie. Tym razem. Odchyliła się, żeby spojrzeć w jego oczy. Nierozumienie dręczyło ją do tego stopnia, że nie mogła poddać się jego niesamowicie przyjemnym pocałunkom. Skrzyżowała z nim wzrok. — Kim jest synesteta? — była historykiem, nie biologiem. Mogła nie wiedzieć. — głos, jak świeca, a zapach jak fortepian? Nie na odwrót?
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Tak po prostu. Przez głupie poczucie obowiązku, którego źródło wciąż pozostawało dla Archibalda nieznane, mimo tego, że właśnie je odczuwał, oraz przez to, że dała mu dowolność i nie weszła na temat, który odrzuciłby natychmiastowo, odcinając się bezwzględnie. I wtedy nie byłoby wyjątku ani żadnej odpowiedzi. Nie pytała go o życie, o przeszłość, którą trzymał tylko w głowie. Tak było lepiej, zdecydowanie lepiej - dla wszystkich, nie tylko dla niego. Nie raz zdarzyło się, że któraś z sióstr, świadomie lub nie, weszła na temat rodziców. To nigdy nie kończyło się zacieśnianiem (i tak wątłych) więzów rodzinnych. Nie potrafił być bratem w takim stopniu, jak nie potrafił mówić o sobie. Nie zaprzeczał i nie potwierdzał, skoro słowa były już zupełnie zbędne - doszli do sedna. Jeśli chciała otrzymać od niego jakiekolwiek jasności, musiała uzbroić się w cierpliwość. W ogromne pokłady cierpliwości. W jego świecie było "albo-albo", nie istniało nic pomiędzy. Jasno mówił tylko w sprawach formalnych i kiedy sam uważał, że coś wymaga podkreślenia; jeśli w grę wchodziło coś więcej, automatycznie przerzucał się na okrężne drogi. I ostatecznie, poza samym pocałunkiem, odpowiedzi nie otrzymała, ale bardzo trafnie zauważyła, że ją wyminął. Zachował się egoistycznie, ale przecież egoistą też bywał. Nagminnie. Rzeczywiście, dopiero kiedy powtórzyła, że nie rozumie, załapał. Odsunął się nieco, wzdychając cicho, bo nie do końca wiedział, jak może jej tą... przypadłość? wytłumaczyć. Poeta ująłby to w słowa, które zabrzmiałyby bardziej opisowo, ale Archibald nie potrafił tego oddać. - Nie na odwrót. - zaprzeczył, zastanawiając się intensywnie nad wyjaśnieniem, które byłoby zrozumiałe i dosyć szczegółowe. Przygryzł przy tym wargę, ponownie. Był dziś chyba w dziwnym nastroju, skoro tak często mu się to zdarzało! - Synesteta ma, w jakiś sposób, pomieszane zmysły - uznał w końcu, nie znajdując innych słów. Skrzywił się lekko, bo brzmiało to jeszcze gorzej niż w myślach. Karykaturalne słowa drażniły go niewyobrażalnie. - Są różne przypadki, najczęściej przypisuje się kolory do dźwięków, słów. Ja widzę dźwięki bardziej, nie tylko w kolorach. I słyszę zapachy, ale one zazwyczaj są mniej wyraźne - streścił. Brzmiało to zupełnie idiotycznie, więc nie zdziwiłby się, słysząc śmiech Iry. Sam pewnie uznałby, że to cudacznie abstrakcyjne wymysły, gdyby nie był przyzwyczajony do takiego stanu rzeczy. - Znajdę to w jakiejś książce, może będzie prościej - uznał, raczej pod nosem. - Mówiłaś coś o bracie. I rodzicach. - dodał, zanim zdążyła jakkolwiek odpowiedzieć, odruchowo zaczepiając o inny temat. Tym razem wyszło mu to słabo subtelnie. I dopiero po chwili zauważył, że w ten sposób schodzi na temat, który oznaczony był plakietką "omijać bezwzględnie, żadnych wyjątków". - Wróć, nie mówmy o tym - pokręcił głową, zamykając oczy. No to się, biedaczyna, zamotał.
Przez chwilę Ira Magyar miała wrażenie, ze wie co się dzieje i, ze ma nad tym kontrolę, jak zawsze nad swoimi gierkami, ale teraz, kiedy rzuciła otwarte karty na stół, jakby Arch nie wiedział, co z nimi zrobić. Wyprostowała się, wyswobadzając swoją dłoń z jego i oparła się obiema rękoma na jego kolanach, patrząc na niego uważnie. Słuchała go, bo to było ciekawe, co mówił, ale… ale nie kazała mu przy tym przestawać wcześniejszych czynności. Że ona nie potrafiła wydzielać swojej uwagi między kilka rzeczy, to wiedziała, ale Arch… Arch przecież mógł. A tego nie robił. Była cierpliwa. Gdzieś pomiędzy jego definicją synestety myśląc sobie: „to pasjonujące”, ale gdzieś pomiędzy tym zafascynowaniem znajdowały się też pytania takie jak: „Ale my rozmawiamy, czy się całujemy?”. I uwierzcie mi, że Irina Magyar po prostu się w tym zgubiła. Coś, co raz potraktowała na poważnie okazało się hmmm. Chyba tylko dziwnym wyzwaniem, jakim mu rzuciła. Spytała czy chciałby pocałować ją naprawdę. Ale chyba zrozumiał, że rzuca mu zaczepką, bo wcale tego nie kontynuował. I przez chwilę, choć próbowała tego po sobie nie poznać, zrobiło jej się po prostu głupio. Dlatego kiwała lekko głową na jego słowa, choć nie miała tego w zwyczaju. Normalnie wtrąciłaby się w jego wypowiedź ze swoimi mądrościami, a tymczasem, całkiem do siebie niepodobnie milczała, otwierając usta dopiero kiedy zadał jej konkretne pytanie. A w zasadzie zasugerował jej odpowiedź. — Mo… — ledwie uchyliła wargi, a już zdążył jej przerwać. Już wiedziała, jak mógł się czuć, kiedy nie dawała mu skończyć. Mimo, że to było naprawdę ciekawe, z jaką zaciekłością omijał tematu rodziny i mogła go obserwować, kiedy tak fatalnie próbował to ukryć to… Ira była Irą. Ira musiała gadać. Ira musiała gadać więcej od Archibalda. Bo czy nie taka była jego przykra rola, że powinien słuchać? — Jak się dobrze postaram na pewno znajdę na ten temat książkę już teraz — stwierdziła w końcu z typową dla siebie beztroską i cmoknęła go w nos, jakby wszystko to było tylko zwykłą rozrywką. A zsunęła się zręcznie z jego nóg i stanęła na ziemi tylko dlatego, że pierwszy raz zawiodła się na swoim instynkcie i świadomość faktu, ze być może liczyła teraz na coś więcej niż Arch zesłało na nią pewne odczucie, którego już dawno nie miała okazji doświadczać… skrępowanie. — Życz mi powodzenia, Blythe — uśmiechnęła się do niego, chwytając za kurtkę, którą wcześniej zdążyła powiesić przy drzwiach. Narzuciła ją na siebie zwyczajnie wychodząc. Zatrzymała się przy drzwiach, żeby tylko raz spojrzeć na jego odsłonięty tors i zsuwające się spodnie. Jak w ogóle do tego doszło? Wolała tego nie analizować. Ira Magyar. NIE ANALIZOWAŁA. Wyłączyła myślenie. Bezpiecznie. Poszła znaleźć sobie coś, co teraz zajmie jej myśli bardziej niż roznegliżowany Archibald na ich WSPÓLNYM łóżku. Fucking logic. Jeden jedyny raz wszystko wydawało się tak ewidentnie proste i okazało się nie być.
zt
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Wiedział doskonale, ale presja była zbyt duża, żeby to wykorzystać. Nawet dla niego. Zaczął, ale entuzjazm, pierwszy raz od dłuższego czasu, osłabł. Nie panikował, ale przejął się pytaniami bardziej niż chciał, przy okazji zwalając na siebie całą kaskadę ponurych myśli, które zupełnie odebrały mu chęci do, może nie tyle co współpracy, ale działania. Chandra. Nawet nie zauważył, że kiwała głową i nie zorientował się, że to dla niej nietypowe. Jedynie jej milczenie było nienaturalne i odczuwał je bardzo mocno, choć sam je spowodował. A potem dodatkowo pogłębił. Nie mógł więc mieć do niej pretensji, że tak to wszystko rozwiązała. Nie miał ochoty się ruszyć, więc został tam gdzie siedział, tak jak siedział, obserwując ją jeszcze chwilę. Chciał dodać, że zgrzeje się w tej kurtce, ale nie dodał. Skrępowania oduczył się jakiś czas temu, więc teraz została mu tylko irytacja, bardziej na siebie, niż na Irę. Irytacja za to miała to do siebie, że szybko przeradzała się w złość, przez którą nabrał przedziwnej ochoty do spalenia baldachimu. Powstrzymał ją i złożył materiał, odrzucając go niedbale na bok, zanim ubrał się i wyszedł z pomieszczenia, chwyciwszy czarny kapelusz. Ho, potrzebował dziś czegoś mocnego. I wina, dla zasady.
/zt
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Z kaplicy do domku nad jeziorem mieli kawałek, a ten kawałek i uderzenie świeżego powietrza, kiedy oddalili się od wydymionych oparów oprylaka, zapewne tylko dodały szaleństwa do ich, i tak już nienaturalnie wesołego i lekkiego, zachowania. Archibald śmiał się więcej, ale sugestii sadził tak samo wiele, ciągnąc Irę w kierunku ich tymczasowej sypialni. Cudem nie zgubili kluczy, ale nie zdziwiłby się, gdyby podczas swojej podróży przez miliony schodów i zabawnie zbliżających potknięć i odciągnięć od rozchwianej barierki, obudzili połowę wypoczywających w domku nad jeziorem ludzi. Coś średnio go to obeszło, kiedy otwierał drzwi do pokoju. Puścił Irę przodem (na szczęście niektóre odruchy i przyzwyczajenia były tak zakorzenione, że nawet naćpany Archibald nie musiał martwić się o to, że przypadkiem wepchnie się pierwszy) i zamknął za nimi drzwi. - Najpierw wypijemy szalone wino, ale bez kolacji, bo jej nie mamy - zaczął planować. Znalazł pierwszą z brzegu niepotrzebną im rzecz (miał szczęście, że nie była to jedna z niepotrzebnych książek Irki) i transmutował ją w korkociąg, nie biorąc pod uwagę tego, że mógłby otworzyć wino jednym, prostym zaklęciem. Po co? Przecież miał korkociąg. Korek udało mu się zamienić w kieliszek, do którego nalał trunku, aby móc podać go Irze i dopiero rozglądać się za czymś, co można było zamienić w kolejny. Akurat nastąpił na metalowe kółko, najprawdopodobniej od baldachimu, które najwyraźniej wylądowało na ziemi, gdy Węgierka rozprawiała się z owym materiałowym przeciwnikiem. Drugi kieliszek stał się więc zaraz pełny, a Archibald rzucił krótkie spojrzenie na baldachim. - A potem niespodzianka, ale możesz zgadywać - pozwolił łaskawie, unosząc kieliszek w górę i upijając z niego za chwilę łyk, a potem usiadł po turecku naprzeciwko Iry, najbliżej jak się dało. - Zgaduj. Masz całe wino czasu. Za każdą niepoprawną wersję wymyślę, jak cię dręczyć.
