Targ, który jest ukryty za centrum Londynu zawiera wszystko co jest potrzebne młodym jak i dorosłym czarodziejom. Możesz się tu zaopatrzyć w przeróżne książki, ale także możesz zakupić tutaj przeróżne magiczne przedmioty. Niektórzy uwielbiają tu przychodzić po małe, urocze puffki, inni natomiast lubują się w perfumach z nutą amortencji. W tym miejscu znajdzie się także coś zaskakującego, a mianowicie... Rusza targ magicznej motoryzacji. Spodziewałeś się, że już dziś możesz kupić samochód? Oczywiście, że nie! Jednak tutaj spełniają się marzenia! Samochody oraz motocykle, czy latające dywany są sprowadzane między innymi z Bułgarii, Maroko, Francji, Japonii, Belgii, Stanów Zjednoczonych, Niemiec oraz... Anglii.
Autor
Wiadomość
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Ostatnimi czasy delikatnie udało się dziewczynie uporać z demonami, które ją dręczyły. Uczucia delikatnie osłabły i pozwoliły się jej wyciszyć na tyle, aby prawie normalnie funkcjonować. W końcu minęły już dwa miesiące od momentu jak rozstała się z narzeczonym. Rana po ciosie, jaki jej zadał, wciąż była świeża, ale nie pulsowała już tak mocno, jak dotychczas. Czasem zastanawiała się, jakby to wszystko dalej wyglądało, gdyby nie powiedziała Maxowi o tym, że wie. Jak długo szedłby w zaparte i mówił, że ją kocha, jednocześnie współżyjąc z kimś innym. Na szczęście, nie zamierzała się o tym dowiadywać. Chciała tylko zamknąć za sobą ten rozdział i nie próbować go nigdy więcej otwierać. Ktoś, kto nie znał Beatrice, mocno mógłby się zdziwić faktem, że dziewczyna lubiła odwiedzać tego typu miejsca. Budziły one od zawsze w niej skrajne emocje. Z jednej strony uwielbiała przeglądać kolejne dziwaczne okazy, które naprawdę ciężko było spotkać gdzieindziej. Z drugiej natomiast strony, niekórzy sprzedający je czarodzieje budzili w Bei nie małe obrzydzenie samymi sobą. Dziś Betrice nie szukała niczego konkretnego. Nie potrzebowała nic cholernie mocno, dlatego tylko przeglądała przeróżne stoiska. Przystanęła przy jednym stoisku, gdzie sprzedawała starsza pani bez kilku zębów. W porównaniu do niej Beatrice wyglądała tak, jak na damę przystało. Czarne kozaki na delikatnym obcasie stukały o chodnik przy każdym jej kroku, ciemna peleryna wyglądała bardzo elegancko i skutecznie chroniła przed mrozem, który panował wokół. Dziewczyna zdjęła z dłoni jedną z rękawiczek i wzięła do ręki bardzo delikatny łapacz snów. Wyglądał tak, jakby przy większym nacisku miał się rozpaść na maleńkie kawałki. Na lekkich niteczkach były zawieszone białe piórka, obciążone zielonymi koralikami. Może właśnie dlatego to coś przypadło Beatrice do gustu? Bo było tak samo delikatne jak ona sama ostatnimi czasy. Ale nie mogła tego nikomu pokazywać. Nie chciała.
Sam Merlin prawdopodobnie nie wiedziałby, co skłoniło Claude'a do zjawienia się w tym miejscu i sam chłopak nie miał pojęcia, jak skomplikowane procesy myślowe musiały zajść pod tą rudą czupryną, że ostatecznie wylądował na pchlim targu. Możliwe, że to ostatnie pogawędki z Dorienem sprawiły, że Claude zainteresował się tematem sprzedawanych tam przeróżności. Podobno niektóre ze znajdujących się tam przedmiotów przypadkowo wpadały w ręce mugoli, chociażby magiczne czajniki lub gryzące gości filiżanki, przez co później Ministerstwo miało robotę do zrobienia. Co prawda Claude nie pracował w Biurze Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli, które to głównie brało na siebie tego typu interwencje, ale postanowił zgłębić temat sam z siebie i przeglądnąć asortyment niektórych straganów. Na miejscu okazało się, że coś, co uprzednio wziął za niewielkie miejsce, okazało się być całkiem rozległe, a stragany wydawały się nie kończyć. Dodatkowo dostrzegł, że niektórzy trudnili się sprzedażą magicznych pojazdów - te zawsze go interesowały, ale niestety nie udało mu się do tej pory zdać egzaminu na magiczne prawo jazdy. Przyglądał się jednak stojącym tam motocyklom i zamyślił się. Może powinien spróbować jeszcze raz? Jego starsza siostra ciągle się z niego naśmiewała, że był już taki duży, a wciąż nie radził sobie na kółkiem samochodu. Kilkakrotnie zastanawiał się, czy nie spróbować podjąć kursu mugolskiego prawa jazdy, lecz gdy usłyszał, że w magicznych samochodach trzeba czasem stuknąć w coś różdżką, stwierdził, że nie ma sensu. Odwrócił wzrok od lśniących pojazdów, przenosząc go na okoliczne stragany. Przy jednym z nich stała postać, która wydawała mu się niezwykle znajoma, nawet od tyłu. Na moment zaparło mu dech w piersiach - czy to Beatrice? Nie do końca wierzył w swoje szczęście, że ponownie spotykał ją zupełnie przypadkiem - w końcu do tej pory nie zebrał się na odwagę, by wysłać jej jakikolwiek list. Zrobił kilka kroków w przód, po czym zatrzymał się. Co jeśli pomyśli, że to on ją śledzi? Zamiast więc podejść jak człowiek i klepnąć ją w ramię, postanowił pokombinować. Powolnym krokiem przeszedł tuż obok niej, po czym stanął przy straganie obok, udając, że niezwykle fascynują go magiczne ścierki.
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Oglądanie tej delikatniej rzeczy sprawiało jej przyjemność. Na tyle dużą, że zaczęła na poważnie rozważać zakupienie dla siebie takiego łapacza snów. Historie mówiły, że ma on magiczne właściwości. Powieszony nad łóżkiem działa, jak wielkie sito dla snów. Przepuszcza tylko te dobre, a wszelkie koszmary odpycha, byle dalej od swojego właściciela. Coś takiego było potrzebne Beatrice. Uśmiechnęła się i parsknęła pod nosem. Jak bardzo naiwnym trzeba było być, aby uważać, że coś takiego, jak trochę sznurków, piórek i koralików może mieć jakieś magiczne właściwości? A póki nieoprzytomniała, to nawet była skłonna zakupić tą rzecz. Zamiast tego odłożyła łapacz snów z powrotem na stragan. Podniosła wzrok na panią, która je sprzedawała. Nie była ona zadowolona z braku dokonania zakupu przez pannę Dear. Nie mniej Bea nie zamierzała się tym faktem przejmować. Odwróciła się, z zamiarem odejścia, ale zamiast tego stanęła jak wryta. Znała postać, która znajdowała się w pobliżu. I nie była pewna, czy to dobry pomysł aby do niej się odzywać. W końcu sama nie wiedziała, co łączyło ją z tym mężczyzną. To wszystko było dziwne, poplątane i zupełnie dla niej niezrozumiała. Z jednej strony chłopak mówił jej takie rzeczy podczas ich ostatniego spotkania, że kolana się pod Beatrice uginały. Potem ona odważyła się proponować, aby Claude pozwolił sobie na napisanie do niej kilku słów. Ale nigdy nie doczekała się żadnego listu. W tym momencie nie wiedziała, jak powinna interpretować jego zachowanie. Przede wszystkim nie chciała wyjść na idiotkę. Ale z drugiej strony, nie mogła odejść tak bez słowa. Nawet jeśli miałaby wyjść na idiotkę. To wszystko było dla niej okrutnie skomplikowane. Chciała odejść i mieć Faulknera z głowy. Ale nie mogła. Musiała chociaż powiedzieć mu cześć. Po prostu czuła, że tak należało się zachować. Podeszła kilka kroków w jego kierunku, a za plecami zaplotła swoje dłonie, aby nie było widać, że stresowała się na myśl o kolejnej rozmowie z chłopakiem. Odetchnęła i przyjrzała się rzeczom, które go zainteresowały, nim się do niego odezwała. -Magiczne ściereczki? Wielkie świąteczne sprzątanie się szykuje? - powiedziała cicho delikatnie zachrypniętym głosem. Odchrząknęła i gdy Claude odwrócił się do niej, dodała: -Cześć. Uśmiechnęła się niepewnie nie do końca świadoma tego, czego powinna tym razem się po nim spodziewać. Może właśnie z tego powodu zaczęła delikatnie bujać się, co chwilę przenosząc ciężar swojego ciała na pięty i ponownie na palce. Dlaczego ostatnio musiała być tak bardzo niepewna siebie? Właśnie zaczynała to w duchu przeklinać.
Claude nie był przekonany co do swojego planu, ale skoro już go sobie wymyślił, postanowił sprawdzić, jak rozwinie się sytuacja. Istniało spore ryzyko, że dziewczyna zwyczajnie go nie zauważy i pójdzie w swoją stronę, kompletnie nie bacząc na jego obecność tuż obok, lecz mimo to postanowił zaryzykować. Dzierżył w dłoniach magiczne ściereczki, które podobno puszczone na blat, same ścierały wszystkie plamy, pozostawiając za sobą błyszczącą, odkażoną powierzchnię, lecz jego wzrok mimowolnie uciekał w bok w kierunku Beatrice. Gdy dostrzegł, że odkładała trzymany w rękach łapacz snów, momentalnie spiął się i powrócił do kontemplacji geometrycznych wzorów ściereczek, marszcząc brwi, zupełnie jakby zastanawiał się nad tym, który ładniej pasowałby mu do wystroju kuchni i obecnie noszonego swetra (a przy okazji podrzucę stylówkę. Wydał z siebie jakiś zduszony pomruk jako znak niesamowitego skupienia i pogrążenia w myślach, podczas gdy w jego głowie jedyne co grzmiało to pytanie, czy Beatrice w ogóle go zauważy?! Nie musiał jednak czekać zbyt długo, bowiem dosłownie chwilę później usłyszał za plecami jej głos. Obrócił się wręcz natychmiastowo, przybierając zaskoczony wyraz twarzy, nieco za bardzo pomieszany z radością na jej widok. Nie mógł powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu, który dosłownie w ułamek sekundy rozciągnął zaskoczone "O!" w szeroki wyszczerz. Gdy dotarło do niego, co mówiła, poczuł się trochę idiotycznie - czy nie mógł zainteresować się ładnymi grawerami na papierośnicach tuż obok? - Hej, cześć, Beatrice - wyrzucił z siebie na wydechu, dopiero w następnej chwili rzucając spojrzenie na ściskaną w dłoni ścierkę. - Ach, tak, dokładnie tak jak mówisz - odpowiedział natychmiast, kiwając na potwierdzenie głową. - Powoli trzeba się za coś zabrać. Tak w zasadzie nie myślałem, żeby kupić je dla siebie, ja sobie poradzę, ale chciałem zabrać taką do domu. Mama by się ucieszyła, nie musiałaby własnoręcznie ścierać tych wszystkich plam... - powiedział zaraz potem dopiero co wymyśloną historyjkę. W gruncie rzeczy jednak był z siebie samego zadowolony - nie dość, że prawdopodobnie udało mu się wybrnąć z tej niezręcznej (jak zwykle) sytuacji, to jeszcze przypadkowo wpadł na całkiem niezły pomysł. Święta i tak zamierzał spędzać w domu rodzinnym w Ipswich, a mama z pewnością ucieszyłaby się, że przy obecności Claude'a blaty i podłogi ścierałyby się same. - A Ty co tu robisz? Masz coś na oku? - zapytał jeszcze, szczerze zaciekawiony. Nie spodziewał się jej w takim miejscu. Z tego co zrozumiał, Beatrice nie brakowało pieniędzy i z pewnością mogła sobie pozwolić na zakupy w nieco bardziej ekskluzywnych miejscach niż pchli targ w Londynie.
