Nieszczególnie przytulny pokoik ulokowany w miejscu starego strychu. Legenda głosi, że lepiej o nią nie pytać, bo wtedy żaden śmiałek nie odważy się spać w tym miejscu. Miejsce ma za to najlepszy widok z góry na panoramę za oknem. O ile nie przeszkadza nikomu chłód, a mizernie wiszący baldachim nad łóżkiem jest w stanie ocieplić atmosferę. Zwykle spotyka się tu jednak ludzi, którzy z rozgrzewaniem atmosfery nie mają problemów. Najczęściej trafiają tu Ci, którzy szukają najbardziej odosobnionego miejsca w hotelu.
______________________
Autor
Wiadomość
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Tej nocy udowadniał jej, że nawet jeśli nie kończył z miejsca tego, co zdążył rozpocząć, ostatecznie i tak doprowadzał to do finału - bardziej zjawiskowego i godnego zapamiętania, łączącego wszystkie elementy albo podjęte wątki poboczne. Prawie jak puzzle, z tą różnicą, że nawet jeśli gierki Archibalda były na swój sposób logiczne, daleko im było do niewinności, naiwności, czy samej infantylności. Bardziej odpowiednie od puzzli wydawało się więc układanie kostki Rubika, choć i tu dałoby się wyłapać wiele niejasności. Najłatwiej więc uznać, że łączył doświadczenia z wielu gier, a że w swoim życiu nie miał do czynienia z żadną inną panią Blythe, łączył je w taki sposób, aby mogła się w tym tworzonym świecie pojawić i uczestniczyć bardzo czynnie. Chłonął każdy dźwięk, który bez względu na swoją intensywność był podmuchem, zmuszającym niewielki skrawek ognia do zmiany kierunku i kształtu. Rozedrgane migotanie jasnego punktu było hipnotyzujące i nieprzewidywalne. Nie wpływało na otoczenie - teraz cienie nie liczyły się wcale. Ważne było same światło. I ciepło, którego nie musiał sobie wyobrażać. Być może właśnie to było jedną z kluczowych spraw zagadki - podczas gdy zazwyczaj widział płomień i przyjmował go jako całkiem naturalną część samej Iriny, teraz wyraźnie mógł go poczuć, jak gdyby trzymając nad nim dłoń. Określenie czy była to kolejna część jego synestetycznych zdolności, czy wpływ oprylaka albo zwyczajnie napięcia, które się między nimi wywiązało, było w tej sytuacji niemożliwe. Nie tłumił swoich emocji, gdy rozprawiała się z nim według swoich nowych zasad. Zacisnął mocniej palce przy jej biodrach i przygryzł mocno wargę, udowadniając jej, że jest w stanie zapanować nad nim równie sprawnie, jak on nad nią samą. Łamała go, zaskakując pewnością ruchów i zwodząc ich zróżnicowaniem. Nie mógł nastawić się na nic określonego, gdy prowadziła go coraz wyżej, wydobywając westchnienia z jego piersi i przyspieszając znacznie oddech. Sama przyczyniła się do tego, że nie chciał czekać zbyt długo. I jeśli wcześniej trzymał dłoń nad płomieniem, tak teraz wyraźnie czuł, jak ogień smaga go po palcach. Jednak każdy, kto kiedykolwiek miał okazję z ogniem igrać, wiedział, że nie trzeba wiele, aby płomień zwiększyć. Wystarczyłoby zwykłe przyłożenie zapałki do świecy, prowokujące mały wybuch. Jeśli zaś przytrzymać zapałkę w miejscu, nad knotem, płomień stawał się automatycznie większy. Tak też zachował się ich własny, kiedy Archibald, nieco zbyt brutalnie, wyrwał krzyk z ust Iry. Ciężko było mówić o schodzeniu na ziemię, jednak razem z jej dłońmi, których subtelny dotyk poczuł na biodrach, oprzytomniał na tyle, aby móc wymamrotać jej do ucha krótkie "wybacz" i dać chwilę na ochłonięcie. Zdanie, które połączyła z lekkim ruchem bioder, dając mu ostateczne zezwolenie, rzeczywiście wpłynęło na świecę, ale nie zmniejszyło samego płomienia. Tym razem zaczął lżej, odzyskując skrawki swojej roztrzaskanej kontroli, stopniowo poznając ją dokładniej i choć udawało mu się dokonywać tego spokojniej, reakcje rozgrzanego ciała wcale na to nie wskazywały. Otaczała go, w lekkim drżeniu przyjmując kolejne przypływy emocji, a on, choć sam miał wrażenie, że zaraz rozpadną się oboje, brnąc w stronę istnej eksplozji zmysłów, chciał łapać każdą cząstkę jej ciała. Każdy, najkrótszy i urwany dźwięk, każde otarcie dłoni i każde spojrzenie musiało teraz należeć do niego. Całkowicie i bezwzględnie. Pozwalał jej na poznanie swoich przeżyć, czując jak oplata się wokół niego, chłonąc ciepło, którego na próżno mógłby szukać gdzie indziej. Badał jej tempo, dopasowując się do każdego gestu i ruchu, aby móc zgrać się z nią, z Irą, z Panią Blythe, w najbardziej wyczekiwanym momencie, mającym przypieczętować wszystko, co sobie obiecali. I choć ich przysięgi były naiwne i zabawnie absurdalne, nie można było tego powiedzieć o przysięgach, jakie ich ciała czyniły sobie w tej chwili. Być może usłyszało ich całe otoczenie, składające się z niewielu pięter domku nad jeziorem. Być może wyrwali ze snu niezwiązaną z nimi duszę. Być może wywoływali ogromne oburzenie tym, co działo się w sypialni na poddaszu. Nie musieli się jednak przejmować, bo kiedy Blythe roztrwaniał przeróżne nuty, wyśpiewując do ucha swojej żony same nonsensy, usnute ze szczerej rozkoszy i przyjemności, był pewien, że ona też mu zaśpiewa, a wtedy cały świat przygasał. Centrum stanowił tylko płomień świecy, a raczej dwóch, które scaliły się w jedną. Ujmując mniej poetycko - chyba właśnie doszli.
