Te pomieszczenie stworzone jest dla muzyki. Na ściany nałożone jest zaklęcie wyciszające, a w środku znajdzie się mnóstwo instrumentów - od małego srebrnego trójkąta po stary, ale nastrojony fortepian. To tutaj zazwyczaj organizowane są zajęcia z Działalności Artystycznej, jeśli tematyką jest właśnie muzyka. Raj dla każdego uzdolnionego muzycznie czarodzieja.
Autor
Wiadomość
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Nawet gdyby przesiadywanie w tym pokoju było przewinieniem, byłby ostatnią osobą skłonną ją za nie ukarać. Nie tylko dlatego, że dalej czuł się tu bardziej jak student, niż pracownik, ale przede wszystkim ze względu na muzykę, którą tworzyła. — Co to za utwór? — odpowiedział jej zupełnie nie na temat, z czego zdał sobie sprawę z pewnym opóźnieniem. Potrząsnął głową, uśmiechając się przy tym przepraszająco. — Wybacz. Profesor. To znaczy wodnik. To znaczy... oczywiście, że wolno Ci tutaj przebywać. Tak zbity z tropu nie czuł się już od dawna. Nie wiedział, czy to muzyka porwała go tak mocno, że zupełnie zatracił się w swoich myślach i nie potrafił teraz wrócić do rzeczywistości, czy to może pierwsze oficjalne starcie z uczniem, w tym wypadku uczennicą, sprawiło, że tak się zestresował. Słowa plątały mu się ze sobą, gubił sens wypowiedzi i nie miał pojęcia, od czego powinien zacząć, żeby wrócić na właściwy tor. Zawstydził się przy tym okrutnie, że wypadł tak kiepsko w tak błahej i pozornie nieproblematycznej sytuacji. Musiał włożyć sporo siły woli w to, by utrzymać metamorfomagię w ryzach. — Na Merlina, od początku. O ile mi wiadomo, możesz tutaj przesiadywać, ile tylko chcesz. Z takim talentem to wręcz wskazane — skierował w jej stronę delikatny ukłon, uśmiechając się tym razem nie z zakłopotaniem, a po prostu – sympatycznie. Czuł, że odzyskuje rezon. — Jesteś z wymiany? — zagadnął ją, bo skoro nie wiedziała, czy nie robi czegoś zakazanego, z pewnością była w Hogwarcie od niedawna. Nie wyglądała na uczennicę Tecquali, a już tym bardziej nie Mahoutokoro, ale nie należało przecież oceniać książki po okładce. Poprawił torbę na ramieniu, zawahał się przez moment i w końcu wszedł do środka całkowicie, pozwalając, by przymknęły się za nim drzwi. O Pattonie wcale już nie pamiętał. — I jestem zodiakalnym wodnikiem, ale, bardzo mi przykro, kompletnie nie wierzę astrologii. Więc... zdradzisz mi, co to za utwór? Za pomocą różdżki przysunął sobie jeden z wygodniejszych foteli, ale nie rozsiadł się na nim, a jedynie przycupnął, przekonany, że zaraz i tak sobie stąd pójdzie. Nie chciał tak nad nią stać, jakby jej czymś groził. Jednocześnie ani myślał się narzucać.
