Niewielki domek z zaledwie jednym pomieszczeniem. Przy jednej ze ścian znajduje się kominek, oraz niewielkie okno w widokiem na podwórko. W rogu stoi łóżko, a na środku drewniany stół z kilkoma krzesłami do kompletu. Przy chatce jest średniej wielkości ogródek z różnymi rodzajami roślin, przeznaczonymi głównie do karmienia magicznych stworzeń zamieszkujących zakazany las i jego okolice.
- Cóż, ale ja bywam niereformowalnym naiwniakiem - rzekł całkiem raźnie, chociaż w słowach zabrzmiała skrzętnie ukryta nuta goryczy. - Nie poznałem, fakt... aczkolwiek, pozdrów ich serdecznie. Albo daj adres, wyślę im ciasteczka. - Wskazał gestem na zwęglone waniliowe słodkości i odsłonił zęby w uśmiechu. Podczas jej perory o miłości, milczał. W pewien sposób poczuł się wewnętrznie urażony, odbierając (być może niesłusznie) to jako aluzję do ich związku. Podrapał się w zarośnięty policzek, postanawiając nie zagłębiać się w definicję miłości. To mogłoby być dla niego bolesne. Dla niej również. Odchrząknął cicho, upijając łyk herbaty, która nieubłaganie stygła. - Cass... jesteś mistrzem omijania odpowiedzi, wiesz o tym? Mistrzem - rzekł z powagą, patrząc z niejakim podziwem za tę umiejętność.
Spojrzała na niego potulnie. - Och, mój drogi, czy powinnam Ci teraz pokazać, że masz swój wewnętrzny czar, który w Tobie pokochałam? Nie jesteś naiwniakiem, a co do reformowania... - jej oczy zabłysnęły niebezpiecznie, a kąciki ust wyraźnie się uniosły - To masz rację. To też ma swój urok, albo się Ciebie kocha albo nienawidzi. Nie ma złotego środka. - zauważyła smutek na jego twarzy. Czy uraziła go tymi słowami? Och, wiedziała, że nie powinna z nim rozmawiać o nim! Ze złości aż cisnęła na siebie wyzwiskami, na szczęście w głowie. - Ciebie też kochałam - powiedziała, pogładziwszy jego polik. Uśmiechnęła się, tak jak to robiła zawsze, gdy płakała - Nie smuć się. - dodała, ponownie smakując herbaty. Rozgrzała ją już doszczętnie. Spojrzała na niego. Czy bała się odpowiadać? Och, to ten rum! - A Ty w braku ich udzielania. - rzekła poważnie. Ciekawiło ją to, czy znalazł sobie kogoś na jej miejsce. Pewnie poczuje zazdrość, lecz może też ulgę? - Poza tym, nie ukrywaj, zawsze lubiłeś te odpowiedzi, kolej na Ciebie, kochany.
Spowodowała, że zastygł w bezruchu. Bo musiał policzyć do dziesięciu, gdy dotknęła jego policzka, uśmiechnęła się jak kiedyś. To wszystko to była jakaś kumulacja, która na moment pozbawiła go tchu. Winę bez skrupułów zrzucił na upojenie alkoholem i milczał kilka dobrych chwil, obserwując ruch ust, gdy mówiła. Sam dźwięk słów był jakby przytłumiony, co utrudniało zrozumienie. W ascetycznej mimice - nic. W oczach - tępe zamyślenie. Doliczył do dziesięciu. I już spokojny, nie mający już przed oczami obrazów, jakie podsuwała rozpalona chwilową tęsknotą wyobraźnia, spojrzał na Cass badawczo. Uśmiechnął się z rozbawieniem. - Odkąd się rozstaliśmy, przeżyłem kilka wybitnie krótkich i jałowych związków. Tak na poważnie, to nikogo nie mam. A w Hogwarcie jestem od kilku dni, nie przesadzajmy, żeby moje "zdolności" były aż tak wybitne.