Wielka szkoda, że budząc się rano, Irina Magyar (jeszcze nie wiedziała, ze Blythe), miała nie pamiętać głębi przeżyć dnia wczorajszego. Jakby ktoś brutalnie (naprawdę bestialsko) wyciągnął z jej pamięci najlepsze chwile i nowy świat przeżyć. Zawsze jednak państwo Blythe mogli liczyć na to, że sąsiedzi wyjaśnią im, co miało miejsce wczorajszej nocy. Nie dało się tego ukryć. W ostateczności Ira mogła o to dopytać. Chociaż obudzenie się nago przy ciele mężczyzny zwykle było wystarczająco sugestywne. W pierwszym odruchu, podnosząc się z piersi Archibalda, najpierw zwróciła uwagę na swój stan, zastanawiając w iluż miejscach musiał ją ukąsić wąż, skoro Blythe zdołał się pozbyć całej jej garderoby. To było naiwne myślenie, tylko dlatego, że Irina Magyar (już nie!) nie była przyzwyczajona do ulegania swoim słabością w ten bezrefleksyjny sposób. Dlatego oszukiwała swój umysł domniemanym rozsądkiem. Z tym samym wyrachowaniem, podniosła kołdrę do góry, żeby przyjrzeć się odsłoniętemu ciału mężczyzny. Zarówno tors, kości biodrowe, jak i dotyk pewnej bardzo erogennej strefy pod podbrzuszem wydawał jej się dziwnie znany. Aż zapragnęła sprawdzić swoje podejrzenia, przeciągając dłonią po nieugłaskanym, śpiącym smoku. Ale motto Hogwartu głosiło, że nie łaskocze się śpiącego smoka. Nawet Rogogona. Szczególnie Rogogona. Skoro już była nauczycielką z tej szkoły, postanowiła być tej zasadzie wierna. Podniosła się, zsuwając się z łóżka, prowadząć wędrówkę po pokoju. Szukała historii. Ta sypialnia, w tym momencie, dla zmąconego, zdezorientowanego umysłu Irki była lepszym wykopaliskiem, znaleziskiem kryjącym liczną ilość tajemnic, niż nieodkryte wcześniej katakumby znalezione w Grecji dziesięć lat temu, jeszcze za czasów jej studiów. Zgarnęła z ziemi swój stanik i rozejrzała się za ciuchami. Te grzecznie leżały spakowane w torbie… zagadkowe. Oprócz potarganego baldachimu nie widziała w zasiegu tego biustonosza nic, co mogłoby choćby stać obok materiału, a co dopiero obok ubrań. Kroczyła dalej przez tajemniczy labirynt, złożony z pustej butelki po winie, męskich spodni, bokserek, gdzieś zupełnie indziej marynarki. Udało jej się znaleźć dużo zupełnie niepowiązanych ze sobą przedmiotów, ale jak na Irę przystało, to dopiero przy materiałach, które mogła przeczytać i zrozumieć, zatrzymała się na dłużej. Znalazła krótki opis ślubu domniemanej Iriny z Archibaldem. — To ja — uświadomiła sobie, szybko przeciągając wzrokiem po małej ilości kartek. Już w połowie czytania wiedziała, co właśnie miało tu miejsce. Wydawała się skupiona. Ciężko było wyczytać z jej twarzy jakąkolwiek reakcję, dopóki nie dotarła do rubryki z ich podpisami, która gwarantowała, że tekst, który czytała, nie był żartem. Nie przejmując się tym, ze była w daszym ciągu calusieńka naga, czy nie, podbiegła do łóżka, rzucając kartki na pierś mężczyzny, szarpiąć Archibalda za ramię. — Na Merlina! Archie! To straszne…! Wstań, proszę. Musisz to przeczytać. Chcąc go szybciej zbudzić zawierzyła legendzie o śpiącej królewnie, składając na jego ustach słodki pocałunek i kiedy tylko delikatnie uchylił powieki, wpakowała mu do rąk kartki, rzucając spanikowana: — Spójrz — wskazała palcem na ich przysięgi i jęknęła, prawie tak samo słodko jak poprzedniej nocy. Wpatrywała się w Archibalda z powagą, licząc na to, ze podzieli jej odczucia i obawy, co do tego, co zobaczyła — Nie złożyłam przysięgi po lacinie! Irina Blythe… W momencie, w którym dowiedziała się, że wzięła ślub ze swoim najlepszym przyjacielem, zapomniała o tym skromnym fakcie na rzecz zrujnowanego marzenia o wypowiedzeniu obietnicy małżeńskiej w odpowiednio wyzbytym z mowy języku.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Nie tylko Irina Blythe obudziła się tego wcale-już-nie-ranka ze znacznymi lukami w pamięci, których pochodzenia mogli się jedynie domyślać. Archibald zaczął odbierać zewnętrzne bodźce, gdy poczuł, jak temperatura wokół jego ciała zmniejsza się dosyć znacznie - najpierw przez fakt, że Węgierka odsunęła się od niego, później zaś przez to, że podniosła kołdrę. Był jednak na tyle nieprzytomny, aby nie przejąć się tym prawie wcale. Spał dalej, kompletnie nieświadomy, że jego świeżo upieczona żona przemierza zgliszcza zeszłej nocy. Jej głos odbił się mocno od każdej krawędzi jego czaszki, nawet jeśli był najprzyjemniejszymbdźwiękiem, jaki mógł teraz usłyszeć. Głowa bolała go przeokrutnie, więc przezornie nie otwierał oczu, choć wyrwała go ze snu samym szarpnięciem i niepokojącymi słowami. Zastanawiał się właśnie czy są bardziej niepokojące od jeszcze niezidentyfikowanego bólu głowy i uczucia kompletnej nagości, która bez powodu mu nie towarzyszyła, kiedy poczuł lekkie muśnięcie ust. I właśnie wtedy zdecydował się jednak rozchylić delikatnie powieki, aby zapoznać się z sytuacją. Dla niego duża część stała się jasna zaraz po ujrzeniu obok siebie nagiej Iriny. Krótkie "o kurwa" przemknęło przez jego myśli, zawierając w sobie równocześnie zdziwienie, zadowolenie z obecności rzeczonej kobiety (że żony - nie wiedział), świadomość, że powinien pamiętać nieco więcej, skoro fakt ich zbliżenia był już dla niego rzeczą oczywistą, oraz rozczarowanie stanem, który z pewnością mógł nazwać bardzo konkretnym kacem. Nie wiedział na czym się skoncentrować, ale zwrócenie należytej uwagi na słowa Magyar (teehee, już nie) wcale nie było prostym zadaniem. Obserwował ją, zupełnie nie mając pojęcia w czym rzecz, ba, nawet nie zarejestrował sensu jej słów. Dopiero "przysięga" jakoś go tknęła, ale zanim zorientował się, że taki wyraz w ogóle pojawił się w kwestii, zdążył wtrącić jeden ze swoich komentarzy, które pojawiały się we właściwym miejscu i czasie. - Ładnie wyglądasz - wychrypiał w ramach przywitania, chcąc uświadomić jej, że siedzi przed nim jak ją natura pięknie stworzyła, o ile miało to dla niej jakiekolwiek znaczenie - on nie narzekał. Ale było w tym coś podejrzanego i odłożył przez to skupianie się na przysięgach na jeszcze później. Ach, tak, przecież... Zdawała się kompletnie nie zauważać nie tylko swojej nagości, ale również tego, co musiało między nimi zajść w nocy. Nie wspominając w ogóle o tym, że prawie na pewno nie myśleli wtedy o sposobie na okiełznanie płodności. Wydawała się bardzo poważna, ale nie z tych samych powodów, które w nim wywoływały właśnie coś pomiędzy powagą a rozbawieniem. Jednak w tej chwili dotarło do niego, że wspomniała coś o przysięgach. Kartki w jej dłoniach też wydawały się wystarczająco wymowne, aby wreszcie zaszczycić je spojrzeniem. - Yhm - mruknął, podnosząc się na łokciach i przebiegając wzrokiem po tekście. Raz. Otworzył szerzej oczy, nie dowierzając w to, co widział. Drugi. Zamrugał, orientując się w treściach owych tajemniczych przysiąg. Trzeci. Zachował dla siebie swoje wątpliwości, łudząc się, że dadzą radę jakoś to odwołać i obrócić w dobry żart. Jednak coś bardzo go interesowało. - Hej, Blythe - zaczął, informując ją, że według przysięgi złożonej po angielsku, nosi już jego nazwisko. - Ile pamiętasz? - nie byłby sobą, gdyby przy okazji nie przebiegł palcami po jej ramieniu, a wydawał się tym gestem bardzo zaabsorbowany. Jakby wcale nie obeszło go zawarcie związku małżeńskiego po oprylaku. Ale obeszło, nawet bardzo. Do takiego stopnia, aby chcieć odtworzyć wersję wydarzeń, nawet jeśli kac poważnie utrudniał sprawę.
