Skryte za lasem miejsce, do którego jest bardzo trudne dojście – tylko nielicznym udaje się odnaleźć to magiczne jezioro. Zbiornik przez cały rok jest pokryte spękanym lodem. Przy brzegu znajdują się większe kry, natomiast im dalej w stronę środka, tym mniej dryfujących bryłek lodu.
UWAGA: Aby wejść, obowiązkowo należy rzucić kostką w pierwszym poście. Nieparzysta – udaje Ci się wejść, parzysta – niestety nie udaje Ci się wejść. Jeśli już raz odkryjesz lokację możesz odwiedzać ją bez ponownego rzucania kością. Zezwala się zdradzić lokalizację tematu dwóm osobom towarzyszącym.
Gdyby, chłopak zaczął się szamotać. Pewnie za długo by nie przeżył pod wodą. Takie zachowanie, było najlepszym rozwiązaniem. Wiedział, że dziewczyna prędzej czy później da sobie spokój. Oczywiście, miał nadzieje że prędzej. Gdy go puściła, od razu wypłyną i zaczął głęboko oddychać. - Zabiję Cie, Hill - pokręcił głową i ochlapał ją wodą, gdy miał taką okazje. - Przydałoby się coś zjeść - odparł wychodząc z wody. Otrzepał się z wody, o ile to jest w jakimś stopniu możliwe i ubrał na siebie swoją suchą koszulkę, buty i skarpetki. Po czym, poszedł w ślady dziewczyny i za pomocą zaklęcia , wysuszył się. Co za ulga! Nie lubił mieć mokrych ciuchów. - Dobry sklep eliksirów ? - powtórzył zastanawiając się, ale zaraz pokręcił głową. - Nie, nie mam pojęcia. - mruknął. Niestety Thorne, był po prostu bez użyteczny, jeśli chodzi o takie rzeczy.A eliksiry, cóż, powiedzmy to łagodnie. Nie lubił ich, a co do "pożyczania składników." Cóż, nie odniósł się do tego. Czasem, lepiej nie wiedzieć. - Będę pamiętał, na przyszłość. - odparła spokojnie i odwzajemnił jej uśmiech. - Ale wydaje mi się, że powinnaś sprawdzić na Pokątnej w Lonydnie. Tam na pewno coś znajdziesz i to nawet dużo. - pokiwał głową. Każdy tam kupował. - Więc jak. Idziemu coś zjeść, gdzieś? - zapytał dziewczyny z uśmiechem. W końcu, byli głodni. A głód, to złe uczucie. Człowiek głodny, to człowiek zły.
Kalifornijka usiadła na jakimś kamieniu, bo mimo dobrej kondycji, nieco zmęczyła się tymi wybrykami w wodzie. Powinna chyba palić mniej papierosów. I czy można dzisiejszy wypad zaliczyć jako sesję biegania, którą powinna wykonać wieczorem, a nie miała już na nią sił? Chyba tak. - To najwyraźniej zostaje tylko ta Pokątna. No nic, wybiorę się tam w najbliższym czasie - westchnęła zrezygnowana, bo oznaczało to, że niczego nie podkradnie i będzie musiała użyć swoich galeonów do zdobycia tych cudów. Rzuciła ostatnie spojrzenie na jeziorko, bo pewnie nie zapamięta drogi i nie będzie potrafiła dojść tutaj drugi raz, a różdżkę wrzuciła z powrotem do torebki. - Wracamy młody, na żarcie wpadniemy gdzieś po drodze - miała nadzieję, że gdzieś niedaleko jest jakaś fajna knajpka, bo gdy była głodna, robiła się naprawdę nieznośna. Czekało ją jeszcze wieczorne gotowanie, jako że ostatnimi czasy postanowiła nauczyć się kilku nowych potraw. Dziś było to wytrawne włoskie danie, którego nazwy nie pamięta; przypomina sobie jednak, że na fotografii w jej książce kucharskiej wyglądało całkiem przyzwoicie i apetycznie, dlatego na samą myśl o nim zaczęła żałować, że nie może sobie go po prostu wyczarować. Skierowała się z Thornem na ścieżkę, która prowadziła, jak im się zdawało, do Hogwartu i jeszcze po drodze męczyła go pytaniami, czy i z kim idzie na bal, bo w razie wu ona może mu załatwić jakąś towarzyszkę.
Lodowejezioro znajdowało się w czołówce ulubionych miejsc Hail głównie dlatego, że musiała włożyć trochę wysiłku w jego odkrycie. Wszak dla większości było niedostępne, większość nigdy nie odkryła małego, schowanego za drzewami, przejścia. Ona jednak zdecydowała, że je znajdzie. No i znalazła. To przecież Hail Cheney, która nigdy nie daje za wygraną. Tego wieczoru postanowiła podzielić się swoim odkryciem z Anastasią, toteż parę godzin wcześniej wysłała jej list z rozrysowaną drogą do jeziora, mając nadzieję, że trafi bez większego problemu. W końcu Waldegrave, to „zdolna bestia”, choć Hail nie była przekonana, co do jej umiejętności orientacji w terenie… Cóż, będzie miała okazję zaimponować przyjaciółce i wykazać się odrobiną kreatywności! Usiadła lekko na brzegu jeziora i wpatrując się w jego oblodzoną taflę, myślami krążyła wokół Nastki. Skrzywiła się, kiedy po raz setny poczuła te nieznośne, nazbyt aktywne motylki w brzuchu. Wyglądało na to, że zagościły tam na dobre i pokazywały, co potrafią za każdym razem, kiedy myślała o przyjaciółce. Co za pech… Westchnęła ciężko i ponownie wbiła ponure spojrzenie w taflę jeziora. Do ciężkiej cholery, przecież ona była Hail Cheney. Nie miała czasu na uczucia, nie lubiła oglądać miłosnych dram, a na myśl o tym, że mogłaby być częścią jednej z nich, wzdrygnęła się nieznacznie. Miała ochotę wziąć igiełkę i wszystkie te głupie motylki unicestwić raz na zawsze, ale przecież… Nie mogła. Nie potrafiła. Niestety. Chcąc oderwać się od niepotrzebnych rozważań, szybkim ruchem ściągnęła zwiewną, białą sukienkę i zostając w samym stroju kąpielowym, wskoczyła do wody, która jak zwykle była zaskakująco ciepła. Nie myśląc długo, Hail zanurkowała w jeziorze i odpłynęła kawałek od brzegu, co jakiś czas wynurzając się na powierzchnię.
Powrót do szkoły okazał się jednym wielkim niewypałem. Anastasia sądziła, że ten rok będzie dla niej początkiem nowego życia. Odkąd sięga pamięcią to zawsze przyrzekała sobie, że się zmieni, że pokaże siebie z innej strony, co było ukryte, zamknięte przed światłem dziennym, niedostępnym dla wszystkich z wyjątkiem nielicznej grupki osób. Nielicznym dała siebie poznać, pokazać jaka jest naprawdę. Tylko pytanie, czy był to dobry pomysł skoro sama nie była tego pewna. Nigdy niczego nie jest pewna, boi się ryzykować dlatego dystansuje się od ludzi i jest chamska. Woli ranić niż być ranioną. Trzymała kurczowo wskazówek naprowadzonych na kartce, prowadzących prosto do lodowego jeziora. Kartkę tą dostała od Hail. Cieszyła się niezmiernie, że przyjaciółka jej zawierzyła i zdradziła lokalizacje tego miejsca. Słyszała niekiedy o tym miejscu pogłoski, ale nigdy go nie znalazła to też bała się, że nawet z tym świstkiem papieru zawiedzie i nie podoła dostaniu się do tego magicznego jeziora. Guzdrała się niemiłosiernie z opuszczaniem zamku i wybraniem w las, coś za leniwa zrobiła się Nastia ostatnimi czasy, również na naukę nie miała chęci, a to znak, że coś się dzieje skoro ten mul książkowy nawet od książek stroni. Poszukiwania zajęły Nastii okropnie wiele czasu, aż wstyd się do tego przyznać, ale chyba orientacja w terenie nie należała do jej zalet. W połowie drogi zaczęły nawiedzać niemałe wątpliwości panienkę Waldegrave, a co jeśli ten list nie napisała wcale Cheney, ale jakiś durny pierwszoroczniak próbujący spłatać jej głupiego figla? Na ustach Nastii zawitał uśmiech, kiedy dostrzegła z oddali jakieś jezioro, to na pewno one, śmiała wysunąć taki wniosek po zobaczeniu przyjaciółki pływającej w wodzie. Przystanęła przed brzegiem, ani myślała wchodzić do wody. Nie chciała ściągać z siebie ubrań, bała się swojego wyglądu, ciała, które uważała za niezwykle brzydkie. Miała nadzieje, że Cheney nie będzie nalegać, aby i Nastia wskoczyła do wody. Ściągnęła z swojego prawego ramienia torbę kładąc ją na ziemie. Nie chciała przeszkadzać Hail w nurkowaniu to też jej nie wołała. Anastasia w towarzystwie przyjaciółki okazywała niemałą nieśmiałość, słowa jej się plątały i wychodziła na ostatnią niedojdę nie umiejąc zachować się normalnie przy jej boku. Wystarczał jej co prawda sam fakt, że mogła spędzić czas w jej towarzystwie.
Położyła się na plecach i dryfując po z pozoru zimnej, a jednak nadzwyczaj ciepłej wodzie, zamknęła oczy, a jedyne, co słyszała, to kojąca cisza. Uwielbiała niezakłócony spokój, chwile, kiedy była zupełnie sama, wszak Hail zaraz po perfekcji, ceniła samotność. Samotność z wyboru i jedyna osoba, na której widok Ślizgonka mogłaby się teraz ucieszyć, właśnie stanęła przy brzegu jeziora, co nie umknęło jej uwadze. Serce zabiło nieco mocniej, a ona sama posłała przyjaciółce lekki, niewymuszony uśmiech i przewracając się na brzuch, popłynęła w jej stronę. - Cześć. – Rzuciła, wychodząc z wody. Cheney w przeciwieństwie do Anastasii, nie wstydziła się swojego ciała, wręcz przeciwnie – eksponowała je. W końcu forma, jaką osiągnęła, była wynikiem ciężkiej pracy fizycznej, jak i zdrowych nawyków żywieniowych, które stopniowo wdrażała w życie. Z jakiegoś powodu jednak – nie trudno się domyśleć, jakiego – tym razem na jej twarz wpłynął lekki, acz zauważalny rumieniec i blondynka szybciutko wskoczyła w bezpieczną sukienkę. – Mogłaś wejść do wody, wcale nie jest taka zimna, jak się wydaje. Wręcz przeciwnie, jest przyjemnie ciepła. – Wciąż nieco zarumieniona, badawczym wzrokiem spojrzała na przyjaciółkę i już po chwili dotarło do niej, z jakiego powodu Nastka zrezygnowała z kąpieli. – Ach. – Omiotła wzrokiem jej sylwetkę i podchodząc nieco bliżej, wciąż jednak trzymając odpowiedni dystans, dodała. – Nie masz się czego wstydzić, wierz mi. – Posłała jej nieco zadziorny, acz szczery uśmiech i siadając lekko na ziemi, poklepała miejsce obok siebie. – Zdolna jesteś, trafiłaś tutaj zdecydowanie szybciej, niż ja. Spóźniłaś się zaledwie… Godzinę. Ja znalazłam jezioro po jakichś pięciu, a żeby cię pocieszyć, dodam, że wciąż kręciłam się w kółko, szukając drogi. – Choć podnoszenie ludzi na duchu nie było specjalnością Hail, która wolała raczej gnębić, niż pocieszać, tym razem szczerze (!) się starała. Słońce zmierzało ku zachodowi, tworząc tej dwójce nieco zbyt romantyczną atmosferę i choć Ślizgonka zdecydowanie nie należała do wrażliwych, zauważyła to od razu. Nie chcąc dać po sobie poznać, że jest troszeczkę, dosłownie odrobinkę speszona, posłała przyjaciółce promienny uśmiech. A w głowie szukała bezpiecznego tematu, który ani trochę nie zdradziłby jej uczuć. - O, wiesz, z kim się ostatnio spotkałam? – Spojrzała na Anastasię i zmrużyła lekko oczy. – Poznałam takiego faceta. – Tak, to z pewnością najlepszy z możliwych tematów! – Ideał, mówię ci, zabrał mnie na jakąś kiczowatą romantyczną kolację, ale był taki wiesz… Inteligentny… - Przybrała ton zachwyconej szkolną miłością nastolatki. – Dość wysoki, brunet, bardzo przystojny. – Przywołując na twarz błogi uśmiech, położyła się na ziemi. – Mamy spotkać się jeszcze w następnym tygodniu. – Zamilkła na chwilę i szturchając towarzyszkę łokciem, zerknęła na nią wymownie. – A ty? Masz kogoś na oku? Przyznaj się, wiesz, że nic mi nie umknie!