Ta cisza, była krępująca. Cassandra miotała oczami po całym pomieszczeniu, sama nie wiedząc, jak skomentować całą sytuację. Chciała wiedzieć, o czym tak myślał, jaki obraz miał przed oczami i co wtedy czuł. Była totalnie zmieszana. Spuściła wzrok, przygryzając dolną wargę. Poczuła jak samotna łza spływa jej po policzku - nawet nie wiedziała dlaczego. Szybko ją zatuszowała i podniosła wzrok. - Znajdziesz sobie kobietę, która lepiej gotuje ode mnie. Zobaczysz - zaśmiała się - A jak będziesz sobie sam przygotowywał posiłki, to zmarniejesz mi. - rzekła troskliwie. Wyobrażała sobie przed oczami tą kobietę i zastanawiała się, czy będzie do niej podobna. Będzie metamorfomagiem? Czy również często powtarza "wow" i uśmiecha się szczerze jakby to miał być jej ostatni uśmiech w życiu? Czy pokocha go jak żadna inna?
Spojrzenie nabrało na chwilę wyrazu zdumienia, gdy w jednej chwili dostrzegł błysk na policzku - jedną łzę, a w chwilę potem Cass zanosiła się śmiechem, żartując o jego kobietach. On-nigdy-nie-zrozumie-kobiet. - Żadna mnie nie zechce, widząc, w jakich warunkach mieszkam - rzekł z rozpaczą, pokazując wnętrze chaty. - A już tym bardziej gotować mi w tej prowizorycznej kuchni. Jestem skazany na posiłki w Wielkiej Sali, ale ona przynajmniej tętni życiem. Podobno. Wcale nie tętniła, jak tam był.
Łza mogła równie dobrze oznaczać tęsknotę za przeszłością i ciekawość (a raczej zazdrość) do wybranki serca. Kiedy nadejdzie ten czas, ona po prostu m u s i a ł a ją poznać. Nawet jeśli nadejdą ciężki okres i jedynie przez co będzie mogła ją ujrzeć to dziurka od klucza! - Przepraszam, że to powiem, ale tylko słodkie idiotki nie docenią czaru tego miejsca, poza tym dlaczego się przejmujesz swoim mieszkaniem, skoro to ona zabiera Tobie serce a nie chatce? - spytała, unosząc brew - Uwierz w siebie, Morp, uwierz. Zrób to nawet dla mnie, jeśli nie chcesz dla pana Phersu. Jesteś cudownym człowiekiem. I robisz genialne naleśniki! - rzekła. Jej ton był wyjątkowo ciepły, przytulny. Naprawdę chciała, aby wierzył, w to co mówiła. - Zrobisz to? - spytała z miną godną małego dziecka, które prosi o naprawienie zabawki. Bo prawda była taka, że Cassandra wiele się od nich nie różniła. Kochała szaleństwa, co mężczyzna doskonale wiedział, ale tak jak i te małe istoty bała się koszmarów, często budziła się z płaczem. Poza tym, niczym mała dziewczynka lubiła się stroić oraz nosić mnóstwo bransoletek! Zastanawiała się, ile jeszcze pozostało Phersu z dziecka.
- Nic nie mogę obiecać - uciął temat, wyraźnie speszony. Nie lubił, nie potrafił rozmawiać dużo o sobie. Zdecydowanie wolał rozmawiać o Cass. - Hummm - dodał inteligentnie, zmierzwiwszy sobie hebanowe włosy. Kolejny raz napełnił ich kubki. Cass to twarda sztuka z mocną głową. - A owy On, którego imienia nie znam, którego dokładniejsza relacja z tobą jest mi równie obca, nie będzie na ciebie zły, że beztrosko przesiadujesz w chatce byłego chłopaka, popijając herbatę z rumem? - zapytał, unosząc jedną brew do góry, na wargach zaplątał się uśmiech. W nim, dziecka? Mnóstwo, zwłaszcza pod kątem bycia łobuzem. Morpheus był straszliwym łobuzem. Czasami.
Skarciła go spojrzeniem. Jakże nie mógł obiecać?! Wszystko co mówiła było prawdą - z resztą po alkoholu bywała szczera do bólu. Nie mogła oderwać wzroku, gdy mierzwił swoje hebanowe kosmyki. I co tu dużo mówić, jeszcze przed oczami miała jego uroczą, poranną fryzurę, zaspane oczy oraz zachrypnięty głos. - William - powiedziała automatycznie, słysząc w głowie po raz kolejny wyzwiska na samą siebie. Po co ona mu to mówi?! To wina alkoholu, zdecydowanie wina alkoholu - Nie wiem, nabroiłam, zrozumie, że każdemu z nas potrzebny jest przyjaciel, a nawet dwóch - wskazała na kubek. - Dlaczego pytasz, mój drogi? - spytała, chociaż na te pytanie w sumie nie potrzebowali odpowiedzi. Przestała już myśleć za logicznie. Chciała jeszcze raz zobaczyć w nim prawdziwego łobuza. Może mieć na to nadzieję?