Irina nie zamykała się na większość znaków, jakie dawał jej świat, żeby poinformować ja o perypetiach dnia wczorajszego. W zasadzie z jej inteligencją, sytuacja wydawała się zbyt oczywista jeszcze zanim zdążyła ją nawet dobrze przeanalizować. Chociaż z prawidłową sobie przekornością, musiała wykazać się brakiem przywiązania do konwenansów. O ile większość na jej miejscu próbowałaby wyjaśnić zaistniałe okoliczności, jeśli zależałoby komuś na utrzymaniu bardzo dobrej, kwitnącej znajomości, tak Ira była bardzo dobra w wypieraniu faktów, odkładaniu ich na później i zajmowaniu głowy innymi głupotkami, uciekając od dorosłych decyzji. Była w tym niczym dziecko. Cnotliwe, niewinne, nieobarczone jeszcze żadnym wielkim grzechem. Po prostu nieświadomie, a czasem z wysublimowaniem, jej głowę zajmowały rzeczy bardziej błahe, a te poważne zostawiała dorosłym. Archibaldowi. Kiedy jednak dojrzała powagę w jego glosie, sama też spoważniała. — Nie chciałam Cię rozpraszać — zauważyła sięgając po koszulę na ziemi. Blythową koszulę. Ale przecież teraz wszystko, co blythowe, to wspólne, prawda? Narzuciła ją na siebie dopinając co drugi guzik, zresztą krzywo, bo przegapiła jeden z nich, ale najwyraźniej wcale jej to nie przeszkadzało. Roztrzepana Irka. Zaczesała włosy za ucho prostując się delikatnie, pochylając się nad jego ramieniem. Już nie pachniała nutką amortencji. Zapach jego wody kolońskiej mieszał się z jej perfumami tworząc integralną całość. Dopiero teraz wymieszany zapach w powietrzu wydał się dziwnie znajomy. Zawiesiła wzrok na Archibaldzie, kiedy czytał treść, nie mogąc nie ulec wrażeniu, że wczorajszego wieczoru ostro zabalowali. Wpatrywała się w mężczyznę, jakby mógł to rozwiązać. On przecież zawsze miał najlepsze pomysły. Zamiast tego, dziś zadał jej po prostu pytanie. Dość ciężkie. Nie pamiętała nic istotnego z wczorajszego wieczora, co mogłoby ich na cokolwiek nakierować. Za to nawet udało jej się zauważyć, jak bardzo naturalnie przyjęła bycie Blythe do siebie. Jakby codziennie zmieniała nazwisko na inne i była gotowa z każdego innego korzystać. — Pamiętam księdza… nie, szamana. I pamiętam orgazm. Niesamowity orgazm, ale nie pamiętam jak do tego doszło — powiedziała rzeczowo, jakby nie mówiła o czymś tak niezwykłym, jak wczorajszy wieczór. Spojrzała na Archibalda milcząc. — i nie pamiętam co się stało z moimi ciuchami. Ty wiesz? Zerknęła na koszulę na sobie. Fakt, ze znalazła w porozrzucanych po ziemi rzeczach wyłącznie te należące do Archibalda intensywnie ją zastanawiał. — Jakby się okazało, ze szłam tak przez miasto, to byłoby to dość… krępujące — a jednak Magyar znała takie pojęcie. Zerknęła na siebie i chrząknęła — albo jeśli szłam bardziej naga niż jestem. Mam nadzieję, że broniłeś mojego honoru — zażartowała posyłając mu naprawdę ufny uśmiech. — Tak samo nie pamiętam, dlaczego boli mnie głowa. Wolę myśleć, ze to nie jest to co właśnie… myślę. A myślało jej się źle, bo zbyt intensywne nadwyrężanie szarych komórek budziło migrenę — O, znalazłam swoją bieliznę — zauważyła zerkając pod parapet, jakoś tak przypadkiem. I był to jej mały, osobisty sukces. Przynajmniej wiedziała, ze przed nikim nie świeciła gołym tyłkiem. Przynamniej nie jeśli nie nazywał się Archibald Blythe i przypadkowo nie był jej mężem. — Wiem, co jeszcze pamiętam — dodała czytając z nim treści ich przysiąg — pamiętam, że kiedy to wygłaszaliśmy naprawdę wierzyłam w to, ze to ma sens. Teraz wiem, ze go ma, tylko nie potrafię go rozwikłać. Zwłaszcza ta część o dziwnej mazi wydaje się ciężka do rozgryzienia. — zastanowiła się nad tym — biorąc pod uwagę fakt, że przysięgałeś mi mnie nie zapładniać. Bardzo uprzejme z Twojej strony, Archie. — powiedziała zupełnie poważnie, zastanawiając się jednocześnie nad jeszcze inną kwestią — Ja nie mam koronkowej sukni. Wziąłeś ze sobą jakąś sukienkę, Archibaldzie? — zawiesiła na nim wzrok, oczekując jego odpowiedzi, jakby to było normalne, ze poważny ponad trzydziestoletni facet stroi się w koronkowe suknie.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Zazwyczaj przy Irze naturalnie przyjmował rolę dorosłego i poważnego człowieka, za jakiego go miała, nie zważając na swoje wyraźne odchyły, które potrafiły porządnie owym cechom przeczyć. Archibald odnosił wrażenie, że takie przeświadczenie o jego charakterze było dosyć powszechne, a sposoby na komunikację z siostrami oraz ich wychowywanie tylko potwierdzały taki stan rzeczy. Niechęć do używania zbędnych słów i ważenie niemalże każdej kwestii również wydawały się dosyć konkretnym uzasadnieniem. Jednak mimo tego wszystkiego, sam siebie nie potrafił ująć w ramy dorosłego i poważnego człowieka. Nie lubił przejmować się konsekwencjami, nie tolerował ustatkowania i trzymania się w jednym punkcie, nie widział siebie w stałości, w rodzinie ani w związku. Nie wtedy, gdy miał za sobą doświadczenia, które powtórzyć chciałby jedynie masochista. Był przekonany, że niepewność burzy i uniemożliwia normalne funkcjonowanie różnych spraw, a teraz był niepewny, tak jak wtedy, gdy musiał pochować rodziców i zająć się ich córkami. Do teraz odnosił wrażenie, że wcale nie jest na to gotowy. Nigdy nie był. Tylko dlatego, że stale coś próbowało go nauczyć zasad gry w prawdziwe, dorosłe życie, był teraz poważny. Lepiej czułby się z przyjęciem sytuacji lekko i bez świadomości istnienia konsekwencji. Nie mógł jednak wpłynąć na to, że doświadczenie było istotną częścią konstrukcji charakteru, a że potrafił dostrzec tylko jej ukryte fundamenty oraz część pięter... On też uciekał od dorosłych decyzji, ale w zupełnie inny sposób. Zupełnie skacowany obserwował, jak Ira męczy się z guzikami koszuli i zaczesuje włosy za ucho, łapiąc się na tym, że chyba zbyt polubił ją obserwować. Nie wiedział ile było w tym zwykłego przyzwyczajenia, ile przyjemności, a ile reszty niezidentyfikowanych i zagadkowych powodów. Wiedział tylko tyle, że jej ruchy i gesty, a przede wszystkim mieszanka niewinności z inteligencją oraz szczerością, były wystarczająco przyciągające, aby odsunąć najprostsze i najbardziej logiczne rozwiązanie - odkręcić bagno i zwiać. Odsunąć, nie odrzucić, bo wizja