Jiliane B. Lanceley
Rok Nauki : VII
Wiek : 19
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 165cm
C. szczególne : piegi na nosie i policzkach, tatuaż na lewym nadgarstku
Nie kryła cichego śmiechu, choć próbowała zasłonić usta dłonią, kiedy tylko mężczyzna zaczął się plątać. Wychwyciła dwie najważniejsze wypowiedzi nieznajomego - zainteresował go grany przez nią utwór i prawdopodobnie był profesorem. Wyglądał dość młodo, jakby ledwie skończył studia, ale mogła się mylić. Mimo to, świadomość, że rozmawia dość swobodnie z kimś, kogo powinna właściwie tytułować, sprawiła, że Bambi miała przez chwilę gęsią skórkę na przedramionach. Ciekawy był Hogwart, naprawdę… Jasne włosy mężczyzny dodatkowo sprawiły, że zaczęła zastanawiać się, czy nie ma przypadkiem do czynienia z potomkiem wili. Drugą ważną informacją był jego znak zodiaku, na którym skupiła się, starając się przypomnieć sobie, co mówiła astrologia w przypadku wodników. - Nie jestem z wymiany, ale dopiero od tego semestru uczęszczam do Hogwartu. Przeniosłam się z Beauxbatons, gdy rodzina postanowiła wrócić do Doliny - odpowiedziała, nie chcąc, żeby mężczyzna miał o niej mylne zdanie już od początku. Co prawda uważała, że widać po niej od razu, że nie była z żadnej z dość egzotycznych szkół, ale z drugiej strony, czy ocenianie tego jedynie po wyglądzie nie było krzywdzące? Wpatrywała się dalej w nieznajomego, gdy wchodził w głąb pokoju, wracając do grania utworu, który przed momentem wprawiał całe jej ciało w drżenie, chcąc utrwalić go sobie w pamięci, choć tym razem nie śpiewała. Zamiast tego słuchała mężczyzny, odrywając od niego spojrzenie tylko po to, żeby spojrzeć na klawiaturę, kontrolując kolejne fragmenty utworu. - Moja kompozycja… Inspirowana wszystkim, co się ostatnio u mnie wydarzyło. Słowa nie były szczególnie przemyślane, więc możliwe, że za chwilę zapomnę jak brzmiały, ale melodia… To pozostanie - odpowiedziała na właściwe pytanie, zaraz przygryzając w zamyśleniu policzek, wbijając spojrzenie w palce przebiegające po kolejnych klawiszach, grając to, co przed momentem, choć myślami zdążyła już odpłynąć. - Wodnik lubi alternatywne brzmienia, nie słucha tego, co jest aktualnie na topie, ale podąża własnymi ścieżkami. Jednego dnia może sięgnąć po coś rockowego, żeby następnego słuchać brzmień inspirowanych dalekim wschodem… Jeśli to się zgadza, to ciężko byłoby zadowolić wodnika… panie profesorze - dodała, spoglądając znów na mężczyznę z lekkim uśmiechem. Zastanawiała się, czy nie wierzący w astrologię potwierdzi to, co mówił jego znak zodiaku, czy też okaże się kolejny wyjątkiem. Wtedy zdecydowanie dziewczyna zacznie podejrzewać, że po prostu w przypadku mężczyzn, astrologia myliła się znacznie częściej, niż powinna.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
— Och, do Doliny! — olśniło go nagle — Lanceley? To twoja rodzina? — zapytał może i ciut wścibsko, ale za to z dobrymi intencjami. Dolina Godryka była niewielka, plotki szybko się rozchodziły i nietrudno było zauważyć, że przybyło nowych sąsiadów, nawet jeśli nie było to sąsiedztwo bezpośrednie. A już szczególnie, kiedy byli to Lanceleyowie. – Swansea, Elijah. Wychodzi na to, że jesteśmy sąsiadami. Te dwa rody nie żyły ze sobą szczególnie blisko, w sensie dosłownym i ciut bardziej metaforycznym, ale były ze sobą powiązane na wiele sposobów. Zwykle konkurowali ze sobą na światowych scenach, czasem współpracowali. Jeszcze częściej Swansea kupowali od nich instrumenty niezaprzeczalnie najlepsze w całej Wielkiej Brytanii. I bez względu na wszystko zawsze szanowali wzajemnie swoją pracę, było to konieczne żeby współistnieć w magicznym świecie. Nie podawał jej dłoni, głównie