Na wyrzut w spojrzeniu zareagował w sposób karygodny, szczerząc zęby w uśmiechu tak szerokim, że mięśnie policzków zakuły bólem. Zastanawiał się teraz, czy herbata z alkoholem to najlepszy pomysł. Nagle, przez światło, przez ciepło, przez nagromadzenie wszystkich czynników, jej włosy były takie jasne, świetliste. Jakby zrobione z jedwabiu. Potrząsnął lekko głową, jakby karcił sam siebie, mówiąc stanowcze "nie". Ile razy zrobił już to podczas wizyty Cassie? - William - powtórzył, próbując wydobyć jakiegoś Williama ze wspomnień z pracy w ministerstwie. Bezskutecznie, może mignął mu z raz przed oczami? Nie kojarzył najlepiej człowieka. - Ale... przyjaciela? - Spojrzał na nią niepewnie. Szczupłe palce na chwilę musnęły jej dłoń, jakby chciał ująć jej ręce, potrząsnąć i przemówić do rozumu, zrezygnował jednak, chociaż pozostało to lekkie, elektryzujące muśnięcie. - Nie sądzę, żeby on myślał o tobie jako przyjaciółce, Cass. Uwierz mi, że w twoim przypadku to ciężkie. Pokiwał głową, sam do siebie i wstał. Napełnił imbryczek wodą, żeby zrobić jeszcze herbaty, tym razem może bez alkoholu? - Ach, wiesz, obawiam się o mój nos. Wszak jest dziełem sztuki.
Och, on sobie kpił z jej najgroźniejszego spojrzenia, jakie posiadała po "kropelce" alkoholu? Pokręciła głową. Nawet nie potrafiła go ukarać, nic nie przychodziło jej do głowy, nawet seria złośliwych komentarzy. - Jesteś niemożliwy - szepnęła pod nosem, licząc, że nie będzie brnął z jakiego powodu. Chciała zobaczyć jego reakcje, zbadać ją dogłębnie. Czy jeśli wypije kolejny kubek herbaty polegnie pod stołem? - Departament, a nieważne. - urwała, mocząc usta w trunku. Ależ ona się rozgadała! Jego dotyk... był cholernie magiczny, budził wspomnienia, które, jak się wydawało Cassandrze, były już przeszłością. Zrzuciła winę na alkohol. Przymknęła oczy na ułamek sekundy - Mówiłam o Tobie... - rzekła niepewnie, po tym co przed chwilą usłyszała. "nie sądzę, żeby on myślał o tobie jako przyjaciółce, Cass. Uwierz mi, że w twoim przypadku to ciężkie". Huczało jej to zdanie w głowie. - Dlaczego? - spytała prędko, automatycznie. Czy nie nadawała się na przyjaciółkę? O co mu chodziło? Jej mina wyjątkowo rzedła. Spojrzała na niego jak małe dziecko. - Mój drogi, Twój nos... będzie cały, obiecuję. Był dziełem sztuki, w dodatku takim, który potrafił zawładnąć Cassandrą. Potrafiła zamknąć oczy i wciąż widzieć go przed sobą. Tak było kiedyś.
Morpheus, mistrz tworzenia chaosu w umysłach. - Tak, temu akurat nie mogę zaprzeczyć - rzekł po chwili intensywnego namysłu. Słuchając jej, nie patrzył ani na jej usta, ani w oczy, nie na włosy, nie na miękką skórę; obserwował parę, która powoli kłębiła się nad imbrykiem, gdy woda zaczęła już wrzeć. - Ach - mruknął zmieszany. Fakt, źle zinterpretował jej słowa. Bardzo źle. Morpheus. Ogarnij się. - Tak, to powinien zrozumieć. Aczkolwiek pamiętaj, że niektórzy mężczyźni nie wierzą w przyjaźń damsko-męską! - ostrzegł, grożąc jeszcze palcem dla efektu. - A to, nieważne... źle zrozumiałem - odparł wymijająco, chociaż jej mina wyraźnie zrzedła. Uśmiechnął się nieznacznie, wracając do stolika z nową, świeżo zaparzoną herbatą. Melisa, mięta? Roztaczała słodkawy, ziołowy zapach. - Oby. Jeżeli nie, będę zmuszony... - urwał, nie mogąc wymyślić kary okrutnej adekwatnie do wagi zbrodni zniszczenia nosa. Gdzieś z okolic podłogi znów rozległ się chrobot.