Ciężar odpowiedzialności nie jest mi całkowicie obcy - choć udaję, że nie obchodzi mnie los zjaw przemykających po mojej głowie w proroczych wizjach, choć twierdzę - robiąc wszystko, by wewnętrzny głos nie załamał się ani trochę, bym sama nie zwątpiła w to, co mówię - że ingerowanie w enigmatyczną przyszłość przynosi więcej szkód niż pożytku… Jestem odpowiedzialna - za nich wszystkich. Razem i każdego z osobna. Przede wszystkim każdego z osobna - bo nie traktuję ich bezimiennie, po wizji żyją w mojej głowie jeszcze przez wiele dni - nawet jeśli ponownie w niej nie zagościli; wtedy też najczęściej wracam do wspomnień z tego jednego, efemerycznego spotkania przebiegającego na nieinterpretowalnej płaszczyźnie (być może tylko ja mam taki problem ze zrozumieniem, co chce powiedzieć mi przyszłość, ale gąszcz symboli, w których tonę, niczego nie ułatwia) i kluczę bez sensu - rzadko kiedy wiem, kogo powinnam dopasować do konkretnego cienia. Ona… ona jest wyjątkowa. Nasze twarze scaliły się, maska - wyraźna jak nigdy dotąd - jej twarzy przywarła do mojej; była mną - albo ja byłam nią. W tamtej wizji stałyśmy się jednością - a ja nie wiedziałam, jak mam to rozumieć. Zrozumiałam więc po swojemu, uznając, że w jej przypadku nie mogę sobie pozwolić na zachowawczy dystans i przybieranie niewzruszonych póz. Nie potrafiłam przejść obojętnie obok wszystkiego tego, co kłębiło się w jej sercu i myślach. Ale wciąż nie wiedziałam, jakie zadanie mam do spełnienia - po prostu być przy niej brzmiało tak nieadekwatnie do tego, co się działo - ona nie potrzebowała pomocy, ona rozpaczliwie o nią wołała, choć krzyk grzązł gdzieś w samotności niezrozumienia, a do mnie docierało jedynie jego (zniekształcone?) echo. Byłam w samym środku - pomiędzy nią a wymierzonymi w jej stronę atakami, komerażami, zastanawiając się, co takiego rzekomo zrobiła Marce, że teraz musi to wszystko znosić? A słów padło wiele, zbyt wiele - lecz podniesione głosy ucichły równie szybko, gdy Marceline zapadła się pod ziemię. Boję się o nią - i nie jest to niepokój, lecz przerażenie, bo wiem, jak bardzo pozostaje kruchą, jednocześnie będąc najsilniejszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam (może kiedyś nauczę ją patrzyć na siebie moimi oczami?). Gdy w chatce nie zastałam nikogo, teleportowałam się na skraj lasu, wdzierając się arterią wprost do jego serca, by przemierzyć dzielący mnie od jeziora odcinek już pieszo; tempo, które obrałam, zdecydowanie nie było spacerowe - szukałam jej wzrokiem, wiedząc, że spotkam ją po drodze - że ona również nie podarowała sobie przemierzenia tej najtrudniejszej, ostatniej prostej (krzywej?) bez ułatwień. Dogoniłam Marce niemalże tuż przed miejscem, w którym znajdowało się rozgałęzienie prowadzące nad jezioro i bez słowa splotłam nasze dłonie, obdarzając ją uśmiechem, w którym trudno było się doszukać choć krzty wesołości. Na brzeg dotarłyśmy już razem, a towarzyszyła nam cisza - jak zazwyczaj.
Nigdy nie czuła czegoś takiego. Miała wrażenie, że ilekroć odczuwa zbyt wiele, ktoś umyślnie bądź nie - wchodzi w nią i wypełnia na tyle szczelnie, by czasem żadne emocje nie uleciały gdzieś ponad nią. Chciała je oddać, nie zaprzątać sobie głowy, by już nigdy więcej nie musiała przybierać maski zobojętniałej na codzienność, która przerastała ją w każdym muśnięciu i lekkim powiewie okraszonym nutą niepewności, której tak nienawidziła. Wzgardzała bezsilnością, ale czasami dłonie, które były związane niewidzialnymi pętami ograniczeń, zmuszały ją do tego, by się wycofywała i szukała ratunku gdzie indziej. Wmawiała sobie, że to tylko kłamstwo, iluzoryczna zachcianka, zwykłe widzimisię, ale gdy noc spowijała niebo, a mrok wkradał się pod puszystą pościel - wiedziała; była świadoma, że to nie jest jedynie wyimaginowane wrażenie, a realna potrzeba skosztowania czegoś, co wydawało się tak obce. Może to dlatego tak dziwnie reagowała na obecność ciemnowłosej dziewczyny, kiedy spotykały się na ich wspólnym krańcu świata i w milczeniu ofiarowywały sobie więcej niż pustymi frazami, które nie miały już żadnego znaczenia? Dla Marceline, która kochała ciszę było to dużo bardziej istotne, aniżeli jakakolwiek nieprzychylna sentencja i osąd związany z jej osobą, jakby nie potrafiła znieść krytycznej oceny związanej z przeszłością, która ich nie dotyczyła, a na którą - nikt - aż do teraz nie miał dowodów. Zatuszowana sprawa dzięki sprytowi starszego mężczyzny i ona - zagubiona, połamana laleczka, której drobne dłonie dopiero składały na nowo świat; rozsypany, nieposiadający stałych elementów. Tylko ona nie dociekała. Wykonywała wolne kroki w stronę jeziora, szukała stabilnego terenu, na którym mogłaby poczuć się pewniej niż gdziekolwiek indziej. Tęczówkami wodziła po przestrzeni malującej się tuż przed nią i nie potrafiła odnaleźć odpowiednich słów, które opisywałyby to co aktualnie odczuwała. Jak wiele jest do oddania i jak wiele do wzięcia, gdy to przeznaczenie podsuwa kolejne scenariusze, które można zaakceptować lub wyrzucić do kosza niczym niepotrzebne śmieci? Spisane litery na pergaminie przez Tiverton odbijały się głuchym echem w czaszce Holmes, jakby słyszała jej delikatny głosik, który serwuje liczne rozwiązania, ale jedno było pewne - by pokonać lęk, musiała się z nim zmierzyć. Z rozmyślań wyrwało ją przyjemne ciepło, które poczuła, gdy splotła z kimś palce; z kimś tak znajomym i wyczekanym, jakby tylko uśmiechem mogła podziękować za jej obecność, która uwolniła ją z dalszych rozmyślań. Marceline nieśmiało spojrzała na Ullę i przygryzła policzek od środka. Chciała coś powiedzieć, zaproponować, ale głos jej grzązł w gardle, dlatego nie miała dostatecznie dużo odwagi, by spróbować choć otworzyć spierzchnięte wargi. Jedynie szła wolno, by wreszcie zatrzymać się przy tafli jeziora i pozwolić wszystkiemu płynąć, jakby tylko to się liczyło i tylko to miało znaczenie. Świat nie musiał dla nich istnieć, byleby mogły współgrać w wykreowanej przez nich samotni.
Czasem cisza mówi więcej niż potok zagłuszających prawdę słów. Wydawało mi się, że tym razem to Marce powinna zakończyć interwał pierwsza, ja mogłam jedynie cierpliwie czekać, nie naciskając ani nie pospieszając - przeczuwałam, że ten wyczekiwany moment w końcu nadejdzie, poniekąd poprzedzał, zwiastował go list, który od niej otrzymałam. Zanim zdecydowałam się na jego zniszczenie, czytałam go wielokrotnie, wykuwając każdą literę w ścianie pamięci. Wiedziałam, jak dużo musiało ją kosztować takie wyznanie - i liczyłam na to, że nieprzypadkowo wspomniała o swoim zamierzeniu, ucieczce od problemów jak najdalej stąd. Gdyby tak naprawdę chciała uciec, czy kwapiłaby się, żeby jakoś to zasygnalizować? Nie wiem, czy i na ile ją znam - wydaje mi się, że zbyt dobrze, choć przecież nasza znajomość dopiero rozkwita - ale czasem spotyka się na swojej drodze ludzi, z którymi rozmawia (albo - w tym przypadku - milczy) się tak, jakby znało się ich pół życia. Wydaje mi się, że ją rozumiem - po części, choć trochę, na tyle, by podejrzewać, że ucieczka to ostatnie, co Marce chce zrobić; że właśnie dlatego się ze mną skontaktowała - bym odwiodła ją od tego pomysłu? Pewnie wysnuwam zbyt daleko idące wnioski, może powinnam poczekać na rozwój wydarzeń, ale nie potrafię przestać myśleć o tym, co zrobić, żeby ją tutaj zatrzymać, nie pozwolić się wyślizgnąć jej dłoni z mojej. Kiedy w końcu dotarłyśmy nad jezioro, bez chwili namysłu zrzuciłam z siebie płaszcz i buty, po czym w sukience wskoczyłam do wody, odchodząc od brzegu na tyle, by móc zanurzyć się cała. Wbrew pozorom to temperatura powietrza była znacznie chłodniejsza od otulającej mnie toni. Nie musiałam mówić, żeby dołączyła do mnie - obdarzyłam Marceline spojrzeniem, w którym kryło się coś na kształt wyzwania; niech wyjdzie ze swojej strefy komfortu - nawet w taki sposób. Chciałam przekonać ją, żeby zaczęła robić kroki do przodu, zamiast cofać się i ślizgać na granicy; żeby przyjęła postawę ofensywną zamiast defensywnej. Czasem takie małe rzeczy potrafią zmienić dużo w sposobie myślenia, może nawet przyczynić się do ogromnych zmian. Jeśli się odważy - tu, teraz, zaraz - może zrobi to ponownie w chwili, gdy będzie tego wymagała sytuacja?