dlatego, że przecież grała, zamiast tego uniósł kąciki ust po raz kolejny. Ukradkiem zerkał z jaką wprawą szczupłe palce mkną po klawiszach, chłonąc ten widok ze skrywaną zazdrością. Z instrumentami zawsze było mu nie po drodze, o śpiewie lepiej nie wspominać. W fortepianie było coś szczególnie eleganckiego i pięknego. Czemu właściwie nigdy porządnie do niego nie usiadł? Może brakowało mu odpowiedniego nauczyciela? — Myślę, że nieprzemyślane są lepsze. Skoro się nad tym nie zastanawiałaś, śpiewałaś to, co rzeczywiście miałaś w głowie. To jak ze zdjęciami, często najlepsze są te niepozowane. — Nie znał się na muzyce, ale Merlin mu świadkiem, że wiedział trochę o sztuce. Bez względu na dziedzinę, zasady tworzenia pozostawały podobne, a cel identyczny – miała poruszać, dawać do myślenia, albo po prostu budzić prostą przyjemność. — Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że tak cię podsłuchałem. Rozumiem, że sztuka bywa bardzo osobista, ale nie mogłem się powstrzymać. Wysłuchał ją w zamyśleniu, próbując przypasować jej słowa do rzeczywistości. Astrologia była dla niego problematyczna, tak jak cała reszta wróżbiarskich zagadnień. Nie bardzo dawał jej wiarę. Owszem, bywał zmienny i jak prawdziwy wodnik bywał obsesyjnym perfekcjonistą, potrzebował wiele wolności... ale czy to znaczyło, że jego charakter był zapisany w gwiazdach? — O nie, nie, nie jestem profesorem — rozbawiony zaprzeczył niezwłocznie tuż po tym, jak go tak nazwała, gestykulując przy tym rękoma i kręcąc głową. — Tak tylko palnąłem z zaskoczenia. Jestem zwykłym asystentem nauczyciela i właściwie to jest mój drugi dzień. Moim przełożonym jest profesor Clarke, od działalności artystycznej. Więc myślę, że zobaczymy się na najbliższej lekcji — nie wątpił, że dziewczyna będzie chodzić na działalność artystyczną, skoro muzyka ewidentnie była jej pasją. Sam od zawsze uwielbiał ten przedmiot, nawet jeśli duża większość tematów dotyczyła obszarów, w których nie odnajdywał się zbyt dobrze. Uważał, że żeby czerpać przyjemność z tworzenia sztuki, nie trzeba było talentu, a jedynie trochę wrażliwości. — W każdym razie tak, zgadza się w dużej mierze. Ale i niekoniecznie, lubię klasykę i muzykę ubiegłego wieku. Jest ponadczasowa.
Jiliane B. Lanceley
Rok Nauki : VII
Wiek : 19
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 165cm
C. szczególne : piegi na nosie i policzkach, tatuaż na lewym nadgarstku
Przyglądała się chwilę mężczyźnie, kiedy od razu zorientował się, z jakiej rodziny musiała pochodzić. Teoretycznie mogła się tego spodziewać, a jednocześnie nie wiedziała, jak powinna na to zareagować. Uśmiechnęła się jednak lekko, kiedy ten się przedstawił, od razu czując się nieco spokojniej. Nie był dziwakiem, a zwyczajnie sąsiadem. - Jiliane Bambi Lanceley, mnie również miło - odpowiedziała, od razu przedstawiając się należycie z lekkim skłonem głowy. Miała ochotę powiedzieć, że zdecydowanie woli swoje drugie imię, ale wciąż miała w głowie to, jak zareagował na pytanie o jego znak zodiaku i mimowolnie uznała, że lepiej będzie zachować to jedno zwierzenie dla siebie. Byłoby dziwnie, gdyby profesor porównał ją z jakimś jelonkiem z mugolskiej bajki, jak zrobił to Felix. Właściwie, jak tak o tym pomyślała, wyglądali na rówieśników… Może w takim razie już z jednym profesorem rozmawiała? Zaraz też uśmiechała się pod nosem, słuchając jego dalszych słów, mając wrażenie, że mogła odebrać je jako niewielki komplement względem śpiewanych słów. Jednak to, co zwróciło jej uwagę w szczególności, to były słowa o zdjęciach. Wiedziała o nich tylko tyle, że potrafiła używać polaroidu i potrafiła należycie ukrywać fotografie, aby inni ich nie widzieli. Nikt