Zerknęła na niego pytającym wzrokiem. Nagle przestała zupełnie wiedzieć, o co mu chodzi. Zarazem pokazywał swój wielki urok, a za drugim był zmieszany, nieśmiały i jakiś cichy. Przecież nie miał aż tak zmiennego nastroju jak kobiety! Przyjaźń damsko - męska jest od zalania wieków kwestią sporną, wszak i z przyjaźni ze ślizgonem wyszło, to czego niektórzy wolą unikać. Przykro jej się zrobiło, że nie pomyślał właśnie o nich. Pomimo tego, że łączyło ich kiedyś coś wielkiego, zostało zakończone przyjaźnią - przynajmniej każdy z nich chciałby w to wierzyć. - A Ty wierzysz w tak ową relację? - spytała, wstając z krzesła. Możliwe że nagle poczuła, iż musi wyprostować nogi. Rozglądała się po pomieszczeniu, chcąc je zapamiętać na dłuższy czas, może Morpheus nie będzie miał ochoty na spotkanie z nią? Zmarszczyła nosek i zerknęła na mężczyznę - Och, masz tu jakąś muzykę? - spytała, lekko kołysząc biodrami. - Będziesz zmuszony zatańczyć ze mną. - dokończyła za niego zdanie.
Morph bywał nieobliczalny i ambiwalentny. Zmienny nawet bardziej od kobiet, chociaż wciąż niepojmujący ich wrażliwości. - Wierzę, ślicznotko. Inaczej by mnie tu nie było - rzekł, rzucając krótkie spojrzenie za okno. Nie byłoby go tu, fakt. Byłby dwa metry dalej, tuż obok niej, niemogący wytrzymać patrzenia na nią, słuchania głosu i tego wszystkiego. Gdyby nie wierzył, tam by właśnie stał. Działanie alkoholu powoli mijało, przywracając do pionu, klarując świadomość. Podniósł wzrok, w błękicie diabelskie ogniki. - Tańczyć? - jęknął przeciągle. - Wiesz przecież... mimo tego, iż jestem człowiekiem wielu talentów, człowiekiem renesansu ogólnie, to jest jedna z niewielu rzeczy, które mnie przerażają. Co nie zmienia faktu, że nie starał się, tańcząc kilkukrotnie z Cass. Nauczyła go, można rzec, później niektóre kobiety wręcz wychwalały jego zdolności! Nie przepadał jednak za tym.
Dlatego też Morpheus i Cassandra dobrali się idealnie. Byli dwoma osobami, posiadającymi duszę szeroko pojętych wrażliwców, niektórzy mogli śmiało uważać ich za szaleńców. Może dlatego, że oni po prostu lubili zatrzymać się na środku ulicy, pogrążyć w zadumie lub wykrzyczeć na wzgórzu: "jestem szczęśliwy"? - Więc skąd w Tobie tyle wątpliwości? - spytała, marszcząc nosek. Była ciekawa jego odpowiedzi, wszak każde jego przemyślenia posiadały szeroką bazę argumentów, co się z tym wiązało zazwyczaj były logiczne. Często też nie mogła zrozumieć jego zachowania, zwykle wiązało się to z czym, czego w ogóle nie potrafiła pojąć. Podeszła do niego, spoglądając mu w oczy. Ten jęk w ogóle się jej nie podobał! Och, lenistwo. Oczywiście, niechęć do tańca była czymś popularnym w świecie, lecz... - Morpheus, dawno ze mną nie tańczyłeś - rzekła rozżalona i wyciągnęła ku niemu dłoń. - Obiecuję, że Cię nie podepczę. - dodała z uśmiechem.