Wino to prawdopodobnie nie był najlepszy pomysł na łączenie go ze wdychanym wczesniej narkotykiem, który coraz bardziej intensywnie, wzmagany alkoholem, krążył teraz w obiegu Irki. Że Archibald ją pilnował, kiedy szli na górę, to była ta prostsza część ich przygody. Bo teraz Ira siadła na parapecie w sypialni na samym szczycie domku nad jeziorem i wychylała się niebezpiecznie do tyłu, chcąc wytłumaczyć zacięcie pewną drażniącą ją kwestię. — Ale obiecałeś mi coś. Coś szalonego. Wino… wino nie jest szalone. Wbrew temu, co mówisz, nie jest. Ale i tak, grzecznie podeszła do Blythe i wzięła od niego kieliszek, od razu upijając kilka łyków. Idąc jego śladem, przycupnęła sobie na ziemi, nie mogąc powstrzymać wrażenia, że ten dystans jaki ich dzielił był zdecydowanie zbyt duży. Dlatego przesunęła się na podłodze, a w zasadzie doczłapała się do Archibalda I skoro on siadł naprzeciwko niej, ona siadła w tej samej pozycji, stykając się z nim kolanami. — To taka gra? A za pół-poprawną odpowiedź dostanę nagrodę? — jako, że nie wiedziała, którym momencie pochłonęła całość swojego kieliszka, oparła się dłonią na kolanie Blythe, druga sięgając po jego kieliszek, z którego upiła kilka łyków — to takie kalambury? Podasz mi kategorię? Nie potrzebowała kategorii. Z jakiegoś powodu samo przebywanie w towarzystwie Archibalda zadowalało ją do tego stopnia, że nie potrzebowała dodatkowych bonusów. Ale nie przeszkodziło jej to, żeby zgadywać. Podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem, zawieszając go na materiale baldachimu i uśmiechnęła się uroczo. — Pozbędziesz się dla mnie tego wstrętnego ducha? — narkotyki działały na nią trochę otępiająco. Przyćmiewały jej zdolność do analizy i zubożały jej język, ale zdawała się tym nie przejmować. Tylko jedno pozostało niezmiennie, dzisiejsze poczucie, że było jej za mało Archibalda w jej ziszczających się potrzebach. Dlatego teraz, kiedy Archibald mógł myśleć nad sposobem dręczenia jej, ona przeciągnęła ręką od jego przegubu dłoni do łokcia, bawiąc się wyznaczaniem szlaczków na jego skórze. Ulegała pokusie badania. Tym razem struktury jego ciała. Dotarła do jego szyi i ułożyła smukłe palce na jego karku, gładząc go delikatnie opuszkami. — Przepraszam, zgadłam? — zainteresowała się nagle, z całą swoją wnikliwością wpatrując się w twarz Blythe, powstrzymując się, żeby kolejny raz dzisiejszego dnia go pocałować. Nie chciała nadużywać gościnności jego miękkich warg. Kto wie ilu mogły tam przyjąć nieproszonych gości jednego wieczoru? Ale przecież była już noc… czy to nie dawało jej dodatkowego przyzwolenia? Nad tym się zastanawiała, instynktownie wpatrując się w feralny baldachim, który nic jej nie mówił. Ani w odpowiedzi na jej prywatnie zadawane sobie pytanie, ani jego zagadkę.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Wino było tylko jednym z pierwszych przejawów szaleństwa, które Archibald układał sobie w głowie. I pewnie zwiastunem kaca, którego swoją drogą dawno nie miał. Gdyby miał okazję teraz się nad tym zastanowić, pewnie chciałby wiedzieć, czy Ira kiedykolwiek miała kaca. Teraz by się nie zdziwił. Przez swoje poszukiwania kieliszków i niepotrzebnych rzeczy zupełnie nie zauważył, że wychyla się tak niebezpiecznie przez okno i chyba mieli nieco więcej szczęścia niż rozumu. Tego drugiego ewidentnie im brakowało, ale po ciężkiej pracy i innych przygodach, należała im się chwila wytchnienia. Nawet od rozumu. Tym bardziej. - Zawsze można wymyślić dla niego szalone zastosowanie. Jak wylać wino na tysiąc sposobów - zaczął, uznając, że byłaby to jedna z lepszych zabaw, na jakie było go w tym momencie stać. Poza samym faktem marnowania wina... mogło być ciekawie. Zależy gdzie, jak i na kogo je wylać. - Zastanowię się. Zależy jak dobra będzie pół-poprawna odpowiedź, ale dałoby się to jakoś połączyć - odpowiedział. - Jest taka gra, gdzie dwie strony są zadowolone, ale najprzyjemniejsze gry zostawia się na koniec. Rozgadał się dziś trochę. - Kalambury brzmią tak... nudno - stwierdził, pozwalając jej na zmniejszenie ilości wina w jego kieliszku. - Ładnie ci w tym kapeluszu - zauważył, kiedy zerkała na baldachim, ale zaraz skupił się na opuszkach jej palców, delikatnie drażniących jego skórę. Delikatnie do szaleństwa, podsuwając jego wyobraźni kolejne chwile tej niewinnej zabawy. Nieświadomie pochylił się w jej kierunku, ułatwiając jej dłoniom dostęp do karku. Odstawił kieliszek, który zdążył do niego wrócić i jakimś cudem stać się pusty. Trzeba było go dopełnić, ale na ten moment miał ciekawsze rzeczy do obserwacji niż puste kieliszki. Przeciągnął dłonią po policzku Węgierki, niezbyt wolno, pochylając się przy tym jeszcze trochę, żeby móc przybliżyć usta do jej ucha i odgarnąć palcami włosy. Przechylił głowę, aby nie strącić kapelusza z jej głowy. - Pół-poprawna odpowiedź, w nagrodę możesz nosić kapelusz - wymruczał, odrywając się od niej niedługo później i wstając. Dolał wina do kieliszków, podał jeden Irce, a sam stanął przy ścianie, wpatrując się w baldachim. - Przetworzę go i już nie będzie ani baldachimem, ani duchem. Jakby to... - zaczął, podnosząc materiał i przyglądając się mu chwilę, aby później przenieść wzrok na kobietę i powtórzyć to kilka razy. Upił wolno dwa łyki wina, odstawił kieliszek i przeciągnął jasny materiał do Magyar, pomagając jej wstać. Musiał jednak puścić lekki baldachim, bo niezbyt wiedział jak się do tego wszystkiego zabrać. Ira była bowiem nieco zbyt... ubrana. - Wypij - poprosił, zanim zabrał od niej kieliszek, żeby móc stanąć za jej plecami, odgarnąć jej włosy na jedno ramię, do przodu i objąć ją w talii, przyciągając nieco do siebie. - Za pół-odpowiedź - zaczął, jeszcze w zastanowieniu, układając dłonie na jej biodrach, a ustami muskając gładką szyję - masz pół nagrody i pół kary. Nagrodę dostałaś, czas na karę - mruknął, chociaż temu co robił do kary było chyba tak daleko, jak z Nowej Zelandii do Hogwartu. Subtelnym, ale stanowczym ruchem powędrował dłońmi wyżej, czując pod opuszkami rozkosznie miękką skórę i zarys talii, gdy ściągał jej bluzkę. Kapelusz i tak ostatecznie strącił, ale był teraz nieistotny. Nie miał pojęcia jaka moc powstrzymywała go od tego, by nie przebadać ustami każdego cala ciała, które właśnie odkrył, ale nie zniżył ust poniżej jej szyi, którą owiewał ciepłym oddechem. Skończył na lekkim odciągnięciu zapięcia biustonosza, żeby puścić je, imitując karę. Przygryzł jeszcze lekko odsłonięte ucho Iriny, bo z niewiadomego powodu bardzo lubił to robić, i odsunął się, kucając na chwilę po baldachim, który lekko owinął wokół Magyar. - Nie ruszaj się - nakazał, stając naprzeciwko i oceniając chwilę, ile zbędnego materiału na sobie miała. Wniosek był taki jak zwykle - cały był zbędny. Ale mógł się postarać, żeby mniejsza część zbędnego materiału wyglądała dobrze. Wystarczająco, aby bardzo przyjemnie się patrzyło. Ukracał więc baldachim z różnych stron, co zajęło mu chwilę, ale bingo, udało się, czego efektem była oczywiście suknia ślubna. Bardzo w jego stylu. Gdyby wciąż ćpał regularnie, mógłby zostać świetnym projektantem. - Okej, gotowe, nie ma ducha, nie ma baldachimu, welonem może być kapelusz, brakuje tylko pierścionków. Zaręczyliśmy się... no tak, dałaś mi przecież ten szalony talizman, pamiętasz? Przyjmuję zaręczyny, tak, zgadzam się. Właśnie zauważyłem, że powinienem zdjąć ci jeszcze spodnie - dodał, unosząc sugestywnie brwi, ale zaraz schylił się po kapelusz, żeby móc go włożyć na głowę Iry. Czarny, ale i tak było ślicznie. - Coż, musisz sobie z tym poradzić, ja też muszę jakoś wyglądać - powiedział, upijając kolejny łyk ze swojego, jeszcze nie pustego, kieliszka, żeby skierować się do walizki w poszukiwaniu bardziej wyjściowego stroju. Znalazł wszystko co czarne i najładniejsze, przebrał się szybko i założył na głowę kapelusz. Biały. Z białymi piórami. Jedno z nich trafiło do kapelusza na głowie Irki, stanowiąc śliczny akcent, którego najwyraźniej tam potrzebował. - Wiesz co? Przypomniało mi się coś. Znalazłem taką małą figurkę, jak szukałem cię przy tej świątyni, kaplicy, jeden kudłoń. Gdzie ona... - znalazła się w tylnej kieszeni spodni, które niedawno zdjął, więc wyciągnął znalezisko i podniósł do góry. - To wygląda, jakby miało się otworzyć, widzisz? Ups - powiedział, stykając się z Irą czołem, przez co pospadały im kapelusze, ale dzięki temu mogli się oboje dobrze przyjrzeć. Przekręcił dwie części figurki w dwie strony i voila! W środku były dwie obrączki. Głupi ma zawsze szczęście. Nie. Coś nie tak. Naćpany ma zawsze szczęście? Też nie, bo jak znalazł, naćpany nie był. Archibald miał szczęście zwyczajnie. Nie mógł wiedzieć, że znalezienie figurki to pomyślny znak i że dokładnie takich obrączek używało się w owych rejonach. Innych by nie przyjęli. Tylko takie, w figurce. Specjalnej figurce - z obrączkami. Szaman mógł zgodzić się tylko na specjalne obrączki, bo miały zapewnić przyszłemu małżeństwu... zresztą, ta część historii należała już do szamana i jego syna. - To co, idziemy się hajtnąć? Chyba jednak coś mu przybyło z tej radości, a beztroska to już w ogóle uderzyła mu do głowy.
