Osoby: Freya Vacheron i Zachariasz Smirnov Miejsce rozgrywki: Szpital Świętego Munga w Londynie Rok rozgrywki: kwiecień, 2014 Okoliczności: wątek opisujący pierwsze spotkanie Frejki z Zachariaszem i tłumaczących fundament ich relacji
Tamtego wiosennego dnia w holu jednego z pięter Świętego Munga zjawiła się Freya. Minęło już trochę czasu od jej przybycia na obóz przygotowujący do projektu Złoty Sfinks, do którego została wytypowana, jednak dalej ciężko było jej się przyzwyczaić do pogody tak odmiennej od tej, którą znała z upalnej Argentyny. Podczas gdy wszyscy Brytyjczycy dalej chodzili ubrani w ciepłe rzeczy, raczej z zimowej garderoby, Vacheron, jakby nie odczuwając chłodu, z uporem maniaka wybierała cienkie, przewiewne sukienki, przywołujące na myśl słoneczne dni i eksponujące charakterystyczną dla dziewczyny złocistą opaleniznę. Przez cały ten czas od przyjazdu skupiała się tylko na nauce i dopiero teraz zdecydowała się na podróż do miasta. Musiała. W końcu obiecała to ojcu, który od momentu, w którym poinformowała go o braniu udziału w projekcie, kładł jeszcze większy nacisk na jej kwestie zdrowotne, które, umówmy się, od zawsze były dość problematyczne. Teraz, kiedy po raz kolejny na dość długo zmieniała miejsce zamieszkania, musiała znaleźć lekarza, pod którego obserwacją będzie do ponownego powrotu do Argentyny i doktora Sancheza. - Dzień dobry, nazywam się Freya Vacheron, byłam umówiona na godzinę trzynastą. Mój poprzedni lekarz, doktor Sanchez ze szpitala Marii Montañez w Buenos Aires powinien już przesłać moją dokumentację medyczną i wszelkie wytyczne. - oznajmiła kobiecie w okularach, siedzącej w punkcie rejestracji pacjentów. Cały ten szpital wyglądał dosyć chłodno, a nieprzyzwyczajona do języka angielskiego Vacheron musiała mocno się pilnować, żeby nie wciskać co chwila do swojej wypowiedzi jakiś hiszpańskich słów, przez co wszystko trwało znacznie dłużej, niż normalnie, a ona oparła przedramiona na blacie i pochyliła się nieco do przodu, by dodać jeszcze kilka następnych zdań, na wypadek, gdyby recepcjonistka chciała ją odesłać z kwitkiem lub miała jakieś wątpliwości. Przez to wszystko Frejka nawet nie zauważyła, że dosyć wąskim i wyjątkowo zatłoczonym korytarzem idzie radośnie gawędząca ze swoją koleżanką pielęgniarka z jakimś pacjentem na wózku inwalidzkim i że ten wózek zbliża się właśnie w jej kierunku, przebijając się przez zgromadzonych, rozstępujących się na boki. Całość aż prosiła się o katastrofę, bo oto rozgadana pielęgniarka, skupiająca się bardziej na swojej rozmówczyni, niż na pilnowaniu toru jazdy, popchnęła wózek ze średnio ogarniającym pacjentem prosto na jej rękę, kusząco opartą o krawędź stołu recepcyjnego. W kilka chwil wybuchło prawdziwe zamieszanie - pielęgniarki przestały gawędzić, a zaczęły przepraszać blondynkę, Frejka schyliła się, by pomóc wstać z podłogi pacjentowi, który w wyniku zderzenia zleciał z wózka niemalże jak wystrzelony z katapulty, a dookoła ludzie zaczęli sie odwracać, głośno komentować i nawet podbiegać do małej grupki przy wózku i recepcji, wykrzykując coś i wymachując rękami. W pierwszym momencie Vacheron rozejrzała się po twarzach Anglików z lekkim rozbawieniem, bo przecież nic się nie stało, a oni już uskuteczniają lament świętokrzyski, ale dopiero po chwili, gdy z natłoku tych obcojęzycznych słów wyłapała "kość" w połączeniu z "olaboga" i "złamanie otwarte", coś ją tknęło i spojrzała w dół, na swoją rękę, w którą uderzył wózek i faktycznie, wtedy poczuła, że po tej ręce, gdzieś na wysokości przedramienia, spływa jakaś ciepła ciecz. W tym momencie, w którym wszyscy naokoło niemalże szaleli z powodu przeraźliwie białej, ostrej kości, która przebiła skórę Frejki w dziwnym miejscu i teraz radośnie witała sie ze światem, wieńcząc okoliczny teren szkarłatem krwi, dziewczyna skwitowała całe zajście wyjątkowo elokwentnie: - Ojej.