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Ona pewnie wyglądała jakoś tak tyle, że nie miała tym razem kaptóra na głowie. Z nieskrywaną ciekawością obserwowała zaskoczenie, które wymalowało się na jego twarzy i zaraz potem zamieniło w szeroki uśmiech. Miło było patrzeć, jak naprawdę (chyba, pewności mieć nie mogła) cieszył się na jej widok. A przynajmniej to właśnie radość Beatrice wyczuwała w jego mimice oraz zachowaniu. To naprawdę podnosiło dziewczynę trochę na duchu i zwiększało jej pewność siebie, która ostatnimi czasy była na poziomie -100. Pewnie to właśnie sprawiło, że stanęła mniej zakłopotana na wprost Clauda. Już nie czuła się tak, jakby mu się naprzykrzała i robiła na siłę coś, czego on mógłby wcale sobie nie życzyć. Miła odmiana. Naprawdę miła. Słuchała jego paplaniny z dużą uwagą. Dzięki temu mogła wywnioskować, że dom rodziny Faulknera jest w sporej odległości od Londynu, a najprawdopodobniej jego rodzina niewiele ma wspólnego ze światem magicznym. Bo gdyby przecież było inaczej, to jaka porządna gospodyni trudziłaby swoje dłonie przy sprzątaniu zamiast użyć prostego zaklęcia? I o dziwo, ta wiedza jej nie przeszkadzała. A to było czymś odmiennym. Beatrice została wychowana w taki sposób, że nie lubiła mugoli ani mugolaków. Od najmłodszych lat wpajano jej zasady, które jasno mówiły, że to nie jest ktoś godny tego, by z nim obcować. Wydawać by się mogło, że Claude był tak przemiłą osobą i naprawdę szczerą w swoim zachowaniu, że Beatrice naprawdę nie zwracała uwagi na jego status krwi. W końcu, nigdy wcześniej nawet nad tym nie myślała. Dopiero teraz zaczęła. -Ciekawa opcja na prezent. Twoja mama na pewno będzie miała mniej strudzone dłonie od pracy. - odpowiedziała, gdy tylko Claude zrobił dłuższą przerwę na nabranie powietrza do płuc. Na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. Zawachała się, nim odpowiedziała na zadane przez niego pytanie. Fakt, nie wyglądała jak ktoś, kto uwielbiał przemierzać takie zakątki, ale prawda była zupełnie inna. Nic więc dziwnego, że Claude ne spodziewał się ją tutaj spotkać. Bo kto by o tym pomyślał? Zapewne nikt ze znajomych Beatrice. -Wiesz, lubię tutaj czasami przychodzić. Można znaleźć naprawdę ciekawe rzeczy. Jak chociażby ściereczki. - uśmiechnęła się szerzej przy ostatnich słowach. - A ja, w sumie nic ciekawego nie oglądałam. To znaczy... Oglądałam, taki tam łapacz snów. Podobnież odstraszają koszmary. Może by mi się przydał jeden. - ostatnie słowa powiedziała już dosyć cicho, jakby sama dla siebie. Niespecjalnie uważała za istotne dzielić się z chłopakiem takimi informacjami, ale skoro to już zrobiła, to trudno. W tamtym momencie przypomniała sobie o czymś, czego nie zdążyła zrobić ostatnim razem, a wiedziała, że powinna. Nie mogła liczyć na cud, jakim byłoby zapomnienie przez Clauda o sytuacji, która miała miejsce nie tak dawno temu. -W ogóle, Claude... Winna Ci jestem przeprosiny. - zaczęła powoli. Nabrała powietrza, jakby miało to w czymś pomóc i uśmiechnęła się delikatnie. - Chciałam Cię przeprosić za tą sytuację z restauracji. Nie powinieneś był widzieć mnie w takim stanie. W sumie... Nikt nie powinien. Ale to był wtedy ciężki okres dla mnie, zresztą, pewnie sam pamiętasz ten mój pijacki bełkot. - miała tylko nadzieję, że przy ostatnich słowach nie zaróżowiła się ze wstydu. Bo tak, odczuwała wstyd na myśl, że pewnie była obiektem kpiny pomiędzy Claudem i Dorienem, gdy tylko zajęli się całą sytuacją.
Jedną z cech definiujących Claude'a była zdecydowanie szczerość i Beatrice nie musiała się niczego obawiać - autentycznie cieszył się ze spotkania jej! Zresztą nigdy tego nie ukrywał, zawsze pokazywał na wiele sposobów, że nie tylko podoba mu się jej towarzystwo, ale także jest nią zainteresowany pod wieloma względami i chciałby ją jak najlepiej poznać. Fakt, że i ona wydawała się czuć dobrze w jego towarzystwie sprawiał, że i jemu samoocena podskakiwała o kilka stopni w górę, a humor pozostawał dobrym przez resztę dnia. No i poza tym nigdy, ale to przenigdy nie pomyślał o dziewczynie w taki sposób, jakoby miała mu się narzucać - jeśli już to działałoby to w drugą stronę, a przed tym Claude powstrzymywał samego siebie siłą. Zresztą po co mu było całe to zagranie, że niby jej nie zauważył? Właśnie ze względu na to, by nie pomyślała sobie przypadkiem, że jego nowym hobby jest bycie stalkerem i podążanie za nią w każdy zakamarek Wielkiej Brytanii, jak to się mogło zdawać do tej pory... - No, to z pewnością - przyznał, kiwając głową. Mimo że wymyślił tą historyjkę na poczekaniu, w tej chwili bardzo podobał mu się ów spontaniczny pomysł, który zawitał pod rudą czupryną. Spojrzał na szmatkę, a zaraz potem na Beatrice, trochę uświadamiając sobie, jak wielka różnica dzieli ich środowisko i rodzinę. Krewni Faulknera byli w większości niemagiczni, a jedynie babcia, która również była mugolaczką, uczęszczała do magicznej szkoły, po której magię rzuciła w pierony. Kompletnie nie wiedział, jak mogą wyglądać święta w domu, który jest przesiąknięty magią. On zawsze wracał, pomagał ubrać choinkę, wkładał prezenty do skarpet powieszonych przy kominku, sprzątał dom i tylko w kuchni nie pomagał, bo wszyscy wiedzą, jak kończą się jego kulinarne przygody. - Tak mnie teraz naszło... Czy Wy, mam na myśli Ciebie i twoje rodzeństwo, robicie cokolwiek na święta w domu? To znaczy nie zrozum mnie źle, po prostu się zastanawiam, czy czarodziejskie rodziny muszą odbębnić jakieś obowiązki... Zapewne macie skrzaty, chyba Dorien mi kiedyś mówił o tym - rzucił jeszcze, nie do końca pewny swoich słów, bo tego skrzata to zawsze mógł sobie wyimaginować. - Pytam, bo mówiąc szczerze nie mam porównania, a to całkiem ciekawa sprawa! U mnie w domu wygląda to pewnie zupełnie inaczej niż u was - dodał jeszcze, chcąc wytłumaczyć swoje pobudki do wiedzy na ten temat. Słuchając jej, pokiwał głową ze zrozumieniem. Pchli targ miał to do siebie, że skrywał w sobie mnóstwo niezwykłych rupieci, które mimo pozornej nieprzydatności, mogły znaleźć swoje zastosowanie w mieszkaniu. Spojrzał na stragan, który opuściła Beatrice i na sekundę zmarszczył brwi. Łapacze snów? - Jeśli mam być szczery, to niespecjalnie wierzę w łapacze. Miałem kiedyś jeden i nie wydaje mi się, by w czymkolwiek mi pomógł. Inna sprawa, że może nie miałem złych snów? Zazwyczaj ich nie pamiętam po obudzeniu - powiedział i uśmiechnął się, zupełnie nieświadomy, że podobnymi uwagami może robić z siebie idiotę w oczach dziewczyny. Jej kolejne słowa sprawiły natomiast, że poczuł się nieco niezręcznie. Wiadomo, że nie miał jej za złe jej zachowania z owego felernego dnia, kiedy razem z Dorienem przybyli po nią i Yvonne do restauracji, przecież to nie była jej wina, tylko alkoholu, który wypiła. Claude starał się nie oceniać ludzi przez wzgląd tego, co robią nietrzeźwi, bowiem sam swojego czasu nawyrabiał sporo głupot będąc na bani. Sam fakt, że Beatrcie przywołała ten moment, wywołał u niego pewnego rodzaju uczucie dyskomfortu związanego z tym, że Bea w ów dzień po pijaku przyznała głośno, że jej poprzedni mężczyzna, który na dodatek mógł być jej narzeczonym, zdradzał ją i oszukiwał. Dorien wspominał nawet coś o ślubie, a rudzielcowi było cholernie głupio, że w ogóle ośmielił się pomyśleć o pannie Dear w sposób sugerujący chęć "bliższego" poznania, skoro ona już miała za sobą nieudane narzeczeństwo... Podrapał się po karku i uśmiechnął się trochę krzywo. - Nie no, wiesz, nie masz mnie za co przepraszać, poważnie - zaczął, a potem zaciął się, nie mogąc wymyślić kontynuacji wypowiedzi. - Nie musisz mi się tłumaczyć, doskonale rozumiem. Z tego co mówiłaś... No, zresztą, nieważne! Możemy to puścić w niepamięć - stwierdził i posłał jej drugi uśmiech, ten już znacznie cieplejszy.