Nie wiedziała co było bardziej niepoprawne, fakt, że jej kara jej się spodobała, czy cała niepoprawność polegała na wymierzaniu takiej, którą chciałoby się powtórzyć. Narkotyk w jej organizmie buzował, wspomagany alkoholem rozniecając jej zmysły. Zresztą, nie sam. Archibald był w tym przypadku bardzo pomocny. Pilnował żeby w jej krwi cały czas krążyły procenty. Upijała właśnie kilka łyków wina, czując jak płyn przyjemnie rozgrzewa jej ciało, albo może to owiewający ją oddech Archa? Nie była pewna. Wiedziała, ze z zachłannością pochłonęła kolejny kieliszek trunku, zauważając, że chciwie spożyty alkohol wcale nie ukoił jej głodu, wzniecił smak. Ku jej zaskoczeniu, wcale nie wino chciała smakować. Chłonęła wzrokiem profesora Blythe jak naiwna nastolatka, pozwalając sobie na tą chwilę zapomnienia, w której utonęła i tonęła głębiej, kiedy stanął za nią i objął ją w pasie. Wtedy była pewna, że za taką karę może dać jeszcze kilka błędnych odpowiedzi. Kolejny podarowany jej kieliszek odebrał jej zanim zdążyła go skonsumować. Ale nie była ani trochę zła. Czuła, jak dotyk Archibalda rozniecił w niej mnóstwo emocji i każda z nich rozpalała jej ciało jeszcze mocniej, kiedy zrzucił z niej bluzę, niemiłosiernie drażniąco przeciągając dłońmi po jej skórze. — Wiem… — szepnęła — chcesz go użyć jako obrusu na naszą kolację, którą ja przyszykuję, bo jestem genialną kucharką, a ty jesteś szalony bo mi na to pozwolisz. Albo powiesisz je na oknie, jako zasłony, ale to nie byłoby szalone… gdyby nie fakt, że spalimy tą sypialnie, odgrywając retrospekcję abordażu Mary Celeste. A może po prostu wmówimy recepcjonistce, że ten badachim, jak za dawnych lat, ma chronić przed wszawicą i wyleciało m z głowy. Ale zażądamy zwrotu pieniędzy. Pozwoliła sobie udać, że nie słyszała, kiedy mówił, zę chce go przetransmutować. Tylko po to, żeby dać mu kilka swoich fałszywych tropów. Kara mogła być znacznie lepsza od pół-kary. A choć na nią czekała, Archibald miał już inne plany na pociągnięcie tego wieczoru. Irka stała przed nim patrząc na niego wnikliwym spojrzeniem bystrych oczu, teraz zamglonych narkotykami. Przechyliła głowę na bok obserwując co robił. Owinął ją materiałem baldachimu. Nie mogła ulec wrażeniu, że mimo wszystko, wolała kiedy zrzucał z niej warstwy materiału, a nie ją nimi opatulał. Odkupiła to sobie smyraniem go po karku. Wsunęła dłoń pod kołnierzyk jego koszuli, drażniąc palcami jego skórę, już po chwili wplatając lekko dłoń w jego włosy, kiedy on bawił się w stylistę. Kiedy akurat kończył, ona nawet dobrze nie rozwinęła swojej wędrówki dłoni. Właśnie przeciągnęła dłoń zza jego uszu, przez chwilę masując kciukiem wgłębienie za nimi, aż dotarła opuszkami palców przez jego szczękę do ust, po których przeciągnęła miękko, badając ich fakturę. I wtedy… — Hmmm? — uniosła na niego wzrok, bo gdzieś przez jej świadomość przebił się komunikat o zakończonym projekcie i jej domniemanych oświadczynach. — Ok. — przyjęła tą wiedzę ze spokojem, kiwając w zrozumieniu głowa, jakby coś takiego naprawdę miało miejsce. Na potrzeby sytuacji mogła to założyć, wcale się z nim nie sprzeczała. Bycie panią Blythe wcale nie brzmiało jak taki zły plan. Poprawiła na głowie blythowy kapelusz, przytrzymując go dłońmi i patrzyła na Archibalda, uśmiechając się promiennie, kiedy wspomniał o zdejmowaniu jej spodni. — Bądź moim gościem — dała mu zezwolenie z którego nie skorzystał, więc już chwilę potem sama zrzuciła swoje spodnie, zauważając dopiero teraz ciekawą rzecz. Przeciągnęła dłonią po swoim odsłoniętym udzie, nie zastanawiając się nawet dlaczego jej wcale nie przeszkadza, że materiał sukni powinien je zasłonić, a zamiast tego wystawił je na widok. Wzruszyła ramionami. W tym momencie nie widziała w tym nic nieprzyzwoitego. Zrzuciła swoje letnie sandały, stwierdzając, że są zbyt ciężkie na tak delikatną sukienkę i na boso, podeszła do Archibalda, tylko po to, żeby zaraz potem obojgu nim spadły okrycia głów. Zaśmiała się, schylając się po oba i założyła jeden z nich najpierw na głowę Archiego, a potem drugi na swoją i zawiesiła wzrok na obrączkach. Mieli już prawie wszystko. Jeszcze tylko brakowało im kogoś, kto przypieczętuje tą ceremonię. — Będę panią Iriną Blythe? — zanim zdążył jej odpowiedzieć, chwyciła jego dłoń, splatając ich ręce razem i pociągnęła ich do wyjścia. Nie odpowiedziała mu na jego pytanie, ale uznała, że było retoryczne. Dlatego szarpnęła go za drzwi, znów po irkowemu błyskając wiedzą. — Wiem gdzie iść.
Dopiero kiedy dotarli do swojego opłaconego pokoju, Irka pozwoliła sobie sprostować pewną kwestię. Wcześniej nie chciała zaburzać rytmu ceremonii, ale teraz ceremonia się przecież już skończyła. Dlatego przewiesiła ręce przez kark profesora Blythe, pani Blythe, pochylając się nad nim, żeby dobrze ją słyszał. — Sypialni. — a że mógł nie wiedzieć o co jej chodzi, rozwinęła myśl — chciałeś mi przysiąc, że jak tylko ceremonia dobiegnie końca, zaprowadzisz mnie do…— przechyliła głowę na bok, bo kiedy tak mówiła prosto na jego usta, zauważyła, że bardzo je zaniedbała przez cały spacer do domku nad jeziorem. Dlatego postanowiła mu to wynagrodzić. Z niepodobną do Iry zmysłowością, przeciągnęła ustami po jego dolnej wardze, zwilżając ją nieznacznie językiem, jakby chciała popieścić najpierw ją — … do… — przez chwilę było nieistotne, co chciała powiedzieć. Potarła nosem o jego nos i schowała twarz w jego obojczyku, zaciągając się jego zapachem. Dłońmi ściskała jego palce, wplatając w nie własne — do sypialni — zakończyła, chcąc obrzucić jego szyję pocałunkami, ale ledwie dotknęła ja wargami, a kapelusz przekrzywił się na jej głowie. Dlatego właśnie wzięła go i z namaszczeniem ustawiła na gablotce w pomieszczeniu, to samo robiąc z nakryciem głowy Archibalda. Teraz… kapelusze były bezpieczne. A kiedy kapelusze były bezpieczne, to jakby już wszystko inne się już nie liczyło, bo już o wszystko zadbała. O więcej nie trzeba było. — Przysiągłeś mi grę… i jestem prawie stuprocentowo pewna, że się spóźniasz. Cofnęła się kilka kroków do tyłu, z nadzwyczajnym szczęściem nie potykając się o długa suknię, może tylko dlatego, że poświęciła całą swoją uwagę Archibaldowym guzikom, które odpinała pod jego szyją. Instynktownie trzymała lepszy pion niż z pełną świadomością. A choć raz czy dwa się zachwiała, wyrywając jeden z blythowych guzików, wydawało się, jakby w ich obecnym stanie wcale nie było to taką tragedią. Nawet jeśli nie zauważyła kiedy natknęła się na krawędź łóżka i opadła na nie, ciągnąc za sobą swojego męża. Dopiero jutro mieli się zastanowić jak to brzmi. — I chyba jestem Ci winna jakąś opłatę… coś mi się obiło o uszy. Dobijemy dzisiaj utargu do końca, panie Blythe?
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Kiedy dotarli do swojego opłaconego pokoju, dokumenty z ich cudownymi przysięgami i tajemniczo krzywymi podpisami (ale wciąż autentycznymi - z tych niepodobnych bazgrołów dało się wyłapać charaktery ich pism, choć jedno z nazwisk nieco się zmieniło) wylądowały na podłodze, a ich znaczenie gwałtownie zmalało, ustępując miejsca grom i obietnicom. Przesunął dłonią od jej ramienia do łokcia, ciągnąc go do siebie, aby zmniejszyć potwornie ogromny dystans. - do? - zapytał, z łatwością spoglądając jej w oczy, nie łącząc pierwszego słowa kwestii z urwaną końcówką, jakby owe pierwsze słowo wcale nie zaistniało. - hmm - mruknął, dając jej w ten sposób znać, że bardzo dobrze używa swoich ust i w ten sposób może przeciągać zakończenie zdania. Jedną dłoń miał zajętą zaciskaniem na jej palcach, badając po kolei każdą kosteczkę, która nawinęła się pod opuszki, druga natomiast miała większe pole manewru i szybko znalazła się na plecach Iry. Nie w taki nudny sposób, który zakładał jedynie delikatny ruch i gładzenie. Spokojne smyranie musiało przybrać nieco inny tor. Palce zgrabnie przeplatały się z koronką, nieco styraną ich szaloną wyprawą, bez większego trudu siejąc spustoszenie w strukturze splotu. Krótko mówiąc, rozrywał kolejne niewielkie oczka materiału, żeby ostatecznie móc przejechać paznokciem kciuka po paciorkach kręgosłupa pani Blythe i finalnie zamierzał zatopić dłoń w jej miękkich włosach, których zapach zaczynał wypełniać cały jego świat, ale wymknęła mu się, razem z kapeluszami. - Pole numer jeden. Wybaczam, bo nie poznałaś instrukcji. Nie uciekać na starcie gry - poinformował łaskawie, udając że nie słyszy nic o żadnym spóźnianiu. Podążył za nią, jeszcze posłusznie, dając się zaciągnąć do łóżka. Oparł się na łokciach, składając je dosyć ciasno przy jej ramionach, ale tak, by móc dosięgnąć dłonią jej twarzy. Pochylony tuż nad nią, przejechał nosem od mostka Iriny, aż do jej nosa, koniuszkiem języka drażniąc krótki fragment jej szyi. Zacisnął lekko zęby na jej dolnej wardze tuż po tym, jak skończyła mówić. - Tkwimy na polu numer jeden, bo za bardzo pędzisz, Blythe - wymamrotał jej do ust, kolejny raz przygryzając jej wargę, tym razem mocniej, ale za to krócej. Tkwiła w tym kara, ha. - Chcesz skończyć tak szybko? Myślałem, że się nie wypłacisz - jeśli bardziej skupiła się na tym, co mówił, niż na tym, co robił, istniało duże prawdopodobieństwo, że nie zauważyła kiedy znaleźli się na krawędzi łóżka, bo dosyć szybko i sprawnie poszło mu przetoczenie się właśnie w to miejsce. Przy okazji chwycił jej dłonie, żeby móc przyblokować je swoimi, po obu stronach jej głowy. - Nie wypłacisz się, pamiętaj - przypomniał, odpychając się gwałtownie i, na Merlina, nie pytajcie jak udało mu się utrzymać pion, nie dość że samodzielnie, to do tego z Irką, ale jakoś musiało się udać, skoro stali przy krawędzi łóżka, do którego tak szybko ich wywiodła. - Zdecydowanie wygodniej wylądować tam w swoim czasie - rzucił, wypełniając tymi słowami czas, w którym prowadził (jeśli napieranie na jej ciało swoim, z dłońmi na biodrach, które owe biodra ciągnęły zaborczo do swoich, można było w ogóle nazwać prowadzeniem) ją pod najbliższą ścianę, żeby mimo wszystko zapewnić ich wątłym i chwiejnym pionom jako taką stabilność. Podczas gdy jego usta zajęły się okazywaniem namiętności ustom Iry, wdzięcznie łącząc ukochany udział ząbków z tanecznym ruchem języka, jego dłonie podążyły własnym torem, żeby dalej móc bawić się kolejnymi elementami sukienki, która tej nocy miała skończyć bardzo marnie. Tym razem celem stało się zabójczo genialne wycięcie, którego poziom sukcesywnie szedł w górę. Dosłownie, bo rozpruwane części materiału uwalniały więcej tego, czego bardzo mocno pożądał. I miał do tego sakramentalne prawo, o czym świadczyły papiery, leżące po drugiej stronie sypialni.