Czy ktoś tego chciał czy też nie chciał, pracując nawet jako wyspecjalizowany magomedyk, każdy musiał odbębnić swoje w Izbie Przyjęć, przyjmując zazwyczaj przypadki tak zwykłe i nudne, że za każdym razem gdy Zachariasz widział swoje nazwisko na rozpisce, pragnął udawać chorego, z gorączką i kompletnie nie nadającego się do takich przypadków. Skończyły się jego godziny przyjmowania pacjentów na Oddziale Urazów Pozaklęciowych, więc z nadąsaną oraz bardzo niezadowoloną miną schodził na sam dół. Trzymał teczkę z raportami z dzisiejszych wizyt. Cały czas się zastanawiał, jak mógłby się z Izby Przyjęć wywinąć. Podałby wszystkim eliksir pieprzowy i snu, od razu byliby zadowoleni. Gdy postawił stopę na ostatni stopień, przy recepcji zaczęły się wydarzać absolutnie dziwne rzeczy. Młoda kobieta z ostrym, dziwnym akcentem próbowała dosięgnąć biurka, zaglądając recepcjonistce na papiery. Uznał to za coś normalnego, bo przecież nie była jedyną osobą, która przyszła się wykłócać o miejsce. Zszedł już na parter i wolnym krokiem, wręcz leniwym, przeciągał swoje pierwsze minuty dyżuru na Opiece Doraźnej. A to sobie ziewnął, a to przeleciał spojrzeniem po wszystkich czarodziejach, których nastrój wcale nie należał do radosnych. Miał nadzieję, że nie są wszyscy do niego, bo nie zniesie tylu debili na raz. Nie zdążył dojść do recepcji, aby oddać wypchaną pergaminami teczkę, gdy owa młoda kobietą, którą zauważył już wcześniej, nagle została potrącona przez wózek inwalidzki. Opuścił wszystko, co miał w rękach, nie przejmując się tym, że są tam poufne dane. Nikt się przecież nie rzuci do przeglądania ich. Podbiegł do osoby, która wypadła z wózka, podciągając ją za pachy i sadowiąc z powrotem na tym niesamowitym sprzęcie. - Na Merlina, patrzcie jak jeździcie, a nie ludzi chcecie zabić, mógł sobie przecież wszystko połamać, czy pana coś boli? - spytał od razu, poprawiając szatę magomedyka. Jednak nikt nie patrzył na osobę, która znajdowała się na wózku. Spojrzenia były skupione na panience Vacheron. Krew kapała jej z rękawa, a Zachariasz mógł przysiąc na wszystkich największych czarodziejów, że nie widział jeszcze tak paskudnego złamania otwartego. Kość radośnie, chyba tylko ona miała tu taki humorek, wystawała z ręki i kiwała się na boki. Smirnov wstrzymał oddech. - Wszyscy na miejsca, ale już! - krzyknął, gdy czekający pacjenci znaleźli sobie wydarzenie, o którym mogli głośno komentować. - Na upierdliwe golbiny, na miejsca, czy jesteście dodatkowo głusi i niewychowany zarazem?! - dodał surowo. Za pomocą różdżki przywołał kolejny wózek, a następnie zdjął z siebie szaty magomedyka, zarzucając na biedną kobietę. Zakrył kość, bo słyszał jak wesoła gromadka czekających pacjentów albo mdleje albo wymiotuje pod siebie. - Zawołaj pielęgniarki, eliksiry uspokajające i sprzątaczki chyba też się przydadzą – rzucił do recepcjonistki. Sięgnął zza lady kartę pacjenta, a następnie przeczytał głośno imię i nazwisko kobiety. Teczuszkę włożył pod pachę, a następnie zaczął prowadzić wózek. Na odchodne tylko krzyknął w stronę recepcjonistki, że to jego ostatnia pacjentka i jest pewny, że to wszystko zajmie im bardzo dużo czasu, więc niech też zadzwoni po magomedyka, bo przecież widzi, że kość wydaje, krew się leje. Prowadząc ją do swojego gabinetu w zaskakująco szybkim tempie, uważał na wszystkie pokraki, które zastanawiały się, gdzie powinny