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Jak wyglądały święta w Brighton? Cóż, to było specyficzne pytanie. Mimo, że wydawać by się mogło, że jest inaczej, to Beatrice nie cieszyła się na myśl o tym, że czeka ją Boże narodzenie. Ona sama nigdy nie odczuła tej "magii świąt" niczym z reklamy najlepszego kremowego piwa. Renifery nie latały radośnie po niebie, a skrzaty nie szykowały dla wszystkich prezentów. Dla Bei święta zawsze kojarzyły się z chłodem. I to nie takim dosłownym. Mowa tutaj raczej była o relacjach, które między członkami rodziny powstawały. Wiadomym było, że ojciec prowadził otwarty konflikt z Liamem, więc pewnie jakiekolwiek wspomnienie o najstarszym bracie będzie błędem i bardzo nieczystym zagraniem. Dorien z kolei nienawidził go równie mocno, co ojciec, a Bea często zastanawiała się nad tym, czy jest tak faktycznie, czy może tylko robi to na pokaz, aby przypodobać się rodzicom. Calum zawsze miał wszystko i wszystkich w nosie, więc i jego w ten sam sposób traktowano. Bliźniaki mieli swój świat i swoje kredki i próbowali swoją radością zarazić wszystkich wokół, ale na ogół wychodziło to wszystkim na złe. A jak się miała do tego wszystkiego Beatrice? Cóż, próbowała trzymać się od tego wszystkiego z daleka i nie prowokować kolejnych wojen z Vivien. Czyli innymi słowy, święta zapowiadały się wspaniale. -Spokojnie, nie musisz się tłumaczyć z pytania. - powiedziała z uśmiechem na ustach. -Fakt, nasze święta z pewnością się różnią, bo z tego co mówisz, wynika, że wy spędzacie je w radosnej atmosferze. U nas... - zawahała się na chwilę zastanawiając nad tym, jak odpowiednio dobrać słowa, aby nie wyglądało to tak, że to jest zawsze jedną wielką porażką. -Jest inaczej. A tak naprawdę, to wcale nie wygląda to tak wspaniale, jakby mogło się wszystkim wydawać. Zazwyczaj jest wielka kolacja świąteczna, gdzie zjawiają się wszyscy niewyklęci członkowie rodu, czyli dużo osób, a ty zastanawiasz się nad tym, do kogo się odezwać i w jaki sposób, aby nie urazić wszystkich wokół. - nie kłamała w tym co mówiła. Faktycznie tak to wyglądało. Jednak powiedziała to z tak dużym uśmiechem na ustach, że szczerze zastanawiała się nad tym, czy Claude przypadkiem nie potraktował tego jako jeden wielki żart. Bo gdyby się tak nad tym zastanowić to te święta zazwyczaj były jedną wielką farsą. Nic więc dziwnego, że Bea w taki właśnie sposób je postrzegała. -Może właśnie dlatego nie lubię świąt Bożego Narodzenia. - dodała po chwili, jakby próbując samej sobie odpowiedzieć na niezadane pytanie. Prychnęła gdy usłyszała jego kolejne słowa. Patrząc na kogoś takiego, jak Claude miało się ochotę zapytać, o czym złym mógłby śnić ktoś, kto cały czas śni na jawie? O tym, że w klasie zaklęć nagle przy wszystkich spadają mu gacie? Bo nie wydawało się Beatrice, aby mogło chodzić o coś innego. -Nie wyglądasz mi na kogoś, kto w ogóle mógłby wiedzieć, co to koszmary senne. Serio Claude, jesteś tak radosnym człowiekiem, że nie wydaje mi się, byś kiedykolwiek mógł mieć chociażby negatywne myśli, a co dopiero sny. - Uśmiechnęła się szeroko przy tych słowach. Widziała zakłopotanie, które wywołała u niego, ale wiedziała, że jeśli mają mieć ze sobą jakiś kontakt, to ten temat prędzej czy później wyszedł by na światło dzienne. Dlatego chciała sobie to wszystko wyjaśnić. Bo nie wierzyła w to, że Claude nigdy nie zastanawiał się nad tym, co powiedziała, gdy była wtedy pijana. W ogóle teraz powinna sobie Beatrice zadać pytanie, czemu w ogóle przejmowała się opinią chłopaka. Pewnie dlatego, że go lubiła i że faktycznie była dla niej ważna. I pewnie dlatego, że miał takie ładne oczy... Nie, nie dlatego... -Po prostu, chciałam Ci powiedzieć, że wtedy nie byłam sobą. - powiedziała spokojnie, zdecydowana dokończyć to, co zamierzała powiedzieć, nawet jeśli Claude nie chciał. -Ale teraz już jest dobrze, serio - dodała z uśmiechem na ustach. I dopiero wtedy, gdy wypowiedziała to na głos, zdała sobie sprawę z faktu, że rzeczywiście tak jest. Pomimo tego, co ją spotkało, mogła śmiało powiedzieć, że jest dobrze. Od tak, po prostu, bez żadnych podtekstów. Że pierwszy raz od długiego czasu nie rozmyślała o swoim nieudanym, niedoszłym małżeństwie i wręcz nie żałowała, że to wszystko się rozpadło! A może to właśnie było jej pisane?
Słuchał jej opowieści i nie wiedział, jak miałby się do niej odnieść. Kompletnie nie identyfikował samego siebie z obrazkiem, które rozrysowała przed jego oczami. Wręcz niewyobrażalne było dla niego tak dokładne uważanie na słowa i chodzenie wokół członków rodziny na palcach. Wizja kłótni w czasie świąt również wydawała mu się niemożliwa w jego domu rodzinnym. Atmosfera zawsze była radosna, każdego przepełniało szczęście i przede wszystkim cieszono się z faktu, że udało im się zgromadzić w swoim gronie przy stole i że będą mogli spędzić ze sobą czas, porozmawiać, pożartować i zjeść coś dobrego. Tymczasem u Beatrice w domu sytuacja wyglądała zgoła inaczej i nie wiedzieć czemu Faulknerowi zrobiło się z tego powodu niesamowicie przykro. To doprawdy dołujące, że ktoś nie przepadał za tak cudownym czasem jak święta Bożego Narodzenia tylko przez wzgląd na rodzinne niesnaski. Chociaż samo to, że w jej rodzinie panowały kłótnie był już wystarczająco martwiący. Nigdy nie poruszał z Dorienem tematu jego rodzinnych relacji poza tym jednym razem, gdy dopytywał go jego relacje z najstarszym bratem, które Dear określił jako nieco wrogie, czy coś w ten deseń. Już wtedy wiedział, że panowie się nie lubią, ale żeby wszyscy członkowie rodziny darzyli się antypatią - tego jeszcze w życiu nie widział. Wszystko to sprawiło, że nieco zmieszał się po tym, gdy usłyszał jej zdanie na temat zbliżających się świąt. Nie dość, że nie otrzymał informacji, czy skrzaty odwalają za nich całą robotę, to jeszcze nie mógł powstrzymać malującego się na jego twarzy... Współczucia. Autentycznie współczuł jej środowiska, w którym musiała dorastać i do którego wracała. - Nie brzmi zachęcająco - stwierdził i uśmiechnął się nieco niezręcznie. Było mu głupio, że w ogóle zaczął temat, bo ewidentnie sprowadził tym pytaniem przykre myśli na Beatrice. - Ale musisz mi uwierzyć na słowo, że święta potrafią być naprawdę... Fajne. I ciepłe. Gdybyś nie miała czego ze sobą zrobić w któryś dzień, zapraszam do Ipswich. Moja mama piecze najlepsze ciasta pod słońcem, a moje siostry z pewnością przypadną Ci do gustu - powiedział. W sumie nie wiedział, czy nie posuwa się zbyt daleko tak bezpośrednio proponując dziewczynie poznanie jego rodziny, lecz to, co usłyszał wcześniej, naprawdę sprawiało, że chciał jej pokazać Boże Narodzenie od innej strony. Pytanie tylko co ona na to? Również się zaśmiał, a na jego lica wstąpił delikatny rumieniec, łatwy do pomylenia z zaczerwienieniem skóry od zimnego wiatru. - Wbrew pozorom zdarza mi się miewać koszmary! Ale szybko się z nich budzę, zawsze za bardzo się boję - odparł i wzruszył ramionami. Niemniej jednak jej słowa sprawiły, że poczuł się w pewien sposób... Doceniony? Zawsze robiło mu się cieplej, gdy ktoś wypowiadał się o nim w miły sposób, lecz z ust Beatrice komplementy na temat jego podejścia do życia brzmiały sto razy lepiej i na pewno zwiększały pewność siebie chłopaka. Przydało mu się to, bowiem ten drugi temat, do którego przeszli, nie był już taki cudowny. Claude naprawdę nie chciał, by mu się z tego tłumaczyła. Owszem, była to chwila jej słabości, gdzie zachowywała się tak, a nie inaczej. Kiedy powiedziała o kilka słów za dużo przez alkohol płynący w jej krwi i szumiący w głowie, wprowadziła niezręczną atmosferę, to prawda, lecz nie zamierzał jej oceniać przez pryzmat tych czynów. Dlatego też niezręcznie czuł się, gdy dziewczyna starała się je jakoś wyjaśnić i usprawiedliwić. Claude naprawdę mógłby o tym zapomnieć, na pstryknięcie palców wymazałby to z pamięci. Skoro jednak przywołała ten temat... - Beatrice, to naprawdę nie ma dla mnie żadnego znaczenia - powiedział, po czym uśmiechnął się do niej pokrzepiająco. - Wierzę, że jest lepiej. Lubię też myśleć, że mam w tym jakieś zasługi - dodał, a uśmiech szybko się poszerzył.
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Nie do końca była pewna, jak powinna zareagować na zmieszanie, które objawiło się na jego twarzy po jej słowach. Nie chciała, aby czuł się przez to dziwnie. Chciał wiedzieć jak u niej wyglądają święta, to mu powiedziała. Nie sądziła, że będzie mu go po prostu jej żal. Ona była do tego przyzwyczajona, nie znała innych świąt Bożego Narodzenia, nie wiedziała, że inne są możliwe, może gdyby pochodziła z innej rodziny. Poczuła się tak, jakby powiedziała właśnie Claudowi, że zaraziła się opryszczką, której w sumie już nigdy się nie pozbędzie, a on zaczął jej współczuć z tego powodu. Ona sama nie płakała nad swoim losem i nie zamierzała się nad nim bardziej rozczulać. Jeszcze chwila i będzie widywać swoją rodzinę tylko w święta. Wtedy już w ogóle nie będzie jej czego współczuć, bo będzie mogła leżeć w za dużych skarpetach przed kominkiem i objadać się lodami, a nikt nie będzie mógł zmusić jej do robienia czegokolwiek innego. -Claude, nie traktuj mnie przez to, co powiedziałam, jakbym była trędowata. - powiedziała, uśmiechając się szczerze. -Uwierz mi, święta po prostu nie mają dla mnie znaczenia przez to, do jakich w życiu przywykłam. Ot dzień wolny, jak każdy inny dzień wolny. Tyle że muszę oglądać wtedy całą moją rodzinę i udawać radość i miłość do całego świata.- Ostatnie słowa były już trochę ironiczne, ale nie mogła sobie odmówić tej przyjemności zastosowania jej w tym zdaniu. Nie sądziła, że w tej relacji ktoś inny, niż Claude będzie odczuwał zakłopotanie. A tak się właśnie stało, gdy chłopak zaproponował, że jeśli będzie chciała, to żeby przyjechała do niego, zobaczyć jak powinny wyglądać święta. Nie była pewna co powinna na to odpowiedzieć. Wiedziała, że Faulkner z pewnością miał dobre intencje, ale odczucia były takie, jakby faktycznie czegoś jej brakowało, a on próbował pokazać jej, czym to coś dokładnie było. -Rozważę propozycję - powiedziała, uśmiechając się delikatnie. Gestem dłoni odrzuciła włosy do tyłu, aby dać sobie chwilę na to, by zebrać myśli zanim znów będzie musiała coś powiedzieć. -Ale święta to raczej rodzinny czas, nie powinnam Ci w nim przeszkadzać. - dodała, unikając jego spojrzenia. Dopiero po chwili podniosła swój wzrok na niego, ciekawa co ujrzy w tych oczach. Zaśmiała się głośno, kiedy wspomniał o koszmarach sennych. Na prawdę nie sądziła, że może je miewać. Chociaż w sumie, to co, dla niej wydawałoby się czymś normalnym, dla niego mogłoby być niezwykle przerażającym doświadczeniem. Tego wcześniej nie brała pod uwagę, a przecież zarówno piękno, jak i strach potrafiły być subiektywne. - Nie wyglądasz mi na tchórza, Claude. A uwierz mi, umiem takich rozpoznać. - uśmiechnęła się znacząco i postukała się w skroń, tym samym przypominając o swoim ulubionym zajęciu, jakim było obserwowanie ludzi wokół niej. I miała pewność co do tego, że słowa przez nią wypowiadane były prawdziwe. Zdecydowanie skłamałaby, gdyby zaprzeczyła, że Claude nie miał swojego udziału w jej powrocie do lepszej rzeczywistości po ciężkich bólach rozstania. Niejednokrotnie, gdy go widywała, uśmiech nie schodził jej z ust i zapominała o całym bożym świecie. Wtedy mogłoby nie być niczego. Uwielbiała po prostu stać w miejscu i móc śmiać się z głupot, które mówił, a często mówił specjalnie po to, by ją rozśmieszyć. To było tak cholernie miłe, że Bea wiedziała, że gdyby nie on, to z pewnością powrót do siebie zająłby jej o wiele więcej czasu. -Oczywiście, że miałeś w tym swój udział - powiedziała lekko oburzonym tonem, ale zaraz dla zrównoważenia, sprzedała mu sójkę w bok. -Jakbyś nie zauważył, to przy Tobie cały czas się uśmiecham - dodała już bardziej normalnym tonem nie do końca pewna, czy powinna mówi takie rzeczy.