Niektórzy byli przyzwyczajeni do ciszy jaką serwowała, inni nie potrafili jej znieść. Gdzie w tym wszystkim była Ulla? Znajdowała się ponad to czy żyła gdzieś pomiędzy jakby ignorując fakt, że Marceline nie potrafi mówić i bynajmniej - nie zamierza się otwierać niczym księga zaklęć, a zarazem staje się najbardziej oczywistą osobą? Osiemnastolatka zapewne chciała, by ktoś ją wysłuchał, usłyszał niemy krzyk, przeanalizował jej zniknięcia i podjął odpowiednie kroki, choć nie zamierzała dawać sobie pomagać, traktując to jako ujmę i mus, który nakazywał rozwiązać problemy samotnie. Ten jeden raz zaryzykowała jednak i pozwoliła przedrzeć się Tiverton przez barierę jaką wykreowała, by ten jeden raz pokazać, że potrafi, tylko trzeba zapalić światełko w odpowiednim tunelu, którym winna kroczyć od teraz - być może - na zawsze. Jesteś na to g o t o w a? Holmes przyglądała się okolicy z taką samą fascynacją jak wtedy, gdy dotarły tu po raz pierwszy. Dokładnie tak samo trzymała wtedy dłoń brunetki i czuła jak przyjemne prądy przebiegają wzdłuż jej kręgosłupa, a z niewyjaśnionych przyczyn, tworzy się specyficzny ucisk w podbrzuszu, który sygnalizuje o wykreowaniu uczuć i emocji nieznanych. Dzisiaj wszystko było takie samo; w ten sam sposób ujęła smukłe palce koleżanki i szła równo z nią, by ani na sekundę nie zgubić ciepła, którym emanowała. Kątem oka przyglądała jej się, obserwowała idealnie prostą linię nosa i warg, które zaróżowione od chłodniejszej temperatury nabrały kolorytu, zaś na widok zarumienionych policzków uśmiechnęła się mimowolnie i pokręciła z rozbawieniem głową. Kiedy jednak skupiała się na rzeczach trywialnych, zorientowała się jak Tiverton wymyka się z jej uścisku, a zaraz potem zanurza się w wodzie, na co rudowłosa zastygła w bezruchu. Nie umiała pływać i nie wiedziała co powinno się wydarzyć, by w ogóle się na to zdecydować. - Ulla, ja... - zaczęła nieśmiało, choć wdawanie się w jakąkolwiek polemikę nie miało najmniejszego sensu. Obserwowała bacznym wzrokiem każdy ruch krukonki aż wreszcie sama zsunęła z wątłych ramion kurtkę i ruszyła niepewnie w stronę jeziora. Po drodze zostawiła także buty, by chwilę później skontrolować dłonią temperaturę wody. Gęsia skórka otuliła drobne ciało starszej z dziewczyn, co jasno wskazywało na chęć ucieczki, którą przezwyciężyła w momencie, gdy to przypomniała sobie - z kim tu jest. - Nie umiem pływać - przyznała się w końcu, kiedy to znalazła się tuż obok brunetki i mimowolnie złapała ją za dłoń. Woda przyjemnie pieściła zmęczone ciało przez materiał, który rysował kształt piersi Merci nie przyozdobiony żadną bielizną. Nuta skrępowania pojawiła się na jej twarzy, gdy to z trudem próbowała zasłonić dłońmi dekolt, a jedyną sposobnością na to było zanurzenie się do ramion, by tylko obojczyki odznaczały się nad linią wody. - Jeśli się rozchoruję, to sama będziesz mnie leczyć - zażartowała i wreszcie uśmiechnęła się po raz pierwszy. Szczerze. Może tym razem było warto?
To było jak przechadzka po lesie fikcji - nie byłam pewna, ile jest prawdy w każdej kolejnej mijanej minucie, a ile mojej kreacji - na ile odtwarzam to, co zobaczyłam wcześniej, a na ile pozwalam rzeczywistości wydarzyć się samej. Stwórca czy odtwórca, kim tak właściwie byłam, kiedy struny emocji wygrywały dokładnie tę samą melodię, którą usłyszałam, gdy kilkanaście dni temu w szklącej się tafli kryształowej kuli widziałam nasze dłonie splecione ze sobą na tle szemrzącego cicho jeziora? Podporządkowałam się tej wizji, bo nie chciałam w niej niczego zmieniać; naruszając porządek mogłabym w jakiś sposób nadkruszyć to, co udało nam się zbudować z Marce - więź porozumienia? Nie potrafię nazywać emocji, ale wiedziałam przynajmniej to - przywiązałam się do niej. My - ramię w ramię - byłyśmy obrazem pozornym, krzywym, lecz - paradoksalnie - właściwym. Tego jednego byłam pewna. Przeczuwałam też, że Marce w końcu się przełamie - niepewność w jej oczach topniała z każdą chwilą, a ja cierpliwie czekałam, aż upłynie wystarczająco dużo wody i Holmes ruszy w moją stronę. - Nie myśl aż tyle - przerwałam jej, kiedy dziewczyna pochyliła się nad wodą, muskając opuszkami palców pomarszczoną fakturę, by sprawdzić temperaturę cieczy. Po prostu to zrób - bez zbędnych dywagacji, namysłu, kontemplacji, wyobrażania sobie, co może pójść nie tak. - Ja też nie - zawahałam się tylko chwilę, nim dodałam - ale potrafię tonąć - i była w tym wyznaniu taka doza emocji, która wykluczała kłamstwo. Odepchnęłam ocierający się o moje ramię fragment dryfującej bryły lodu, po czym z otwartymi oczami - walcząc z poczuciem przytłaczającej paniki, która zaczęła się wdzierać szturmem do mojej psychiki - zanurzyłam się w wodzie - trwałam w niej tak długo, aż w moich płucach nie pojawiło się niemniej znajome uczucie wysysającej życie pustki. Dopiero wtedy - zbyt gwałtownie - odbiłam się stopami od podłoża, byleby tylko zaczerpnąć powietrza. - Masz moje słowo, w razie czego zostanę twoją uzdrowicielką na pełen etat, robię najskuteczniej działające herbaty na przeziębienie na świecie - dodałam nieskromnie; faszerowanie eliksirami to ostateczność - gdyby Marce naprawdę się rozchorowała, postawiłabym ją na nogi sprawdzonymi metodami. Spod zlepionych wodą rzęs i na wpół przymkniętych powiek obserwowałam jej kolejne gesty, wyczuwając, że czuje się tutaj dziwnie nieswojo, choć nie miałam pojęcia, dlaczego. Nie znajdowałyśmy się na tyle daleko od linii brzegu, by mogła się obawiać, że straci grunt pod nogami - lecz jej zamknięta postawa ciała aż krzyczała, że coś jest nie w porządku. Dałam jej więc kolejną chwilę na oswojenie się, przystosowanie do nowej sytuacji - mój wzrok błądził gdzieś na wysokości przecinających skórę obojczyków Marceline, na które opadały ogniste kosmyki - to właśnie w nich odbijała się świetlista łuna zachodzącego powoli słońca. Skrzące się refleksy wprowadziły mnie w ten rodzaj zadumania, od którego już stosunkowo blisko do transu. - Jestem chyba wyjątkiem potwierdzającym regułę - w moim przypadku pod membraną toni wszystko zaczyna się komplikować - ale większość osób potrafi się w ten sposób wyciszyć i odgrodzić od problemów, zdystansować się na tyle, by po czymś w rodzaju samoistnej terapii spojrzeć na swoją sytuację z zupełnie innej perspektywy - czasem szukają w niej również wiecznego ukojenia, chcąc już na zawsze zostać po tej niedźwięczącej natrętnie stronie świata; tę decyzję - choć sama nie byłabym w stanie przeciąć linii swojego życia - chyba również jestem w stanie zrozumieć - a w twoim przypadku? Dryfowanie na pograniczu rzeczywistości jakoś się sprawdza? - uciekasz w objęcia wodnej toni, szukasz w niej odpowiedzi?
Jak wiele mogła dostrzec Ulla, której w podświadomych tworach rysowały się szkice ledwie sylwetek, obrazów przyszłości lub tych, na które nie zdążyła zareagować? Ile razy widziała Marceline, która błaga o ratunek, a zarazem godzi się i nadstawia drugi policzek, słysząc zarzuty i frazy określające ją jako zbyt cwaną, ale nie na tyle, by przechytrzyć lisa? Cóż jeszcze zaobserwowała w swoich wizjach... Ledwie początek czy może już koniec? Nie mogła żywić pretensji do Tiverton, że chciała w jakikolwiek sposób wpłynąć na jej mało odpowiedzialne decyzje, które prawdopodobnie rujnowały wiele perspektywistycznych wyzwań rzucanych w stronę uczniów przez szkołę. Było to o tyle nietypowe działanie, że sama Marceline nie umiała się odnaleźć w chęci pomocy, którą ktoś jej ofiarował. Do tej pory poznała jedynie przykre urywki fraz związane z przelatującą przez palce tajemnicą, sekretem łączącym ją z nauczycielem, a które w oczach innych jawiły się jako najgorsza ze skaz. Nikt nie znał jednak prawdy i nikt nie powinien poznać, stąd pojawiła się decyzja o wyjeździe do Londynu, gdzie mogłaby zapomnieć, zaś los przygotował zupełnie inną niespodziankę niż ta, na którą była gotowa. - Nie umiem nie myśleć - powiedziała bez cienia zawahania. Kiedyś brak analizy doprowadził ją do rozstaju dróg, gdzie podjęła się wyzwania, a czy dziś umiałaby to powtórzyć? - Jeśli zaczniesz tonąć, nie będę w stanie cię uratować- a nie chcę cię stracić - zabraniam zatem - rzuciła z subtelnym uśmiechem, bo nie zamierzała pozwalać Tiverton na głupie zabawy, byłoby to zbyt stresujące i nieodpowiedzialne (jakby ona tak była). Zachowanie krukonki sprawiło jednak, że Merce zastygła w bezruchu i przygryzła nerwowo dolną wargę. Gdyby tylko była mniej bojaźliwa i nie obawiała się zanurkowania, to zapewne złapałaby koleżankę za ramiona, pociągnęła za ramiona i skarciła, ale ta zdążyła ją ubiec. - Ulla! - burknęła i wydęła nieznacznie usta. - Herbatę i tak zrobisz, żeby mnie przekupić i żebym ci wybaczyła straszenie mnie - rzuciła niby poważnie, ale to żartobliwa nuta kręciła się w tym wszystkim, ażeby tylko nie wprowadzać nerwowej i zbyt spiętej atmosfery. Miała ostatnimi czasy dosyć nieoczekiwanych zwrotów akcji, a tym samym wolała zatrzymać się i korzystać z chwil, które dostały od losu i w dużej mierze od inwencji Tiverton, która jakby podświadomie wyczuła, że to ten moment, gdy jest źle, za co Holmes była niezwykle wdzięczna. Sceneria i otaczająca je woda relaksowała i oddalała znoje dnia minionego, bezsprzecznie pozwalając uciec strudzonym myślom, zaś słońce w tym wszystkim stawało się najwierniejszym sprzymierzeńcem, który chował wszelkie tajemnice, daleko od niepowołanych spojrzeń i ocen. - Uważasz, że to nam pomoże? - zapytała i spuściła nieznacznie wzrok. Nie była tego pewna, wszak nadal pozostawała zamknięta na wszystko i nie dawała szansy na to, by choć trochę odpuścić i zaufać. - Jeśli tobie pomaga... Co jeśli mnie nie? - zapytała głucho i bezwiednie puściła dłoń Ulli, cofając się przy tym w tył. - W moim przypadku nic się nie sprawdza - szepnęła i zrobiła kolejny krok, nie mogąc powstrzymać głuchej potrzeby ucieczki. Właśnie teraz.