jakichkolwiek zobowiązań wciąż wisiała nad nim na kształt ręki oprawcy. I choć taką wizję jeszcze był zdolny rozważać, do głowy nie przychodziła mu ewentualność ciągnięcia tego na poważnie. Przyzwyczaił się do gry. Ludzie mogli się zakochiwać i rozumiał to, przyjmując za zwyczajną część ich żyć. Ale nie swojego. Miłość była absurdalna i dążyła w kierunku zobowiązań - przysiąg i ślubów. Pytania, które molestowały poszkodowaną głowę profesora Blythe były nieco trudniejsze niż to, które padło z jego ust. Odłożył je więc na później, jak na dorosłego człowieka przystało. Miał na horyzoncie Irkę w swojej koszuli, pod którą wciąż była naga. - Czyli pamiętasz najistotniejsze - skomentował, a kąciki ust nieznacznie drgnęły na wzmiankę o orgazmie. Też pamiętał, chyba najwyraźniej z całego wieczoru. - Jeszcze ci przypomnę - dodał, zapewniając, że kolejne dojście nie będzie trudne. Najwyraźniej właśnie postanowił odrzucić opcję wyplątania się z jej życia, zanim zdąży całkowicie je posypać, na rzecz niezobowiązującego małżeństwa romansu. Pogratulować egoizmu i ignorancji. Poważne decyzje wychodziły mu chyba tylko w Hogwarcie. Przy kwestii ubrań kobiety uśmiechnął się, nie odpowiadając. Coś niejasno mu światło, jakby czuł pod palcami materiał rozrywanej sukienki, kontrastujący z gładką skórą. Ale tyle tego było. Nic więcej. - Uhm, mam wrażenie, że to szaman był bardziej nagi - odpowiedział, unosząc lekko brwi i wymazując wspomnienie, które niestety utkwiło w jego umyśle. Kiedy już się go pozbył, spojrzał na Irę z nieodgadnionym uśmieszkiem, przypominając sobie w jednym momencie dwie sytuacje. Pierwszą jeszcze z początku, kiedy wyciągnął oprylaka, drugą z kościoła. - Jeśli to co myślisz jest oprylakiem, to spalałaś go dwa razy szybciej niż ja. I bardzo spieszyło ci się z dotarciem tutaj - jak na komendę mignęła mu kolejna chwila, jedna z tych, w których chciała przeskoczyć kilka ważnych pól. - Naprawdę bardzo - dodał, nie precyzując i śmiejąc się krótko , więc mogła się tylko domyślać. Spojrzał w kierunku parapetu, wyłapując wzrokiem wspomnianą bieliznę. - Pamiętam, że była ładna, ale nie wiem czy to się liczy, skoro teraz da się stwierdzić to samo. Nawet wygląda jakby była cała, w przeciwieństwie do sukni - zauważył, jakby był zdziwiony tym, że nie skończyła w kawałkach. Nie zauważył natomiast, że biustonosz był rozcięty niedaleko zapięcia. Diffindo okazało się nieocenioną pomocą. - Nie mam pojęcia, większy sens widzę przy spłacaniu nazwiska - mruknął, uśmiechając się ponuro przy obietnicy niezapładniania. - Taak, tyl... - ko że. Przerwał na rzecz koronkowej sukni. - Zawsze mam jakąś w zapasie - powiedział, śmiertelnie poważnie, ale za chwilę zaśmiał się, opadając na poduszki i ciągnąc Irinę ze sobą. Słabe zagranie, ból głowy przyćmił mu na chwilę wszystkie domniemane koronkowe suknie z podręcznych awaryjnych zapasów. - Albo ją ukradliśmy - zaczął, krzywiąc się jeszcze po nieprzyjemnej fali bólu, dopiero otwierając oczy, a że patrzył w górę, na stelaż baldachimu, którego nie zauważył teraz w sypialni, kontynuował - albo przerobiliśmy baldachim. - Irina Blythe brzmi zaskakująco dobrze. W tym też Ci dobrze - uznał, chwytając materiał swojej nieidealnie zapiętej koszuli, palcami muskając biodro Węgierki. - Ale mam nadzieję, że nasza płodność jednak nie ćpała wczoraj tak, jak my. Albo że schlała się winem i poszła spać zanim wylądowaliśmy tutaj. Albo że byliśmy wystarczająco trzeźwi żeby pamiętać o tym, że płodności czasem trzeba pomóc iść spać - ostatnie było tak mało prawdopodobne, że aż zrobiło mu się przykro. - Co z tym zrobimy? - zapytał, unosząc kartki do góry o kilka nieznacznych milimetrów. Miał problem z określeniem, jak bardzo mogli zjebać. I tyle było z jego dorosłości i umiejętności podejmowania decyzji. Albo chciał wiedzieć, jak Ira zapatruje się na ich mały (haha) odpał. Zawsze mogli przyjąć, że rzeczywiście ze sobą są, skoro i bez tego wszystko na to wskazywało. Jeden papier w tę czy we w tę...
Długo nie potrwała powaga Archibalda. Wpatrywała się w jego oczy, szukając w nich jakiegoś czynnika, mogącego pomóc rozwikłać jej zagadkę wczorajszego wieczora. Ale wyraźnie musiała się nad tym bardziej wysilić. Na razie szukała tylko faktów, a tych było niewiele. Musieli poruszyć również strefę kreatywności. Archibald powoli zaczynał rozjaśniać jej sytuację i ruszać wodze fantazji. Wsłuchiwała się w jego słowa. — Oprylak… jasne — mruknęła pod nosem, jakby właśnie rozwiązywała dziewiętnastowieczną tajemnicę starego dworku, a nie historię jej wziętego ślubu. Ta historia była jej znacznie bliższa, a potraktowała ją jak każdą inną łamigłówkę, jaką rozwiązała w swoim życiu. Powinno zacząć się od osób zainteresowanych, którzy mogli mieć jakieś pojęcie o sprawie. Na szczęście miała przed sobą swojego męża. Mąż to zawsze dobry punkt zaczepienia, jeśli się chciało znać przebieg swojego ślubu. Mąż uraczony oprylakiem to trochę cięższa sprawa, ale przecież oboje byli inteligentnymi ludźmi. Powoli do tego dojdą. Wczoraj doszli… — Pamiętam — odezwała się, kiedy jej coś uzmysłowił — ale ty chyba też byłeś niecierpliwy — zauważyła i z racji, ze parapet był dość blisko, wychyliła się na łóżku, na czworakach wyginając się w kierunku parapetu i kiedy wyprostowała plecy, jak w jakimś porannym ćwiczeniu, wyciągając do tyłu nogę, prezentując Archibaldowi swoje zgrabne pośladki… brawo. Nie, nie brawo, że miała ładne pośladki. Z jej kondycją do biegania po świątyniach i niezliczonych schodach zamków, nie było dziwne, ze miała wysportowaną, szczupłą sylwetkę (wbrew stereotypowi o typowych kujonach). Brawo, bo chwyciła swój biustonosz i pół-przeźroczyste figi w dłoń, żeby móc pokazać Archibaldowi coś, co jej bystre oko wyłapało, kiedy patrzyła na bieliznę z pewnego dystansu. Zaprezentowała Blythe rozwalone zapięcie — Widzisz? Nie tylko mnie nagliło — jeśli już mieli się obrzucać takimi zarzutami, ona przynajmniej miała na to dowód. Odrzuciła materiał dowodowy na bok, szukając nowych poszlak. Pierwszą znalazła na swoim palcu. Ale Pan Blythe rozproszył ją szarpnięciem. Pociągnął ją na łóżku za sobą. Syknęła, opierając się jedną ręką obok