iść, usiąść, a może po prostu wyjść z tego Szpitala, bo byli pieprzonymi hipochondrykami. - Nazywam się Zachariasz Smirnov i możesz mi mówić po imieniu, w skali od jeden do dziesięciu jak bardzo czujesz ból? - spytał, zatrzymując się przed drzwiami, które otworzył za pomocą specjalnego zaklęcia. Gdy wjechali do środka, od razu podjechał z pacjentką do małej kozetki. Zdjął szatę magomedyka z Freyi, przyglądając się ranie. - Haemorrhagia iturus – nakierował różdżkę w stronę radośnie dyndającej kończyny, aby zatamować krwawienie. Czekał na informację, jak bardzo Freya odczuwał swój ból, bo nie wiedział, czy powinien ją dodatkowo znieczulać czy może nastawiać kończynę, oczywiście za pomocą magii, bez dodatkowych środków. Według niego powinna wić się z bólu, coś mu absolutnie nie grało. Musiał to sprawdzić. - Coite Reparro – na oczach Freyi, bez jakiegokolwiek znieczulenia ani ostrzeżenia: patrz kobieto w inną stronę, kość zaczęła się przesuwać i wracać na swoje miejsce. Ten zabiegł był niesamowicie bolesny, a on na twarzy pacjentki nie widział ani krzty bólu. - Powiedz mi, moja droga, do kogo byłaś umówiona? - spytał, uważnie dobierając słowa. A może powinien ją zawieźć na oddział chorób psychicznych? Chwycił jej dokumentcję medyczną, ale zobaczył, że jest w szpitalu świętego munga po raz pierwszy i jedyne co znajduje się w środku to wielkie litery: Freya Vacheron, Argentyna, uczennica Hogwartu.
Od momentu, w którym na Frejkę wpadł wózek, będący bezpośrednim powodem, dla którego kość jej przedramienia aktualnie straszyła wszystkich obecnych w Izbie Przyjęć, wszystko potoczyło się w szaleńczym tempie. Ktoś coś krzyknął, ktoś zemdlał, komuś puściły nerwy, komuś innemu żołądek, jakaś matka zakryła oczy swojemu dziecku, jakby to miało zobaczyć coś nieprzyzwoitego, dookoła wybuchło prawdziwe zamieszanie i właściwie nie wiadomo czy więcej osób chciało w jakiś sposób pomóc Szwajcarce, której bluzka już nasiąkła krwią, spływającą na podłogę i tworzącą tam osobliwego uroku kałużę, czy chciało się odsunąć jak najdalej, jakby złamania otwarte były zaraźliwe. Vacheron, niewiele myśląc, ścisnęła swoją sprawną ręką miejsce powyżej złamania, żeby trochę ograniczyć krwawienie i z niemalże stoickim spokojem spojrzała na recepcjonistkę, która wyraźnie pobladła i co chwila na przemian zdejmowała i zakładała okulary, jakby całe zajście było tylko wytworem jej wyobraźni. Niestety, kość w miejscu, w którym nie powinno jej być, była całkiem rzeczywista. - Czy to znaczy, że dostanę się do lekarza trochę szybciej, niż przewiduje to wasz leniwy system? Jakby nie patrzeć, jestem obecnie w gorszym stanie, niż przyszłam i żeby było ciekawiej, sami mnie uszkodziliście. - zwróciła się do kobiety, cały czas trzymając swoją rękę, która musiała wyglądać doprawdy żałośnie. Mniej więcej w tym momencie jakiś zdecydowany głos przebił się przez tłum, nakazując wszystkim zachowanie spokoju i dosłownie chwilę później ktoś usadził Vacheron na wózku inwalidzkim i natychmiast zaczął prowadzić do końca korytarza. - Na Merlina, mam nadzieję, że to nie jest jakaś oryginalna próba porwania. - oznajmiła, kiedy oddalała się z tajemniczym mężczyzną od całego zbiegowiska, z trudem powstrzymując się od skomentowania tego, w jak bohaterski i męski sposób zrywał z siebie szatę magomedyka, którą teraz była okryta. - Freya Vacheron. Powiedziałabym, że miło mi, ale okoliczności chyba trochę temu przeczą. Czy to podchwytliwe pytanie i jak powiem, że zero, a skala zaczyna się dopiero od jeden, trafię do psychiatry? - zapytała, poważnie zastanawiając się nad słowami Zachariasza, który kazał jej przyrównać