Napotkali pierwsza przeszkodę w postrzeganiu planu na tą noc. Zamierzania pani Blythe znacznie różniły się od zamierzeń Pana Blythe. Może dlatego, że jeszcze nie zdążyła przestawić się z magyarowego świata do tego, który zaczynał się od krągłego boskiego B i kończył na elektryzującym E. L było lubieżne, choć nasączone bogatą zmysłowością, czego zdążyła się nauczyć, kiedy z całym swoim wyrafinowaniem doświadczony w byciu Blythe, pan Blythe, rozpruwał leniwie, acz stanowczo jej niesamowicie podatną na takie zabawy sukienkę. Irka zdążyła teraz zauważyć dlaczego. Kreacja Archibalda nie miała zamka. Miała wrażenie, że w jakiś sposób Archie przewidział, że ten projekt zapewni mu później trochę rozrywki. Y było dziewicze, jak jej „yyyh”, krótkie westchnienie, kiedy w końcu opuszki palców Archibalda przedarły się przez całe tony zbędnego materiału do jej skóry. Czując przyjemny prąd na kręgosłupie, wygięła się w łuk w kierunku swojego świeżo upieczonego męża, ucząc się całego blythowego świata. A przecież Irka chłonęła wiedzę jak gąbka, dlatego już w chwilę potem błądziła dłońmi pod połami jego marynarki, w jak jej się wydawało, polu numer jeden, w którym zabronione było układanie swojego blythowskiego, zgrabnego tyłka na pościeli. Rozchyliła ciemny materiał jego odzieży, przykładając dłoń do odsłoniętego fragmentu jego skóry, tuż nad obojczykiem i rozchyliła kołnierzyk atramentowej koszuli. W swoim własnym indywidualnym planie, póki nie poznała jego intencji. Z łatwością przyjęła całą rozkosz pocałunku do swoich ust, rozchylając je w absolutnej kapitulacji, dopóki nie połapała się w zasadach tego błogiego tańca. T, jak taniec, właśnie. W śmiałym rytmie grała z nim w jego melodię, tworząc swój własny akompaniament, kiedy z pomiędzy jej zaróżowionych, podrażnionych od kąsania warg wyrywał się ciepły oddech, spływający na jego usta prawie bezgłośnie. Nie wiedziała czym było H, ale miała nadzieję na jakąś podpowiedź. Tymczasem, moment niewiedzy wykorzystała na poddanie się własnemu instynktowi. Zjechała ustami wzdłuż jego szczęki do szyi, podgryzając jego skórę, tylko po to żeby potem móc załagodzić ją miękką fakturą jej warg. Na bladej cerze zostawiła po sobie ślad tuż nad obojczykiem, zaraz przed tym jak badając dłonią jego ciało, odnalazła coś twardego i wyraźnie niedopieszczonego. Wbrew pozorom nie w jego spodniach. W kieszeni marynarki. Wyciągnęła zapomnianą blythową różdżkę, chowając ją w bezpiecznym miejscu, na dekolcie, między swoimi piersiami, zanim marynarka prawie bezdźwięcznie opadła na podłogę. Ta część jej sukienki, w przeciwieństwie do jego tylniej strony, czy rozcięcia na udzie, miała się jeszcze dobrze, mogła posłużyć za robocze schronienie dla magicznego przedmiotu, który może a nuż się im jeszcze przyda. Archibald miał to niewymowne szczęście, że nie próbowała mu wchodzić w kompetencje. Utrudniać mu już i tak ciężkiego zadania hamowania jej temperamentu i potrzeb, z jakimi teraz po omacku błądziła dłońmi na jego piersi, szukając kolejnych guzików do odpięcia. Prawdopodobnie czekała na kolejną naganę. Ale przecież tak ładnie udzielał jej reprymendy. — Mógłbyś mi przypomnieć, kiedy przechodzimy do pola numer dwa? — wzięła go pod włos, zadzierając głowę, żeby pocałować oba kąciki jego warg i zachęcająco pociągnąć zębami jedną z nich, chwilę przed tym, jak spojrzała na Archiego swoimi migdałowymi oczami, błyszczącymi teraz od wielu emocji. Wzrok miała urokliwy. Taki nieświadomy gestów, które wykonywała, obejmując jego udo swoją nogą, bo bardzo się męczył z tą sukienką i dobroduszna Ira chciała mu pomóc z plączącym się koronkowym materiałem, który teraz posłusznie spłynął z jej uda. Oparła się plecami o scianę, bo nie wiedziała, dlaczego przy niej stoi, ale skoro już stała, to przynajmniej mur mógł się na coś przydać. — Teraz dobrze? — wsunęła dłonie pod materiał jego koszuli, patrząc w jego tęczówki oczu uważnie — Staram się nie pędzić. Ale trochę mnie nakręcasz. To nie jest wbrew regułom?
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
W jego mniemaniu nie była to żadna przeszkoda - chyba że umieścić ją w dokładnie tej samej kategorii co kościelna ławka, która zadziwiająco im sprzyjała. To, że Ira chciała tak szybko dojść do sedna i do łóżka, wcale mu nie przeszkadzało. Poniekąd było mu to na rękę, bo miał jej co utrudniać. Brak zamka w sukience był zwyczajnie jego ukrytym geniuszem, bo tworząc kreację skupił się raczej na tym, co pozwoli mu ona oglądać, tylko troszkę myśląc o tym, jak ją zdjąć - konkretniej mówiąc, myślał o samym zdjęciu jej, a nie sposobie. Rozpięcia i jego zastosowania nie wziął pod uwagę, ale gdyby potraktował projektowanie stroju bardziej świadomie, prawdopodobnie nic by się w tej kwestii nie zmieniło. Miał swoje powody, żeby robić wszystko tak powoli. Pierwsza nuta jej westchnienia zdołała już podrażnić przyjemnie jego, w pewien sposób powielone, zmysły. Płomień sięgnął wyżej, wyciągając się w komplecie z ciałem Iry, którego już nie musiał do siebie przyciągać, ale mógł, więc i tak to zrobił, przejeżdżając całą dłonią po jej plecach, wygiętych w bardzo szlachetny, ale jeszcze na pewno nie do końca pełny (bo nie mogła przecież przepaść przez zwykłe przeciągnięcie paznokciem po kręgosłupie, nawet nie zaczął jej jeszcze rozpieszczać), łuk. Przyjemnie mu było w jej akompaniamencie, wypełnionym brzmieniem fortepianu, który sięgał kolejnych warstw wrażliwych zmysłów, mącąc spokój, tracony przez Archibalda - bardzo powoli, ale jednak tracony. H mogło być harfą, której struny były szarpane przez panią Blythe w coraz składniejszej i dźwięczniejszej melodii. Dalej jednak było mu mało, powinna szarpać ich więcej. Chciał usłyszeć każdą nutę, jaką mogła z siebie wydobyć. Ale wtedy i tak byłoby mu mało. Chciał te nuty zwyczajnie wywoływać, doprowadzając ją stopniowo coraz wyżej. Czekała na niego cała gama dźwięków, ale ich własna gama. Wspólna, bo zaczął ją dopełniać, gdy poczuł lekkie ugryzienie na szyi, wyrywające z jego ust kolejny pomruk zadowolenia. Oddał się na chwilę jej dłoniom, zręcznie przebiegającym po torsie i odchylił głowę, gdy zostawiała wspomniany ślad na jego skórze, przez co mocniej zacisnął palce na jej udzie, a wolną rękę przeniósł na jej kark żeby móc wpleść palce we włosy i zacieśnić je przy skórze. Pociągnął je nieznacznie do tyłu, chcąc wrócić do swoich planów, choć jej rozpraszające gesty były bardzo miłym przerywnikiem. Czyli H mogło być, po prostu, hamowaniem. Przesunął dłoń przy linii jej szczęki, badając jej idealne zakrzywienie, zaczynając od wgłębienia za uchem, kończąc na wgłębieniu pod kością podbródka (wręcz idealnym na kciuk), którą uniósł lekko w górę, żeby kolejny raz ułatwić sobie dotarcie do jej szyi. Powiódł po niej najpierw swoje usta, zostawiając na ścieżce krótkie, aczkolwiek dokładne pocałunki, ale później przechylił głowę, resztę wyznaczonej sobie drogi pokonując nosem. Fortepian znów zabrzmiał dźwięcznie, jednym, stałym i pewnym dźwiękiem, drżącym w powietrzu; właściwie tylko jego powietrzu, ale musiał łechtać też swoje doznania. Dłoń na udzie pani Blythe dalej była zaciśnięta, ale poruszył nią, wymuszając tym nieznacznym gestem ruch bioder żony, zanim jednym, niewinnym palcem, popchnął różdżkę (tę drewnianą, jakby się jeszcze ktoś zastanawiał, którą) niżej, aby osunęła się po jej ciele. Powoli. Do szaleństwa mógł ją doprowadzić jedynie takim tempem. Niewinny palec owinął się zgrabnie wokół pozostałej długości różdżki, która nie schowała się jeszcze pod, chyba najbardziej poszkodowanym w całej sytuacji, materiałem sukienki. Archibald pokierował palec w dół, przez co w dekolcie mogło się zrobić nieco ciaśniej, zważywszy na to, że umieścili w nim nieco więcej rzeczy, niż umieszczano w dekoltach. Palec przyciągnął do siebie, więc koniec różdżki musiał zagłębić się między żebra kobiety. Guziki w jego koszuli już się skończyły, więc miała pełny dostęp do odsłoniętej części ciała. Podniósł wzrok do jej oczu, dopatrując się w nich emocji, jakich wcześniej mu nie pokazała. Musnął koniuszkiem języka jej wargi, gdy przejęła jego upodobanie do przygryzania ust. Oplątanie nogi wokół jego uda sprowokowało natomiast krótkie "awwh", które zabłądziło między nimi. - Pole numer dwa - wystosował, gdzieś pomiędzy gestami, które wykonywał. - Idziemy w prawo - ręka, choć najpierw powędrowała w górę, aby natrafić na szczyt rozprucia koronkowej kreacji, skierowała się właśnie w tym kierunku, który słownie jej przedstawił. Palce, tym razem nieco szybciej, bo musiał kiedyś stracić nieco swojego opanowania - przy takiej żonie nie było innej opcji, rozerwały kolejne centymetry stroju na linii talii, tworząc swego rodzaju półkole. Od szkód wyrządzonych w koronkach na plecach, do tych sprawionych w talii, brakowało już naprawdę niewiele. - Na pole numer trzy - coś mu się przyspieszyło, kiedy wyswobodził jej ciało ze zbędnego materiału. Różdżka wylądowała między ich biodrami, zamiast spaść w dół, razem z białymi koronkami. - Przyspieszyłem za ciebie, wyrównane do reguł - poinformował, a jego bezczelny uśmiech mogła jedynie wyczuć, gdy unosił kąciki ust, zaciągając się jej zapachem tuż przy szyi. Długo tam nie pozostał, bo pokusa przebadania jej odsłoniętego ciała była zbyt silna, by mógł ją powstrzymywać przez wieki. Poprowadził dłonie od bioder pod linię jej piersi, skrępowanych jeszcze niepotrzebnym biustonoszem (żeby tylko nie myślała o zdejmowaniu go samodzielnie!), lekko wbijając kciuki w jej ciało. Badał w ten sposób kolejne kości żeber, aby ostatecznie móc pokierować palec na skraj prawej miseczki, zaznaczając nim linię piersi. Nie zrobił jednak w tym miejscu nic więcej - sięgnął po różdżkę, aby móc pociągnąć ją do góry (powoli!), niewątpliwie ocierając nią bardzo strategiczne punkty obojga, i odrzucić na łóżko, bo miał do rozpieszczania bardziej żywe istoty. Odpowiedź była całkiem prosta. H było harmonią, której uczyli się na kolejnych polach gry.