z osób na zdjęciach jej nie pozował. Zwykle po prostu robiła ukradkiem jedną fotografię i to je wystarczało, ale też nie uważała, żeby miała prawo prosić innych o pozowanie, a przynajmniej nie tych, których chciała mieć dłużej przy sobie. - Muzyka jest dla wszystkich, a gdybym chciała swój utwór zachować tylko dla siebie, grałabym w rodzinnym domu. Choć… Zaskoczyło mnie, że ktoś jednak tu wszedł - odpowiedziała szczerze, wzruszając nieznacznie ramionami. Wiedziała, że nie była prawdziwym wirtuozem fortepianu i czasami miała problem zagrać to, co sama stworzyła, co w formie nut utrwalała na kawałkach pergaminu, czy innych przedmiotach. Nigdy jednak nie uważała, żeby czymś złym było słuchanie jej gry przez innych tak długo, jak długo nie zamierzali jej pouczać. Jednak Elijah nie robił tego, więc nie czuła się źle z tym że słuchał jak gra, a już tym bardziej, że zaczęła się zastanawiać, czy byłaby w stanie zagrać coś odpowiedniego, według astrologii, dla niego. - Myślę, że nawet, jeśli jesteś asystentem, nazywanie cię profesorem będzie miłe - powiedziała po chwili, uśmiechając się lekko, przerywając na chwile grę, kładąc dłonie na kolanach. - Ubiegłego wieku… Niewiele potrafię zagrać, a nawet nie wiem, czy mogłaby się spodobać… Bardziej słuchałam tej końcówki XX wieku, co w sumie mogłabym uznać za wciąż aktualną… Trochę jak Fatalne Jędze… - zaczęła mówić, zastanawiając się w tym samym czasie, przez co jej słowa zaczęły przypominać jeden wielki bełkot. - Ale może to będzie się podobać… Pasuje do tego, co ja sama lubię - powiedziała w końcu, zaczynając grać jeden ze znanych utworów Franka Singultusa w nieco zmienionej wersji.
Przyglądał się krukonowi, kiedy ten sam przyglądał się swoim dłoniom. Nie mógł mu powiedzieć nic mądrego o sztuce, którą uprawiał, na klawiszowej wirtuozerii bowiem znał się tyle, co się znał na ujeżdżaniu buchorożców, ale kiedy intencja Rosley'a okazała się znacznie prostsza i bardziej przyziemna, ta zazwyczaj ścięta grymasem niezadowolenia morda wygięła się w pokracznym, acz pociesznym uśmiechu. Och akurat w sztuce utrudniania życia innym ta małostkowa, złośliwa, ślizgońska pijawka był powszechnie uznawanym specjalistą, posiadającym na potwierdzenie swego dorobku pokaźną kartotekę szlabanów. - Nie możesz zasnąć bo chcesz obrzydzić komuś życie, ale nie wiesz jak, więc próbujesz napisać o tym utwór? - próbował się wstrzelić w pokrętny sposób logikowania krukońskiej głowy, jednakowoż gdyby był tak bystry i lotny, sam byłby krukonem, więc celował jak kulą w płot. Słysząc kolejne jego słowa, zaplótł teatralnie ramiona na piersi i potarł podbródek. Chciałby potrafić mu pomóc i poradzić z tą muzą, co to wraca, ale woli być niewidoczna. Czaiły się w jego głowie głodne cytaty czarodziejów słowa, o tym jak tęsknota jest największą inspiracją, ale jeszcze taki nieprzytomny ze zmęczenia nie był, by się nimi pluć jak jakaś ciociunia, bo przecież cały jego, wiele lat budowany image tępego osiłka by podupadł, gdyby uzewnętrzniał trochę umiłowanie do sztuki pisanej i nagle zaczął deklamować Śmierć Komandora, Murakamiego. - Chcesz uprzykrzyć życie swojej muzie? - świetnie, zamiast pociągnąć artystyczną strunę tej rozmowy, jakże prosto i łatwo było zjechać po tej pochyłej to pierwotnych odruchów przemocy psychicznej i fizycznej- To da się załatwić. Nie wiesz tego ode mnie jako prefekta, ale wiesz... - uniósł brwi unosząc też kącik ust na tę wesołą melodię, które równie prędko co uskoczyła spod Eliowych palców, to urwała się nocną ciszą. - Nie. - odpowiedział prosto, wpatrując się w krukona. To dość interesujące właściwie, tak jakby się teraz nad tym zastanowić. Bazyl funkcjonował w tak ostrym auto-reżimie, że po prostu nie miał czasu ani miejsca w głowie, by się czymkolwiek frustrować. Nie miał w życiu miejsca na szarości, tylko czarne i białe. Robił, albo nie robił. Brał, albo nie brał. Wracał, albo nie wracał. Widział, albo nie widział. Nic pomiędzy, nie ma czasu by na gdybanie - dobrze, że się do tego swojego skrajnego nonkonformizmu nie przyznawał otwarcie, bo by go przenieśli do gryffindoru i musiałby się rzucić z wieży astronomicznej.