swój ból do skali, która jej nie odpowiadała. W końcu nie było żadnego bólu. - Ech, zero. Zawsze niezmiennie zero. - odpowiedziała z lekkim westchnieniem, jakby naprawdę miała zamiar narzekać na to, że nie czuje bólu, co z pewnością nie było typowym punktem programu w przypadku innych pacjentów spotykanych w Świętym Mungu. - Często atakujecie nowych pacjentów sprzętem medycznym? - spytała tak dla rozluźnienia atmosfery, wlepiając spojrzenie w rozciętą przez skórę kość, która stopniowo przestawała krwawić pod wpływem rzuconego przez Smirnova zaklęcia, które znała aż za dobrze. Następne zaklęcie również znała, chociaż zdziwiło ją to, że Zachariasz płynnie przeszedł od jednego, do drugiego, nie pytając nawet, czy nie chce eliksiru przeciwbólowego czy coś. - Hola hola, to jest właśnie ten moment, w którym pytasz, czy jestem w szoku i dlatego twierdzę, że nie czuję bólu i czy na pewno nie trzeba mnie znieczulić, a ja mówię, że moje szalone geny zadbały o to, bym nie czuła ani bólu, ani skrajnych temperatur. Dopiero później możesz nastawiać kość. - wtrąciła się, nie do końca wiedząc, w co pogrywa sobie ten człowiek, który porwał ją z Izby Przyjęć i równie dobrze mógł nie mieć uprawnień uzdrowiciela, w końcu nic o nim nie wiedziała! - Tego próbowałam się dowiedzieć tam na dole u tej nierozgarniętej baby w okularach. Wcześniej byłam stałą bywalczynią szpitala Marii Montañez w Buenos Aires, już zapewne wiesz dlaczego. - odpowiedziała na pytanie Smirnova, uważnie obserwując przemieszczającą się kość i skupiając się na tym, by zachować poważny wyraz twarzy i się nie roześmiać. Bo tak, drodzy państwo, nastawianie złamania otwartego ją łaskotało. Ale to najprawdopodobniej było coś, czego osoba nie chcąca wylądować u czubków, nie powinna mówić.
Zawsze to co się dzieje, kiedy wychodzimy z pomieszczenia, pozostaje dla nas zagadką. Zachariasz bardzo się cieszył, że szpital tak potraktował Freyę. On przynajmniej nie musiał się męczyć z szeregiem przeziębień i wyłudzaniem zwolnień od magomedyka z pracy. A Zachariasz dostał prawdziwą żyłę złota. I nie miał na myśli tego, że panna Vacheron jest niewyobrażalnie piękna, nawet z dyndającą wesoło kością. Mógł zabawić się w bohatera. Magomedyk Smirnov uratował rękę uczestniczki Złotego Sfinksa, którą mogła stracić przez niesubordynację pielęgniarek. Widział właśnie takie nagłówki gazet, ale dopiero po chwili uświadomił sobie, że nie chodziło mu o sławę. Chciał tylko spokoju od idiotyzmu ludzi, który aż wylewał się na podłogę w Izbie Przyjęć. Powinien się obrazić za takie określenie systemu w Szpitalu, bo Zachariasz uważał, że jego oddział pracuje najlepiej ze wszystkich. Chociaż rzeczywiście trudno było do niego trafić prosto z Izby Przyjęć. Najpierw musiał zobaczyć cię uzdrowiciel ogólny, skierować do specjalisty, a ten stwierdzi, że ten pierwszy to idiota, bo on się tym nie zajmuje i skieruje do kolejnej osoby. Do nich trafiali od razu aurorzy, reszta ludzi była chyba uważana za najgorszy plebs. Zaśmiał się. - Uważasz, że wykrwawiająca się dziewczyna byłaby przydatna porywaczowi? Nim zdążyłby cię ukryć i wysłać sowę do twoich opiekunów, ty zaczęłabyś się rozkładać – nie wiedział, czy dziewczyna załapie jego czarny humor, ale taki właśnie był Zachariasz. Nie miał zamiaru powtarzać, że jest w dobrych rękach i nic się jej nie stanie. Przecież została staranowana przez pracownika szpitala, któremu powinna ufać bezgranicznie. Gdy już znajdowali się w gabinecie, wskazał Frei kozetkę albo krzesło. Sam usiadł naprzeciwko niej, dotykając węzłów chłonnych, a potem przyglądając się jej oczom. - Nie, nie odeślę cię nigdzie