Było coś niesamowitego w sposobie w jaki Archibald instruował im tej nocy. Irina Magyar, wychowana na Węgrzech miała nieco inne pojęcie na kwestie zbliżenia między kobietą, a mężczyzną Nawet naćpana Ira pamiętała, że mężczyzna, zdaniem jej ojca, powinien być dominujący i odważny w swoich poczynaniach w temu podobnych okolicznościach. Uczono ją pewnej surowości, a Blythe, choć nie można mu było odmówić stanowczości, łączył w swoich pewnych, górujących nad nią ruchach pewną delikatność i subtelność, na jaką nie powinno być tu miejsca, zważywszy na to, ze generalnie dotyk Archibalda kwitowała jako intensywny i silny. Nie była pewna, czy to wpływ psychotropów, czy Archie był naprawdę tak sprzeczny i nieprzenikniony nawet teraz, jak zwykle, w codziennych rozmowach, czy raczej grach słownych. Dla niego całe życie było chyba taką rozgrywką. Teraz też sterował nimi po różnych polach, z taką precyzją, że pani do-niedawna-Magyar potrafiła aż wyobrazić sobie oczyma wyobraźni grę planszową rozłożoną pod ich nogami. Pierwsze pole: sugestia, drugie: prowokacja, trzecie: miała nadzieję, punkt wyjściowy, ale tylko dlatego, ze nie wiedziała jeszcze jak wiele przeszkód przyszykował im mężczyzna, który tak zręcznie prowadził jej w swoim światku przeżyć i rozrywek. I przysięgam wam, że kiedy jej koronkowa suknia opadła na ziemię, Ira dałaby sobie głowę uciąć, ze wyrzuciła w tym momencie szóstkę. Tak bardzo zaangażowała się w tą symboliczną grę, że już nawet obstawiała kostki. I doszła do wniosku, że to musi być jej kolejka. Jej szczęśliwa kolejka. Uśmiechnęła się zadowolona ze swojego małego sukcesu nie dając się rozproszyć blythowym dłoniom zgrabnie poruszającym się po jej ciele, kiedy z przyjemnością odchyliła głowę do tyłu jednak niepotrzebnie skupiając się na lekkim smagnięciu jego dłoni. Zagryzła wargę bardzo krótko, aż w końcu stwierdziła, ze skoro jest jej kolej, to powinna zacząć kontrolować sytuację. Musiał czekać na swój rzut. Złapała obie jego dłonie w przegubach i schowała je za jego plecy. Delikatnie, mógł się spokojnie wyrwać, ale po co, skoro wydawała się wiedzieć, co robi? Błądziła ustami od jego szyi, przez barki, trącając nosem krawędzie koszuli. Nie potrzebowała nawet rąk, żeby materiał w końcu zsunął się z jego ramion i zawiesił się na jego nadgarstkach, które dalej podtrzymywała. Już w tym momencie wiedziała, że ulubionymi fragmentami jego ciała są jego kości. Bo ze szczególną precyzją całowała jego obojczyki na nich pozostawiając najmokrzejszą ścieżkę. — Dopiero teraz… — szepnęła mu do ucha, pieszcząc je chwilę ustami, drobnymi pocałunkami i nieznacznym przyssaniem się do jego mięsistej końcówki. — Dochodzimy do punktu trzeciego — sprostowała, puszczając jego dłonie, pozwalając, żeby aksamitny materiał jego koszuli opadł w końcu pod ich stopy. Wtedy właśnie dłonie, które jak dotąd spoczywały na jego żebrach, zsunęły się na podbrzusze, a zaraz potem zręcznie chwyciła w palce klamrę jego spodni odpinając ją bardzo sprytnie, jednym kciukiem zsuwając również rozporek. I przytrzymała palcami materiał, jakby obawiając się, ze jeśli go puści, spodnie zsuną się z jego bioder od razu na ziemię. A zanim to nastąpi, chciała spojrzeć w tęczówki oczu Archibalda, bo lubiła trzymać kontakt wzrokowy. Ale było coś nieznanego w tym spojrzeniu. Pożądanie. Puściła materiał jego czarnych chyba jeansów i jak na złość, zaraz po tym jak pobudziła jego przez chwilę niedopieszczone usta swoim zręcznym języczkiem, masując wewnętrzną stronę jego warg, wycofała się, uśmiechając się niewinnie. Gdzieś w tym geście, kiedy go całowała, nie wiadomo jakim sposobem, jego dłoń, kierowana przez Irkę znalazła się na jej udzie, a chwilę potem zaledwie przez krótki moment pod koronką skąpych fig (ha! Jakby wiedziała, ze tej nocy trzeba założyć ładną bieliznę, albo po prostu pod warstwami irkowych ciuchów kryła się wersja pani Blythe, którą właśnie poznawał). Ale to było zaledwie ulotne, bo już w moment później, na zakończenie pocałunku przyssała się do jego dolnej wargi, a zaraz potem umknęła zmieniając pole. Czekała na reakcję Blythe, żeby poinformował ją na jakie. Oparła się plecami o zimną szybę okna obok łóżka i przechyliła lekko głowę na bok, obserwując Archibalda, jak kroczył po ich wyimaginowanej planszy w jej kierunku. Przysiadła wtedy na parapecie, opierając się rękoma między swoimi nogami, próbując udawać cierpliwą.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Archibald właściwie wychował się sam, sam też wyznaczył sobie priorytety i zdążył dokonać selekcji tego, co go pociąga, a co niekoniecznie. W takim samym stopniu przyswoił sobie kontrolowanie otoczenia i tłumienie zbędnych emocji. Nie należał do ludzi, którzy walczyli ze swoją wrażliwością, spychając ją za pozorna beznamiętność - ukazywał ją po prostu w inny sposób i tylko wtedy, gdy był pewien, że jej nie zmarnuje. Irina miała więc ten zaszczyt, aby ową wrażliwość poznać bardzo dokładnie i w czystej postaci, nawet jeśli postanowił doprawić ją oprylakiem. Na tym etapie narkotyk był im już kompletnie zbędny, ale nie dało się go pozbyć tak łatwo. Blythe, gdyby nagle odzyskał pełną świadomość, nie zmieniłby sytuacji i nie zamierzałby się wycofywać. Wiedziałby też, że Ira również zostałaby w tym miejscu i czasie, poznając powoli cząstki jego ciała, tak jak on zaznajamiał się z jej, teraz już odkrytym. Zostałaby, bo nawet gdyby chciała uciec (a widział, że nie i czuł to w napięciu, jakie wytworzyło się między nimi), zwyczajnie by jej na to nie pozwolił. Nawet jeśli wiązałoby się to z gwałtownym przyspieszeniem tempa. Musiałby to jakoś przeżyć. Wtedy jednak nie zadowoliłby się do końca. Ego, mimo całej wrażliwości, stanowczości i opanowania, jakie podawał jej na złotej tacy, też musiało być czymś karmione, a najlepszą do tego drogą było pokazanie mu, że jego sposoby na rozniecenie odpowiednio wielkiego i głośnego ognia, są skuteczne. Do węgierskiego typu kochanka było mu chyba daleko. Nawet pomijając charakter, zostawał jeszcze wygląd. Wysoki, chudy, można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że androgeniczny. Na szczęście nie musiał sobie wyobrażać miny ojca swojej żony, na jego widok. Przynajmniej nie teraz, bo miał wobec jego córki ciekawsze plany. W każdym razie, podczas swojego spłacania nazwiska miała się przekonać, że właśnie był taki sprzeczny i nieprzenikniony. Ona natomiast nieposłusznie mu uciekała, najwyraźniej jeszcze nieświadoma, że im więcej takich numerów, tym dłużej będą się bawić. Choć nie mógł zapewnić, że jego samokontrola akurat tego wieczoru, szalonego wieczoru z szalonym winem i oprylakiem, nie zerwie się nagle i niespodziewanie. Rzuciła swoimi kostkami podczas jego tury, ale mógł jej to wybaczyć (wybaczać przez chwilę), skoro wyrzuciła taką ładną ilość oczek. Był ciekawy, co dla niego szykowała, więc pozwolił jej na przytrzymanie dłoni za plecami, ale poruszył lekko ramionami, dając jej znać, że nie da się krępować zbyt długo. Czując jej oddech, usta, delikatne gesty, które spowodowały zsunięcie się materiału jego koszuli, miał wrażenie, że wszystko w jego ciele gwałtownie przyspiesza, pobudzone wyważonymi gestami i zażytymi substancjami. Miał ochotę wyrwać dłonie, przytrzymywane przez nią, i nawet szarpnął nimi lekko, chcąc zabrnąć nimi w kolejne rejony wymarzonego ciała. Odwróciła sytuację, pokazując mu, jak ją nakręcał. Ale tylko utwierdziła go w przekonaniach i choć w aktualnej chwili chciał móc poznać ją na wskroś, nie wyrwał dłoni z jej, bądź co bądź, lekkiego uścisku. -Szybko się uczysz - poinformował ją, gdy materiał opadał na podłogę, omiatając ich kostki lekkim powiewem. Uwolnione dłonie szybko wróciły do łask, dopiero rozpoczynając kolejną wędrówkę, ledwo muskając plecy przy zapięciu biustonosza, gdy jej dłonie wykazały się większą zręcznością, szybkim gestem pozbywając się zapięć - klamry i rozporka. Oderwał spojrzenie od jej ramienia, wbijając wzrok w oczy Węgierki. Choć różniły się od jego diametralnie - kształtem, kolorem, spojrzeniem, charakterem, błyskiem - odbijało się w nich dokładnie to samo. I mógł spokojnie tonąć w nich chwilę, ignorując nawet spodnie, zsuwające się z jego bioder. Choć powinna mieć zamglone, niejasne spojrzenie, przyćmione ilością świństwa, które krążyło w jej krwi, patrzyła przejrzyście, a przynajmniej sam tak to widział. Może mieli w oczach taką samą mgłę. Jakie to jednak miało znaczenie? Pragnienie w oczach Magyar kobiety było tak niesamowicie absorbującym zjawiskiem, że zatrzymał dłonie na jej plecach, zapominając się na chwilę i poddając jej pocałunkowi. Nie wiedział dotychczas, jak możliwe jest dopełnienie spojrzenia pocałunkiem (a powinien, skoro widział dźwięki i słyszał zapachy), ale dała mu nowe, ciekawe doświadczenie. Przebłysk dziwnego uczucia, którego nie czuł od dawna. Archeologiem była, jak widać, nie tylko na wykopaliskach. Jeszcze gdy przesuwał dłonią pod koronką, czuł to spojrzenie. Wrócił do siebie momentalnie, zauważając jak temepratura wokół zmniejsza się znacznie, gdy Ira wycofywała się, prezentując mu swój niewinny, znany mu, uśmiech. Zmrużył lekko oczy, przechylając nieznacznie głowę i lustrując ją wzrokiem. Nie spieszył się specjalnie, idąc w jej kierunku, poświęcając ten czas na obserwację jej ciała. Przebiegł wzrokiem od jej stóp, aż do oczu, jednak żadna z części jej ciała nie mogła czuć się niedopieszczona, bo poświęcił każdej wystarczająco dużo uwagi. Stanął przed Irą, umieszczając dłoń na jej kolanie, żeby pociągnąć ją wyżej, zbliżając się jednocześnie najbardziej, jak było to możliwe. - Oszukujesz - wysyczał, zabierając jej ręce spomiędzy ud, żeby móc przenieść je na swoje ramiona i pociągnąć ją nieco do siebie - wciąż siedziała na parapecie, ale opierała się na jego ciele, pochylając do przodu. Przeciągnął dłońmi po jej ramionach, jedną zostawiając przy łopatce, aby przesuwać powoli po kościach, drugą zaś przesunął znacznie niżej, odciągając materiał przy jej pośladkach. - Ale dobrze przygotowałaś bieliznę - przyznał, śmiejąc się krótko. Powiódł dłoń linią fig, bez skrępowania przesuwając przez materiał palce po jej łechtaczce, drażniąc się z nią chwilę, a uśmieszek ani myślał o opuszczeniu jego twarzy. Druga dłoń zakręciła się przy zapięciu jej biustonosza, ale odpięcie go szło mu nieco opornie. Nie wymagał jednak pomocy, wolał zająć się tym sam, żeby nie odwracać jej uwagi od ważniejszej części ciała. Prychnął cicho, uznając, że zwykły stanik to dla niego bardzo słaby wróg. - Diffindo - rzucił krótko, zupełnie świadomie modulując nieco inaczej swój głos, żeby podrażnić w końcu kolejny zmysł kobiety. Miał przynajmniej nadzieję, że tak się stanie. Sam miał wyczulony słuch, więc czemu nie? Była mu winna kilka dźwięków ze wspólnej gamy. Pod wpływem zaklęcia zapięcie stało się mniej oporne i odpuściło, a biustonosz, pokierowany palcami Blythe, zsunął się leniwie do przodu, zatrzymując się gdzieś przy łokciach Iry. Nie przeszkadzał już tak bardzo, więc wolną dłoń przesunął na uwolnioną pierś Iriny, unosząc ją nieco do góry, muskając kciukiem sutek, ustami kark, a drugą dłonią nieco mocniej jej kobiecość. Chyba wywinęła się od kary, bo zbyt skupił się na jej ciele i jego reakcjach.