Och, no jasne, Claude znów zrobił z siebie skończonego idiotę. Nie mógł jednak nic poradzić na to, że zrobiło mu się żal tej cudownej dziewczyny, która z takim spokojem mówiła o problemach w domu, które ewidentnie istniały w jej rodzinie i były prawdziwe. Jak już wcześniej zostało wspomniane, Claude często śnił na jawie i w jego świecie, tym wyśnionym, z deka wyimaginowanym, takie rzeczy jak kłótnie i waśnie nie istniały. Ten moment, ta chwila rozmowy z Beatrice, podczas której uparcie ściskał w dłoni magiczną ściereczkę w purpurowe romby, sprawił, że na moment się obudził i wytknął nieco głowę poza stworzony sobie świat pełen ułudy. Zawsze ciężko było mu patrzeć na krzywdę ludzką i o ile psychologiem nie był żadnym (a na pewno nie mógł się równać w tej kwestii z samą Beatrice, która już podczas pierwszego spotkania podzieliła się z nim swoimi zainteresowaniami, między innymi analizą ludzkich zachowań i emocji), a analitykiem takim, jak z koziej, ekhm, trąbka, mimo wszystko dostrzegał, że dziewczyna została w pewien sposób... Skrzywdzona przez to środowisko. Może była twarda, może obrosła w mocną skorupę, ale w środku na pewno było jej choć odrobinę przykro, że sprawy nie toczą się inaczej. Zakłopotaniu nie było końca i tym razem zorientował się, że jego propozycja prawdopodobnie była nie tylko nie na miejscu, ale również była zbyt odważna biorąc pod uwagę status ich znajomości. Była to ogromna przypadłość Faulknera, takie paplanie bez myślenia i wkopywanie się w niezręczne sytuacje. Teraz pewnie myślała sobie, że wyrwał się jak Filip z konopi i pomyślał sobie za dużo na temat ich relacji, już chciał ją przedstawiać rodzinie i podobne bzdety. Zaśmiał się nerwowo w odpowiedzi, odwracając wzrok, by chociaż przez chwilę unikać spojrzenia jej świdrujących, ciemnych jak noc oczu. - To nie do końca tak... Dobra, masz rację, głupi pomysł - zrezygnował natychmiast, nawet nie wdając się w dyskusję. Uśmiechnął się przepraszająco. Jej też chyba było niezręcznie, że wprowadził taki temat - brawo, Claude, upiekłeś dwie pieczenie na jednym ogniu i teraz oboje żarzycie się wstydem. - Hah, w takim razie powinnaś zobaczyć mnie w łóżku! - żachnął się, a potem uśmiech zamarł mu na twarzy i prędko pospieszył z wyjaśnieniami: - To znaczy wiesz, w sensie... Ja o tych koszmarach mówię, bo koszmary miewam w łóżku, jak śpię, no wiesz, nie że... ten... - Przejechał po twarzy wolną dłonią, wywracając oczami. Westchnął jeszcze ciężej niż zamierzał i spojrzał na nią zrezygnowany. - Mam wrażenie, że w twoich perfumach znajduje się nutka eliksiru bełkotu, bo zawsze w twojej obecności tracę panowanie nad językiem - powiedział żartując. - Nic dziwnego, że się przy mnie uśmiechasz, skoro opowiadam takie głupoty - stwierdził i parsknął śmiechem. - Większego błazna w Londynie nie znajdziesz - dodał jeszcze, szczerząc się do niej. Przypomniał sobie w końcu o tym, że trzyma tą nieszczęsną, zmiętą ściereczkę. Odwrócił się do kupca za straganikiem i ostatecznie kupił dwie takie.
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Na wielkiego Merlina! miała ochotę krzyknąć Beatrice. Co nie tak bylo z tymi facetami, że zawsze, ale to zawsze, słowa powiedziane do nich wprost musieli rozumieć w zupełnie opaczny sposób?! A reakcja Clauda była tego najlepszym przykładem. Przecież ona nie powiedziała, że nie chce go odwiedzić w święta. Może to i szybko, zważywszy na to, w jakich okolicznościach się poznali, ale dla niej to nie było niczym złym. A on jak zwykle musiał zacząć wybrzydzać i mówić o dziejach nigdy nie mających miejsca, co bardzo Beatrice irytowało. Nienawidziła, kiedy ktoś przeinaczał jej słowa, a ten młody jegomość właśnie zaczynał to robić. Musiała to powstrzymać, zanim skończy się to źle. -Nie, Claude, to nie tak. - zaczęła, patrząc chłopakowi głęboko w oczy i mimo tego, że nie miała w tym momencie na to w ogóle ochoty, to jednak uśmiechnęła się ciepło do niego. - To nie tak, że nie chcę poznać Twojej rodziny, bo uwierz mi, z chęcią bym to zrobiła. Ale po postu nie chcę swoją obecnością psuć Ci tej magicznej atmosfery. No bo wiesz, dla Ciebie święta są ważne, a dla mnie to po prostu kolejny dzień w roku bez większego znaczenia. Chciałbyś spędzać je z kimś takim? Była ciekawa jego odpowiedzi. Może teraz zrozumie d o k ł a d n i e to co miała na myśli, a nie to, co podpowie mu jego mózg. Kolejne jego słowa, tak ją zaskoczyły, że jej oczy zrobiły się tak wielkie, jak spodki od filiżanek. Zaraz jednak postanowiła pociągnąć rozpoczętą, zupełnie przez przypadek, przez Clauda grę i może go nieco skrępować swoją osobą? Dlatego właśnie, gdy powiedział swoje słowa, a ona w końcu przyswoiła ich treść, zachichotała niczym mała dziewczynka i zbliżyła się bardzo blisko do Clauda. Naprawdę bardzo blisko. Potem złapała jego szalik, zgrabnie owijając go wokół swojej dłoni i nagle pociągnęła w dół tak, że po chwili musiał ugiąć kark i jego oczy znalazły się na wysokości jej. - Oh, Claude, z przyjemnością pójdę z Tobą do łóżka. -wymruczała, tak bardzo blisko jego twarzy. Mógł poczuć jej oddech na swoich policzkach, a ona policzyć wszystkie piegi na jego nosie. Z takiej odległości to nie było żadnym wyzwaniem. Nim chociażby zdążył cokolwiek odpowiedzieć, czy jakoś zareagować, puściła jego szalik i złapała jego dłoń, jednocześnie odwracając się na pięcie. Nie zważając na szok na jego twarzy, pociągnęła go za sobą, w stronę straganów, które wcześniej widziała. -Nie jesteś błaznem Claude. Ja Cię bardzo lubię, a zazwyczaj nie kumpluję się z błaznami - dodała jeszcze tylko w odpowiedzi na kolejne jego słowa, gdy tak szli. Nie wiedząc czemu, cieszyła się, że w taki sposób oddziałuje na Faulknera. Było to dla niej bardzo miłym doświadczeniem. Szukała jednego straganu, który widziała poprzednio i szli dłuższy kawałek, nim w końcu Bea znalazła to czego szukała. Rosły czarodziej, w średnim wieku sprzedawał składane magiczne łóżka polowe, które po złożeniu miały rozmiar nie większy niż kubek z herbatą. Bea odwróciła się twarzą do Clauda z ogromnym uśmiechem na ustach nie mogąc doczekać się jego reakcji. -Wybieraj kochanie, które Ci się najbardziej podoba. - rzuciła do niego, a sama podeszła do jednego łóżka. Widząc zdziwione spojrzenie sprzedawcy, dodała tylko -No co? Przecież mówiłam Panu, że nie kupię tego łóżka, bez konsultacji z mężem
Claude z kolei nigdy nie zrozumie porywczości czającej się w dziewczynach, które twierdziły, że ich słowa są przekręcane, podczas gdy w praktyce nie mają pojęcia, ile rozważań przeprowadził w swojej głowie na dany temat. Pomysł, który podrzucił Beatrice, nie był w żaden sposób przemyślany i wypłynął z jego ust pod wpływem głupiego impulsu, jako że w głębi duszy bardzo pragnął pokazać jej, jak powinny i jak mogą wyglądać święta przeprowadzone w miłej atmosferze. Gdy wyraziła wątpliwość, przemyślał to dokładniej i stwierdził, że bezsensownie w ogóle wyartykułował owe myśli, z których się wycofał, bowiem miała rację. A ona się wściekła i zaczęła mu tłumaczyć jak dziecku, skąd wystosowała taką, a nie inną odpowiedź. Claude zamrugał gwałtownie, patrząc na nią początkowo z pewną dozą niezrozumienia. - Ale o czym Ty mówisz... - zaczął. - Ja wcale tak nie pomyślałem. Wycofałem się, bo rzuciłem głupim pomysłem i tyle. - Nie sądził, że to wymaga większego tłumaczenia i poczuł się dziwnie, gdy Beatrice zaczęła to robić, stawiając go w niekomfortowej sytuacji. I co miałby jej odpowiedzieć? "Masz rację, nie chcę"? Próbując uniknąć tego pytania, wzruszył ramionami i uznał temat za zakończony. Ostatnim, czego by chciał to kłótnia z Beą. To, że gadał rzeczy bez wcześniejszego przemyślenia, wydawało się już być sprawą jaśniejszą niż słońce. On sam w którymś momencie może stwierdzi, że powinien zaprzestać jakichkolwiek prób tłumaczenia, bo jedynie pogrążał samego siebie. Nie spodziewał się reakcji dziewczyny, co jedynie spotęgowało uczucie szoku. Popatrzył na nią, jakby właśnie odezwała się do niego po chińsku i na moment przestał oddychać. Zorientował się, że dziewczyna żartuje - och, z pewnością poszłaby z nim do łóżka po zaledwie miesiącu znajomości opartej na kilku przypadkowych spotkaniach, prawda? - niemniej jednak ta odpowiedź zagięła go na tyle, że nie potrafił zareagować i dał się zarówno przyciągnąć, jak i odepchnąć, a następnie pociągnąć za Beatrice, która zaczęła prowadzić go za rękę między straganami. - Beatrice, ja... - zaczął, ale dosłownie brakowało mu słów. Nawet nie potrafił wpaść na pomysł, co mógłby teraz zrobić. Dał się doprowadzić do straganu z łóżkami polowymi i popatrzył na nie z przedziwną miną na twarzy. Jakoś tak stężał, nawet się nie zaczerwienił zbytnio, ale uczucie głupoty aż w nim kipiało. - Dobra, dobra, już wystarczy - powiedział jej półgłosem, posyłając przepraszający uśmiech sprzedawcy, po czym objął Beatrice ramieniem i odwrócił ją w drugą stronę, prowadząc w zupełnie inny rejon targu, żeby jak najszybciej oddalić się od świdrującego spojrzenia sprzedającego łóżka polowe. - Nie sądziłem, że tak szybko awansuję na męża - powiedział jej, kręcąc głową i chichocząc cicho. - Powinienem przy Tobie pięć razy gryźć się w język, bo widzę, że wykorzystujesz każdą okazję - dodał, szczerząc się.