indziej, możesz być spokojna, na psychiatrii są same wariaty i nie mówię tylko o pacjentach – nie chciał opatrywać rany dzięki magii, więc przeszedł do bandaży, gazików oraz środków odkażających. Mógł powiedzieć, że właśnie teraz ją będzie piekło i bolało, ale przecież ona nie czuła bólu. - Zawsze, od narodzenia? - spytał zaskoczony. Wydawało mu się, iż uodpornienie się na ból jest zwykle skutkiem jakiś traumatycznych przeżyć. Ludzie wypierają się emocji, gdy zostaną odrzuceni. Chcą przestać czuć ból, kiedy nie mogą spać i kręcą się jak idioci, bo mógł rozpiera czaszkę. Wszystko ma jakieś wytłumaczenie, zwłaszcza w medycynie. - Słyszałem o wielu przypadkach szybkiego seksu na kozetce albo oblaniu kawą, ale jeśli cię to pocieszy, to jesteś pierwsza, którą wózek inwalidzki tak polubił. Uważaj, może zaboleć, to znaczy... - zmieszał się, drapiąc się po kilkudniowym zaroście. Przyłożył wacik do rany, przez którą jeszcze niedawno wystawała kość. Zaśmiał się. - Freyo, jakbyś była w szoku, to nie odpowiadałabyś mi w inteligentny sposób i jestem pewny, że szarpałabyś się, kiedy zabierałem cię wózkiem z miejsca, w którym pielęgniarka zamachnęła się na twoje życie. Ludzie nie komentują swojej kości per ojoj, a zaczynają płakać z bólu, tym bardziej nie myślą logicznie, nie próbują zmniejszyć krwawienia poprzez uścisk nad raną i nie pytają, czy w końcu przysługuje im jakiś lekarz. I co, gwiazda, nie mam racji? - spytał, uśmiechając się. Gazikiem nasączonym w środki odkażające przesuwał delikatnie po miejscu, z którego jeszcze niedawno wystawała kość. W jego głowie wiło się tysiące myśli. Wierzył, że tę chorobę da się wyleczyć dokładnie tak samo jak złamanie otwarte. Musiał tylko znaleźć źródło. Wszystko zaczynało się od tego. - Episkey – machnął różdżką, a po chwili odłożył ją na bok – Jak nazywał się magomedyk, który cię leczył? Sprawował opiekę tylko doraźną jak leczenie złamań czy próbował czegoś więcej? - spytał. Dla sprawdzenia zacznął dotykać kończynę, która jeszcze niedawno była uszkodzona, aby sprawdzić, czy wszystko ładnie się zrosło. Chwycił pierwszy lepszy przedmiot, znajdujący się w zasięgu ręki i poddał niewielkiego kaktusa Freyi. - Chwyć, przeszkadza Ci coś, czujesz jakiś dyskomfort, cokolwiek? - spytał, nie chcąc gwałtownie poruszać kończyną Vacheron, aby nie zrobić jej jeszcze większej krzywdy. Mimo wszystko poczuł chłód skóry dziewczyny, więc wstał z kozetki i sięgnął po koc, którym ją okrył. - Rzeczywiście, nierozgarnięta baba na dole jest paskudnym przypadkiem, wypiszę ci specjalną kartkę, dzięki której będziesz się od razu kierować do mojego gabinetu i nie czekać w kolejce w izbie, tylko musisz mieć ją zawsze przy sobie, żeby inni wiedzieli, gdzie mają cię kierować – dodał pospiesznie, czekając wciąż na odpowiedź Frei.
Zachariasz bardzo się cieszył, że szpital tak potraktował Frejkę? Cóż, sama zainteresowana z pewnością miała inne plany na spędzenie reszty dnia, niż zajmowanie się obrażeniami, których nie miała w momencie wchodzenia do Munga, ale dobrze wiedzieć, że w Smirnovie kryły się tak kosmiczne pokłady empatii! Jasne, dla prawdziwego magomedyka, który ceni sobie swoją pracę i wyzwania, jakie się z nią łączą, dzień w przychodni musi być prawdziwą torturą, szczególnie, jeśli musi się bez końca użerać z cwaniaczkami migającymi się od roboty lub też hipochondrycznymi emerytami, którzy zapychają kolejki do szpitali tak z nudy, bo nie mają nic lepszego do roboty. W takiej sytuacji nieszczęśliwy wypadek w Izbie Przyjęć faktycznie mógł uratować chorego na samą myśl o trafieniu na to piętro Rosjanina i pozwolić mu się wykazać. Nie jestem