Nie wiem, czy można te twory nazwać mianem podświadomych - ja sama zaliczam je do ram nadświadomości, bo intuicyjne odczytywanie znamion przyszłości czasem przybiera postać skomplikowanego na różnorodnych płaszczyznach uświadomienia. Zadaję sobie pytanie - jaka jest relacja podświadomości i nadświadomości? I gdzie w tym wszystkim jest moja świadomość, osobowość? Te wizje składają się na mnie, budują mnie, dopełniają, nawet jeśli się tego wypieram, nawet, gdy to odrzucam. Nie mają początku ani końca - w ich przypadku trudno o jednoznaczne rozstrzygnięcie - zdarza się przecież, że strzępki oparów przeznaczenia snują się tak chaotycznie, iż przeplatają się ze sobą, a ja - nawet, gdybym chciała - nie jestem w stanie podążyć labiryntem umysłu po nitce Ariadny do prawdy, bo daleko mi do doświadczonego jasnowidza, wrażliwego na subtelne znaki. One kontrolują mnie, nie na odwrót. Początek mógł być końcem a koniec początkiem - nie widziałam zbyt wiele, pamiętam tylko nałożone na siebie maski, emocje kotłujące się pod skórną membraną, promienie słońca zaplątane w wodnych refleksach ognia spływającego kaskadą w odmęty toni. Tak, jak dzisiaj. Żadnych odpowiedzi - jedynie pytania. Czy frustrujące? W jakiś sposób pewnie tak, lecz przede wszystkim intrygujące i popychające do działania. Tamtego dnia minęłabym ją obojętnie, gdyby nie zaszczepione w głowie wspomnienie z przyszłości - być może nigdy byśmy się nie spotkały - i nie mam na myśli meandrów hogwardzkich korytarzy, ale tę emocjonalną płaszczyznę. A kiedy tylko spędziłyśmy w swojej milczącej obecności upojoną winem chwilę, pozbawioną jakiejkolwiek namiastki niezręczności, intuicja powiedziała mi, że o tę relację warto dbać. Że tej dziewczynie warto pomóc. I choć nie mam uniwersalnego panaceum na jej mgliście zarysowujące się przed moimi oczami problemy, nie musi pytać, czy otworzę - gdy tylko zjawi się u mojego progu, będę tam już czekała. Nie chcę wpływać na jej decyzje - faktycznie może to tak wyglądać, jednak w gruncie rzeczy po prostu po cichu marzę o tym, by Marceline sama w końcu się przełamała, by zdjęła płaszcz podszyty lękiem, zrzuciła go z ramion jak ten, który teraz leżał na brzegu - i choć w jego przypadku przez chwilę się wahała, choć początkowo zdawała się w ogóle odrzucać możliwość przekroczenia (wodnej) granicy swojego komfortu, to przecież ostatecznie - niepokierowana ani jednym moim słowem - po prostu to zrobiła. - Analizujesz każdy fragment rzeczywistości? Musisz mieć wszystko pod kontrolą? A co z chaosem? Losowością? Gdzie w tym wszystkim miejsce na przypadek i impuls, bezrefleksyjne poddanie się chwili? Skąd ta potrzeba kontrolowania wszystkiego? - mogła to potraktować jak pytania retoryczne, darować sobie odpowiedź - w moim głosie nie było nachalności, jedynie tamowana - by nie przytłoczyć Marce nadmiarem emocji - ciekawość, próba zajrzenia w jej duszę metodą inwazyjną, lecz w pełni przez nią nadzorowaną - to ona kształtowała w tym momencie swój obraz w moich oczach, pozwoliłam jej na to, co nie oznacza, że przestałam obserwować ją po swojemu. Z zupełnie innej perspektywy. Naprawdę intrygowało mnie to, co zrobi - czy odpowie - jeśli tak, to w jaki sposób? Enigmatycznie, półsłówkiem, wyprze się prawdy żartem? Mogłam jedynie podejrzewać - już teraz z dozą niemalże stuprocentowej pewności - że adaptowanie się do zmian to dla niej proces nadzwyczaj trudny, co - wbrew temu, jakie wrażenie mogłam sprawiać - nie jest mi zupełnie obce; we mnie również drzemie lęk przed nieznanym, nie potrafię się go wyzbyć, polegam na nim jak na instynkcie samozachowawczym. Roześmiałam się cicho, słysząc jej zakaz, lecz nie skomentowałam tego w żaden sposób. Jakiegokolwiek wpływu by na mnie nie miała - brakowało jej mocy sprawczej, aby odgonić ode mnie plagę koszmarów wyzwalaną przez zapętlone w mojej codzienności uczucie zsynchronizowane z topielczymi wizjami. - Czy mogę to potraktować jako zaproszenie do twojego azylu? - uśmiechnęłam się do niej w odpowiedzi - nie wiem, czy zabrzmiało to tak, jakbym próbowała się do niej wprosić, ale mam nadzieję, że niekoniecznie. - To wyzwanie, wbrew pozorom, bo muszę się zastanowić, czy iść po linii najmniejszego oporu i postawić na coś, co jednoznacznie kojarzy się z Francją, jak chociażby napar ze świeżej werbeny ze zmielonym czarnym pieprzem, lawendą oraz schłodzoną wodą cynamonową... czy raczej skomponować coś dedykowanego specjalnie dla ciebie - a nad tym bez wątpienia głowiłabym się przez najbliższe pół miesiąca. - Nie wiem - mi z pewnością nie, ale może jej w jakiś sposób tak? - Nie dowiesz się, dopóki nie spróbujesz - wygłaszanie banałów niekoniecznie należy do moich ulubionych czynności, ale w tym przypadku wydało mi się to niezbędne. - Nic zawiera w sobie zaprzeczenie całego wszechświata możliwości, jesteś pewna, że naprawdę nic? Próbowałaś już wszystkiego? - zapytałam, nie powstrzymując Marce przed wycofywaniem się - chyba przeczuwałam, że to jedynie atak chwilowych wątpliwości. - Chcesz powiedzieć, że jesteś przypadkiem beznadziejnym? - jeśli tak, to nie będzie pierwszą osobą, od której usłyszałam taką deklarację, ba, ja sama określiłam się tym mianem. Ostatni raz zaledwie miesiąc temu - a chwilę później zrobił to on; może przyciągam jak magnes osoby o tym jednym, wspólnym, destrukcyjnym (w stosunku do swojego życia) mianowniku? A może po prostu przesadzamy w tych naszych kategorycznych osądach? Bez wątpienia jednak było sporo podobieństwa pomiędzy tą chwilą a tamtym wrześniowym dniem - ogień mieszał się z wodą, słowa, natomiast, znajdowały ujście prosto z serca. Chyba nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo doskwierał mi czasem brak prawdziwej szczerości - musiało tak być, skoro minuty nią zapełnione tak dogłębnie zapadały mi w pamięć.
Nieobdarzona darem mogła więcej, jakby dzięki temu nie musiała odczuwać wiecznego lęku i strachu o tych, na których jej zależało. Marceline w przeciwieństwie do Ulli - prawdopodobnie - nie poradziłaby sobie z wizjami, które nieustannie płynęłyby jej w żyłach i przypominały o ewentualnej nieuchronności losu, a przecież przed tym Holmes uciekała od wielu miesięcy, nie chcąc stoczyć ostatecznej walki. Czy to tchórzostwo? Któż wie, ale nie można się dziwić, skoro rudowłosa toczyła nieprzerwaną batalię z samą sobą o możliwość skorzystania z typowych, nastoletnich zachowań, jak chociażby wyjście do ludzi, na imprezę czy spróbowanie dania komuś szansy. Wycofanie wynikało z dotychczasowych doświadczeń, które notorycznie wkradały się do podświadomości dziewczyny i nie pozwalały zrobić kroku w przód. Przerywając łańcuch niepowodzeń zdołałaby przedrzeć się przez własne bariery, ale czy do tego nie potrzeba odrobiny czasu i cierpliwości? Gdybym tylko wiedziała, że jesteś ich niewolnikiem... Broniąc się od efemerycznej atmosfery, która powoli zaczynała przygniatać, musiała zamilkąć lub pytać. Wolała zalewać falą niekończących się retorycznych stwierdzeń lub sugestii potwierdzających jej obawy, aniżeli łączyć wargi w cienką linię i udawać, że nie chce nic powiedzieć. Tożto absurd, że nawet przy niej poczuła chwilowy strach o możliwość wyduszenia z siebie czegokolwiek, nie zamierzając jej przy tym urazić. Skąd wynikała ta niepewność, która obezwładniła wątłe ciało Marcelina i pozbawiła na sekundę logicznego myślenia? Nie chciała przecież widzieć w Ulli zagrożenia, bo tylko jej w tej chwili ufała na tyle, że godziła się na spontaniczne zachowania, których przy kimś innym nie odważyłaby się zrealizować. P o w i n n a m stworzyć dystans? Była zaskoczona nagłą falą słów, którymi obdarowała ją Tiverton i nie potrafiła ukryć niemałego szoku, w który ją wprawiła. Zielonkawe tęczówki taksowały twarz dziewczyny, przesuwając się coraz śmielej po jej zgrabnym nosku i ustach, które układały się w zupełnie inną ekspresją przy kolejnych frazach, jakby rozniecała w sobie emocje znane dotąd Holmes, ale w tej jednej chwili całkowicie obce. Serce zakołowało w piersi rudowłosej, gdy odpowiedzialność odpowiedzi stała się nad wyraz oczywista, bo to właśnie Ulla ją do niej prowokowała, czekała na nią i Marce doskonale o tym wiedziała, ale nie potrafiła zebrać logicznie sentencji, którymi wyjaśniłaby wszystkie swoje odczucia. Bezwiednie zupełnie powędrowała opuszkami po przegubie koleżanki w górę aż do ramienia, by wreszcie dotrzeć do zimnego policzka, który musnęła ledwie wyczuwalnie, a chwilę później spuściła wzrok, jakby odczuwając wstyd związany z prawdą, która już niebawem miała wyjść na jaw. - To ty jesteś powodem, dla którego ulegam chaosowi i spontaniczności, ale... Boję się zaryzykować, bo... - wyszeptała i odwróciła spojrzenie, pomimo że smukłe palce nadal przesuwały się po twarzy krukonki. Cofnęła dłoń dopiero po upływie kilku sekund, obawiając się, że mogłaby to odebrać jako wtargnięcie w jej stefę komfortu. - Przepraszam - mruknęła jeszcze i przygryzła nerwowo policzek od środka, by tylko nie musieć tłumaczyć się z tej śmiałości, która przełamała ich granicę cielesną. Nie argumentowała nagłej chęci dotknięcia Ulli w żaden sposób, poddała się iluzorycznemu pragnieniu, które zrodziło się po kilku pierwszych spotkaniach, gdy emocjonalna cisza wkradała się pomiędzy nie, a Marceline uczyła się jej i godziła na relację, która rodziła w niej potrzebę bliskości i nieznane pragnienie związane z próbą podjęcia się walki o tę znajomość. - Każda herbata będzie dobra po takim popołudniu, o ile zechcesz mi towarzyszyć w moim azylu - czy aby na pewno nim był, skoro tak naprawdę ostatnim razem czuła się tam jak intruz, który nie ma do niczego prawa? Obawiała się wyduszenia z siebie prawdy związanej z Trausnitz, a z drugiej strony tak bardzo chciała powiedzieć o wszystkim, co ją tłamsiło. Z r o z u m i a ł a b y ś? Wątpliwości zrodziło wspomnienie, któremu uległa. Oddychała z trudem, jakby dusząc się zaprzeszłymi wydarzeniami, dlatego tak nerwowo odsunęła się od dziewczyny, której ciepło jeszcze chwilę temu ją koiło, a bliskość była tą, której chciała. Czemu zatem w tym jednym momencie poczuła osuwający się grunt pod nogami i lęk przed Tiverton, której nie podejrzewałaby o chęć wyrządzenia krzywdy? - A uważasz inaczej? - odbiła piłeczkę i uniosła nieśmiało spojrzenie, które skrzyżowała z tym należącym do Ulli, szukając w jej ślicznych tęczówkach odpowiedzi. Niepewny krok w przód sprawił, że po raz kolejny znalazła się bliżej ciemnowłosej i powoli dawała odejść w niepamięć demonom, które zatruwały codzienność. Mogło się to wydawać głupie, niepoważne, ale Marceline tylko w pobliżu osób, którym ufała potrafiła się uspokoić, a tego pragnęła w tej chwili najbardziej. - Cieszę, że tu jesteś, Ulla - przyznała i łudziła się, że dziewczyna poprawnie zinterpretuje jej wyznanie, stające się nie tylko podziękowaniem, ale także niemą prośbą.