Wybraliście się na przechadzkę, umówione spotkanie lub też znaleźliście się na ulicach Londynu z jakiegokolwiek innego powodu myśląc, że odbędzie się to zupełnie bezproblemowo? W takim razie zdecydowanie nie macie dziś szczęścia, ponieważ w Waszym kierunku zmierza troje czarodziejów ubranych w ciemne, niezwykle eleganckie szaty, ozdobione granatową szarfą. Ich tiary mają charakterystyczną złotą gwiazdę z umieszczonym na środku zaczarowanym okiem, które porusza się, pomagając w wypatrywaniu rebeliantów. W dłoniach zaś dzierżą różdżki, w każdym momencie gotowe do użycia. Wszystko wskazuje na to, że naruszyliście któreś z postanowień umieszczonych w dekretach Ministerstwa Magii, chociaż zapewne nie możecie sobie przypomnieć w jaki konkretnie sposób złamaliście prawo. Gdy czarodzieje podchodzą do Was bliżej zyskujecie pewność, że to Magimilicja - oddziały uformowane specjalnie w celu patrolowania ulic. Najwyraźniej uznali Was za podejrzanych, stanowiących zagrożenie magicznej społeczności. Wygląda na to, że albo pójdziecie po rozum do głowy i szybko wybrniecie z tej sytuacji, albo za chwilę traficie do aresztu śledczego na przesłuchanie. A to, jak głoszą plotki, nie może się skończyć dobrze.
Wszystkie osoby rozgrywające powyżej wątek, rzucają kością "Aresztowania" w temacie losowań, aby dowiedzieć się, co wydarzyło się dalej. Opisz odpowiedź na wylosowany post i czekaj na odpowiedź Mistrza Gry.
Nim napiszesz, poczytaj o aresztowaniach aby dowiedzieć się, jak możesz się z tego wywinąć za sprawą genetyk lub pieniędzy.
______________________
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Odpuściła sobie dalsze ciągnięcie tematu świątecznego. Ewidentnie obojgu w ogóle to nie wychodziło i tylko prowadziło do kłótni, które Beatrice wolała unikać. Lubiła Claude'a i sprzeczanie się z nim było ostatnim na co miała w tym momencie ochotę. Był bardzo miłym chłopakiem i Boże uchowaj, nie chciała mu sprawiać przykrości. Naprawdę zdążyła przez te kilka spotkań polubić Faulknera na tyle, że kontakt z nim był czymś co sprawiało jej dużo radości. A jeszcze większą frajdę, sprawiało jej obserwowanie tego, jak na jej poczynania chłopak reaguje. Bo prawda była taka, że wcale nie chciała wprawiać go w ciągłe zakłopotanie, tylko po prostu lubiła się śmiać. Niekoniecznie z niego samego, ale z jego reakcji już jak najbardziej. W swoich poczynaniach nie miała niczego złego na myśli, tylko podobało jej się, gdy chłopak tak śmiesznie reagował na to wszystko, co mówiła, bądź robiła. Spojrzała na jego rękę, którą ją otoczył, ale o dziwo w żaden sposób jej to nie przeszkadzało. W końcu już raz ją przytulał, jak nie była w stanie sama ustać na nogach. Co prawda to było coś zupełnie innego, ale miło było tak iść przed siebie z Claudem u boku. Uśmiechnęła się delikatnie i pozwoliła się prowadzić, byle dalej od świdrującego spojrzenia sprzedawcy łóżek polowych. -Ja też nie. Ale dla Twojej miny, zdecydowanie było warto to zrobić. - powiedziała uśmiechając się jeszcze szerzej i spoglądając na Clauda od dołu. Miała tylko nadzieję, że swoim zachowaniem nie uraziła go nadto. Ale uśmiech wymalowanym na jego ustach utwierdził ją w przekonaniu, że z pewnością tak nie jest. Bardzo ją ucieszył ten fakt. - I nadal będę to robić o ile będziesz miał na to ochotę -dodała szczerząc do niego zęby. Bardzo jej odpowiadała obecna relacja, którą posiadali i miała nadzieję, że Claude też ją choć trochę lubi. Bo nie chciałaby, aby to było jednostronne tylko. Miała dodać coś jeszcze, ale słowa uwięzły jej w gardle, gdy zobaczyła w oddali grupę magimilicji (magilimencji xd) która powoli zbliżała się w ich kierunku. Beatrice się to zdecydowanie nie spodobało. Wiedziała, że ostatnimi czasy pozwalają oni sobie na zbyt dużo, a utwierdziła się w tym przekonaniu, kiedy zaobserwowała, że jeden z nich wyraźnie się w nią wpatrywał. Wiedziała, w jaki sposób najłatwiej byłoby się ich pozbyć, ale nie mogła od tak po prostu na widoku całkowicie zmienić swojego wyglądu. Poza tym, był jeszcze Claude. On nie wiedział, co ona potrafi, a to nie był najlepszy pomysł, aby w taki sposób się dowiedział. Ale niestety, Beatrice innego nie posiadała. -Nie zadawaj zbędnych pytań. - szepnęła kątem ust i pociągnęła go za sobą w jedną z bocznych alejek. Szczęście było takie, że akurat tutaj znajdowała się duża grupka czarodziejów. Beatrice przecisnęła się pomiędzy nimi, ciągnąc za sobą Clauda. W międzyczasie chciała zmienić swój wygląda. Nie była pewna, czy to przez stres, że ich złapią, czy z jakiego innego powodu, ale nie stało się to, co powinno. Chciała wyglądać tak, ale zamiast tego, tylko jej włosy urosły znacznie i zmieniły kolor na czerwony. Claude musiał to zauważyć, ale miała nadzieję, że zgodnie z prośbą, nie będzie teraz o to wypytywał. Szybko potrząsnęła głową i jej włosy znów były takie, jak zazwyczaj. Rozdzieliła ich kolejna grupka ludzi. Bea nie widziała już Claude'a. Nie była pewna co robić, a widziała zbliżających się członków Magimilicji. Dlatego schowała się za pobliską roślinnością i rzuciła zaklęcie kameleona. Na szczęście nie dostrzegli jej i przeszli dalej. Beatrice już miała ruszyć na poszukiwanie Faulknera, ale dostrzegła na ziemi coś, w czym rozpoznała czujnik tajności. Wzięła go w dłoń i szybko wsunęła do torebki.
Claude miał to do siebie, że w momencie wkraczania na podobną ścieżkę, która mogła okazać się wojenna, zdecydowanie bardziej wolał wycofać się nawet w chwili, gdy miał jeszcze sporo do powiedzenia w temacie, niż kontynuować dysputę i doprowadzić do kłótni. Nie znosił spierać się z ludźmi, tym bardziej tymi, których darzył szczególnymi względami, a do tego grona z pewnością należała panna Dear. Faulkner nigdy nie potrafił dokładni określić swoich uczuć wobec dziewczyny i każde kolejne spotkanie sprawiało, że miał z tym coraz większy problem. Teraz, gdy tak patrzył na nią, miał wrażenie, że już kompletnie przestał kontrolować uśmiechy pojawiające się na jego twarzy i tak było chyba za każdym razem, gdy tylko spotkał ją na swojej drodze. Beatrice potrafiła działać na niego jak... Nie, jednak nie rzekłabym, że "jak żadna inna kobieta", bowiem byłoby to kłamstwo wierutne - Claude był aż nadto wrażliwy na wdzięki pięknych dam, a jako że Bea do nich należała, nie stanowiła żadnego wyjątku. Fakt, że jego obecność wywoływała uśmiech na jej twarzy, czynił Claude'a najszczęśliwszym chłopakiem na ziemi. Ale jednocześnie doskonale wiedział, że zupełnie nic poza koleżeństwem ich nie łączy i najpewniej nie połączy - mogłaby mieć każdego, dlaczego miałaby wybrać akurat jego z całej masy przystojnych i ciekawszych facetów? Potrząsnął głową, odganiając te myśli. Zrobiło mu się głupio, że jego rozważania w ogóle zeszły na te rejony, lecz nie dał po raz kolejny poznać po sobie, że czuje się zakłopotany. Jeszcze kilka wypadów z Beatrice i Claude będzie mógł stanąć na deskach teatru, jak w końcu opanuje nagłe czerwienienie się. Szło mu coraz lepiej! - Czasem mam wrażenie, że robisz to tylko po to, żeby się pośmiać z moich min - przyznał, szczerząc do niej zęby. W jego słowach nie kryła się żadna pretensja, a szczere rozbawienie. Musiał być ciekawym obiektem obserwacji, szczególnie że z jego twarzy zawsze można było odczytać nawet cień przebiegającej po niej emocji. Był niczym książka - taka dla dzieci, z obrazkami. - Jeśli będę miał ochotę? - zapytał, spoglądając na nią z lekkim błyskiem w oku, lecz nie zdążyli pociągnąć tematu. Beatrice odwróciła wzrok i wyraźnie zastygła pod jego ramieniem. Claude też spojrzał w tamtym kierunku i to, co zobaczył, zmyło mu uśmieszek z ust. Nieopodal przechadzała się magimilicja, wyraźnie zainteresowana interwencją w okolicy, w której się znajdowali. Claude pracował w Ministerstwie, nie potrzebował wychodzić z terenu swojego Departamentu, by słyszeć, do czego potrafili się posunąć. Podobno aresztowali ludzi za byle bzdety, ścigali listami, wzywali na przesłuchania, zamykali w aresztach - żadna z tych opcji nie wydawała mu się atrakcyjną opcją spędzenia świąt. Nawet Beatrice wolała jechać do rodziny niż do celi w Ministerstwie. Beatrcie niemal natychmiast zmieniła kierunek, w którym zmierzali i skierowała go w jedną z bocznych uliczek obok targu. Claude podążył z nią bez słowa, starając się nie patrzeć za siebie, by nie zwrócić na nich uwagi. Czuł, że serce biło mu nieco szybciej niż minutę wcześniej, oddychał też głębiej. Niestety stres równie wyraźnie malował się w jego ekspresji, jak wszystkie te wcześniejsze uśmiechy. Zacisnął szczęki, rozglądając się wkoło i próbując wymyślić jakiś plan. Weszli niestety w idącą z naprzeciwka grupkę ludzi - idealny moment, by się rozproszyć. Claude szybko stracił z pola widzenia postać Beatrice... Która miała teraz czerwone włosy? A może mu się tylko zdawało? Spiesznie skręcił w inną uliczną odnogę, zupełnie nie zauważając, że z kieszeni płaszcza wyleciała mu sakiewka, a wraz z nią 50 galeonów.