Och tak, takie absurdalne niekiedy wyczyny to coś, co Morpheusowie lubią najbardziej, zwłaszcza w towarzystwie Cassandr. Jak w korcu maku...? Zmarszczył brwi, gdy bezlitośnie drążyła temat. - Bo akurat ty jesteś... jedną z niewielu kobiet, które trudno... Ciebie... Cass, nieważne - burknął, przejechawszy dłonią po twarzy. Wybrnął źle, ale zupełnie nie potrafił ubrać tego w słowa. Uśmiechnął się, szeroko, ciepło i jakby przepraszająco. - Ja cię podepczę - zaproponował w zamian, unosząc nieznacznie brwi w rozbawieniu. W głębi był nieco przerażony, nagłą bliskością, która mogła ich czekać. Wszak gdy jeszcze tańczyli, kochał ją szaleńczo, płomiennie; ten dotyk mógł wzbudzić zbyt wiele wspomnień, zbyt wiele. A on był tylko człowiekiem. Cholera, to jego chatka, nie może użyć argumentu "słuchaj, muszę wracać do domu". Znów chrobot z okolic podłogi.
Czekała, należała przecież do tych cierpliwych oraz do tych, którym się nie odmawia. Dlaczego? Bowiem zawsze znajdzie coś, aby wyszło na jej. Nie wolno było uważać za egoizm, och nie. To coś innego. - Hm, chciałabym coś z tego zrozumieć, Morph. - powiedziała cicho, ujmując jego dłoń i idąc kilka kroków na środek. Nie chciała, aby wpadli na stół czy na gigantyczne łoże, które na jej nieszczęście... Ach, nieważne! - Uznam, że przyjemność leży po mojej stronie - powiedziała, dygając uroczyście. Prędko do niego powróciła, poruszając się w takt wolnej piosenki. Czy Cassandra przypadkiem nie zadała wcześniej pytania, czy pan Phersu ma możliwość włączenia muzyki? Na pewno się pytała. Zerknęła na niego badawczo. - Morph, znasz mnie, wiesz, że nie odpuszczę. - powiedziała, przymykając oczy i opierając głowę o jego ramię.
Tu występował konflikt charakterów, Morpheus też rzadko kiedy decydował się na to, by ulec, odpuścić, gdy już się na coś uparł. W tym wypadku uparł się, że nie zatańczy. Choćby go podpaliła. No, może wtedy tak, o ile istniał Taniec Rozpaczliwych Prób Ugaszenia Ognia wraz z akompaniamentem utworu Aguamenti, Aguamenti, Aguamenti! Westchnął mimowolnie, gdy oparła głowę o jego ramię. Zapach włosów, te najdrobniejsze rzeczy, siłą wdarły się do umysłu, z uciechą przekopując się przez wspomnienia. - Nie ma muzyki - mruknął. - Jest tylko chrobot. Bo faktycznie, nie widział zbyt wielu wyjść, by wprowadzić muzykę do tego momentu. Co zabawne wydawało się wielce. W tych wszystkich mugolskich przekłamanych filmach o magii i księżniczkach, Merlin wie czym, w tej chwili cała zgraja leśnych zwierzątek wyskoczyłaby do nich, by odśpiewać piękną, chwytającą za serce pieśń. Wyobraził ją sobie, ach, te syczące sklątki tylnowybuchowe, śpiew świergotnika, wycie lelka wróżebnika...! Niestety, nawet świat zwierząt był przeciwny ich tańcowi.
Miał rację, lecz ona liczyła, że gdy zatańczy, świat stanie się wyraźniejszy. Obudzi się, otworzy swoje orzechowy oczy, spojrzy na niego i znów zobaczy tą nadzieję, gdy podczas spotkań przy wodzie, wpatrywała się w miliony znaków. Uniosła głowę. Nie ma tańca. Przytaknęła głową, odsuwając się od niego na "bezpieczną" odległość. - Niestety, musisz sobie coś takiego tu zainstalować. - powiedziała cicho, podchodząc ponownie do krzesła. Chwyciła swoją torebkę. Jego bliskość reagowała na nią tak ja być nie powinna. Wspomnienia są martwe, nie da się ich wskrzeszać, nie można tego robić. Westchnęła ciężko i zarówno przeciągle. Nie mogła tu dłużej być, to przyniesie złe skutki, obudzi stare duchy. - Ja... - zacięła się, unosząc głowę, aby spojrzeć na Morpheusa - idę już, pamiętaj o mnie i pisz listy. Obiecaj, że będziesz to robił.