Prawdopodobnie? A czym jest oparte na logice prawdopodobieństwo w obliczu jasnowidzenia, niedającego się objąć ramami ludzkiego umysłu (powątpiewam nawet w to, że centaurom jakimś cudem udało się odkryć szyfr przyszłości). Prawdopodobnie ja również nie byłabym w stanie poradzić sobie, gdyby na głęboką wodę wizji wrzucono mnie bez przygotowania, gdybym nie dorastała, adaptując się co prawda powoli, nieregularnie, lecz… najważniejsze, że proces postępował, a ja stałam się… jeszcze nie odporna, lecz przynajmniej bardziej odporna - w porównaniu do tego, co rysowało się za horyzontem przeszłych wspomnień. - Życie wkłada nas w tak ciasne ramy, że jeśli sami będziemy dodatkowo pętać się ograniczeniami i strachem… - urwałam, pozwalając, by dopowiedziała sobie swoją własną puentę - taką, która będzie na nią oddziaływała mocniej niż moje słowa, głębiej wwiercała się w psychikę - przerwij czasem te liny, zobaczysz, jak łatwo nabiera się haust powietrza, kiedy nic cię nie więzi… - nawet przez chwilę, nawet jeśli ostatecznie powróci do (nie)normalności zniewolenia - jakkolwiek pseudofilozoficznie i banalnie to nie zabrzmi, sama decydujesz o tym, co cię zniewala - bo przecież wszystko sprowadza się do naszej psychiki, im bardziej nadkruszonej, tym bardziej podatnej na kolejne pęknięcia, o ile nie zrobimy czegokolwiek, by jakoś ten proces powstrzymać - nie wiem, co się dzieje, Marce, nie pytam o szczegóły, ale nie próbuj chować się za fasadą kłamstwa, bo tutejsze powietrze z pewnością nie jest powodem, dla którego rozważasz ucieczkę - słowa listu znowu zaczęły mi szumieć w myślach, a ja spojrzałam się na nią łagodnie, zważając na każdy mój gest - bo miałam wrażenie, że wystarczy tylko jeden nieodpowiedni ruch, by runęło wszystko to, co udało nam się tak mozolnie wypracować. Nie oceniam jej, nie pytam o nic ponad to, czym chce się ze mną podzielić - wymagam tylko jednego - szczerości. W milczeniu i rozmowie. Nie musi przecież zdradzać mi tego, co ją trapi - ale niech kłamstwa nie przesączają się przez jej usta. Nie interpretowałam impulsów emocji, które opływały moje ciało, kiedy Marce skróciła dzielący nas dystans - zamiast na wędrówce jej dłoni po mym przedramieniu, skoncentrowałam się na tym, by nie zgubić się pomiędzy słowami. Bezwiednie musnęłam palcami jej rękę, kiedy Holmes zakleszczała moją twarz w uścisku - odrobinę speszona uciekłam wzrokiem od zieleni spojrzenia, gdy znalazłyśmy się tak blisko siebie, że mogłam już zacząć odwzorowywać w pamięci konstelację piegów na firmamencie jej twarzy. Ja jestem powodem...? - Myślę, że tych powodów, mniejszych i większych, kłębi się gdzieś w środku ciebie aż nadmiar, pytanie tylko, czy jakoś je do siebie dopuścisz? - tak, jak pozwoliła to zrobić mnie? Czy zaślepiona emocjami z nawarstwiających się, bolesnych wspomnień dostrzeże przebłyski światła? A katarakta okaże się jedynie chwilowa? I - co ważniejsze - uleczalna? - Nie masz za co przepraszać - dodałam, a wątły uśmiech zamigotał na mojej twarzy, chwilowe uczucie niezręczności - wywołane przez jej dotyk - zniknęło szybko; poniekąd cieszyłam się z tego, że Marce przełamała się, wyciągając dłoń w stronę elementu wszechświata, który chciała naznaczyć swoim istnieniem - nawet jeśli byłam to tylko ja, bez wątpienia takie zachowanie wymagało od niej... przełamania się? Być może nie powinnam zakładać z góry, że i dla niej było to wyjście ze strefy komfortu, lecz wydaje mi się, że ten aspekt charakteru niczym się w naszym przypadku nie różni. Sięgnęłam po jeden leniwie podrygujący na wodzie kosmyk, oplatając go wokół swojego palca jak rdzawą nić; naruszony porządek, wprawiający w ruch moje myśli, doprowadził do drgania splatający nas fragment rzeczywistości, lecz ponownie wszystko znowu powoli zastygało w znajomej normalności, pozbawionej mylnych wrażeń. - Co masz do stracenia, Marce? - choć nie dodałam jeszcze, zganiłam się w myślach, bo pytanie zabrzmiało tak, jakby to słowo zostało w nie wplecione. Kiedy je zadawałam, znowu miałam przed oczami rany oplatające jej nadgarstek, co ponownie sprawiło, że igiełki lęku wbiły się we mnie z całą siłą. Co ma jeszcze do stracenia? Życie? Tego jednego panicznie się bałam - że tylko wydaje mi się, iż Marce wypływa na powierzchnię, a tak naprawdę wciąż tonie jak w jednej z moich wizji - nie wiem, czy… Nie potrafiłabym… Gdyby coś... - Cieszę się, że tu jestem - a przede wszystkim, że jestem tu z nią; i że ona tu jest. Że istnieje naprawdę, że już nie rozmywa się w mojej głowie, że słyszę echo jej słów, a nie tylko uczuć, że poznaję struny poruszające nią całą, że mogę próbować jej pomóc, że... Najważniejsze sprowadzało się chyba tylko do jednego słowa. Będę.
Była osobą spętaną w okowy niewoli od dziecka. Lawirowała na pograniczu prawdy i fałszu, a matka nieustannie nad nią krzyczała, że jest wszystkiemu winna. To jakby echem odbijało się w głowie Marceline, która raz po raz traciła pewność w następstwach swoich czynów. Układała wszelkie scenariusze spotkań w głowie. Uciekała się do zapisywania myśli, które bombardowały ją z każdej strony. Nie ulegała spontaniczności, jakby wierząc, że to zbyt nieroztropne. I czyż takie nie było? Nigdy nie poznała smaku przyjaźni. Nie stała nad przepaścią życia i śmierci; nie odczuwała obawy o kogoś kogo może stracić, wierząc w to co serwował jej los - nie była tego warta. Wycofana z uczniowskiej społeczności, ukrywająca się między regałami bibliotecznymi, aż wreszcie odnajdująca ukojenie w ramionach mężczyzny, który posiadał nad nią - w tamtym czasie - niemal całkowitą kontrolę. Jak śmiałaby jednak wyznać, że kiedykolwiek łączyło ją coś z profesorem ukochanego przedmiotu i, że to on stał się dla niej wybawieniem? O tym, podobnie jak i o porzuceniu - nikt nie miał prawa się dowiedzieć. Holmes musiała pozwolić sekretom się stłamsić, pozbawić szansy na normalność, byle nikomu nie dać szansy na powtórzenie historii z Trausnitz. Dlatego nie mogła dać po sobie poznać, że cokolwiek ma nad nią pełną kontrolę, a była to spontaniczność, której rudowłosa tak nienawidziła; zawsze działo się coś złego, coś co odbiera zdrowy rozsądek, coś co jest odpowiedzialne za destrukcje. Jaką więc zazdrość musiała odczuwać w chwili, kiedy inni potrafili bez zastanowienia rzucać się w wir szaleństwa, zaś ona analizowała konsekwencje swoich działań. Nie umiała ryzykować, bała się panicznie niekontrolowanego zwrotu akcji i pewnie dlatego zaczynała odczuwać dyskomfort z tytułu przekroczenia granicy bliskości z Tiverton. Nie powinna pozwalać swoim pragnieniom na tak prozaiczne zagrywki, ufając sercu, że Ulla nie będzie do niej żywić żalu o tę nieprzewidywalną śmiałość. Słowa jakimi raczyła ją krukonka stawały się ostrzami rozcinającymi jej delikatną skórę. Kłamstwo. Ucieczka. Niewola. To wszystko jawiło się jak spójna całość wypełniająca po brzegi kanaliki nerwowe Marceline. Chciała odnaleźć spokój pod fasadą dwuznaczności i niesprecyzowanej szansy na wykreowanie całkiem normalnej dziewczyny, ale fala sentencji owianych prawdą jawiła się jak wyrok. Bezwiednie odsunęła się od ciemnowłosej, nie chcąc po raz kolejny przytłaczać jej swoją obecnością, dążąc do tego, by jak najszybciej wyszły na brzeg. - Kiedy się już zagrzeje, być może rozważę kwestię dopuszczania czegokolwiek do siebie - odpowiedziała spokojnie, ale uśmiech nie zawitał na jej twarzy. Wydawać by się mogło, że znów była otulona płaszczem dystansu, który na raptem kilka chwil udało jej się zdjąć. Rozważając każdą sekundę tego spotkania, dochodziła do wniosku, że w pewnym momencie należy powiedzieć dość, zatrzymać się i nie poddawać zbędnym emocjom, które w przypadku Holmes jawią się jak przekleństwo. Cóż mogła stracić zatem? - Człowiek, który nie posiada niczego - nie może nic stracić, prawda? - rzuciła trochę żartem a trochę na poważnie, pozostawiając Ursullę w sferze słodkich domysłów. Nagły spokój zalał serce starszej z dziewczyn, gdy pojęła, że nikt nie ma dostatecznie dużej wiedzy, by ją pogrążyć, ośmieszyć i wystawić na publiczny osąd. Starała się zawierzyć temu opanowaniu, że relacja z Tiverton nie wisi na włosku, choć posiadała niewyobrażalny talent do niszczenia na swojej drodze wszystkiego na czym jej zależało. A może to właśnie ją powinna od siebie odsunąć? - Musimy już wracać - powiedziała spokojnie i wyszła na brzeg bez zbędnych tłumaczeń. Nieprzyjemny chłód otulił jej wątłe ciało, a zaraz potem chroniąc się w połach cienkiej kurtki, starała się zatrzymać ciepło, które mimowolnie zaczynało do niej przylegać. Ruszając przed siebie, nie odważyła się spleść palców z Ullą, tym samym idąc obok, ale nie z nią. Myśli Marce znajdowały się ponad chmurami, a jedynie głupie serce zmuszało ją do tego, by złożyła obietnicę - tym razem - z pokryciem; przynajmniej chciała mieć taką nadzieję. - Pojawię się w szkole - ale czy aby na pewno w niej zostanę?