Irka skończyła z uciekaniem myślami do innych tematów. Bo jakże by mogła, kiedy tak skutecznie skupiał całą jej uwagę na sobie? Oddała mu teraz całe sto procent swojej uwagi. Wygrał ze wszystkim. Ze wspomnieniami, z naukami, z wiedzą, jaką zdobyła w życiu i doświadczeniem. Bo w sumie po co jej to? Czerpała z kapelusza jego doświadczeń i próbowała się wpasować w jego blythowy świat. Dlatego z satysfakcją leniwie uniosła kąciki ust i przygryzła wargę, zadowolona z faktu, ze pochwalił jej pojętność. Tak, to prawda, szybko się uczyła, ale on był dobrym nauczycielem. Musiała mu zresztą przyznać, ze cała ta ścieżka przez jego rozkoszne sansare bardzo jej się podobała. Chyba zawiesiła się gdzieś na tych Indyjskich klimatach, bo tylko one jej były w głowie. Bo jakże kuszące było ulegać swoim pragnieniom. Budowała nową szkołę buddyzmu. Tą, w której podlegasz dokładnie wszystkim potrzebom, spełniasz dokładnie wszystkie swoje zachcianki i dokładnie poddajesz się temu zapomnieniu. Na pewno miało to jakiś swój większy cel. Większy od samozadowolenia. Ale, że go nie znała, postanowiła, ze tylko tym zaspokojonym szczęściem się zadowoli. W nagrodę, ze Archibald chciał jejw tym pomóc postanowiła dać mu to samo szczęście. Zauważając, że lubił przygryzanie warg, przeciągnęła dłońmi po jego barkach i ramionach do twarzy i chwyciła ją w dłonie, zbliżając jego usta do swoich, do tego chcąc dotrzeć, ale bardzo powoli. Bo cały czas jej to powtarzał. Powoli, wolniej, nie to pole, pędzisz. Według jego woli, zwolniła. Zamiast pocałować jego wargi, musnęła je ledwie co, a wcześniej owiała oddechem, chwilę potem trąciła jego dolną wargę swoimi, krawędź górnej zarysowała delikatnie językiem, chwilę potem składając mokry pocałunek na dolnej wardze. Tylko w jednym celu. Chciała zaczerwienić usta Archibalda, ale żeby odpowiednio napłynęły krwią, musiała je jeszcze trochę pomolestować swoimi. Dlatego przyciągnęła go za kark do siebie, pogłębiając pocałunek, a że przecież Ira była zdolna, kiedy chciała, a samo pieszczenie jego warg to było bardzo malutko, poruszała pobudzająco biodrami, ocierając się o materiał jego bokserek. Dzieliły ich zaledwie dwa cienkie materiały. Jej mocno prześwitujący, zresztą nieznaczny, jakby go nie było. Skupiona i na tym falowaniu bioder i na ponętnym, przeciąganym całusie w końcu chwyciła w zęby jego wargę i przygryzła ją, chociaż trochę próbując dorównać mistrzowi. Odsuwając się, zaledwie troszeczkę, uchyliła leniwie powieki, wpatrując się w spowite mgłą oczy Archibalda. Oj, jakże magnetyczną siła ją dzisiaj przyciągające. Spojrzeniem przekazała mu, że to jeszcze nie wszystko. Teraz, kiedy nieco czule połechtała jego wargę mogła jej posmakować w delikatnym pocałunku, owiać ją z pewnej odległości chłodnym, łagodzącym powietrzem uciekającym spod jej rozchylonych warg, którymi zaraz potem przeciągnęła po jego skórze, od szczęki, niżej, przez chwilę bawiąc się w mięsistych wargach jego jabłkiem Adama, zwilżając je językiem i pieszcząc mile ustami. Śledziła jednak jego reakcje, bo co by nie było, błądziła po omacku. Takiej granicy jeszcze nigdy nie przekroczyli. Jeśli o tym mowa, granice przez które skakał teraz Archibald, wywołały u niej niespodziewany dreszcz przyjemności. Zaatakował w jednym momencie kilka najwrażliwszych punktów na jej ciele. Niedługo pozostała wiernym opatem blythowego naskórka. W momencie, którym jego dłoń, zarówno jedna, jak i druga zbłądziła w erogenną sferę, odchyliła się do tyłu, uchylając zaskoczona wargi, spomiędzy których nie wydobył się żaden dźwięk, ale wypuszczone zostało gorące powietrze, ulatujące ku górze. — Jeśli ja nie gram fair, to jak nazwiesz to? — wiedział o czym mówiła, a mimo wszystko wymownie poruszyła biodrami, łaknąć więcej jego dotyku i nie chcąc mu w niczym przeszkadzać, bo wyglądał jakby wiedział co robi, oparła się rękoma po obu stronach swoich ud, zaciskając palce na parapecie, kiedy przyciągała go powolnym ruchem nóg, do siebie. Oplotła go swoimi udami w pasie, mimochodem patrząc na swój biustonosz, grzecznie spoczywający na ziemi. — Powtórz — na dźwięk tego tonu, uchyliła zmrużone powieki, patrząc na te usta, które wydawały tak przyjemne tonacje. — Cokolwiek. Moje imię. Nie. Nazwisko. A ze brakowało tu motywu przeprosin, ręce, które jak dotąd spoczywały na zimnym marmurze, odnalazły drogę do jego bioder, a z nich już łatwą wędrówkę pod materiał slipek. Wsunęły się zgrabnie na jego pośladki, po których nieznośnie przeciągnęła opuszkami i…. i nic. Tak tylko go niewinnie dotykała dłuższy moment, dopóki smukłe dłonie nie zacisnęły się na posladkach, rozpoczynając powolny masaż.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Był bardzo zadowolony z tego, że tak skutecznie wtargnął w jej myśli, wszystko inne obracając w proch. Mogła poszczycić się podobnym osiągnięciem - zaciągnęła go w zakamarki swojego ciała, nie pozostawiając mu skrawka wolnego umysłu. Który, tak na marginesie, mógł mu posłużyć do chwili rozsądku. O ile w przypadku oprylaka można było mówić o rozsądku, bo ponoć go odbierał. Pewnie dlatego Blythe zupełnie zapomniał, że kiedy dwoje ludzi zbliża się do siebie na taką odległość, że nie ma między nimi żadnej przerwy, potrafi się pojawić coś jeszcze. Nie tak od razu, nie, nie. W zbliżeniu wcale nie przeszkadzało, czając się zdradziecko i niewinnie. Przeszkadzało zaledwie po dziewięciu miesiącach, choć kobiecie nieco wcześniej. Maź na płodność wcale nie była do tego wymagana, ale jak już wspomniano - maź na płodność, dzieci, ani magiczny czas dziewięciu miesięcy nie miały miejsca na zagnieżdżenie się choć na sekundę w umyśle Archibalda. Nie w momencie, w którym skupiał się na samozadowoleniu i zadowoleniu swojej żony. Bo to też stawiał na równi. Ambicje nie pozwalały mu na niezaspokojenie pani Blythe. Na ten moment to on wydawał więcej dźwięków i nie był z tego specjalnie zadowolony. Jego podświadomość szalenie pragnęła zobaczyć, jak płomień świecy poddaje się manipulacji; jego taniec był dla niego tak samo ważny jak dotyk, który odczuwał. Zmysły stawiał na równi. Nie można było ich ustawiać na podium, jeśli podium nie było linią prostą i chyba musiał to Irze przekazać. Znów musiał odłożyć plany, bo całowała cudownie, coraz lepiej, sprawnie radząc sobie z załapaniem jego upodobań i tempa, które nareszcie jej narzucił. I jak na złość, znów sam chciał przyspieszyć. Jęknął krótko do jej ust, nie powstrzymując swojego głosu. Przejechał dłonią po jej karku, gdy pieściła jego szyję, zaczesując jasne włosy do góry, aby znów móc zacisnąć w nich palce. Wszystko to przybladło jednak przy ruchu bioder, który sprawił, że przyciągnął ją do siebie, potwornie żałując, że dzielą ich jeszcze te materiały. Igrała z jego kontrolą, zsyłając ją w jakąś dziwną przepaść. Skupił się na tym ruchu, układając dłonie na jej biodrach w zachęcającym geście przesuwając je minimalnie bardziej w swoją stronę, jako że i tak były blisko. Teraz miał wrażenie, ze nigdy zbyt blisko. - Prowokowaniem orgazmu - odpowiedział, wcale nie niewinnie. Bardzo bezpośrednio. Samo nazwisko? Miała jeszcze niskie wymagania, miał jej nieco więcej do powiedzenia. - Blythe - powtórzył, nawet nie czując się z tym dziwnie. Oprylak szybko umieścił w jego głowie to nazwisko przy imieniu. - Blythe, kiedyś wspominałaś coś, że w łóżku jesteś głośna - mówił, tym samym, niższym niż zazwyczaj, głosem, wypełnionym zmysłowością i pożądaniem. Palce jego dłoni wciąż zajmowały się tym samym, choć jedna z dłoni postanowiła rozpieścić drugą pierś, co by nie poczuła się poszkodowana. Udało mu się nawet uszczypnąć sutek, który posłusznie stwardniał pod jego dotykiem. - Mam cię tam zaprowadzić? - zapytał, zaglądając jej krótko w oczy. Sekundę później wyraził aprobatę dla masażu, mrucząc jej cicho do ucha i przenosząc dłonie, choć wcale nieznudzone pieszczotą przyjemnych miejsc, na jej pośladki. Objął je na chwilę, aby móc wsunąć palce pod materiał. Przesunął dłońmi delikatnie, najpierw z jednej, potem z drugiej strony, przesuwając je coraz niżej, ciągnąc razem z bielizną, żeby ostatecznie oddalić się nieco, zsuwając ostatni skrawek ubrania z jej ciała. Zawiesił go na swoim palcu i z namaszczeniem oraz bardzo pięknym uśmiechem pozwolił mu opaść na ziemię. Nie czekał długo z odciągnięciem Iry od okna, aby móc, razem z pocałunkami, doprowadzić ją do łóżka. - Kolejne pole, zgubiłem rachubę - wtrącił, zapoznając się ustami z jej dekoltem, nie żałując jej podgryzania ani ciepłego oddechu. Właśnie, ciepłego. Byli bardzo ciepli i raczej nie było w tym nic dziwnego. - Będę cię dręczył, bo jesteś cichutka, kłamałaś - dorzucił, nie unosząc zbytnio ust znad jej piersi, jedynie przerywając na moment przygryzanie ich. Zacisnął nogi przy jej biodrach, wsuwając ręce pod plecy i unosząc lekko do siebie. Całkiem niewinny gest, w porównaniu do innych. Z tą różnicą, że palce, tak wyćwiczone w zaklęciach bezróżdżkowych, manipulowały sprawnie temperaturą opuszków, które teraz były lodowate.