pewna czy przyjęłaby się taka wersja wydarzeń, w której ręka Szwajcarki była o krok od amputacji, ale załóżmy, że Zach faktycznie był w całym tym opętaniu, zamieszaniu, krzykach, masowym mdleniu i rzyganiu prawdziwym wybawicielem. A jeśli droga do gabinetu Smirnova zgodnie z zasadami biurokracji była taka, za przeproszeniem, usrana, to był to prawdziwy układ win-win. Żyć, nie umierać. Dobrze tylko, że Freya przyszła do szpitala sama, a nie na przykład ze swoim przewrażliwionym na punkcie jej zdrowia ojcem, bo zazwyczaj spokojny Joseph rozpętałby prawdziwe piekło na ziemi, gdyby był świadkiem takich wydarzeń. - Może jesteś w zmowie z pielęgniarkami. Miały mnie uszkodzić, w całym zamieszaniu uprowadzasz mnie niepostrzeżenie, naprawiasz mi rękę i zamykasz w jakiejś piwnicy. – faktycznie, scenariusz, w którym Smirnov nie naprawia jej ręki, a ta się wykrwawia dość szybko, trochę nie pasował do jej teorii, ale już wizja, która przedstawiła, miała więcej sensu. Vacheron nie była typem panikującym przy pierwszej lepszej okazji, dlatego nie wpadała w stan przedzawałowy, nie histeryzowała i nie żądała od uzdrowiciela wyjaśnień, obietnic ani niczego innego. Spokojnie dała się zawieźć do gabinetu, gdzie zajęła wskazane miejsce, licząc na to, że jej ręka zaraz zostanie opatrzona. Kiwnęła tylko głową, kiedy mężczyzna zaprzeczył pomysłowi odsyłania jej do czubków i uśmiechnęła się nieco na sugestię, że są oni odziani zarówno w kaftany bezpieczeństwa, jak i kitle personelu medycznego. - Podobno tak. Z całą pewnością odkąd pamiętam. – odpowiedziała na pytanie, sama nie widząc w tym nic dziwnego. Przez tyle lat zdążyła się już przyzwyczaić do swojej przypadłości i względnie nauczyła się z nią żyć. Nie słyszała o przypadkach, kiedy ktoś przestaje coś czuć, bo jest to wynikiem wyparcia. Interesowały ją tylko przypadki podobne do niej i to, czy można coś z tym zrobić, a niestety nigdy nie spotkała nikogo podobnego sobie. - No nieźle się tu bawicie. Och to ekstra, trafię na jakąś ścianę pamiątkową, do gablotki z osiągnięciami czy coś? – nie ma co, jak na okoliczności, w jakich się znalazła, humorek wybitnie jej dopisywał. Uniosła jeszcze drugą, zdrową rękę, kiedy uzdrowiciel przerwał wypowiedź, którą zaserwowałby każdemu normalnemu pacjentowi, w geście „spokojnie, to mi się zdarza na okrągło”, bo faktycznie, trochę czasu zajmowało ludziom przyzwyczajenie się do tego, że Vacheron odczuwa różne rzeczy inaczej lub nie odczuwa ich wcale. - Czy ja wiem, adrenalina różnie działa na różnych ludzi. W moich poprzednich szkołach uczyli nas zaradności i dbania o siebie w każdej sytuacji. Mogę być po prostu dobrze wyuczona i mieć dobre odruchy. Mimo wszystko więc trochę ryzykujesz, nie trzymając się procedur i postępując zgodnie ze swoim przeczuciem. – oświadczyła ze swoją charakterystyczną skłonnością do zaprzeczania i poddawania pod wątpliwości wszystkiego, co nie wypłynęło z jej ust. Ale przecież nie chciała być upierdliwa, tylko tak po prostu miała, nie będzie siedzieć jak ostatni sobek w milczeniu i z bladą twarzą obserwując działania Zacha. - W Genewie zajmował się mną Vail Lussier, w trakcie roku szkolnego w Transnitz Mathias Koertig, w Buenos Aires Carmina Mireles i w trakcie roku szkolnego w Hechiceros nie latałam już do chilijskiego lekarza, bo mają samych idiotów w okolicznym szpitalu, tylko w razie potrzeby trafiałam do Carminy. Z początku wszyscy moi lekarze próbowali znaleźć jakieś sposoby na przywrócenie mi odczuwania wszystkich bodźców, ale ostatecznie ich próby kończyły się na niczym, więc ograniczali się do regularnego przeprowadzania kompletu badań, który