Jesień, już taka dosyć konkretna i wdzierająca się przez kurtkę aż do kości to nic przyjemnego dla zwolennika pieszych wycieczek. Jako zaprawiony w boju, przygotował się konkretne na tego rodzaju wyprawy. Kiedy stanął przy brzegu, zrzucił plecak na ziemię z brzękiem, przypominając sobie nagle, że miał w środku termos. Cholera. Kucnął i wyciągnął pokaźnej wielkości termos, otwierając go i nalewając do kubeczka kawy. Czarna jak dusza osobnika, który ją wypija. Nie przepadał za słodzeniem czegokolwiek, dlatego była czarna i gorzka. Cudownie. Podniósł głowę i rozejrzał się, spokojnie, bez pośpiechu. Kiedyś znalazł to miejsce kompletnie przypadkiem. Prawdopodobnie coś zawsze ciągnęło go do takich miejsc, jakiś zbiorników wodnych, nieważne jakiej wielkości. Jednak był już mądrzejszym chłopcem i wiedział, że nie powinien za długo przebywać w tej wodzie. Nie wiedział nawet, czy pragnął dzisiaj moczyć cokolwiek. Wyciągnął koc i owinął się nim jak ostatnia pizda, siadając przy brzegu z kubkiem parującej kawy. Zagwizdał, a świst poniósł się dalej, po tafli wody i zniknął kilka metrów dalej. Thomen Wessberg nie pasował do tak spokojnej i pięknej scenerii, był raczej człowiekiem, który na pierwszy rzut oka niszczy takie miejsca samym swoim oddechem. Co się stanie, jak jego obecność tutaj będzie trwała dłużej niż ekosystem może znieść? Co się stało, że człowiek o tak burzliwej naturze, zechciał usiąść i w spokoju pooglądać sobie krajobraz? A może miało to coś wspólnego z wodą, która przy dłuższym kontakcie mogła być nawet śmiertelna dla człowieka? Mhm. To już brzmiało z sensem, nieprawdaż? W końcu uwielbia bawić się na granicy rozsądku i życia.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Miała wiele do przemyślenia w ostatnim czasie. Wiele rzeczy działo się niekoniecznie tak, jakby sobie tego zapragnęła, czy wyśniła. Wiele natomiast w ogóle nawet nie podejrzewała o możliwość urzeczywistnienia się. Pewnym był natomiast fakt, że zupełnie nie przypomniała siebie z przed kilku miesięcy. Cichej myszki, która bała się wyściubić nosa poza swoją skorupę. A poza tym, interesowała się kimś. I to wcale nie były jej oceny z klasówki czy najlepsza przyjaciółka. Raczej chodziło o chłopców... Silvia dotychczas nigdy nie zaprzątała sobie głowy takimi rzeczami jak randki czy dziwne różne zdarzenia, które miewały miejsce w takich przypadkach. Jej nigdy nawet nie ciągnęło w kierunku żadnej z tych rzeczy! Romantyczne wyjścia i kolacja przy świetle księżyca? Blech... Zdecydowanie wolała polatać na miotle! Nie była jak każda jej koleżanka. A przynajmniej do czasu... A konkretniej mówiąc do momentu, w którym to nie poznała Thomena Wessberga. Był to dziwny chłopak, który zdecydowanie nie pasował do jakichkolwiek stereotypów czy ogólnie przyjętych norm. Zapewne, gdyby matka Silvii go poznała, kazałaby córce trzymać się jak najdalej od niego. A jednak jakaś dziwna siła przyciągała dziewczynę w jego stronę i nie była ona zupełnie świadoma jej działania. Jakimś dziwnym trafem zawsze stawał na jej ścieżce i robił coś, co było najmniej odpowiednie w danym momencie. Zawsze. Za.Każdym.Jednym.Razem. Chciała sobie ułożyć w głowie to, co miało miejsce na balu. Nie wiedziała w jakiej kategorii powinna rozpatrywać jego zachowanie. Czy cokolwiek znaczyło i jeśli tak, to co konkretnie? I w jaki sposób powinna się do tego odnieść? Czy olać zupełnie temat, a może wręcz przeciwnie, przy pierwszej nadarzającej się okazji, spróbować go poruszyć? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi. Spacer wydawał się być idealnym sposobem na to, aby wszystko poukładało się w jej głowie. Mogłaby zająć się tylko sobą, a mroźne powietrze może zmotywowałoby jej szare komórki do mocniejszej pracy? Może nagle pojawiłoby się jakieś magiczne rozwiązanie, którego wcześniej dostrzec nie była w stanie... Była grubo ubrana. Ciepły płaszcz, szalik w kolorach hufflepuffu i czapka w podobnej tematyce dobrze izolowały jej ciało od zimnych powiewów wiatru. Na szczęście nie było jeszcze takiej pogody podczas której "gile zamarzały w nosie". Tak wędrując doszła do miejsca, w którym w ogóle nie spodziewała się spotkać żywej duszy. Ale jak byk, ktoś stał w niedalekiej odległości. Ona sama usłyszała o tym jeziorku kiedyś od Thomena i nie przypuszczała, że jest odwiedzane przez wielu. Jak widać się myliła. Nie chciała przeszkadzać osobie która stała niedaleko, dlatego postanowiła nie zatrzymywać się i iść dalej. Dla jej zimnych od tego powietrza ud dodatkowa rozgrzewka była wręcz wskazana. Dlatego wydłużyła swój krok i... to nie był dobry pomysł. Bo to właśnie spowodowało poślizgnięcie się na jednym z kamieni i bolesne spotkanie jej pośladków ze zmarzniętą już glebą. Zaklęła siarczyście po włosku na tyle głośno, że ten ktoś owinięty w koc musiał to usłyszeć. Nie pozostało jej nic innego jak zacząć gramolić się z ziemi...
Byłby wręcz wzruszony wiedząc, jak wiele czasu zajmuje jej myślenie o jego osobie. A może jak wielkim elementem jej myśli był... Nieodłącznym, nurtującym... Doprowadzającym do białej gorączki. To było w tym chyba najlepsze. Czyż nie tego chciał? Wwiercić się w jej podświadomość, podążać za jej krokami, niekoniecznie znajdując się tam cieleśnie. Osiągnął swój cel, jednak nie wiedział, że to wpłynie na niego w podobny sposób. A miało to ogromne znaczenie, bo Thomen się wkurwiał, kiedy czegoś nie rozumiał. Szewska pasja w jego przypadku to coś dosłownego i dosięgającego wszystkich wokół, a przecież był niezniszczalny. To otoczenie najbardziej oberwie. A on pozostanie. Ten sam, niezmienny i spierdolony na swój sposób. Nie przypuszczał, że spotka tutaj kogokolwiek. I to nie dlatego, że znajdowało się daleko za wioską, czy też sama lokalizacja była problematyczna. To miejsce wcale nie było piękne, na swój tajemniczy i trochę śmiercionośny sposób, owszem. Trzymał się takich rzeczy, jakby mu o czym przypominały... Jakby lubił ten dziwny wydźwięk śmiechu, który rzucany jest mu prosto w twarz. Zbyt wiele rzeczy go tutaj trzymało, aby kiedyś dana obietnica mogła być spełniona. Nie wierzył, że w ogóle przechodzi mu to przez myśl. Nie dotrzymać danego słowa, kiedy to słowa mają dla niego ogromne znaczenie. Z jego cudownych rozmyśleń wyrwał go głos, niezrozumiałe słowa wypłynęły z ust osoby, której jeszcze nie rozpoznał. Miał to kompletnie zignorować gdyby nie postura tegoż człowieka. Podniósł się automatycznie, jakby oparzony... Cóż, przy okazji wylał na dłonie kawę z kubka, chociaż nie czuł oparzenia wiedział, że jutro w tym miejscu będzie widoczny prześliczny bąbel. Odłożył naczynie i podszedł do niezdarnej puchonki, łapiąc ją za ramię. Bez gracji, delikatności i całej reszty pierdół, które powinny zostać zachowane przy obchodzeniu się z kobietą. Nie miał wyczucia, bo zwyczajnie go zaskoczyła. -Co Ty tutaj robisz?-Idiotyczne pytanie jak na całkiem inteligentnego faceta. Zorientował się, że cały czas ją trzymał, dlatego schował dłonie dłonie, uprzednio jedną wycierając o spodnie. Odwrócił się w kierunku miejsca, gdzie zostawił cały swój dobytek na dzisiejszą wyprawę. Czemu akurat kiedy rozmyślał nad jej osobą, ona musiała się zjawić i zaburzać względny spokój? Względny bo w jego przypadku spokój był niemożliwy... Nie można pozostawić go tylko i wyłącznie własnym myślom. Bo to źle na niego wpływa. Po prostu. -Skoro już mnie odwiedziłaś... Chodź. Mam coś ciepłego.-Powiedział i wskazał głową, aby ruszyła za nim ku brzegowi. Usiadł ponownie na swoim kocu, poklepując miejsce obok siebie. Wymownie poruszył brwiami, jakby jego wcześniejsze zachowanie wcale nie miało miejsca. Ponownie nalał kawy do kubeczka i upił spory łyk. Napój parzył podniebienie... Szkoda, że czuł jedynie smak i ciepło. Spojrzał na dziewczynę, jakby chcąc wyjaśnień czemu udała się do miejsca, o którym jej kiedyś opowiedział. Dziwne, że w ogóle podzielił się swoją wiedzą z kimś spoza kręgu osób, z którymi utrzymywał jeszcze w miarę normalne relacje.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Z pewnością to było niespodziewane spotkanie. Gdyby tylko wiedziała, że znajdzie go właśnie w tym miejscu, z pewnością poszłaby w zupełnie innym kierunku, byle tylko dalej od niego i jego wyrazu twarzy, który to jakby obwieszczał całemu światu, że w i e wszystko na wszelkie tematy. Jej własny, jej myśli... chociaż gdyby się tak nad tym zastanowić, można by było podejrzewać, że jest legilimentom i dokładnie wie, co w jej głowie siedzi. Nie dość, że bolała ją dupa od niemiłego upadku, to jeszcze się dowiedziała, kto był tą dziwną postacią owiniętą w koc. Spodziewałaby się tutaj ducha spotkać ale z całą pewnością nie j e g o. Tego, który to zajmował zdecydowanie zbyt wiele czasu w jej głowie, który w ogóle nie miał o tym pojęcia i który doprowadzał ją do szału wręcz. Nic dziwnego, że poczuła się tak, jakby ktoś wylał jej na głowę kubeł zimnej wody, kiedy zrozumiała, że to właśnie Thomen kroczył teraz w jej kierunku. Szlag by to... To w jaki sposób "pomógł" jej wstać z ziemi w ogóle nie świadczyło to tym, że chłopak wie, jak powinno zachowywać się względem kobiety. Nic więc dziwnego, że kiedy Silvia tylko stanęła na swoich dwóch stopach o własnych siłach, wyrwała swoje ramię z jego uścisku i obrzuciła go lodowatym spojrzeniem ciemnych tęczówek. - Jestem? - odruchowo odpowiedziała pytaniem na pytanie, bo kompletnie ją zaskoczył. Dopiero po chwili odchrząknęła i zdecydowała się dodać coś więcej, bo w tym momencie brzmiało to tak, jakby przynajmniej otrzymała od niego ostatnio zaproszenie, aby tu przyjść i spotkać się z nim w tym miejscu. - To znaczy... Poszłam się przejść. Nie wiedziałam, że ktoś tu będzie... - przygryzła dolną wargę, rozglądając się po przepięknej okolicy, aby dopiero po chwili obrzucić go spojrzeniem - A ty? Co ty tu robisz? Niepewna tego, co zrobić ze sobą dalej, obserwowała, jak wraca na zajęte przez niego wcześniej miejsce. Miała za nim pójść? Zająć miejsce obok niego? Niby ją zaprosił ale... czy w ogóle wypadało zachowywać się w podobny sposób? W końcu, on był chłopakiem, a ona dziewczyną. A to była jednak dosyć miła sceneria i nawet taka ameba uczuciowa jak ona potrafiła coś takiego zauważyć. Postanowiła jednak podejść do tego koca. Usiadła na nim, na odległość wyciągniętej ręki od Thomena, nieco skrępowana faktem, że w ogóle postanowiła coś takiego zrobić. No, i co teraz? W pewnym momencie słowa jakby same pojawiły się w jej głowie, gotowe do wypowiedzenia. - O tej porze roku jest tutaj pięknie. - wyszeptała, jakby w obawie, że głośniejsze słowa mogą zachwiać równowagę świata, która w tym miejscu z pewnością panowała. Przeniosła spojrzenia na jasne tęczówki chłopaka ciekawa jednego faktu. - Jak ty w ogóle znalazłeś to miejsce?