jego głowy. Leżała obok niego, z przerzuconą przez jego ramiona ręką, ale ta pozycja coś jej przypomniała. W celach badawczych, musiała siąść mężczyźnie okrakiem na nogach, pochylając się nad nim nisko. Jej ciepły oddech spływał z jej warg na jego usta. I przypomniała sobie. Tą pozę i jak przez mgłę to co miało w podobnych okolicznościach miejsce. Jako, że Archibald w dalszym ciągu był nagi, łatwo mogła sobie wyobrazić co się tu działo. Przeciągnęła spojrzeniem po jego torsie, zauważając soczystą malinkę pozostawioną na jego skórze i uśmiechnęła się po nosem, przykładając do niej usta. Musnęła to miejsce wargami, rzeczowo stwierdzając — To moje — bo kształt jej warg idealnie zgrywał się z tym pozostawionym na jego skórze. Zaśmiała się krótko, zaczesując włosy na jedno ramię. Dłonią przeciągnęła po jego torsie, bardzo nieznacznie, ledwie go dotykając, po prostu jej mięśnie próbowały odtworzyć coś jej znanego. Zatrzymała dłoń na podbrzuszu, tam gdzie natrafiła na miękki materiał pościeli, przysłaniający część ciała Archibalda. — Hmmmm… — zamyśliła się, bo przypomniał jej się cały przebieg tej części wczorajszych zabaw. Cofnęła rękę i oparła się po drugiej stronie jego głowy — Ciekawe — kojarzyła więcej szczegółów, które zachowała dla siebie — chyba nie będziesz musiał przypominać. Pamiętam. — Obserwowała jego dłoń, którą zahaczył o jej biodro i przez chwilę zrobiło jej się gorąco, kiedy przypomniała sobie, co ta dłoń wczorajszego wieczora z nią robiła. Chrząknęła. Bo już wiedziała, ze Archibald się oszukiwał, jeśli myślał, że naprawdę się zabezpieczyli. — Nie sądzę, żeby wczorajszego wieczora ktokolwiek czy cokolwiek w tym budynku spało… — zauważyła zastanawiając się jak bardzo ich sąsiedzi będą źli, za to, że ktoś zakłócił w nocy ich sen. Postanowiła zostawić ten problem do przeanalizowania na później Zerknęła na swoją dłoń i pierścionek. — Nie. Niczego nie kradliśmy. Znalazłeś pierścionki — wyszukała jego dłoń i splotła ich palce razem, pokazując mu dwie identyczne obrączki w różnych rozmiarach. Obie były nieco na nich za luźne i spadały z palców, tak jakby Archibald już dawno miał wyłączone myślenie kiedy im je wręczał, więc pewnie nie wpadł na to, żeby czarami je zwęzić. To pozwalało myśleć, ze nie tylko na to wczoraj nie wpadł. Irina miała nadzieję, że i nie tylko w tym temacie NIE WPADŁ. Czy raczej nie wpadli. Patrzyła na Archa już poważniej, uzmysławiając sobie powagę sytuacji i kiedy zadał jej pytanie, naprawdę nie znała odpowiedzi. — Dlaczego zadajesz mi tak trudne pytania? Nie możesz spytać o coś prostszego? Historia powstania Waddesdon Manor i intrygi tego dworku? — podpowiedziała mu i chrząknęła, zakłdajac dłoń na swój kark. Wydawała się naprawdę poważnie rozmyślać nad odpowiedzią na zadane przez niego pytanie. — Nie wiem. Powinniśmy chyba zacząć od przebukowania biletu na nazwisko Blythe. Mieszkańcy tego miasteczka wydają się bardzo tradycyjni. Nie wiem czy jeśli szaman puści plotę o naszym ślubie, czy ktokolwiek wypuści mnie stąd z biletem zapisanym na Irinę Magyar.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Archibald obstawał przy tym, że osoby postronne wcale nie były potrzebne. Zdecydowanie to on, mąż Iriny Blythe, stanowił najlepsze wiarygodne źródło informacji, a jeśli Irka miała poszukiwać poszlak w taki sposób, łatwo mógł zaakceptować przyjętą kolej rzeczy i nawet jakoś jej pomóc w tym trudnym zadaniu. W odwzajemnionym przez niego spojrzeniu dało się wyłapać przebłysk wyzwania, które momentalnie wskoczyło na miejsce wcześniejszej powagi, jakby jej miejsce było dopasowane idealnie pod tę zmianę. Skąd wziął mu się taki nastrój, nie wiedział, przynajmniej do czasu. Konkretniej dopóki nie uświadomił sobie, że Magyar wchodziła wczoraj w jego kompetencje. - Zaskoczyłaś mnie tym oprylakiem - wtrącił, nie do końca potrafiąc sklasyfikować rodzaj tego zaskoczenia. Kilka sprzeczności i garstka doświadczeń zlały się w pozytywno-negatywne określenie. - Próbowałaś czegoś jeszcze? - zapytał, zdradzając tylko zalążek ciekawości. Tego, że wolałby usłyszeć "nie" raczej nie pozwolił sobie pokazać. Miał właśnie odpowiedzieć, że oprylak na pewno ukrócił jego bogate pokłady cierpliwości i samokontroli, i że absolutnie nie ma w tym nic dziwnego, kiedy wychyliła się po dowody, dając mu pokaz. Swoich umiejętności rzecz jasna. Gdyby nie kac morderca, pewnie wykorzystałby spontanicznie okazję do swoich niecnych celów, ale pozostał spokojnie w miejscu, nie szalejąc zbytnio i trzymając łapki przy sobie. No hej, mogli spędzić w łóżku calutki dzień. I wcale nie musieli się ubierać. Miał czas, bez oprylaka łatwiej było się nie spieszyć. Okej, przejechał palcem po podbiciu irkowej stopy, mając ogromną ochotę na poprowadzenie dłoni wyżej, ale dał jej przedstawić dowód. - Do tego musisz się przyzwyczaić - rzucił, wzruszając niewinnie (naprawdę tak mu to wyszło, czasami wychodziło, chociaż jego niewinność w porównaniu do tej, którą dysponowała jego żona, musiała być bardzo uboga) ramionami. - Wtedy zawsze mi się spieszy. Na szczęście łatwo naprawić - dodał, zerkając na odrzucony biustonosz, dalej pozostając w sferze brudnej niewinności. Tylko chwilę, bo czując ciepły oddech na swoich ustach, skupił się na badaniu koloru oczu Irki, który w nowozelandzkim świetle wyglądał inaczej. Nie do końca potrafił stwierdzić dlaczego, ale domyślenie się, że chodzi nie tyle o barwę, co o emocje, nie przyszło mu łatwo. W sumie nie zdążyło przyjść wcale, przerwane przez spojrzenie, przebiegające po torsie - czuł je, jak gdyby pokonywała tę ścieżkę ustami, które ostatecznie zetknęła z jego skórą. Jednak wiedział, że to nie ten dotyk pobudzał właśnie jego wyobraźnię, ale to, jak siedziała na jego nogach. Przypomniał sobie jeszcze zanim doprowadziła dłoń do jego podbrzusza. - Trudno zapomnieć - przyznał, wciąż zachrypniętym głosem. Tym lepiej. Skoro tak łatwo było wyłapać tak wyraźne elementy z czarnej dziury, było dobrze. Uśmiechnął się nieznacznie, potwierdzając w myślach stwierdzenie o tych, którzy tej nocy nie spali. - Pewnie nie bawili się tak dobrze, jak my - dorzucił, raczej nie przejmując się tym, że słyszeli. Ostatecznie