inni mają robione raz od wielkiego dzwonu. Niestety w moim przypadku praktycznie cały czas trzeba monitorować to, co normalni ludzie sami by odczuli. – streściła historię swojej szalonej opieki medycznej, pomijając oczywiście gigantyczną listę wszelkich obrażeń, z jakimi do owych uzdrowicieli trafiała. Spojrzała na Zacha trochę jak na wariata, kiedy podał jej kaktusa. – Nie czuję nic negatywnego. Wiem, że ma ostre igły i że gdy zacisnę mocniej palce, wbiją mi się w skórę, ale zupełnie bym tego nie poczuła, gdyby tak się stało. – odpowiedziała, po czym delikatnie odstawiła roślinkę na pobliski parapet, by z wdzięcznością przyjąć kocyk, którym została okryta. Nawet nie wiedziała, że się wychłodziła, ale to zapewne było skutkiem ubytku krwi. - To całkiem niezły pomysł, wolałabym się raczej nie pojawiać zbyt często tam na dole w tym piekiełku. Zajmujesz się takimi przypadkami, jak moje?
Patrząc na to, że Freya mogła sobie podciąć żyły i tego nie poczuć, to złamanie ręki było naprawdę błahostką. Każdy szpital ma jakieś minusy. Nie tylko mugolskie dzieci nauczyły się oszukiwać rodziców na temat swojego złego samopoczucia, żeby nie iść do szkoły. Wielokrotnie do Zachariasza trafiali uczniowie, dla których nie było ratunku w Skrzydle Szpitalnym. Zwykle naczytali się ksiąg z zaklęciami dostępnymi dopiero dla studentów, machnęli o kilka razy różdżką za dużo i nieszczęście było gotowe. Każdy magomedyk, który miał dyżur w przychodni, marzył i wielkiej tragedii. Miał dość słuchania ludzi, którzy skarżyli się na okropny katar. Czy niekażdy czarodziej, mogący pochwalić się dyplomem ukończenia Hogwartu, powinien potrafić przyrządzić eliksir pieprzowy albo do cholery ruszyć się do apteki i go po prostu kupić, nie trując tyłka biednym magomedykom, którzy kilka lat swojego życia poświęcili na zrobienie specjalizacji? Zachariasz nie lubił jak bliscy chorego patrzyli na dłonie. Zwykle po prostu ostentacyjnie wyrzucał ich za drzwi za pomocą zaklęć, przypominając, iż to on zajmuje się pacjentami. "Nic mu nie jest, przeżyje?". Miał ochotę wtedy powiedzieć: od pańskiego gadania ja zaraz umrę. Ze strony szpitala ewidentnie wkradł się błąd. Nierozważne pielęgniarki nie powinny tak traktować pacjentów ani plotkować ze sobą w godzinach pracy. Całkowicie zrozumiałby ojca, który udałby się do Ministerstwa Magii ich zaskarżyć. Zachariasz chciał udowodnić Frejce, że istnieją też dobrzy uzdrowiciele, a on właśnie do nich należy. - I co, zgwałcę, zabiję i pokroję na kawałki? - spytał szyderczo - Nie uważasz, że gdybym miał taki plan, to niepotrzebnie marnuje czas na naprawianie Cię skoro i tak chciałbym Ci zrobić krzywdę? - dodał, spoglądając na nią z niedowierzaniem. Rozumiał, że gdy w curriculum vitae musiał wpisać ukończenie studiów wyższych na kierunku Magia Lecznicza w Hogwarcie w domu Salazara Slytherina, to każdy z pacjentów mógłby przypuszczać, iż będzie działał na jego niekorzyść. Nic bardziej mylnego. Zachariasz kochał tę pracę, poświęcał się jej, a niektórych pacjentów przyjmował nawet w domu. Miał wiele zastrzeżeń do funkcjonowania i biurokracji w Szpitalu, ale też miał świadomość, że bez tego wszystkiego panowałby wielki bałagan. Uśmiech na twarzy Frei wyglądał czarująco. Chciał, aby został tam jeszcze chociaż na kilka chwil. - Freyo, rozumiem, że obmacywali cię przeróżni lekarze i pewnie powtarzali to samo, co ja, ale ta choroba musi być wynikiem pewnych przeżyć. Jeśli chcesz, znów coś poczuć, obawiam się, że będziesz musiała mi o wielu rzeczach poopowiadać. Zaufasz mi na tyle? - spojrzał w oczy dziewczyny, siedząc już tuż na przeciwko niej. Jeszcze oceniał przez