Gdyby wiedział co siedzi w jej głowie, jak tragiczny obraz chłopaka się tam pokazuje, zapewne zachowywałby się zupełnie inaczej. Thomen ma do siebie to, że gdy dowiaduje się tego, co chciał poznać, odpuszcza. Odsuwa się na bezpieczną odległość, bo zwyczajnie dostaje to, czego chciał... Taki był. Jak dziecko, które dostaje nowe zabawki. Gdy poznaje wszystkie ich właściwości, odrzuca je aby sięgnąć po nową. Nie chciał aby tak stało się i w tym przypadku, dlatego była tak cholernie szczególna. Wkurzało go to. Bo nie miewał nikogo faworyzować. A jednak. Dla niej zrezygnował z czegoś, co wypełniało jego samotne chwile. No jakby to powiedzieć... Nie miał nigdy do czynienia z kimś, kto powinien być traktowany jak kwiatek. Wobec kobiet był oschły, tylko niektóre przecisnęły się przez grubą skórę, jaką sobie wyhodował. Ona również, z tym wyjątkiem, że zrobiła to bez jego pozwolenia. Nie czekał na jej usprawiedliwienie. Jego pytanie było raczej grubiańskie, najwidoczniej jednak tego nie zauważyła albo zwyczajnie to olała. Z czego był niezmiernie zadowolony.-Często tu przychodzę...-Wzruszył lekko ramionami i spojrzał na jezioro.-Lubię to miejsce. O czymś mi przypomina... Raz tutaj wszedłem i... Było dosyć ciekawie.-Dodał, uśmiechając się lekko na samo wspomnienie tych wydarzeń. Nie powinien się tak uśmiechać, bo wcale to przyjemne nie było. Cóż, wszystko zależy od tego co człowiek uważa za przyjemność. Obawiała się, że wykorzysta to przeciwko niej? Cóż, nie chciała się ogrzać w kocu, to nie. Nie musiał jej zapraszać, mógł cierpliwie owinąć się ciepłym okryciem i przyglądać się jak z minuty na minutę jej warga zaczyna drżeć z przejmującego zimna. Nie widział w tym nic romantycznego, chyba, że ktoś wprost by mu to powiedział. Uniósł wysoko brwi widząc jak daleko niego usiadła. Wręcz zniesmaczony spojrzał na tę odległość. Parzył? Źle pachniał? Nie przypominał sobie aby tego poranka nie wziął prysznica. Westchnął przeciągnęła i sam postanowił się do niej przysunąć, przy okazji owinął się kocem z tej strony, z której zszedł.-Myślisz, że pozwolę sobie zamarznąć? -Powiedział widząc jej spojrzenie.-Również się owiń. Jest tu cholernie zimno.-Dodał spokojnie, sięgając po swój termos. Podsunął go pod jej nos z pytającym spojrzeniem. -Kawa.-Dodał jakby chcąc ją zapewnić, że jej nie otruje.-Przypadkiem? Dużo chodzę. Najczęściej zdarza się tak, że przypadkowo odkrywam podobne miejsca.-Powiedział spokojnie, zgodnie z prawdą. Piękne? Owszem, było. Czasem umiał docenić piękno scenerii. -Uważam, że coś ciągnie mnie do podobnych miejsc... Do wody.-Dodał, kiwając głową i nalewając sobie do kubka kawy. Uśmiechnął się do siebie kiedy kawa wylądowała w jego pustym żołądku.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Może lepiej, że jednak nie wszystko wiedział. Że niektóre elementy układanki jej myśli pozostawały nieodgadnione dla niego. Nutka tajemnicy podobnież zawsze była potrzebna, tutaj to raczej była cholernie wielka i gruba nuta. No ale cóż, ich relacja od samego początku nie była normalna, szablonowa. Nikt nawet nie podejrzewał, że kiedykolwiek się ona taka stanie. Może to i lepiej? Nie spodziewała się usłyszeć zarazem tak prostej i skomplikowanej odpowiedzi. Thomen swoim zachowaniem przyzwyczaił ją do tego, że wszystko musi być trudne i skomplikowane. Nie może być tak po prostu oczywiste, proste, pozorne. Musi być gdzieś jakiś podtekst, musi coś się kryć w środku. Aż tu nagle słyszała, że chłopak po prostu lubi to miejsce. I jeszcze dodatkowo, coś jej więcej o tym mówi! Nie chowa wszystkiego dla siebie, ma śmiałość (?) dołożenia jakiegoś elementu do tej całej układanki. Nic więc dziwnego, że jedna brew dziewczyny powędrowała ku górze. Coś na kształt powątpiewania pojawiło się na jej twarzy i wcale nie zamierzała tego kryć. -Poważnie? Od tak, po prostu lubisz to miejsce? Żadnych zagadek, żadnych przytyków? - chyba nadal spodziewała się niespodziewanego. -Kim jesteś i co zrobiłeś z Thomenem? - zaśmiała się, kiedy wypowiedziała te słowa. Bo to naprawdę było tak niespotykane i nieprawdopodobne, że ciężko było jej uwierzyć. Po prostu. Przysunął się do niej, czego ona zrobić wcale nie planowała. I to nie dlatego, że śmierdział, czy coś! Po prostu, nie czuła się zbyt komfortowo przebywając w tak niewielkiej odległości od tego chłopaka. Szybko jednak okazało się, że było to dosyć przyjemne. Na tyle przyjemne, że pozwoliła spiętym mięśniom się rozluźnić, a ze swojej strony zarzuciła sobie na plecy koc. W tym momencie oboje byli chronieni przed wiatrem i mrozem z trzech różnych stron. Mogłaby tak po prostu siedzieć. Nic nie mówić i przyglądać się widokowi, który rozpościerał się przed ich oczami. Gdyby ktoś powiedział jej, że będzie coś podobnego robić w jego towarzystwie, zapewne by tą osobę wyśmiała. A teraz? Sądziła, że Thomen jest bardzo dobrym kompanem. - Teraz też jest Ci zimno? - drażniła się z nim i jakby na potwierdzenie swoich słów, pozwoliła sobie dźgnąć do palcem w jego żebro, które było niebezpiecznie blisko jej własnych. Uśmiechnęła się delikatnie, jakby to, co właśnie zrobiła, było tak naturalne, jak oddychanie. - Nie mam ochoty, dziękuję. - odpowiedziała, kiedy zaproponował jej kawę. Bo taka była prawda. Nie pijała jej. Już nie. Co dziwne, jeśli się weźmie pod uwagę, że jest Włoszką, gdzie kawa jest na porządku dziennym. Tylko właśnie, Włoska kawa była pyszna. Wspaniale drażniła kubki smakowe. Ta, którą miała okazję pić w Wielkiej Brytanii była po prostu nie do przełknięcia. Więc nawet nie próbowała ponownie tych smaków. Miała nadzieję, że nie zapomni prawdziwej kawy. Ciągnie go do wody. To było coś, czego nigdy by się nie spodziewała. Spojrzała na jego twarz, próbując wyczytać cokolwiek z różnych blizn, zmarszczek minicznych. -Czemu akurat woda? - nieświadomie wypowiedziała te słowa na głos. Miały one być tylko jej myślami, ale jakimś cudem wyrwały się na zewnątrz. Nie odrywała od niego wzroku. Chciała widzieć reakcje malujące się na jego licu. Może dane jej będzie ujrzeć Thomena, a nie maskę, którą zawsze zakładał?
Nutka tajemnicy z pewnością była czymś, co pobudzało Thomena do głębszego poznania tej dziewczyny. Choć czy tylko i wyłącznie? Może było tak na początku, kiedy za wszelką cenę chciał być bliżej. W ukryciu dowiadywał się o niej informacji, którymi nigdy nie podzieliłaby się z jego osoba z własnej woli. Wtedy. Maniakalnie jej szukał i próbował dostrzec jej delikatne rysy w pierwszej lepszej drobnej brunetce. Gdyby wiedziała, czy tak spokojnie siedziałaby przy nim? Wszystko, co było z nim związane, musiało być skomplikowane? Czynił z prozaicznej rzeczy coś niewyobrażalnego? Czy zwyczajnie taki był, jednocześnie prawdziwy i odległy od wszystkiego, co to otacza? Spojrzał na Silvię, nie rozumiejąc niedowierzania wypisanego na jej twarzy. -Lubię wodę. I nie jestem ignorantem.-Powiedział spokojnie, jakby to wszystko wyjaśniało. Jeszcze nie chciał jej zdradzać tego, dlaczego wybierał akurat takie, a nie inne miejsca. W pewnej mierze, tak, dotyczyło to wody i jego uwielbienia wobec niej. Jednak to nie wszystko. Gdyby nie wyszedł z wody wcześniej, nawet by nie zauważył, kiedy jego ciało opadłoby ciężko na dno. Było tak blisko. Gdyby czuła się z tym źle, z pewnością by go o tym poinformowała. Dyskomfort przestał być czymś, co przede wszystkim chciał w niej wywołać. Nie chciał, aby jego osoba kojarzyła się jedynie z tym, jak fatalnie się przy nim czuła. Byłoby to problematyczne, zwłaszcza że miał wobec niej inne plany. A rzadko kiedykolwiek coś planował, proszę więc wciąć to pod uwagę. Uśmiechnął się szeroko, jakby ten gest sugerował o przyjezdnych stosunkach między nimi. Spojrzał na nią z wysoko uniesionymi brwiami.-Teraz jest mi zaskakująco gorąco i winę możesz przypisać sobie.-Powiedział ze swoim wilczym uśmiechem. Mogla interpretować to, jak tylko chciała. Upił łyk kawy i westchnął. Dziwnie było oglądać coś podobnego z druga osoba. Zwykle odbywało się to w samotności, z dala od wszystkiego, co związane było z ludzką ingerencją. Czemu ona? Podniósł głowę i jeszcze raz przejrzał się tafli wody. Była nieruchomo. -Czemu? Nie wiem. Ojciec mnie kiedyś nauczył pływać i od tamtej pory robie wszystko, aby znaleźć się bliżej niej. -Mruknął.-W Meksyku prawie zamieszkałem na plaży.- Powiedział i puścił jej perskie oczko. Był wyśmienitym pływakiem, choć się tym nie chwalił. Gdyby byla tutaj drużyna z tej dziedziny, zapewne od razu by się do niej zapisał. Woda była nieograniczona, a on nie lubił ograniczeń... Zapewne tak się dobrali. Nie nakładał maski. Był człowiekiem o barwnej osobowości i dlatego mogła mieć mylne wrażenie. Jednak każdy Thomen, który stanął na jej drodze bym tym prawdziwym.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Nigdy nie pomyślałaby o nim jako o ignorancie. Z pewnością bym egocentrykiem, egoistą i mogłaby pewnie wymyślić wiele innych określeń na odpowiednie nazwanie jego osoby. Ale chyba nietaktem by było, jakby uważała go za ignoranta. Czemu tak uważała? Na tyle, na ile zdążyła go poznać, wiedziała że po prostu taki nie jest. - Wiem, że nim nie jesteś. - również obdarzyła go w tym momencie spojrzeniem. - Po prostu, nie wydawało mi się, aby coś w Twoim wykonaniu mogło być takie proste. Nieskomplikowane. Nie kryjące w sobie żadnego podtekstu czy ukrytego drugiego dna. Zarumieniła się widocznie, kiedy wspomniał o tym, że jest mu gorąco i odwróciła speszona wzrok, byle dalej od niego. Jak on mógł mówić coś podobnego, siedząc tak niebezpiecznie blisko niej? W głowie jej się to nie mieściło. - Głupi jesteś. - burknęła w odpowiedzi gdzieś w okolice swojego kołnierza, nie do końca pewna, czy mogłaby teraz na niego spojrzeć. W razie czego mogłaby zgonić tą czerwień na swoich policzkach na mróz panujący wokół nich, ale zarówno on jak i ona doskonale by wiedzieli, że to jawna bujda. W szczególności, że jej też robiło się o wiele cieplej niż powinno, kiedy to tak siedziała na kocu, dotykając jego ramienia swoim ramieniem. Parsknęła śmiechem. Samo wspomnienie ich pierwszego spotkania, na plaży w Meksyku, było głupie. Nie było to z całą pewnością dla niej miłe. Gdyby ktoś jej wtedy powiedział, jak to wszystko dalej się potoczy, nigdy by nie uwierzyła. A jednak to się działo. I wcale tego nie żałowała. -Gdyby nie ta plaża w Meksyku, to pewnie bym teraz tutaj z tobą nie siedziała. - zaśmiała się otwarcie. Wtedy uznała go za skończonego debila i nie wartego w ogóle uwagi człowieka. Teraz chyba temu wszystkiemu zaprzeczała, nieprawdaż? To wszystko było takie nowe, obce. Ale wcale nie oznaczało to, że zupełnie niechciane i nieprzyjemne. Było za bardzo przyjemne i Silvia aż zaczynała myśleć, że ten piękny sen się zaraz rozwieje, a w jego miejsce przyjdzie nieprzyjemna rzeczywistość. Rzeczywistość, która nagle jej obwieści, zdecydowanie zbyt dosadnie, że wszystko to działo się w jednym celu, niekoniecznie dla niej odpowiednim. Ale czy nie obiecywała ostatnio, że popłynie z nurtem? Że nie zaryzykuje, aby sprawdzić dokąd to wszystko ją poprowadzi? Obiecywała. A co z tego zrobiła? Zupełnie nic. Może teraz właśnie był ku temu odpowiedni moment? -Pięknie tutaj. - mruknęła z delikatnym uśmiechem na ustach, który dodawał jej dziewczęcego uroku. Przeniosła spojrzenie na Thomena. - Dziękuję, że pokazałeś mi to miejsce. - dodała, całkowicie szczerze, całkowicie z głębi serca. Sama prawdopodobnie nigdy by tu nie trafiała. Gdyby nie on, to nawet nie wiedziałaby, że tak wspaniałe miejsce istnieje tak blisko nich. Wpatrywała się w jego twarz, w każdy poszczególny punkt osobno. Szukała czegoś, co pozwoliłoby jej sądzić, że przypuszczenia mieszczące się w jej głowie są słuszne. Że to wszystko jest snem, z którego zaraz przyjdzie jej się ocknąć. Nie chciała tego. Czuła się naprawdę dobrze w jego towarzystwie. - Cieszę się, że Cię dzisiaj spotkałam. - dodała po chwili ciszy, uznając, że to ważne, aby to powiedziała. Jakby te słowa miały coś znaczyć. Płynąć razem z nią tym nurtem...