i tak nie była to ich sprawa, a gadać i tak by gadali. Teraz przynajmniej wszystko było uzasadnione! - Pamiętam tylko, że znalazłem figurkę przed kaplicą. Były w niej? Trzeba będzie sprawdzić czy nie są zaklęte - wymruczał do siebie pod nosem ostatnią część , obserwując zbyt luźne pierścionki, które na ich szczupłych palcach wyglądały nieco zabawnie. Zmniejszył je nieco zaklęciem, po czym skupił wzrok na Irze. Dłonie, wciąż splecione, opuścił na pościel. - Możesz opowiedzieć, jeśli jest ciekawsza niż nasza wczorajsza historia - zażartował, choć powaga już mu wróciła i wcale nie miał ochoty na słuchanie opowieści o dworkach, jakiekolwiek by nie były. - Dopiero przyjechaliśmy i już myślisz o powrocie - stwierdził z wątłym uśmieszkiem. - Więc inaczej, co o tym myślisz? - zapytał, ale po poprzedniej odpowiedzi nie dał jej czasu na powiedzenie czegokolwiek. Bywało, że i on musiał powiedzieć więcej, niż miał w zwyczaju, a ta sytuacja należała do owych "bywało ". - Ja myślę, że niełatwo to odkręcić, na pewno trudniej niż przebukować bilet. Nie wyobrażam sobie żeby Utopia i Psychosis miały się o tym dowiedzieć, szczególnie z plotek. Im mniej osób wie, tym lepiej. Cała hogwarcka świta ani reszta świata nie wymaga wiedzy o szalonych ślubach, więc wolałbym, żebyś używała swojego nazwiska. Hampson nie powinien robić problemów, ale papiery muszą się zgadzać, więc siłą rzeczy musi wiedzieć - mówił, patrząc uparcie w pozostałości baldachimu, który powinien wisieć im teraz nad głową. Zetknął palce z grzbietem nosa, zamykając oczy i marszcząc lekko brwi. Ból głowy nic nie ułatwiał. - Nie wiem jak i dlaczego wyszło, jak wyszło, ale najbardziej abstrakcyjne jest to, że nie czuję w tym tragedii - przyznał, spoglądając na Irę spod uchylonych powiek. - Wiesz, ślubu nie bierze się z dnia na dzień. Wróć, do cholery, nigdy nie przypuszczałem, że ktokolwiek dostanie ode mnie nazwisko, ślub to abstrakcja, to nawet nie jest zgodne z moimi poglądami. Po co ludziom śluby? - pokręcił głową, kwitując temat uśmiechem. Niedużym, raczej kpiacym. - Nie przeszkadza mi to - powiedział, podnosząc ich dłonie z obrączkami do góry, przez "to" rozumiejąc właściwie wszystko - ślub, nazwisko, jej towarzystwo i same obrączki również. - Właściwie nie robi mi większej różnicy. Ale nie wiem, jakie znaczenie ma dla ciebie. Powiedz mi, zanim... - zanim co? Właśnie, nie potrafił sobie wyobrazić co. Nie umiał się jeszcze ustawić w świecie z obrączką na palcu. Za dużo słów. - Po prostu powiedz.
Uśmiechnęła się do niego w sposób w jaki tylko ona potrafiła uśmiechać się do Archibalda. Niewinnie, mieszając niewinność z tajemniczością, kiedy utkwiła błyszczące z rozbawienia oczy na jego tęczówkach. Nie zaskakiwało go, kiedy musiał ratować ją z opresji, ale bardzo dziwiły go rzeczy tak błahe, że w sumie w kontekście każdej innej osoby byłyby po prostu… normalnym faktem. Ale nie. Archibald miał jej pewne wyobrażenie, którego ona wcale nie niszczyła. Bo przecież sumą sum miał nawet słuszność mieć ten właśnie obraz jej osoby w głowie. Dlatego, nie chcąc niczego rujnować i zresztą, robiąc to całkiem podświadomie, a nie z premedytacją zatajając fakty, uśmiechnęła się jeszcze szerzej, w odpowiedzi na jego pytanie. — Ty mnie zaskoczyłeś oprylakiem — poprawiła — Znasz studenta archeologii, który nie próbował? — odpowiedziała pytaniem na jego pytanie, wyraźnie w dobrym humorze traktując ten wątek. Nie dała mu jasnej odpowiedzi. Zawsze istniały wyjątki od reguły. Nie podpowiadała mu czy była jednym z nich. Trąciła go w nos palcem i zaśmiała się dźwięcznie — A próbowałeś zbliżyć się do nieba w najgłębiej zakopanym dołku wykopalisk? — pytanie pozostawiła do jego wolnej interpretacji, nie dzieląc się z nim dokładnie definicją zbliżenia i dlaczego akurat na wykopaliskach, w tym wątpliwym okresie jej potencjalnego szaleństwa. Ale znowuż nie naszalała się tak dużo. To była Irka. Jej największym szaleństwem cały czas pozostawał pewien spontaniczny ślub z pewnym tajemniczym, bardzo skrytym, ale urzekająco dosadnym kapelusznikiem. A jeśli o kapeluszach mowa. Coś jej się przypomniało. Wyprostowała się, patrząc sobie za ramię. Dłoń opierała na piersi Archibalda, szukając czegoś spojrzeniem, jakby wiedziała, gdzie to jest, albo przynajmniej pamięć mięśniowa zapamiętała pewne reakcje. Przeniosła rękę na uda Archiego i zsunęła się z jego nóg zręcznie, podchodząc do szafek, na których spoczywały kapelusze. Dalej bezpieczne. Założyła jeden z nich na głowę, ten, który wczorajszego dnia nosił Archie i wróciła do łóżka, wchodząc na nie kolanami. Klękała na miękkim materacu zbliżając się do Archibalda niezdarnie, bo zaplątała się o pościel, ale udało jej się oprzeć na łokciu tak, ze sięgnęła do czubka głowy Archibalda. — Pamiętasz? — uśmiechnęła się do niego tajemniczo, odzyskując pion i zręcznie przekroczyła przez ciało Archibalda, bardzo kontrastowo do wcześniejszego niezdarnego zaplątania się w kołdrę. Ira była po prostu… Irą. Siadła po turecku. Koszula ledwie zasłaniała to co szaman adekwatnie do kobiety, wczoraj, bardzo konsekwentnie odsłaniał. Ona pociągnęła za krawędź kołdry, zrzucając ją z ciała Archibalda do połowy, żeby zarzucić ją sobie z kolei na kolana. To, ze zatrzymała się teraz na połowie bioder Pana Blythe wcale jego żonie nie przeszkadzało. W małżeństwie nie powinno być żadnych tajemnic. Przynajmniej nie w świeżo upieczonym. Zresztą, Irka i tak patrzyła teraz na twarz Archiego. Gdzie jej było w głowie pamiętać o przysięgach i rogogonach. Jeszcze będzie miała czas to naprawić. Tymczasem rozmyślała o wczorajszym wieczorze i wpatrując się w skupieniu na kapelusz Archibalda doszła do prostego wniosku. — Nie. Nie tak. — pochyliła się nad nim zamieniając nakrycia głowy — teraz pamiętasz? — Ira Magyar była inteligentną kobietą, ale Irina Blythe już piekielnie inteligentną i rzetelną. Nie mogła odstawać od męża. Dlatego kiwnęła głową w zrozumieniu. — Naturalnie, ze bawili się źle. Zazdrościli nam kapeluszy. No dobrze… co dalej? — spytała jakby omawiali jakieś punkty programu. Mówiąc o tym głośno zdała sobie z tego sprawę, dlatego sprecyzowała: — Jakie było następne