Pogoda zdecydowanie sprzyjała spacerom, więc magiczny pchli targ był dzisiaj idealnym miejscem na małe zakupy. @Celine O. O. Lanceley i @William A. Morgan pewnie musieli tak pomyśleć, lub po prostu spacerowali w okolicy i coś przyciągnęło ich uwagę. W końcu targ był pewien ciekawych, magicznych przedmiotów, którym trudno było się oprzeć. Kiedy akurat oboje utkwili wzrok w jednym ze stoisk, podszedł do nich jakiś starszy mężczyzna, prowadząc wózek wypchany po brzegi różnymi, smakowicie wyglądającymi napojami. Przyciągały one uwagę i od razu miało się ochotę sięgnąć po któryś z nich. - Witam. Macie może ochotę skosztować któregoś? Oferuje próbki całkowicie za darmo, później możemy się targować - stwierdził, podając im małego rozmiaru kubeczki do ręki. Wybrał je losowo ze swojego stolika. Chyba nie mogło się tam znaleźć nic podejrzanego? W każdym razie po większych, lub mniejszych wahaniach wypijacie zawartość.
Każdy rzuca kostką na swój napój: 1: Ups! Okazuje się, że napój wywołuje okropne mdłości i chociaż bardzo starasz się powstrzymywać, to wymiotujesz na buty twojego towarzysza. Do końca wątku czujesz się fatalnie, kręci ci się w głowie i poważnie zastanawiasz się, czy nie udać się z tym do świętego Munga. Na szczęście z czasem objawy ustają i wszystko okazuje się tylko niegroźnym zatruciem. 2: Nagle czujesz, jak rozsadza cię energia. Niestety nie jest to nic pozytywnego, masz ochotę rozszarpać wszystkich, którzy znajdują się w pobliżu. Pewnie gdzieś głęboko masz świadomość, że należało by nad tym zapanować. Niestety napój działa tak silnie, że nie jesteś w stanie powstrzymać agresji. Bez najmniejszego powodu uderzasz swojego towarzysza ze sporą siłą w twarz. 3: Ten napój łudząco przypomina działanie eliksiru Gregory'ego. Nagle masz nieodpartą ochotę zaprzyjaźnić się z osobą obok ciebie. Możesz być w tym trochę irytujący i natrętny, ale w gruncie rzeczy to przecież całkiem urocze! 4: Och, czyżby coś na kształt amortencji? Nagle na cały świat patrzysz przez różowe okulary, a już zwłaszcza na osobę znajdującą się obok ciebie. Nie jest to na szczęście aż tak silne jak w przypadku tego eliksiru, ale czujesz spore zauroczenie i obmyślasz w głowie niecny plan, jakby go tutaj uwieść. 5: Nagle czujesz jak coś przyciąga twoją rękę w kierunku twojego towarzysza. Ze zdziwieniem zauważasz, że wasze dłonie zostały połączone jakąś niewidzialną nicią! Niezależnie od tego jak będziecie się starali i jakich wymyślnych zaklęć nie użyjecie - nie jesteście w stanie zerwać tej liny przez co najmniej 2 posty. 6: Czujesz ogromną chęć tańczenia. Widocznie brak muzyki ci kompletnie nie przeszkadza, bo mimowolnie wyciągasz osobę obok ciebie do tańca na środku targu, nie zastanawiając się nawet co tobą kieruje. Zszokowane spojrzenia kompletnie nie robią na tobie wrażenie. Zaczynasz się przejmować dopiero po paru minutach, kiedy napój przestaje działać, a ty z zażenowaniem obserwujesz swoje własne zachowanie.
klik:
Być może jeszcze wpadnę namieszać. Pytania kierować do @Heaven O. O. Dear
______________________
Perry T.H.E. Platypus
Wiek : 33
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178
C. szczególne : nieodłączony kapelusz, rozkojarzone spojrzenie, pierścień z godłem szkoły, drugi pierścień wiszący na rzemyku na szyi
Perry zdecydowanie był zdumiony faktem, iż napisała do niego Talia. Nie utrzymywali kontaktów niemal od roku i ta, dość niespodziewana próba kontaktu wybiła go nieco z rytmu. Niezależnie od tego, co akurat robił w danej chwili, jego myśli wciąż wracały do tych kilku listów, które wymienili, umawiając się na spotkanie i rozmowę. Trudno mu było powiedzieć, czy spodziewał się czegoś konkretnego, trudno mu było w ogóle ocenić to, co kiedyś ich łączyło. Jak się okazało było to dwustronne odczucie. Pytaniem jednak było, co dokładnie miałoby z tego wyniknąć. Będąc szczerym nie miał pojęcia. Przez krótką chwilę przeszło mu przez myśl, żeby jednak zrezygnować i zostać w domu, doglądając swojego mini ogródka, ale nie potrafił. Cały wtorkowy dzień przesiedział jakby na szpilkach, a im bliżej było dwudziestej drugiej tym bardziej nie potrafił skupić się na czymkolwiek poza tą sytuacją. Uznał, że nie może tego zignorować, niezależnie od tego, czym miałaby się skończyć ich rozmowa. Wierzył, że mimo wszystko udało im się odpowiednio zdystansować i wieczór nie skończy się jedną wielką katastrofą. Chociaż, jeśli dobrze o tym pomyśleć to chyba nigdy, niezależnie od humoru i braku zgody, nie zbliżyli się do poważnego konfliktu. Mimo wszystko wciąż nie udało mu się uspokoić samego siebie. Finalnie, gdy ustalona godzina zbliżała się coraz bardziej Perry wyruszył ze swego mieszkania otulony w długi płaszcz, którego uniesiony kołnierz chronił go nieco przed nie do końca przyjemny wiatrem, który zerwał się chwilę wcześniej. Cieszyło go, że przynajmniej nie zanosiło się na deszcz. Wędrując nieco wydeptanymi już ścieżkami kierował się tam, gdzie niegdyś zarówno on jak i ona lubili przebywać, szczególnie w swoim towarzystwie. Magiczny Pchli Targ, istna skarbnica różnego rodzaju dóbr. Od malutkich długopisów aż po magiczne, latające auta. przy których Platypus zatrzymał na chwilę swoje myśli. Niektóre modele motorów wyglądały niezwykle intrygująco, ale szybkie zerknięcie na ceny skutecznie ostudziło jego rodzący się plan. Musiał się zadowolić myślą, że pozwoli sobie na to kiedyś, gdy przyoszczędzi nieco więcej galeonów. Póki co jednak nie chciał przesadnie skupiać się na otaczających go sprzedawcach oraz morzu towaru, który próbowali upchnąć potencjalnym klientom. Miał się spotkać z Talią, a więc ruszył w kierunku większego stoiska z książkami, które znajdowało się dość blisko wejścia do tego intrygującego miejsca. Ustawiwszy się tak, aby być względnie widocznym dla kobiety, gdy już się pojawi zaczął przeglądać inwentarz starszej kobiety, którą zresztą dość dobrze znał. Przypominała mu nieco jego dawną mentorkę, którą zostawił wraz z resztą w życia w Australii. Lekki sentyment oraz faktycznie ciekawe pozycje sprawiały, że dość często dokonywał tutaj mniejszych lub większych zakupów, chociaż aktualnie jego uwaga skupiona była przede wszystkim na kilku księgarniach, które dysponowały intrygującymi materiałami na temat animagii. Po krótkim wertowaniu leżących na stołach woluminów zgarnął jeden, obleczony w nieco spłowiałą już skórę. Zdmuchnąwszy z niego warstwę kurzu otworzył go i zaczął wertować jego zawartość. Okazała się ona na tyle wciągająca, że udało mu się nawet zapomnieć na chwilę o przytłaczającym go od kilku dni stresie.