Dopiero, gdy odeszła kilka kroków dalej, a w chwilę później zniknął słodki zapach, zdał sobie sprawę, że mięśnie ma napięte. Powoli rozluźnił barczyste ramiona, z ust nieświadomie wyrwało się westchnienie. Mrugnął do niej, ciepło, przyjaźnie, jednocześnie trochę smutno. Stare duchy, tak. Niektóre pobudziły się w nim i szarpały teraz za serce, jakby to była zwykła struna na gitarze. - Na listy możesz liczyć. O każdej porze dnia i nocy. - Podszedł kilka kroków bliżej, znów burząc odległość pomiędzy nimi, ucałował jej czoło miękkimi wargami, na pożegnanie, jak często to robił. - Trzymaj się, ślicznotko. Masz czego.
Przytaknęła potulnie głową. Wiedział, że może do niej napisać o każdej porze. Od tego był przyjaciel, właśnie przy - ja - ciel. Czy obydwoje przesiąknęli za bardzo sobą? Zarzuciła torebkę na ramię. - Będę więc czekać. - przymknęła oczy, gdy jak zwykle ucałował jej czoło. Ten gest zawsze kojarzył jej się z ojcowską troską, pokazywaną w każdej angielskiej książce. Szkoda, że i ona jej nie poznała. - Życz mi szczęścia z nim, że się wszystko ułoży - powiedziała jak mantrę. Przytuliła się do niego, szybko, jakże niedbale. Złe duchy ciągle się czaiły za ich plecami. - Tez się trzymaj. - dodała, odrywając się od niego i znikając za majestatycznymi drzwiami.
Hum. Po wyjściu Cass, jeszcze jakiś czas miotał się w stanie bliżej nieokreślonym. Najlepszym lekarstwem okazał się, jak zawsze, sen. Kilka dni był zatopiony w ferworze pracy. Poprawiał jeszcze jakieś drobne rzeczy w chatce. Nie wiedział, co zrobić z koszykiem na psa. Podobno poprzedni gajowy, Hagrid, trzymał tu Kła, dość dużego brytana. Postanowil wyczyścić ją tylko i zostawić, a nuż sam kiedyś będzie miał zwierzątko? Psidwak by się przydał, zdecydowanie. Wyszorował też mosiężne rondle zwisające u sufitu. Dawny gajowy nie pozostawił tu niespodzianek w postaci martwych ptaków, szynek... włosów jednorożca, też niestety nie. Cały czas towarzyszył mu dziwny chrobot, dochodzący spod podłogi. Potem Morph postanowił zająć się grządkami za chatą. Przyciął gałęzie niektórych pędów, Dynie już dawno zostały zebrane, teraz zatem spulchnił nieco ziemię i postanowił posadzić kilka cebulowych roślin, które na wiosnę od razu wypuszczą pędy. A gdyby tak oziminę? Zaklęciem lewitacji, zebrał spore grupy liści otaczające domek. Później powtórzył to na znacznej części błoni. Owe liście zebrał do wielkiego, plecionego kosza. Będą doskonałym nawozem, później. Wrócił do chaty, zauważając dogasający ogień. Dorzucił drwa, zauważając, że wkrótce będzie musiał porąbać jeszcze trochę. Mógł to, co prawda, robić zaklęciami, ale nieco pracy fizycznej nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Nie licząc zerwanych ścięgien i takich tam. Zrobił sobie kubek herbaty i usiadł przy stole, rozkoszując się wykonaną pracą, ciszą, spokojem, ciepłem. Pod podłogą znów zachrobotało.
Mecz niesamowicie nudził pannę Van Middlesworth, więc prędko się zmyła i z książkę w rękach, przechadzała się po błoniach, powolnym krokiem. O dziwo, ani razu się nie potknęła, co było naprawdę nie lada wyczynem. Dziwnym trafem Hazel przystanęła tuż obok chatki gajowego. Doprawdy, cóż za zaskoczenie, nie? Dziewczyna zamyśliła się na moment, zastanawiając się, czy może odwiedzić szanownego gajowego, mimo, iż czasem przy nim zachowywała się jak totalna kretynka, czy może sobie odpuścić. Jednak, do odważnych świat należy, czyż nie? Dlatego blondynka zapukała delikatnie do drzwi i po chwili je uchyliła, wpychając pomiędzy nie swoją głowę. - Bryy - przywitała się, uśmiechając się figlarnie, widząc siedzącego przy stoliku mężczyznę. Przeczesała włosy palcami i zmarszczyła czoło. - Przeszkadzam? - spytała niewinnie, lekko przygryzając dolną wargę.