pole? — Bo pamiętała, że wczoraj coś rozgrywało się na polach. Grali w jakąś grę. Tak. Grali w życie, ale ciiii… Archie bardzo ładnie tłumaczył pani Blythe ich blythowaty świat. Chwyciła jego dłoń w swoją, znów splatając ich ręce, kiedy tak ślicznie mówił o ich obrączkach. Klątwy, uroki. Mogła o tym słuchać, jeśli dopisałby do tego szerszą historię. Spojrzała na ich dłonie, nie zastanawiając się dlaczego nie krępowało ją wcale trzymanie go za rękę, choć zawsze wcześniej wydawałoby się to… w sumie chyba tak samo beztroskie, ale teraz legalne. Jej konsternację wywołała inna kwestia — Jeśli są zaklęte, klątwa i tak już nas objęła. Po co przejmować się rzeczami, na które nie masz wpływu, Archie? Mamy ferie. Możesz odpocząć od ciężkich, nauczycielskich rozważań. Mamy miodowy miesiąc, ponad to — zwróciła na to uwagę, bo może zapomniał. Jakby wcale nie rozmawiali o swoim ślubie przez ostatnie pół godziny, nieeee. I o dziwo, wcale tego toku rozmów nie chciała psuć. Nawet nie historią o starych dworkach. Mogło się to wydać podejrzane, ale nie jeśli widziało się jej ogniki w oczach, z jakimi z pasją rozwiązywała dalsze etapy ich wspólnej historii. Nie było nic ciekawszego niż rozwiązywanie zagadki z własnego życia. Bo czy to nie było ciut ironiczne? Że sięgała po starożytne historie, z taką łatwością potrafiąc je rozszyfrowac, a prawdziwą zagwozdkę miała przy własnym ślubie? Dlatego właśnie nie rozpraszała myśli. Słuchała Blythe z subtelnym uśmiechem na ustach, który nie zmalał nawet kiedy historia wydała się jej trochę bardziej jakby dramatem, bo tak brzmiała w ustach Archibalda. Ira traktowała sytuację jak na razie w kategoriach czegoś zupełnie niekłócącego się z jej ścieżką w życiu, i o ile potrafiła zrozumieć niepewność i wątpliwość w tak spontaniczną decyzję, o tyle wcale nie odważyłaby się określić tego małżeństwa jako… pomyłkę. Jakkolwiek głupio to nie brzmiało, bo naprawdę wyjeżdżając do Nowej Zelandii nie miała w planach się hajtać, ale skoro już tak wyszło. Cieszyła się, że to było doświadczenie, które dzieliła z Archibaldem. Bo nie widziała niczego złego w takim scenariuszu. Stało się. Wzięli ślub. Nie było, co tego ukrywać. Przecież oboje wiedzieli, że nie była to decyzja świadoma, ale mogli to przecież odpowiednio wykorzystać, natomiast Archibald, im dalej w swoje słowa, pozbawiał ją pewności, że naprawdę nic się nie stało. Powoli jej uśmiech zniknął z jej twarzy. Słuchała go. Słuchała o tym, jak chciał to utrzymać w wielkim sekrecie i jak bardzo technicznie podszedł do sprawy. Jakby wcale się nie przyjaźnili od kilku lat. Klęknęła na łózku, siadając na swoich nogach i cofnęła rękę, obie opierając na swoich udach. Swoimi brązowymi oczami wpatrywała się w niego z uwagą. — Ślub — wtrąciła — w dokumentach jednak jest napisane: „akt małżeństwa”, nie przepisanie praw do nazwiska — sprecyzowała, nie przeszkadzając mu dalej. Wzruszyła ramionami, nie wiedziała czy śluby bierze się na co dzień. Chyba jednak tak. Cały czas się o nich słyszało, ale nie wyprowadzała go z blędu. Żeby nie pogubili się w rozmowach, dodała jednak do definicji: „tego” — obrączki, wiążące w dozgonnej miłości, oddaniu w ogólnopojętym uprawnionym związku — Mi robi to różnicę. — przyznała w końcu, musząc zaprzeczyć jego słowom. — Będę Ci gotować i sprzątać i dbać o Ciebie, bo teraz jesteś moim mężem. I będę Ci o tym codziennie przypominać, bo ślubów nie bierze się na co dzień w kontekście jednej osoby, ale ludzie je biorą… w tej chwili też w różnych stronach świata. I jakoś sobie z tym radzą. Będę dobrą żoną, Panie Blythe. Nie łamię swoich obietnic. I nie będę ignorować swoich małżeńskich obowiązków. Nauczę się jak być żoną, i Ciebie nauczę jak być mężem, bo nie wiem dlaczego wzięliśmy ten ślub, ale wierzę, że będąc na oprylaku widzieliśmy w tym jakiś sens, który teraz przyćmiewa nam trzeźwy umysł. I dlatego nie będę się przed sobą wypierać tego małżeństwa, bo zamierzam tą prawdę odkryć, a ty mi w tym pomożesz — zdecydowała — ale nikt nie musi o tym wiedzieć, jeśli tak będzie Ci wygodniej. Mój mąż, mój Pan. Cmoknęła go w usta kończąc swój długi monolog tym miłym akcentem.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Najwygodniej byłoby zwyczajnie przestać się dziwić. Przyjąć, że Irina Blythe niczym go nie zaskoczy - skoro już przeszła z węgierskiego nazwiska na jego własne, może był to najwyższy czas na takie rozwiązanie? W życiu. Absolutnie nie. Nawet gdyby przyjął, że nie ma dla niej rzeczy niemożliwych, znalazłoby się coś, cokolwiek, co zbiłoby go z tropu albo okazało się niespodziewanym. Byli od siebie różni, to fakt, jednak w swoich sprzecznościach Ira potrafiła przypominać Archibalda - dokładnie przez samo występowanie owych sprzeczności. Nieczęsto spotykało się ludzi, łączących skrajne zachowania czy emocje w takim stopniu, a wyglądało na to, że oboje kierowali się ku takim skłonnościom. Każde na swój sposób, ale uzupełniające dokładnie to drugie. Pewnie dlatego nie mieli problemu ze swoją pokręconą przyjaźnią, do której Blythe przyzwyczaił się tak bardzo, że odpowiedź Iry okazała się dla niego zaskoczeniem. Niewiele osób znało jakiekolwiek fakty z jego przeszłości, choć bliższe osoby, z którymi spędzał sporo czasu, wiedziały o tym, co działo się wcześniej w jego życiu. Jakby nie patrzeć, większość z nich (większość mniejszości, skoro przyjaciół miał niewielu) poznał za czasów szkolnych więc byli po prostu na bieżąco. Ira nie mogła wiedzieć ani o rodzinie, ani o oprylaku i całej reszcie, skoro trzymał to dla siebie. Jego zdziwienie zaskoczeniem Węgierki mogło więc wynikać jedynie z tego, że zżył się z nią i wprowadził do swojego światka nielicznych jednostek, zasługujących na ludzką relację, chronioną od typowych drwin i wolną od pogardy. Może sam fakt, że była to świeża znajomość, rozpędzająca się w zawrotnym tempie, jedyna od dłuższego czasu, przesądził o takim, a nie innym podejściu. - Nie znam zbyt wielu studentów archeologii, więc najwyraźniej nie - odpowiedział, udając, że zaskoczenie oprylakiem to całkiem naturalna kwestia w całkiem naturalnej kolei rzeczy. Ściślej ujmując - uznał, że lepiej, aby nie wiedziała