Nie była pewna dlaczego napisała ten list. Ostatnio, tak właściwie, była niepewna wielu rzeczy. Za to miała bardzo przejmujące odczucie, że jej życie wymyka jej się z rąk. I kiedy próbuje przejąć nad nim kontrolę, ono coraz bardziej się rozpędza, zbaczając z kursu. Ale może tak właśnie wygląda dorosłość? Może trzeba się pogodzić z tym, że tak naprawdę od nas samych zależy niewiele? Że to wszystko jest ciąg przypadków, którym próbujemy nadać się, dostosowując się jak najbardziej potrafimy. Wtedy, kiedy wzięła pióro i zamoczyła je w atramencie, uruchomiła nowy ciąg przyczynowo skutkowy, który doprowadził ją aż tutaj, na magiczny pchli targ, gdzie buty grzęzły jej w błocie. Bestyjko, co robisz? Cichy głosik brzęczał z tyłu jej głowy, a musiała przyznać się mu ze zdziwieniem, że nie ma pojęcia. Że to nie ona, że Talia, którą zna nie zachowuje się w ten sposób. Że nie łamie postanowień, które wydawały się zapieczętowane. Że nie wraca do tego, co zdawałoby się być już zakończone. Tak jak jej znajomość z Perry. Krótka, intensywna, pełna szybkich oddechów i schadzek w korytarzach mieszkań. Ta niedopowiedziana mieszanka uczuć, w której wszystko było niejasne, ale zazwyczaj usta mieli zajęte czymś innym, by po ludzku sobie to wytłumaczyć. Nie potrafili usiąść i przeprowadzić ze sobą rozmowy. Być może nawet się nie lubili? - Nawet go nie znasz. - To może najwyższy czas to zmienić? - Polemizowała ze samą sobą. Faktem było, że Talia i Perry nie wiedzieli o sobie za dużo. Za to pracowali w jednym miejscu, a romanse w Ministerstwie Talia uważała za wysoce nieprofesjonalne. Merlinie, i to ona właśnie się w taki wdała. Coś jednak było w tym mężczyźnie, że kolana jej miękły, a dłonie same wędrowały ku niemu, marząc o tym by rozerwać tą barierę pomiędzy nimi, wraz z jego koszulą. Złamała się. Wtedy, rok temu, wyszła sama z siebie i pozwoliła sobie na ten błąd, na kilka miesięcy rozkoszy, które pokutowała każdego dnia w pracy, kiedy to mijali się w windzie, gdzie rzucali krótkie „Dzień dobry”, uciekając od siebie spojrzeniem. Doskonale wiedziała, że musi się to zakończyć, bo w tamtym momencie (z resztą, jak i teraz), praca była dla niej najważniejsza. I chociaż ich relacja rozgrywała się poza Ministerstwem Magii, to połączenie wspólnych zawodowych interesów, z życiem prywatnym, było dla aurorki niemożliwe. Było. Dobre słowo, to było. Ruszyła przez targ, mijając dookoła siebie stragany ze wszystkim, co można było sobie wyobrazić. Dałaby sobie złamać różdżkę, że jeśli czegoś potrzebujesz, jest to najlepsze miejsce, by to znaleźć. Sama nie była fanką zakupów i zbierania zbędnych przedmiotów, więc zaproszenia typu: - Droga Panienko, amulet przeciwko (tu wstaw cokolwiek, co przyjdzie Ci do głowy), puszczała mimo uszu, nawet się nie odwracając. Minę miała zawziętą, jakby co najmniej szła kogoś skuć i zaprowadzić do aresztu. Smukła, snuła się w czarnej sukni, która odcinała się od jej blond włosów i cery, jednocześnie podkreślając, że ostatnio nie sypia dobrze. Jej krokom towarzyszył charakterystyczny chlupot, w końcu w Londynie ostatnio cały czas padało. Zanim skręciła w ostatnią alejkę, wysunęła zza paska różdżkę i kierując ją w stronę ziemi, usunęła z czubków butów ślady błota, chcąc chociaż zachować pozory dobrego wyglądu. Zawsze, - chociaż może warto powiedzieć, że tak naprawdę kilka razy, spotykali się przy starganie z księgami. Było mało prawdopodobne, że ktoś ich tu rozpozna, wśród tłumów przekupek, mieli te swoje małe schadzki. To miejsce było pierwszym, które przyszło jej do głowy, kiedy pisała list. Tak samo jak i wtedy, czuła teraz przyśpieszone bicie serca, niepewna, co zobaczy po roku. To nie tak, że go w międzyczasie nie widywała, jednak unikała ich wspólnych spotkań jak ognia. Czasem, kiedy w Ministerstwie zauważała go w korytarzu do windy, umykała w zaułek, czekając aż zniknie. To samo dotyczyło kominków. Właściwie chyba było to obustronne, bo i on nie wpadał na aurorkę z zaskoczenia. Tymczasem Lia uniosła głowę, spotykając się wzrokiem z przeznaczeniem. Zarósł. To była jej pierwsza myśl. Faktycznie, na twarzy miał dłuższą brodę, niż kiedykolwiek. Kobieta skorzystała z tych kilkunastu sekund, w których mężczyzna nie był jeszcze świadomy jej obecności, by w końcu swobodnie się napatrzeć. Poza brodą nic się nie zmieniło. Jej zmęczoną twarz rozświetlił delikatny uśmiech, zmazując wszelkie troski. Takie echo przeszłości, które wpełzło na jej wargi, nie przejmując się tym, że właściwie nie ma się z czego śmiać. Zaszła go od tyłu, bezszelestnie, a jej dłonie same uniosły się ku górze, zasłaniając mu oczy. Pociągnęła nosem, a do jej płuc, oprócz powietrza, dostał się też znajomy zapach. Widocznie Perry nadal używał tych samych perfum. Taka namiastka czegoś znajomego sprawiła, że poczuła się lżejsza, jakby wróciła do domu, po bardzo długiej podróży. - Zgadnij kim jestem. – Przemówiła mu we włosy, bardzo cicho, a jej głos ledwie przebił się przez otaczające dźwięki. Powiedz mi kim jestem, bo sama nie wiem.
Stukot wysokich obcasów o chodnikowe płytki rozlega się wśród straganów, ściągając na mnie spojrzenia tak sprzedawców, jak i innych odwiedzających. Wyglądam dobrze, zbyt dobrze, jak na to miejsce; jedwabna peleryna powiewa zgrabnie ponad kostkami, nie mając chronić przed niespodziewanym wrześniowym chłodem, ale podkreślać modę wprost z Ministerstwa Magii. Na mojej twarzy pojawia się jednak ciepły uśmiech, gdy tylko przyłapuję kogoś na bezpośrednim wpatrywaniu się. Lubię to miejsce, o wiele bardziej niż ściśnięte, popularne sklepy na głównej ulicy, oferujące produkty tworzone na jedną miotłę. Dziś nie szukam niczego konkretnego; intuicja podpowiada mi, że to mnie coś tam oczekuje, więc nie zwlekam, pełna ufności dla najcichszych podszeptów przeczucia. Niespiesznie więc przechadzam się pomiędzy straganami, mimo przyjaznej mimiki, ignorując wszelkie próby zdobycia mojej uwagi przez sprzedawców. Choć zawsze absurdalne wydawało mi się twierdzenie, że gdy coś ujrzę, będę wiedzieć, że właśnie tego szukałam, to zadziwiająco często okazuje się być to prawdą. Jednak gdy spoglądam w oczy porcelanowej lalki, która ślicznie dopełniłaby moją kolekcję i oglądam łapacze snów bogato zdobione miękkimi piórkami, dostrzegam wyłącznie ich śliczną powierzchowność, starającą się ukryć fakt, że brak im ducha. Nie takimi przedmiotami lubię się otaczać. Przez chwilę jestem rozdarta pomiędzy przypływem próżności na widok stoiska z biżuterią i amuletami zdobionymi w kamienie a znanym już pociągiem do wiedzy kryjącej się w starych książkach, których jest tu pełno. Zagryzam wargę z namysłem, a cienki obcas mojego buta na moment zostaje zachwiany przez brak mojego zdecydowania. Niepotrzebnie, bo ostatecznie udaje mi się nie wybierać. Zamiast tego kieruję się w stronę młodego mężczyzny, którego zaciskające się na skórzanej okładce palce licznie pokrywają pierścionki. Zwijające się kosmyki dają mi podpowiedź, skąd mogę go kojarzyć, więc śmiało, ale z kobiecą delikatnością, kładę dłoń na jego przedramieniu, spodziewając się zetknięcia z seledynową zielenią spojrzenia, na które przygotowany mam już uśmiech.
Znam zarzuty, wedle których mam w zwyczaju błąkać się bez celu, ale nie lubię wychodzić im naprzeciw. Nie chcę przyznawać, że wcale nie jestem tym przebiegłym kugucharem, zamiast tego ulegając przyzwyczajeniom i pozwalając sobie na banalną powtarzalność; dopóki ludzie tego nie wiedzą, to też nie mogą mi tego odebrać. I korzystam z tej swobody, którą oferuje samotność, przemierzając londyńskie alejki ze spojrzeniem łagodnie przemykającym po wszelkich ich zakamarkach. Nie nadużywam magicznych środków teleportacji, czasem chcąc sprawdzić, czy podeszwy nowych butów zetrą się od brudnego bruku głośnego centrum, czy niby nieduże obcasy odcisną bolesne piętno na moich stopach, czy na sercu nie zawiśnie ciężar bezsensownego zakupu. Ale spaceruję też po to, by widzieć życie, szukając inspiracji w każdym oberwanym ze słupa plakacie i każdej kolorowej kawiarence. A jednak mam jakiś cel. Skręcam w stronę targu, pozwalając sobie już na łagodne uniesienie kącików ust, bo doskonale wiem, że w poniedziałkowe popołudnie nikt nie pcha się na zakupy w tym miejscu. Nie ma tłumów, które weekendami zalewają stragany - większość ludzi pracuje, a uczniowie i studenci są już w Hogwarcie. I mogę w spokoju przemknąć pomiędzy hojnie porozwieszanymi materiałami odzieżowych stoisk, zatrzymując się dopiero przy tym pachnącym starością i atramentem. Może trzymam wybraną książkę (Czy trytony mogą płakać?, autorstwa Sierraleone Blip-Zuly) odrobinę zbyt wysoko i tym samym blisko twarzy, jak gdyby pozbawione okularów oczy zaczynały mnie zawodzić, ale ja szukam mocniejszego źródła tego zapachu, który przyciąga mnie jak nic innego. Sprawdzam parę stron tego taniego romansidła, z zaskoczeniem aprobując sam styl nieznanej sobie pisarki z jeszcze bardziej nieznanego wydawnictwa, by zaraz przeskoczyć zaskoczonym spojrzeniem na (nie)znajomą postać, która mnie zaczepia. - Lady McAree! - Witam się aż nazbyt uprzejmie, uwalniając jedną rękę od wiernie dzierżonej lektury, by przechwycić już kobiecą dłoń i szarmancko cmoknąć jej wierzch, spojrzeniem nie uciekając od zielonych tęczówek. - Ledwo zacząłem marzyć o kobiecym towarzystwie, żeby móc nieco bardziej zaczerpnąć z uroku tego miejsca... Mogę jakoś posłużyć pomocą? - Dopytuję szybko, odkładając książkę na jej prawowite miejsce, bo nie jest nawet w połowie tak intrygująca, jak moja rozmówczyni.
Tresowany. Doskonale pamiętam, że to właśnie to słowo samo nasuwało mi się na myśl, ilekroć odwiedzałam rodzinną posiadłość państwa Dare jeszcze kilka lat temu. Trudno było mi pohamować sceptycyzm, gdy spoglądałam na najstarszego syna Benedicta i Magnolii, jeszcze chłopca, noszącego stroje zupełnie nieprzystające do jego wieku, otoczonego książkami zupełnie nieprzystającymi do jego wieku, a w końcu wdającego się w dyskusje zupełnie nieprzystające do jego wieku, a to wszystko z wdziękiem i uprzejmością, która nawet w wielu starszych rodach zaczęła nosić znamiona przeżytku. To słowo znów przemyka po cichu wśród moich myśli, wtórując mrowieniu pozostałemu na powierzchni skóry, która zetknęła się z ustami młodego mężczyzny. Równie szybko o nim zapominam, pod naporem śmiałości zielonych tęczówek. - Pierworodny Dare. - Niewypowiedziane określenie "typowy" pobrzmiewa w moim głosie nutką pobłażliwości, wypadającą niemal niegrzecznie w kontraście do idealnych manier towarzysza. - Choć pytasz o moje potencjalne potrzeby, teraz poczułam się niemal jak zachcianka... - zdradzam mu z żartobliwie kobiecym wyrzutem, jednocześnie podążając spojrzeniem za wzgardzoną książką, jakby licząc, że jej tytuł podpowie mi coś więcej na temat rozmówcy. Trudno bowiem nie zgodzić się z twierdzeniem, że to właśnie literatura jest najważniejszym pokarmem umysłu. Lecz rozstrzygnięcie wewnętrznego sporu "romantyk czy szaleniec" na razie mnie przerasta, więc tylko uśmiecham się szerzej, pozwalając sobie na ujęcie go pod ramię. - Nie ukrywam, że szukałam duszy w rzeczach nieożywionych, ale tak może być ciekawiej. Rozmowa i towarzystwo w zupełności mi wystarczą. Ale w pierwszej kolejności powiedz mi, mój drogi, jak się miewa Benedict? Dalej siedzi we wróżbiarstwie? Czasami tak trudno oprzeć się konwenansom, więc i ja wpadam w ich sieć, gdy zamiast zainteresować się przyszłym spadkobiercą, przesuwam temat na bezpieczne wody ku osobie w jakiś sposób nam obojgu bliskiej.