Podniósł głowę, która zakołysała się lekko na boki. Bynajmniej nie od herbaty, tym razem nie dodał tam rumu. Dostrzegł w drzwiach... zaraz, zaraz, to Hazel. Hazel Van Middlesworth, przepiękna Puchonka. Przeklinał w duchu wszystkie jasnowłose, w nich najpiękniej odbijały się promienie słońca i na nich najbardziej miękko kładł się wieczorny cień. - Hazel - powiedział beztroskim głosem, wstając. - Przemiło cię widzieć. - Skłonił się jej głęboko, w starodawny sposób, gestem wskazując, by weszła do środka. - W mych skromnych progach... - Uśmiech zaigrał na wargach mężczyzny. - Heeerbatki?
Dziewczyna posłała mu szeroki uśmiech i weszła do środka, potykając się w progu. A jednak, wszystko co dobre kiedyś się kończy, a więc i chwilowa umiejętność sprawnego poruszania się nagle gdzieś zniknęła. A szkoda, bo znając swoje możliwości, Hazz doskonale wiedziała, że w ciągu tego dnia, nie raz doprowadzi do katastrofy. Biedaczka. Blondynka przyjrzała się mężczyźnie. Chcąc nie chcąc, ale bardziej chcąc, musiała przyznać, że jest cholernie przystojny, ale w końcu co tam wiedziała taka małolata jak ona. W prawdzie, jakiś tam gust swój miała, ale nadal pozostawała niewinną piętnastolatką. - Oczywiście - odpowiedziała na pytanie. - Umrę z pragnienia, jeżeli się czegoś nie napiję - stwierdziła, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak bardzo była spragniona. - A chyba nikt nie będzie z tego zadowolony. Chociaż...może jednak - podrapała się po skroni. Zdała sobie sprawę, że zdecydowanie za dużo gadała o głupotach.
Zaśmiał się cicho, ale definitywnie nie złośliwie, gdy potknęła się u progu. - Ja będę należał do tych drugich, gwoli ścisłości - rzekł wesoło, chociaż temat bynajmniej wesół nie był. Nastawił wodę w metalowym imbryku, podbródkiem porośniętym hebanowym zarostem wskazał jej krzesło, by usiadła. - Jak szkolne sprawy, panienko Van Middlesworth? - zapytał, ton odrobinę spoważniał. Wrócił do stolika i postawił dwa kubki na drewnianym blacie pełnym szczelin i pęknięć. Według Morpha, nadawało mu to pewną urokliwość. Szczupłe palce ujęły za ucho parującego kubka, a mężczyzna rzucił jej pełne przenikliwości i uwagi spojrzenie. Paradygmat kruchości. Wydawało mu się, że dziewczyna nie najlepiej czuje się w szkole; gdy na nią patrzył, miał wrażenie, że odpływa myślami gdzieś daleko, wyrywając się duchem z Hogwartu, którego nie darzyła szczególną miłością. Ale to tylko wrażenie.
Progi potrafiły być naprawdę zdradliwe, więc to naprawdę nie jej wina, że się potyka. No dobra, to była jej wina, ale to już zupełnie inna historia. Co prawda, Hazel już dawno się do tego wszystkiego przyzwyczaiła, więc i ona potrafiła się z tego śmiać. - Miło - stwierdziła z rozbawieniem i zakładając kosmyk włosów za ucho usiadła na wskazanym krześle. Wciąż trzymała w rękach opasłe tomisko, które zaraz ułożyła sobie na kolanach. Rzadko kiedy można było ją zobaczyć bez żadnej książki, czy notesu. To było wręcz mało prawdopodobne. - Całkiem dobrze, tak mi się wydaje. Ale różnie to bywa. Tak czy inaczej, nie narzekam - odpowiedziała wesolutko. Aż jej się humor poprawił. No cóż, widok takiego mężczyzny, trudno, aby nie poprawił humoru dziewczynie nawet w takim wieku. - A jak praca? - spytała, szczerząc białe ząbki i stukając opuszkami palców w okładkę książki. Hazel lubiła Hogwart. Zdecydowanie bardziej niż swój rodzinny dom, bo tego akurat nie trawiła. Szkoła była dla niej dobra, aczkolwiek niekoniecznie ludzie się w niej znajdujący. Oczywiście, zawsze znalazł się ktoś życzliwy i miły, ale bardzo dużo osób, no cóż, raczej odnosiła się do niej w dość dziwny sposób, albo traktowali ją jak dziwadło, lub potencjalną ofiarę prześladowań i wykorzystywania.