chwilę, czy nie jej w szoku, a może po prostu chciała go okłamać i wyprosić receptę z eliksirami, których nie można ot tak kupić w aptece? Brednie. Smirnov czuł od tej dziewczyny ciepło. Była tak niewinna i delikatna, że wątpił, aby miała drugą twarz. - Jeśli oczekujesz wyróżnienia, to mogę ci jedynie zaoferować lizak i nalepkę grzecznego pacjenta - zadrwił, wyciągając rękę. Otworzył szufladę, wyjmując z niej obiecane fanty. Nawet nakleił ową nalepkę w okolicach żeber dziewczyny. Pokręcił jeszcze raz głową z niedowierzaniem. Uniósł brew. - Patrz, a jednak się nie myliłem, doniesiesz na mnie? - spytał. Zabrał kaktus z rąk Vacheron. Zaczął dotykać jej barku, a potem stawu łokciowego i na końcu przedramienia. Nie był jeszcze do końca pewny, czy wszystko prawidłowo się zrosło. Skierował różdżkę na uprzednio złamaną rękę. - Surexposition - szepnął. Iskry wystrzelone z różdżki zaczęły łaskotać skórę Frei. Była to podstawowa procedura po złamaniu otwartym. Iskry nie wskazały na szczęście żadnych nieprawidłowości. - Już wszystko w porządku - dodał, pogłaskał Freję, a następnie odłożył kaktus z powrotem na biurko. Wziął kartę pacjenta, która aż świeciła pustkami, a następnie wolno zaczął ją wypełniać. Podał po kolei każde rzucone zaklęcie, podkreślił, iż prześwietlenie nie wykazało żadnych nieprawidłowości, a pacjentka nie jest w szoku. Dopiero wtedy poprosił jeszcze raz o nazwiska byłych lekarzy panny Vacheron. - Dość sporo ich było. Często się tak przeprowadzasz? - spytał zainteresowany. Śmieszyły go te latynoskie nazwiska, bo na Rosjanina brzmiały one jak jeden wielki szelest liści na drzewie. - Skontaktuje się z tym ostatnim Sanczo Panczo. Niestety twoja choroba nie ma być leczona doraźnie jak sobie zrobisz krzywdę, bo to mija się kompletnie z celem. Jeszcze może sugerowali ci zatrudnienie ochroniarza? - dodał po chwili, uświadamiając sobie, co tak naprawdę powiedziała Freya - Oczywiście, masz do mnie pisać, gdy coś ci się stanie, nie chodzić do skrzydła szpitalnego tylko wysyłać patronusa, bo jak sama powiedziałaś, nie jesteś jak zwykły pacjent. I tak jak już podkreśliłaś, miałaś samych idiotów. Tu zaśmiał się na koniec. Chwycił dłoń Frejki, patrząc, czy nie wbiła sobie niepotrzebnych igieł. Znów pokręcił głową z niedowierzaniem, wyjmując intruza ze skóry dziewczyny. Naprawdę potrzebowała ciągłej kontroli! - Bardziej chodziło mi o kość niźli o strukturę rośliny, ale prześwietlenie już wykazało, że nic nie powinno cię uwierać - dodał, przybijając Vacheron piątkę i wstając z kozetki, żeby usiąść przy biurku, powoli uzupełniając dokumentację. Podał teraz kartkę z napisem, iż ma być od razu kierowana do niego, bez kolejki. Potem podał kolejną z informacją, że w recepcji ma dostać kilka tabliczek czekolady. Przy takim ubytku krwi musiała uzupełnić braki, a coś słodkiego nie dość, że dawało przyjemność, to jeszcze miało "lecznicze" właściwości. Dodatkowo zapisał jej swój adres zamieszkania w Hogsmeade. - Chcesz herbaty? - rzucił, nie wiedząc, czy koc jest wystarczającym środkiem do ogrzania takiej chudzinki. Westchnął ciężko, gdy spytała o jego przypadki - Zajmuje się zdejmowaniem klątw, leczeniem idiotów, których mało łaskawie potraktowały zaklęcia. Albo trafiają się głupi uczniowie albo aurorzy. To taka łamigłówka, dlatego też przypuszczam, że należysz do takich przypadków. Nic się samo z siebie nie bierze, a każda choroba ma swój ciąg przyczynowo - skutkowy. - powiedział. Zachariasz wierzył, iż w magomedycynie logika jest fundamentem leczenia ludzi, a nie wierzenie hipochondrykom i przepisywanie jak największą ilość eliksirów, leków oraz zabiegów.