Levi O. R. Dare
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Ok. +5cm wzrostu przez eleganckie buty na obcasie; dołeczki w policzkach; dużo pierścionków; pomalowane paznokcie; tatuaże
- Czy to źle, jeśli moją zachcianką jest pomoc? - Podłapuję od razu, samemu na ułamek sekundy wracając spojrzeniem do tak prędko porzuconej książki. Nie wstydzę się ani odrobinę, chociaż niewątpliwie nie pokazuje mnie z najlepszej perspektywy - wiem, że mogę to nadrobić, jeśli tylko dostanę chociaż trochę czasu. Zapisuję sobie w myślach nazwisko intrygującej mnie autorki; wizualizuję sobie dokładnie pergamin, po którym czule przesuwam ostrą stalówką, rozprowadzając cienkie linie połyskującego czernią atramentu. Nie chcę, by Sierraleone Blip-Zuly umknęła mojej pamięci, pozostając tą nieznaną czarownicą, która dała złapać się w pułapkę typowo nietypowych romansów w literaturze. Prowadzę moją nową towarzyszkę dalej, prosto w ciasną alejkę straganów, które wcześniej ślepo mijałem. Kiwam głową z uznaniem na samo pytanie Maevis, doceniając tę próbę nawiązania grzecznego smalltalku, chociaż trochę spodziewam się czegoś ciekawszego. Kocham moją rodzinę, ale wierzę, że nie żyję w jej cieniu - w końcu szukam sławy dla swojego imienia, a nie tylko nazwiska. - Z tego co wiem, ostatnimi czasy odrywa się o tablicy quija tylko wtedy, kiedy skrzaty zawołają go na posiłek... Chociaż jest szansa, że to tylko perspektywa mojej matki i rzeczywistość wygląda inaczej. Czy w niektóre przedmioty nie lepiej tchnąć swoją własną duszę? - Pytam, szybko dając się rozproszyć. Zatrzymuję się gwałtownie i sięgam już do straganu, za którym przysypia siwowłosa czarownica ze zsuniętą na oczy tiarą. Zgarniam rękawiczkę z czarnej koronki, niemożliwie szczegółowymi wzorami pnącą się aż do łokcia; podaję ją swojej rozmówczyni, jak gdybym oczekiwał, że właśnie tu i teraz postanowi spełnić moją pytanio-radę.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Zaparkował pod Pchlim Targiem, bo oczywiście pod tym zjebanym Ministerstwem nie było miejsca ani możliwości. Pierdoleni urzędnicy i ich magiczne środki transportu - nie jego wina, że od miesiąca przy każdej teleportacji miał wrażenie, że rozrywa mu nerki, piorun okazał się być wspaniałym zakupem, na którego wykorzystanie nie mógł się doczekać przez całe wakacje na Podlasiu, podczas których wielce rozmyślał co by tu jeszcze wspaniałego uczynić ze swoją maszyną. Dziś nie miał takich myśli. Dziś był oczywiście wkurwiony, bo kiedyż on nie był wkurwiony, kiedy próbował coś załatwić i odbijał się od biurokracji, gdzie okazywało się, że na łopatologiczne rozwiązania i proste tłumaczenia nie da się załatwić zupełnie nic. Nienawidził zasranych formularzy, których dostał cały plik, tak jak i wytycznych gdzie szukać informacji o swojej ziemi, gdzie zgłosić się po padania gruntu, jak zadbać o szczepy roślin. Więc z tym plikiem pod pachą i wkurwieniem w duszy, memląc w ustach bardzo obrzydliwe przekleństwa po holendersku, wyszedł z Ministerstwa. Wygrzebując z kieszeni papieroski, bo przecież nic nie cieszyło bardziej, jak Zjednoczona Wila z małą magiczną cycatą laleczką, kiedy w duszy płonął ogień wkurwienia. Niestety, choć kierował kroki w stronę pojazdu, to zatrzymał się w pół kroku, z kiepem w mordzie, wpół zgarbiony, próbując wykrzesać z zapalniczki ostatni oddech, przysłaniając ją przy tym, jakby to była wina wiatru, że się nie da, a nie tego, że zabrakło w niej gazu. Tak jak oleju w głowie Swansea, że przecież był czarodziejem i mógł se pety odpalać różdżką.
Wakacje na Podlasiu na szczęście dobiegły końca. Choć snuły z dziewczynami wiele planów i przerzucały się pomysłami na sposoby, którymi mogłyby szybciej zakończyć tortury jakimi była polska wieś Raj, ostatecznie nic z tego nie wyszło wtedy, gdy najbardziej tego ratunku potrzebowały. Istniała jeszcze szansa na włoskie wojaże, ale wszystko zależało od Imogen i jej siły perswazji w ugadaniu tego słynnego domku nad jeziorem i póki nie otrzymała ani sowy, ani wiadomości na wizzie, musiała zająć się innymi sprawami. Mianowicie - stażem w Ministerstwie. Nieco zniechęcona festiwalem przeżytych w ciągu ostatniego roku porażek, nie tylko w życiu prywatnym, ale też w sferze szkolnej, poważnie zaczynała wątpić w kierunek powziętych zainteresowań. Zdawać by się mogło, że magiczne stworzenia nie znosiły jej tym bardziej, im mocniej chciała sobie udowodnić, że nadawała się do opieki nad nimi. Teoretyczna wiedza miała się nijak do faktu, że ilekroć na jej drodze stawało żywe zwierzę - albo miało ją gdzieś, albo próbowało ją skrzywdzić. Nawet jej własny kot prawdopodobnie zmienił właściciela, bo częstotliwość, z jaką pojawiał się w wieży Gryffindoru, drastycznie malała. I choć jej zbuntowana, nastoletnia dusza nie chciała się do tego przyznać, coraz łaskawszym okiem przyjmowała nieustannie spływające matczyne propozycje o załatwieniu jej stażu w Ministerstwie. I oto była, opuściła właśnie gmach, kierując kroki obok pchlego targu. Wiodła obok niego droga, którą najszybciej i najprościej można było dostać się do kamienicy, w której mieszkała, toteż dość często miała okazję zerknąć na stragan jeden, czy drugi. Tym razem jednak nim zdołała rozejrzeć się za czymś interesującym, jej wzrok padł na stojącą do niej tyłem sylwetkę. Tak szerokie barki poznałaby wszędzie... Wystarczyło jedno spojrzenie w kierunku złotawo błyszczących w słońcu, kręcących się włosów, by jej żołądek wywinął fikołka. - Lockie?
Wpatrywał się w zapalniczkę, myśląc, jaką to on jest oazą spokoju. Pierdolonym, kurwa, zajebiście wyciszonym kwiatem lotosu, na zajebiście spokojnej tafli jebanego jeziora. Jest wręcz jak jebany wagon pełen pierdolonych, medytujących, tybetańskich mnichów, już się spinając, żeby wyjebać tę zapalniczkę rzutem bejsboilisty tak daleko, coby jej już nikt, nigdy nie widział, kiedy usłyszał za plecami swoje imię. Wyprostował się z tego garba i obejrzał przez ramię, naburmuszony, ze zmarszczonymi brwiami i nieodpalonym petem w mordzie, obserwując Milburn. Oczywiście od razu wiedział, że to Milburn, ale czemu od razu się nie odezwał, tylko uczynił to przywitanie niepotrzebnie niezręcznym, milcząc przez stanowczo za długo, zanim się uśmiechnął, wyciągając szluga z buzi: - Kate? - była jakoś strasznie sztywno ubrana jak na siebie. Wprawdzie nie sugerował, że musiała wszędzie i zawsze nosić frywolne sukienki, spod których można było w odpowiednich okolicznościach dostrzec, jakiego koloru aktualnie nosiła bieliznę, ale za poważna ta garsonka jak na jego wyobrażenie o niej. Choć nie mógł powiedzieć, że wyglądała źle. - Zgaduje, że nie masz zapalniczki? - zapytał, dalej będąc pustym dzbanem, niełączącym potrzeby z różdżką, kiedy skończył już się jej przyglądać z taką detektywistyczną niemal uwagą.
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm, kolczyk w pępku
Och, Lockie miał najwyraźniej sporo czasu tego dnia. Obracał się jak w zwolnionym tempie, a Kate miała okazję obserwować, jak wraz z tym obrotem jego brwi marszczą się coraz bardziej, bardziej niż normalnie. Wyprostował się nieco, przez co zwiększył i tak spory dzielący ich dystans, poniekąd zmuszając ją do silniejszego zadarcia brody, jeśli chciała obserwować dalsze zmiany w jego mimice. Obrzucił ją badawczym spojrzeniem i utrzymał je na tyle długo, że w jakimś stopniu poczuła ciężar spoglądającego na nią złota jego tęczówek. Przez jakieś dwie sekundy podczas tego przedłużającego się milczenia z jego strony zakłuła ją myśl, że zaraz zacznie udawać, że jej nie zna. Może i była ubrana w elegancki komplet, w którym miała zrobić dobre wrażenie na rekruterach (i bez którego matka nie wypuściłaby jej z domu danego dnia), ale wciąż wyglądała jak ona sama. Miała te same, zielone oczy i te same usta pociągnięte karminową szminką, tak charakterystyczną dla jej osoby. Czyżby chciał bawić się w tego typu gierki? Na szczęście nie. Uznał, że tego dnia ją pozna. - To ja - odparła twierdząco, czując rosnącą w gardle gule, pojawiającą się nie wiadomo skąd. Tak dawno z nim nie rozmawiała, że zapomniała już, jak ciężko brzmiał jego akcent. - Zapalniczkę? - powtórzyła po nim, patrząc na tę trzymaną przez niego w ręce, prawie parskając śmiechem na widok gołej baby, bo z jednej strony nie spodziewała się jej tam zobaczyć, ale z drugiej nie wyobrażała sobie niczego innego zdobiącego podobne narzędzie w jego dłoniach. - Nie, ale mam różdżkę - odparła, unosząc lekko jedną brew, bo podejrzewała, że on także posiadał swoją gdzieś w kieszeni. - Z tej smoczej nie korzystasz? - zapytała jeszcze, ot, mimochodem, bo mógł nie pamiętać, że podarowała mu jedną na święta. Kto wie, może zużywał je intensywniej niż przecierał skarpety, a może wyrzucił ją dawno temu, bo była od niej?