o paru rzeczach. W końcu, jak sama później powiedziała, po co przejmować się rzeczami, na które nie miał wpływu? Na ten moment lepiej było pozostać w miejscu "jesteśmy kwita, zaskoczyliśmy się oprylakiem". Zaśmiał się krótko, w tym chwilowym dźwięku ujmując całą intensywność, z jaką do nieba sięgał. Co nie znaczy, że nie był to dźwięk wyważony. Jak cały Archibald, był. - Sama wiesz najlepiej. Obserwował, jak Ira rozgląda się po pomieszczeniu, domyślając się, że szukała kolejnego elementu ich koślawej układanki. To, że oboje nosili wczoraj kapelusze, dopowiedział sobie tylko dlatego, że Węgierka wzięła z szafki dwa. Nie pamiętał. Pewnie był przyzwyczajony i traktował to jako zupełnie normalną część swojego wizerunku, choć musiał przyznać, że jego żona, gdy już umiejscowiła sobie jego własność na swojej głowie, wyglądała całkiem nieźle. - Niespecjalnie - odpowiedział, nie mogąc połączyć kapeluszy z niczym więcej. Były tylko kapeluszami. Jego kapeluszami, choć ten jeden mógł jej odstąpić. Spojrzał na nią z udawaną pretensją, gdy zabrała mu kołdrę, ale nie przejął się tym zbytnio, a nawet uśmiechnął się lekko, kręcąc przecząco głową, kiedy już zamieniła miejscami nakrycia głowy. W tym wyglądała lepiej niż w białym. - Dalej nie. Ale wierzę, że zastąpił ci welon. Dobra opcja, wygląda tak samo dobrze a kolor ma lepszy, tylko mógłby być nieco mniejszy. I mam wrażenie, że zgubił połowę piór. I lądował na... ziemi - uznał, w międzyczasie przypominając sobie kościół i księdza, krzyczącego coś o domu bożym. - kiedy byliśmy zajęci sobą na kościelnej ławce. Już pamiętam. To mogę ci przypomnieć, w praktyce, ale może nie na ławce - skomentował. - Nie wiem jak u ciebie, u mnie pola cholernie się rozsypały - odpowiedział, bo kolejność zgubił już dawno. Zauważył przy tym, że Ira trzyma się jakoś lepiej niż on albo po prostu sprytnie maskowała objawy kaca. - Miodowy miesiąc mnie przekonał, szczególnie że trwa tylko tydzień - odparł, odkładając klątwy na później. Konkretniej na to później, kiedy zwlecze się z łóżka, bo z takim cholerstwem nigdy nie było żartów - im szybciej się złamało, tym lepiej. Archibald sam nie był pewien swojego zdania. Wahało się mocno - z jednej strony poważne decyzje, jakie podejmowali dorośli ludzie w atmosferze ogólnego skupienia, w pewności, po uprzednim przemyśleniu i spędzeniu ze sobą jakiegoś czasu, podczas gdy oni bawili się w dziwne podchody i nawet nie szło stwierdzić, czy już wcześniej byli ze sobą czy tylko obok siebie, jako para, czy przyjaciele. Nie zwracał na to wcześniej uwagi - tak, jak powiedział - nie robiło mu to różnicy. Taka relacja najzwyczajniej mu pasowała, bo była w jego stylu. Nie było żadnych oficjalnych zobowiązań, konkretów, kiedy chciał, mógł tym sterować na swój sposób, a kierować lubił, przyzwyczajony do przeświadczenia, że wszystko musi mieć pod kontrolą. Z drugiej strony to, czym kierował się większość życia, a ostatnio gdzieś tajemniczo zanikało - ignorowanie ewentualnych konsekwencji. Nie miał pojęcia, jak się ustosunkować, dlatego uznał, że jest mu wszystko jedno. Bez obrączki na palcu było dobrze, ale obrączka lubiła zmieniać kolej rzeczy, choć on sam nie widział powodu do zmian w złym kierunku. Wpadł w powszechny tok myślenia, z którym przecież zgadzał się bardzo rzadko, bo bliżej mu było do heretyka niż do zgody z tłumem. Przyjął, że skoro wszyscy tak przejmują się ślubami i robią z tego tak ogromną pompę, on też powinien. A nie chciał, więc może stąd wzięła się chęć do ukrywania tego zajścia. Zresztą, zwyczajnie nie wyobrażał sobie wysłuchiwania gratulacji, a o reakcji sióstr nie chciał nawet myśleć. Tym bardziej nie z tym bólem głowy. Słuchał Iry, nie zaprzeczając i nie brnąc w tłumaczenia, że większość tych ślubów, mających teraz miejsce, była zaplanowana, świadoma i poparta całym szeregiem innych argumentów. Nie licząc oczywiście wpadek i spontanicznych decyzji w stylu "hej, skoro będziemy mieli dzieciaka, weźmy ślub, będziemy szczęśliwą rodziną!". Z dwojga złego wolał chyba spontaniczny ślub niż spontaniczne dziecko. Ostatecznie nawet te przemyślane małżeństwa rozpadały się szybciej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać, więc po części go przekonała. Skoro w swojej grze w życie wszystko robili nie po kolei i naokoło, może był w tym jakiś sens. Na ten moment nie widział w tym ani pomyłki, ani sukcesu. Przygryzł tylko wargę, przetwarzając chwilę jej słowa, żeby móc zaznajomić się z tym poglądem. Miał wątpliwości tylko do jednej rzeczy. Do tego, że ich nieokreślone uczucia, których nazwać nie potrafił od żadnej strony - ani od strony Iry, ani swojej - mogą się nieco różnić, jeśli nie teraz, to w przyszłości. Wyszedł z założenia, że nie ma co przejmować się na zapas (o, przebłysk zlewania konsekwencji?) i machnął na to ręką, również zachowując dla siebie. Przytrzymał żonę przy sobie, przedłużając nieco jej krótkie zwieńczenie wypowiedzi. - Zgadzam się na taki układ - odpowiedział w końcu, myśląc sobie, że będą musieli się nauczyć naprawdę wiele.
***
Spontaniczny ślub i szybki miesiąc miodowy minęły momentalnie, zwalając na głowy profesorów Blythe widmo podróży powrotnej do Hogwartu, w wir obowiązków i sterty esejów. Archibald, choć z Irą czuł się dobrze, nie zmienił zdania w kwestii zatajenia ich małżeństwa - sam fakt zawarcia związku był tak dużą zmianą, że innych nie potrzebował, przynajmniej nie w tej chwili. Po odpoczynku (opierającym się często na ratowaniu żony z opresji, bo nie odpuścili sobie zwiedzania przeróżnych zakątków Nowej Zelandii) spakowali swoje rzeczy, a Ira dostała nawet czarny kapelusz z uzupełnionymi piórami - można przyjąć, że był to wyraz awansu na panią Blythe. Ciężko stwierdzić, czy wyraźna ulga, malująca się na twarzach mieszkańców domku nad jeziorem, była spowodowana jakąś tajemniczą sytuacją, czy odjazdem małżeństwa, które w ramach podziękowania za cudowne warunki i brak jakichkolwiek rekompensat za pomyłkę związaną z pokojem, nie szczędziło sobie hałasów. Ostatecznie wyszli na tym najlepiej, choć tylko szalony szaman żegnał ich na polanie z lądowiskiem, gdy wsiadali do samolotu ze wszystkimi książkami Iry.