To ich różniło. Pani Blythe, w przeciwieństwie do Pana Blythe, choć tak samo świadomie korzystała z wiedzy o ludzkim ciele i sposobach na podrażnienie go, wydawała się w tym może nie dziewicą, bo coś podpowiadało, że aż tak czysta nie była, ale jakaś irracjonalnie, jakby tylko przypadkowo ponętna, choć każdy swój gest dobierała z tym samym wyszukaniem, co ten dłuższy stażem Blythe. Tylko jej spojrzenie było tak bezzasadnie bez żadnej seksualnej zmazy. Było pożądliwe, ale w ten najprzejrzystszy z możliwych sposobów. Więc kiedy patrzyło się w te czyste, wbrew pozorom tęczówki, nie widać było żadnych podstępów, żadnej prowokacji. Nie potrzebowała Archibalda prowokować. Nie musiała mu wchodzić w kompetencje, on prowokował ich oboje za dwoje. Rozbawiona przechyliła głowę na bok, co jako, ze była wygięta nieco w łuk do tyłu, spowodowało, ze włosy spłynęły jej po karku, a jej rozchylone lekko wargi uniosły się w lekkim uśmiechu, kiedy tak bezpośrednio przyznał się do całej popełnianej winy. — Trafne — potwierdziła krótko. Nie bez powodu nie mówiła teraz dużo. Jakby trochę zbyt pochłonięta w magiczne działanie jego palców. Głupia. Nie wiedziała, ze magii dopiero jeszcze miał użyć. Jej klatka piersiowa unosiła się w głębokim oddechu. Może ku jemu wyraźnemu niedosytowi, nie wydawała z siebie żadnych głośniejszych dźwięków, ale ich świeca, której znaczenie znali tylko oni sami i tak rosła wraz z jej głębokim oddechem. Płomień migotał w powietrzu, zataczając coraz większe luki, aż w końcu ciepłe światło objęło ich oba ciała swoim żarem, kiedy z jej warg wydobył się donośny, przyjemny dla ucha śmiech. Archibald zabrzmiał jakby rzucał jej zarzut, a przecież jej ciało tak dobrze reagowało na jego pieszczoty. Dlatego właśnie zaśmiała się perliście, szczerze i niewinnie, jeszcze zanim przeniosła na niego wzrok, w ukochanym geście przeciągając obiema dłońmi po jego policzkach. — Noc się dopiero zaczęła, kochanie — nie był to ironiczny zwrot. W końcu w oczach Boga miała do Archibalda absolutne prawo. Przyłożyła kciuk do jego warg, patrząc z przyjemnością na jego usta, kiedy mówił do niego tym magnetycznym, przyciągającym ją tonem. Dlatego właśnie spiła jego słowa z jego warg i zamruczała mu w usta, czując co też Archibaldowa kreatywność robiła z Archibaldowymi smukłymi palcami i z pewną bardzo uwrażliwioną częścią jej ciała. Zresztą, nie jedną. — Sprawdź mnie — zaśmiała się ostatni raz zanim niesamowicie zawodząco cofnął dłonie ze strategicznych punktów jej ciała i spojrzała na niego smutno, dopóki nie zapewnił jej, ze nie było to bezpodstawne wycofywanie się. Kiedy on zrzucał z niej bieliznę, wpatrywała się w jego twarz, śledząc każdą najmniejszą choćby zmianę w mimice. Jako, ze podkradł jej pomysł przeciągnęła powoli dłonie po bokach jego pośladków na górną część jego ud i ledwie zdążyła smagnąć dłonią największy dowód jego podniecenia, kiedy poczuła jak lekko unosi ją w powietrzu przenosząc na łóżko. Automatycznie objęła go chwilę za kark, oddając z pełnym zaangażowaniem jego pocałunki, dopóki się na moment od niej nie oderwał, zsuwając się na jej piersi. Czując na nich mokre usta, świeca na chwilę zwiększyła swą intensywność, kiedy cichutkie jęknięcie wydarło się jej gardła, wcale nie dlatego, że zarzucał jej kłamstwo, bo jak postanowiła się z nim podzielić tą najprawdziwsza prawdą: — Ja nigdy nie kłamię — mruknęła, westchnąwszy, czując chłód na plecach, który wywołał na jej skórze gęsią skórkę. Wygięła się już w ten nieco bliższy ideałowi łuk, chociaż jeszcze nie taki, jaki mógłby Archibald z pełnym podziwem obserwować, z łatwością dociskając się biodrami do jego bioder, uciekając od zimnych, drażniących ją opuszków. I właśnie tym, Blythe zainspirował ją do pewnego niewinnego otarcia się swoją kobiecością o materiał jego bielizny. I był to ruch regularny, bo miała pewną teorię, którą musiała się z nim podzielić. — Podpowiem Ci na, którym jesteśmy polu… — mruknęła pobudzając jego członka ruchem bioder — tym za blisko startu — szepnęła podciągając się do góry, trzymając go za szyję, żeby szepnąć mu to do ucha i przypomniała mu na czym skończyła, kiedy zabierał ją z parapetu. Wsunęła dłonie pod gumkę jego slipek, zsuwając ją bardzo, bardzo leniwie, bo przecież tak chciał, a Ira nie lubiła się z nikim kłócić. Dlatego stopniowo przyzwyczajała go do swojego ciepła, dzieląc się z nim swoją wilgocią bardzo zdawkowo, przynajmniej do czasu aż bielizna nie zsunęła się z jego pośladków, opadając w dół. Jeszcze chwilę drażniła go wtedy ocieraniem się dwóch ciał, tym razem domyślnie, tak jak powinno to wyglądać, bez dzielących ich warstw tkaniny, a zaraz potem opadła nieco na pościel, pozwalając chłodnym dłonią wywołać dreszcz na jej kręgosłupie. Uciekła spojrzeniem poniżej jego podbrzusza i nie mogła się powstrzymać przed komentarzem. — Przysięgałam… — przypomniała mu treść swojej przysięgi, jeśli potrafił ją sobie przywołać i uśmiechnęła się kątem ust, zaraz przed tym, jak wchodząc mu na ambicje, niespodziewanie zamieniła się z nim pozycjami, siadając mu na nogach. Wcześniej nie miała okazji, ale teraz przywarła rozpalonymi wargami do jego skóry przy szyi i zaczęła badać jego tors, każde żebro, naprzemiennie miękkimi pocałunkami i końcówką języka. Nie mógł narzekać. Dała mu tylko okazję żeby ogarnął wszystkie swoje zmysły, kiedy zsuwała się wędrówką swoich ust, coraz niżej, aż do jego podbrzusza, bo chciała wpić się wargami w każdą część naskórka, pod którą chowała się jakakolwiek kość. Taka jej osobista słabość. Dlatego właśnie dotarła nawet do tych kości biodrowych, ssąc lekko jego naskórek z przyjemnością, dopóki nie wróciła do żeber, za którymi zdążyła już zatęsknić. Nie zapominała jednak o każdym innym pozostawionym fragmencie jego ciała, bo kiedy usta zaczynały działać w innym miejscu, ustępując czasami miejsca na gorące powietrze z ust i ciepły, wilgotny dotyk języka, dbała o to, żeby dłonie, odpowiednio zażegnały się z opuszczonymi fragmentami ciała. Wcześniej, kościami pod klatką piersiową. Teraz łagodnie muskała jego kości biodrowe. Ale z nimi nie potrafiła tak łątwo się pożegnać, dlatego palce mocniej docisnęły się do jego ciała, masując je z większym poświęceniem. Przynajmniej do czasu aż kontrolnie nie zsunęła ręki niżej, bo nie chciała żeby jego rogogon poczuł się pominięty. Miało być tylko kontrolnie, ale przecież smoki też czasami dają się ugłaskać, prawda? Dlatego chwyciła jego główkę, pocierając ją opuszkami palców, najpierw delikatnie, potem silniej, dążąc do czegoś co potem mogłaby nazwać wywołaniem ognia.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Gdyby nie to, że w tamtej chwili obydwie dłonie miał zajęte, zanurzyłby jedną w jej jasnych włosach, spływających lekko, omiatając jej gładką skórę - falujących łagodnie, gdy sprawiał, że nie siedziała wcale tak spokojnie. W tym prostym, i właściwie przypadkowym, ruchu było coś, co sprawiło, że miał ochotę jakimś cudem go powtórzyć, najchętniej własnymi palcami. Pewnie była to zasługa oprylaka, ale możliwe, że musiał zachwycić się każdą częścią jej istnienia. W ten sam nieznany mu albo zupełnie zapomniany sposób, chciał otulić jej policzek dłonią i przebadać uśmiech swoim palcem. Złamał go swoją szczerością. Sam znał nieco inne rodzaje uśmiechów, więc teraz był niemalże zafascynowany tym, który poznawał. Kiedy jednak zaśmiała się, sprawiając, że płomień zamigotał wesoło, drżąc nieco, patrzył jej w oczy. Utrzymał spojrzenie, czując jak kąciki ust zadrżały mimowolnie przy pieszczotliwym określeniu. Nie odpowiedział jednak, skupiając się na swoim zadaniu i na jej poczynaniach. Coraz śmielszych i nieskrępowanych, pomimo tego, że było to ich pierwsze zbliżenie. Wizja głosu Iry wyostrzała się przy każdym dźwięku, który okazywał się nowy - za drugim razem zaśmiała się nieco inaczej, niż za pierwszym i był w stanie to odczuć, nie tylko duchem, ale również ciałem, czując przyjemne dreszcze, przebiegające po jego plecach. Mruknięcie, choć jedynie przygaszało płomień, również miało swoje zadanie - dzięki niemu mógł zaświecić jaśniej i zwiększyć swoją intensywność. Szczególnie, gdy wydała z siebie odgłos, który nie mógł zadziałać lepiej. Gdy jęknęła cicho, usta Archibalda bezwiednie zacisnęły się mocniej wokół jej sutka, podrażnionego moment później językiem. Jak widać, bardzo prostym wyzwaniem było wywołanie u Blythe nieświadomych reakcji, spowodowanych jedynie krótkimi stymulantami. Chyba stąd też brało się jego upodobanie do robienia wszystkiego powoli - im wolniej, tym więcej niecierpliwości wkradało się do umysłu; zaś im krócej, tym gwałtowniej. Krótkie westchnięcie, które wypłynęło miękko spomiędzy jej ciepłych warg zaraz po krótkim fakcie, także go pobudziło - zimne palce zsunęły się na moment niżej, aby znów powędrować w górę, jednak przyciskając biodra Węgierki do jego własnych w krótkim szarpnięciu, przy którym zacisnął zęby, aby moment później wypuścić powietrze w krótkim dmuchnięciu na jej, jeszcze zwilżone wcześniejszą grą języka, piersi. Powiódł dłońmi jeszcze wyżej, przebiegając po łuku aż do ramion, rozłożonych na miękkiej pościeli. Sam jęknął krótko, odczuwając niespodziewane otarcie, gdy tak skupiał się na drażnieniu jej ciała lodem. Doceniał postępy, następujące w jej tempie - w szybkim tempie. Odpłacała mu się pięknym za nadobne, swoimi kolejnymi posunięciami (nie tymi bioder, halo, tymi w grze planszowej) udowadniając, że miał rację. Nie bez powodu sadził jej miliony sugestii, wyczuwając, dziwnie naturalnie, że będzie im razem zwyczajnie... dobrze. Choć byli skrajnie różni i nie było mowy o tym, aby na pierwszy rzut oka zarzucić im podobne upodobania, doświadczenia czy ogólnie cokolwiek wspólnego w sferze seksualnej, potrafili się uzupełnić. Archibald, narzucający jej swoje zasady i reguły gry, świadomie (no, teraz to tak trochę mniej, ale prawie świadomie) nakierowywał ją na odpowiednie tory, ona zaś bardzo przyzwoicie, wręcz odpowiednio, a nawet idealnie zdawała się mu ulegać. Musiała jednak wyczuć, albo też miała taką potrzebę, że to wcale nie jest tak wystarczające, jak mogłoby się wydawać. Zazwyczaj to on brał wszystko w swoje ręce, rozstawiając pionki i przenosząc je na kolejne pola planszy, rzucając kostkami, na których dziwnym sposobem zawsze widniała magiczna szóstka. Szóstka dla partnerki, bo żadna narzekać nie mogła, gdy rozpieszczał ją na wszelkie możliwe sposoby, doprowadzając na skraj wytrzymałości i pożądania, rozniecając ten zazwyczaj przysłowiowy płomień (który w tak dosłowny sposób pojawił się dopiero u pani Blythe), po którym wcale nie zostawał sam popiół. Dla nich, bo dla Archibalda owszem. Gra, w której sam rzucał kostkami, szybko się nudziła i nie mogła być niczym na dłuższy dystans, dlatego szybko nauczył się, że to, co zdobyte, można zastąpić czym innym. Nie miewał wyrzutów sumienia, bo miał wrażenie, że nie ma po czym. Nieczęsto zdarzało mu się trafiać na ludzi, których cenił, nigdy na