A on by tak o sobie pomyślał. Gdyby był osobą postronną, kompletnie nieznającą jego i tego, jakie miał poglądy (o ile miały one jakiś sens)... Uważałby go za ignoranta i kogoś, kogo zdecydowanie nie warto ignorować. Kącik jego warg drgnął, uniósł lekko brew i przeniósł na nią swoje spojrzenie, jakby wielce go w tym momencie zainteresowała.-Tak więc o mnie myślisz?-Spytał, a po wyrazie jego twarzy nie dało się wyczytać, jakie było stanowisko chłopaka wobec nowo nabytych informacji.-A nie uważasz, że to całe skomplikowanie jest jedynie wytworem Twojej własnej wyobraźni? Powiedziałaś sobie, że jestem taki, a nie inny, a Twój mózg podświadomie mówi Ci, że za tym wszystkim kryje się coś jeszcze.-Wzruszył lekceważąco ramionami. To jedyna jedna z wielu możliwości. Kiedy bardzo ładnie ubliżyła jego osobie, z poważnym wyrazem twarzy spojrzał na jej postać. Na próbę ukrycia zaczerwionego lica. Przez moment taksował jej postać swoim spojrzeniem, które tylko w drobnej mierze mogło być uznane za niestosowne. Chciał dostrzec wszystkie te drobne szczegóły, które mogły w znaczący sposób wpłynąć na to, co się w tym momencie działo.-Czy jakbym Ci powiedział, że chciałbym Cię pocałować, również uważałabyś, że to nie może być takie proste?-Uniósł wysoko brwi.-Czy złączenie się dwóch osób tą jedną częścią ciała byłoby skomplikowane? Wiązało się z ukrytymi motywami?-Spytał, a mimika jego twarzy się nie zmieniła. Odwrócił swoje spojrzenie, chcąc dać jej, chociaż odrobinę swobody w oddychaniu. Meksyk był zabawnym miejscem. Początkiem czegoś, czego nie rozumiał do tej pory... Nigdy nie kwestionował swoich czynów, spotkań czy słów, które z siebie wyrzucił. Obsesja, było to jedno z bardziej trafnych określeń. -Pewnie nie.-Powiedział, a coś w tonie jego głosu sprawiało wrażenie jakieś ostateczności. Czy gdyby nie tamto spotkanie przy hamakach, teraz byłby gdzie indziej? Czy jego życie w jakiś diametralny sposób by się zmieniło? Pewnie tylko jego relacja z Esther uległaby zmianie. Nigdy by jej nie wypuścił, kiedy już raz ją posiadł. Teraz... Teraz pierwszy raz o niej pomyślał. Nie czuł nic, dlatego zawsze chwytał się tego, co mogłoby, chociaż w drobnej mierze go dotknąć... Taki był. Cały czas szukał źródła. Nigdy nikomu nie pokazał tego miejsca, tak naprawdę, nie dzielił się swoimi własnymi sanktuariami z osobami postronnymi. Silvia była jedyną osobą, która wydawała się tutaj na swoim miejscu. Nie przeszkadzała mu, mógł nawet uznać, że uzupełniała tę scenerię z zaskakującą dokładnością. Aż ciarki przechodziły po plecach. Ponownie na nią spojrzał. Szczerość jej słów w niego uderzyła. I to, jak w tym momencie wyglądała, wcale nie pomagało. Nie wiedział, kiedy jego palce powędrowały w kierunku jej twarzy. Dotknął jej podbródka, przytrzymując go. Przez moment jedynie obserwował jej twarz, jak obłoczki pary unoszą się wokół jej twarzy, kiedy oddech dziewczyny przyspieszył. Z ust przeniósł swoje spojrzenie na oczy. -Wcale nie ułatwiasz mi zadania trzymania się od Ciebie z daleka.-Powiedział ostrożnie, przełykając ślinę.-Może jednak mam swoje ukryte motywy... Może...-Zamilkł, nawet nie wiedząc, czy to, co podpowiadał mu w tym momencie mózg, było odpowiednie. Jej słowa. To miejsce. Czy to nie za dużo?
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Istniało takie prawdopodobieństwo. Że tak naprawdę to ona sobie to wszystko komplikowała i wymyślała różne dziwne zachowania czy powody, które tak naprawdę nigdy nie miały miejsca. Że szukała czegoś, co pozwoli jej się nie zbliżać do chłopaka. Może się bała. W sumie nigdy wcześniej z nikim nie była tak blisko. Nawet nie podejrzewała, że coś podobnego może mieć miejsce. Zakochana była raz, a była to ogromna pomyłka. Nigdy nie podejrzewała, co mogłaby czuć do Thomena. Nawet nie próbowała nazwać tych uczuć. Zamarła, nie zdolna do wykonania nawet najmniejszego ruchu. Zdana wyłącznie na jego łaskę i niełaskę. Mógł ją w tym momencie zabić. Mógł ją przytulić. Mógł zrobić wszystko to, co by mu się żywnie podobało i prawdopodobnie nic by nie zrobiła. Nie powiedziała złego, nieodpowiedniego. Cholera jasna... nie mogła czuś się w taki sposób. To było wręcz nieodpowiednie, naganne. Co on z nią robił... -N...nie wiem... - wyszeptała tylko. Gardło zacisnęło się jej, w ustach zaschło. Serio coś takiego miał na myśli. W ogóle coś takiego rozważał? Nie, to nie możliwe... Oddychała nierówno, zbyt zafrasowana faktem możliwości jej pierwszego pocałunku w życiu, aby zwracać uwagę na coś tak głupiego jak powietrze dostające się do płuc. Nie śmiała nawet spojrzeć w inną stronę, kiedy wziął jej podbródek w swoje palce. Była jak zahipnotyzowana. Czuła się tak, jakby on i jego usta miały być lekarstwem na wszystko, co w tym momencie jej dolegało. Jakby nie było odwrotu. Ona go nawet nie chciała. Zaskakujące, jak przyjemne były te męczarnie, które w tym momencie jej oferował. -Więc w ogóle się go nie podejmuj. - wyszeptała po chwili. Naprawdę chciał być z dala od niej? Ona z pewnością tego nie pragnęła. W tym momencie pragnęła tylko i wyłącznie jego. Może to przez ten pomysł z płynięciem razem z nurtem, może przez hormony, które nagle zaczęły buzować jej w żyłach, stwierdziła, że dłużej już nie wytrzyma. Po prostu zbliżyła swoją twarz do jego twarzy. Tak niebezpiecznie blisko jak jeszcze nigdy względem żadnego chłopaka. Jej serce waliło jak oszalałe, kiedy delikatnie dotknęła swoimi wargami jego ust zupełnie nie pewna, co właściwie robi, dlaczego i jakie będą tego konsekwencje. Ale w dupie z nimi... Jeśli kiedykolwiek wcześniej sądziła, że miała okazję doznać na sobie działania magii, to bardzo się myliła... To było czymś niesamowitym. Wszelkie odczucia jakby powielały się, uderzały w każdą żyłę, w każdą tkankę jej ciała. Czuła wszystko i nic zarazem. Jakby ktoś odłączył jej mózg i wszystko co z nim związane. Liczył się tylko Thomen. I to, że była tak blisko niego, jak jeszcze nigdy. Nie chciała odsuwać się nawet o milimetr. Zaskakujące, jak wiele myśli może pojawić się w jednym momencie w jednej głowie. Pstryk. Jakby nagle wszystkie kontrolki ponownie zostały zapalone. Procesy myślowe włączone. Odsunęła się od chłopaka z przerażeniem wypisanym na twarzy. Co ona właśnie zrobiła... Co on sobie o niej pomyśli. Rumieniec od razu pojawił się na jej licu. A co jeśli on ją teraz wyśmieje, odepchnie? Szlag...
Jednak nie powinniśmy się oszukiwać... Utrudniał jej życie. I to od momentu, w którym się poznali. Był tak zafascynowany jej osobą, że nie mógł odpuścić. I tu zaczęła się jego obsesja, która z początku była zwyczajnym chorym zainteresowaniem. Wdarł się do jej życia nieproszony i porozpierdalał kilka rzeczy, dla zabawy. Nigdy nie przypuszczał, że tak to się może rozwinąć... Tak naprawdę to jeszcze nigdy tak usilnie kogoś przy sobie nie trzymał, mając tak splątane myśli... Ze swojego życia robił piekło, bo taki był. Lubił kiedy coś wymagało od niego użycia wysiłku. Nie wiedział czemu postanowił i ją tym obarczyć. Był to świadomy wybór. Thomen był w pełni sprawny umysłowo, co było przerażające. Bo gdyby zwalił to na chwilową niepoczytalność, można by było to jeszcze zrozumieć. A tak? Zaschło mu w ustach, dlatego niespiesznie oblizał dolną wargę, jakby to miało przynieść ukojenie. Wiedział, że to nie zimno było powodem tej niespodziewanej suchoty. To reakcja na nią. Na jej reakcje, których nie była świadoma. Na to, jak na niego spoglądała... Wzrokiem, który pozwalał wyczytać z niej to, czego od samego początku pragnął. Chciał móc robić z nią wszystko, na co miał ochotę i proszę... Dostał to. Czemu więc wybrzydzał? Czyżby było to za mało? Czy to było takie dziwne, że o tym myślał? Szczególnie, że siedziała tak blisko niego, gdzieś na końcu wypizdowia, gdzie nikt nie mógłby im przerwać. Nie powinna mówić tych wszystkich rzeczy. Nie powinna mówić o pięknie krajobrazu i o tym, że dziękuje mu za to, że pokazał jej to miejsce... I o tym, że cieszy się z powodu jego towarzystwa. Dziękuje za wpierdol, brzmiało o wiele subtelniej i dźwięczniej. Szok wypisany na jego twarzy był autentyczną reakcją. Szok połączony z puszczeniem pewnej tamy, która cały czas go powstrzymywała. Przecież była dziewczyną, jedną z wielu... Co nie było prawdą i każda komórka jego ciała zdawała sobie z tego sprawę. Pierwszy raz w życiu to poczuł... Pragnienie chronienia, a nie maltretowania czy posiadania. To było dziwne uczucie, które niespokojnie osiadło na dnie jego żołądka. Widział obłoki pary, które ulatywały z jej ust. Widział jak klatka piersiowa unosi się niebezpiecznie szybko i wysoko. Był zaabsorbowany tym, jak niepewna się wydawała i jak zdeterminowana była, aby to zrobić. Pozwolił jej na to. Czekał cierpliwie, jak na nagrodę. To jak niezdarnie złączyła z nim swoje usta sprawiło, że uśmiechnął się lekko, co zauważyć mogła dopiero w momencie, w którym się od niego odsunęła. Nie wiedział, że był pierwszym, który dokonał niemożliwego. Gdyby tak było, byłby z siebie cholernie dumny... Zadowolony, że nikt jeszcze tego nie robił... Iż mógł ją czegoś nauczyć. Nie mógł pozwolić jej teraz odejść. Puścił brzeg koca i ujął ją w talii, przysuwając do siebie. Miałby ją wyśmiać? Nie widziała tego jak na nią patrzał? Jak sam nie mógł opanować swojego przyspieszonego pulsu? Jak jego jasne oczy nagle ściemniały, przysłonięte czymś co może widziała pierwszy raz w życiu? Ponownie przytrzymał jej podbródek kciukiem aby palec wskazujący przejechał po linii jej szczęki. Niespiesznie pocałował ją ponownie, zbyt delikatnie i zbyt mało zachłannie jak miał to w zwyczaju. Chciał aby się z nim oswoiła, choć niesamowicie trudno i wręcz boleśnie się powstrzymywał. Smakował jej, jakby chciał docenić każdy milimetr jej warg.