takich, których podziwiał. Momentami sam nie wiedział, czy to zwyczajnie kwestia ego, czy rzeczywiście byli tak ułomni, jak ich postrzegał. Z Irą natomiast było inaczej. Nie lgnął do niej tylko dlatego, że pociągała go fizycznie (a okropnym kłamstwem byłoby wtrącenie, że wcale tak nie było), ale również ze względu na jej inteligencję i niewinność, której nie znał. Nawet teraz, przecząc tej cesze okrutnie, robiąc to, co robiła, zachowywała w swoich gestach jakiś skrawek dziewiczości. Nie chciał jej psuć ani zmieniać. To, co razem tworzyli, pasowało do siebie w absurdalny sposób, zupełnie jak oni sami. Nie mógłby powiedzieć, że spodziewał się tego wszystkiego, ale nie mógł też uznać, że to wszystko go dziwi. Gdyby dziwiło, zapewne nie uległby pokusie przy ich przypadkowym incydencie w gabinecie, kiedy tak niespodziewanie przyparła go do podłogi (raz we wszechświecie bardziej dosłownie niż w przenośni i owszem, do podłogi, nie do ściany, bo przypieranie do ściany było jego wymysłem). Teraz, gdy poruszała biodrami przy jego biodrach, zauważył, że nie ma szans, aby cokolwiek obróciło się w proch. Nie znudziłaby się mu, bo załapała, na czym polega jego gra. I to był właśnie ten moment, w którym mógł się dziwić i triumfować jednocześnie, moment świadomości i zaskoczenia, które dopadłyby go, gdyby nie to, że był naćpany. Narkotyk kolejny raz okazał się dowodem na to, że nie był dobrym wyjściem w tak ważnych i przełomowych sytuacjach, bo odkładał trzeźwe uświadomienie na później. Przyjął jej szept, przyciągając jej ciało do swojego i nie kontrolując zbytnio swoich palców, a raczej zaklęcia, jakiego używał, bo niespodziewanie zrobiły się ciepłe. Przynajmniej niektóre z opuszków, bo inne wciąż pozostawały chłodne, powoli wracając do normalnej (teraz nieco podniesionej) temperatury ciała. Nie przestawał szukać kolejnych nieodkrytych partii ciała Iriny, ale zatrzymał dłonie, gdy tylko poczuł dotyk, zupełnie szalenie pociągający, przy swoich biodrach. Udowadniała mu właśnie, jak bardzo była gotowa i przez sam ten fakt zacisnął palce na jej talii w mocnym uścisku. Był już totalnie pobudzony, ale nie skończyła na tym, wykorzystując moment jego słabości i, owszem, zaskoczenia, bo jak widać nawet zaskoczyć go potrafiła. Nie protestował, gdy zajmowała jego miejsce, siadając wyżej, na jego udach. Wodził spojrzeniem za burzą jej jasnych włosów, która teraz rozsypywała się miękko po jego torsie, gdy badała każdą kość, którą chciała przebadać. Dłonią powiódł po jej policzku, muskając go palcem, nie przeszkadzając jej w tej pieszczocie, która była tak przyjemna, choć odciągająca od sedna. Drugą dłoń zanurzył w jej włosach, w krytycznych momentach swojego podniecenia masując jej kark i zaciskając lekko palce. Gdy zniżyła się do jego bioder, owiewając ciepłym oddechem nie tylko kości, zagryzł wargę i przymknął na chwilę oczy, podświadomie czując, że będzie w stanie posunąć się dalej. Jej zgrabne palce wyrwały z niego dźwięk, który miała okazję usłyszeć po raz pierwszy i na pewno był to dźwięk aprobaty, choć palce trzymała bardzo daleko od jego ust. Chciał jej nawet powiedzieć, że taka noc mogłaby trwać bardzo długo, bo radzi sobie świetnie, ale w tym momencie zadziałała opuszkami jeszcze sprawniej, powodując kolejne jęknięcie, przy którym uniósł kolana nieco wyżej, aby z kolei zsunąć kobietę nieco niżej na swoich nogach. Dłonie, które trzymał na jej biodrach, przyciągnął do siebie, przez co odczuwał nie tylko jej pobudzające ruchy, ale także przyjemną wilgoć. - Cholera - mruknął tylko, obserwując ją spod przymkniętych powiek. - Nie bez powodu zostałaś panią Blythe - przyznał, puszczając jej biodra i opierając się łokciami na łóżku, pozwalając jej jeszcze przez krótki moment kontynuować, po czym podniósł się wyżej, zatrzymując ją jednak na swoich nogach. Przesunął ustami od jej obojczyka na skraj ramienia, aby ostatecznie popchnąć na pościel, znów odzyskując swoje ulubione miejsce. Teraz już chciał się pospieszyć, ale konsekwentnie badał jej ciało swoimi ustami - nieco mniej dokładnie, ale za to bardziej zachłannie. Palce przebiegały zwinnie po każdej krzywiźnie, zaciskane i rozluźniane naprzemiennie. Czasami dołączał do zestawu płytkę paznokcia, bardziej drażniącą niż miękkie opuszki. Ostatecznie jednak dotarł dłonią do miejsca, które najłatwiej mogło wydrzeć z jej ust jakikolwiek odgłos i bez dłuższego zastanowienia przebadał owe miejsce dokładnie, już nie tylko zewnętrznie. Podrażnił ją dłonią, przytrzymując przy sobie stanowczym gestem. Chciał sprawdzić, jak reaguje na prąd, przepływający przez jej ciało. Chciał sprawdzić, jak bardzo go pragnęła. A przede wszystkim, cholernie chciał sprawdzić, jak bardzo do siebie pasują. Nie chciał za to dłużej czekać i choć byłby w stanie powstrzymać i okiełznać nieco swoje instynkty na trzeźwo, teraz nie mógł. Był zbyt pochłonięty jej obecnością, zapachem, lekkością, z jaką ulegała jego gestom, nie walcząc z nimi, równocześnie był zauroczony jej chęcią dorzucenia czegoś od siebie i chwilami, w których przejmowała inicjatywę. Teraz jednak czas należał do niego. Pochylał się nad nią, aby móc poczuć całe ciało przy swoim i zanurzyć nos w jej włosach, wypuszczając lekko powietrze w krótkim westchnieniu. Zanucił jej krótko do ucha kilka słów, których nie musiała wcale rozumieć, aby chwilę później znaleźć się w niej tak, jak powinien. I tym razem nie zrobił tego tak powoli, zapewne zaskakując ją nagłym przeskokiem tempa.
Archibald w całej swojej niejasności i zawiłości dość za to kontrastowo wyraźnie grał na reakcjach Iriny. Świadomość, że podjął się wielu gier dzisiejszej nocy i żadnej z nich nie kończył, mogła nieco zaskoczyć, zważywszy na fakt, jak intensywnie działał samymi pół-środkami na rosnący płomień świecy, niespokojnie drżący w powietrzu. Przyśpieszony oddech Iry i pojedyncze westchnienia były szczerym dowodem na to, jak dobrze Pan Blythe nauczył panią Blythe literki H ze swojego szalonego świata przeżyć i harmonii. Reagowała dokładnie tak, jak powinna kobieta na każdy najdrobniejszy nawet gest, a choć mogło się wydawać, ze bardziej wyuzdane, gwałtowne zabawy Archibalda powinny budzić w niej najmocniejsze reakcje, każdy jęk jaki padł z jej ust nie był wywołany pieszczotą (choć idealnie wyważoną) jej piersi, a różnicą temperatur, kiedy topił lód na jej rozgrzanych plecach, wzdłuż wrażliwej na dotyk części kręgosłupa. Jej ciało zdawało się aż syczeć, albo to była jej wyobraźnia, że Archie powinien teraz widzieć cienką powłokę z nikłego płomienia, otulającego jej ciało, ledwie widoczną w ciemnej sypialni ciepłą otoczkę wokół jej rozpalonej skóry. Nic dziwnego, że chciała mu się za to odwdzięczyć. Gardło nieco już ją bolało, gdyby się nad tym zastanowić, od zaciskania się pod wpływem emocji, dlatego właśnie zabranie mu kości i przejęcie kilku kolejek w ich umownej grze wydawało się tak bardzo idealnym pomysłem. Ale nie rzucała nimi. Postawiła je od razu szóstkami do góry w lekkim oszustwie. Archibald albo tego nie zauważył, albo nie chciał, albo widział i przymknął na to oczy. Zresztą, kiedy je przymykał, wyglądał naprawdę seksownie, więc nie mogła mu mieć tego za złe, choćby nawet przez moment przez chwilę liczyła na jakąś drobną wymierzoną jej karę. Zadośćuczynienie w sumie byłoby w końcu tym samym, co chciał z nią zrobić zaraz potem. Na ten jednak moment to była jej tura. Kilka przyjemnych odgłosów jakie wydał z siebie pod wpływem jej ruchów zmotywowało ją do śmielszej gry. To już nie było nic niewinnego, jak dziecinne Jumanji (Ira jako mugolka znała tak ciekawe gierki i mogła Archibalda poprowadzić w ich zapoznawaniu, nieznacznie tylko zmieniając zasady gry), to było cholerne Hellrasier, bo nawet tempo nabierali dynamiczniejsze, kiedy przeciągnęła dłonią po jego przyrodzeniu, dając mu masaż iście z piekła rodem, zmieniając rytm i intensywność co kilka chwil. Blythe wyraźnie dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak dużą kontrolę jej dał, na chwilę pozwalając jej kontynuować co zaczęła. Nie zdziwiła się, kiedy zmienił pozycję. Zaśmiała się w chwilę później, póki mogła, bo zaraz później to już nie śmiech rozpalał jej świecę. Archibald był bardzo wnikliwym człowiekiem, o tym wiedziała już panna Magyar, ale pani Blythe…. Pani Blythe dopiero na własnej skórze dowiedziała się jak dogłębnym, precyzyjnym i bardzo poważnym i jak bardzo niepowierzchownie zajmował się tym, co zdołało poruszyć jego uwagę. Poruszając się w jej ciepłym wnętrzu z pewnym wyczuciem i finezyjnością, zabijał ją dosadnością swoich ruchów. Dowiedziała się, że oprócz tego, że potrafi być kreatywnie niekonkretny, to kiedy był całkiem dosłowny, człowiek mógł się dopiero niepokoić. A dowiedziała się o tym, kiedy pierwszym razem otarł opuszką palca o najwrażliwsze zgrubienie jej kobiecości, odkrywając z taką łatwością punkt, którego nikt wcześniej przed nim nie odsłonił. Przyznała mu słusznie z uznaniem – też potrafił grzebać w swoich metaforycznych wykopaliskach, co ucieszyło ją niezmiernie, nie tylko dlatego, że wydarło z jej gardła głośniejszy dźwięk, na który Archibald tylko czekał od początku całej gry. Udowadniał jej, że słuchał jej, kiedy opowiadała mu o pracy archeologa i wyciągał z tego wnioski i nauki. Natomiast teraz z właściwą sobie wnikliwością musiał przebadać ten punkt, rozniecając jej świecę niesamowicie mocno. Dowiódł - nie kłamała. Nie potrafiła kłamać. Jej usta nie umiały głosić obłudy. Jej struny głosowe, ani rosnący płomień nie mógł łgać. Tego nie dało się zaaranżować. W momencie, w którym pani Blythe pozwoliła sobie bez oporów na salwę szczerych jęków i stęknięć. Bo dzięki Bogu, ta część gry trwała długo, a przecież nawet nie wierzyła w Boga, jako takiego, w jakiego wierzyli inni. I wtedy zaskoczył ją tak gwałtownym ruchem, że przez chwilę stała się najbardziej obcą wersją siebie, wydzierając z gardła zduszony krzyk. Tak nienaturalnie burzliwie nie powinno się reagować na tak jeszcze niedopracowane pieszczoty. Bo przecież to nie było nawet jeszcze nic, czego nie mogli z czasem wyszlifować do doskonalszego diamentu bez wad. Przytrzymała go za biodra, bo nie była pewna, czy wytrzyma teraz w sobie jakikolwiek ruch. — Nie ma nic złego w byciu dobrą Panią Blythe —szepnęła zachrypniętym tonem, zmieniając kształt i barwę świecy i dopiero wtedy, bardzo zachowawczo, poruszyła delikatnie biodrami. Nie mogła być bardziej gotowa i bardziej rozogniona, bardziej bliska apogeum niż była teraz, dlatego nie poruszała się gwałtownie, nie chcąc skończyć tego szybciej niż pan Blythe na to sobie zasłużył. Niesamowicie intensywne pulsacje i dreszcze ogarniające jej ciało były żywym dowodem na to, jak nienaturalnie jeszcze trzymała cały wulkan przeżyć w sobie, mimo, ze każda cząstka jej ciała elektryzowała już namiętnością, zmysłowością i dosadnością tańca, nie, gry, Merlinie, nie wiedziała czego, ale tego procesu, którym poddawane były ich ciała. Miłości. Jeszcze nieświadomej.