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Był sąsiadem, co oczywiście w żadnej mierze nie świadczyło o tym, że nie jest dziwakiem. Po prawdzie to Swansea miał sporo różnych dziwactw i plątanie się w swoich słowach było tylko jednym z nich. Gdyby jednak wiedział, że odrzuciła nazywanie go wariatem, odetchnąłby z ulgą i nie wyprowadzał jej z błędu – w innym wypadku były to naprawdę tragiczny start na nowej ścieżce kariery. — To z włoskiego znaczy chyba „dziecko”? A może „młoda osoba”? — nieznacznie zmarszczył czoło, próbując odkopać w pamięci najodpowiedniejsze słówko. Nigdy nie był zbyt dobry jeśli chodzi o języki obce, gdyby miał do tego talent, przy tej ilości podróży, jaką odbył w ciągu ostatnich paru lat, mówiłby płynnie w co najmniej dwóch. Ale coś w głowie jednak zostawało. — Cudowne, najlepsze co można dostać to młodość na stałe przytwierdzoną do nazwiska. Zazdroszczę — mówił szczerze, nawet jeśli w głosie miał ciut rozbawienia. Podejrzewał, że ona mogła tak na to nie patrzeć teraz i przez kilka następnych lat, ale w przyszłości zapewne miała to docenić. Poza tym brzmiało bardzo ładnie, dźwięcznie i pasowało do jej dużych, okrągłych, nieco dziecięcych oczu i drobnej twarzyczki. Tego jednak już nie mówił, nie chcąc zostać źle odebranym, ostatnie czego sobie życzył, to wystraszyć uczennicę, która na domiar złego dopiero co przybyła do Hogwartu. Nie był tego rodzaju creepem i wolał uniknąć mylnie przyszytej mu łatki. — Och, masz rację, to całkiem miłe. Ale wprawia mnie w lekkie zakłopotanie, może dlatego, że jestem w tej pozycji tak krótko i to w dodatku znienacka, w środku roku szkolnego — machnął lekceważąco ręką — tym bardziej, że niektórzy profesorowie wcale nie traktują mnie tak, jakbym skończył szkołę — dodał z rozbawieniem, zanim dobrze się nad tym zastanowił i zrobił minę zaskoczoną własną głupotą – otworzył nieco usta i uniósł brwi, a zaraz potem pokręcił głową. — Ale nie wiesz tego ode mnie — dodał trochę ciszej, nieco konspiracyjnie, nachylając się w jej stronę. Czy była dobrą powierniczką tajemnic? Oby. Całe szczęście, że nie rzucił żadnym nazwiskiem. Kiedy zaczęła grać, wyglądał tak, jakby miał zaraz poderwać się z miejsca, ostatecznie jednak zastukał tylko palcami o podłokietnik fotela, próbując w ten sposób zareagować nad gryzącą potrzebą poruszania się w rytm muzyki. Tego tylko brakowało, żeby miał tu jeszcze zacząć tańczyć. — Och, walc! Nie wiem, czy wiesz, ale w oryginale to był bardzo spokojny utwór. I mugolski. Dopiero Singultus nadał temu swojego charakterystycznego, jazzowego sznytu. Twoja wersja jest, hm, gładsza, podoba mi się.
Denerwowała się, tak bardzo się denerwowała. Ale tak właściwie czemu? Gorzej to już na pewno nie będzie. Na ostatniej próbie jej poprzedniego zespołu było już tak ostro, że nie mogła wytrzymać. To, że atmosfera była zła to mało powiedziane. Niedługo zajęło jej spakowanie pałeczek i trzaśnięcie drzwiami. Była pewna, że podjęła właściwą decyzję. Niemniej szukanie nowej ekipy było przecież cholernie stresujące. Dlatego weszła pół godziny przed czasem do najlepszego pokoju w zamku. Jedynym miejscu, gdzie była przyzwoita perka. Może nie było to spełnienie marzeń, ale wciąż. Przez chwilę przechadzała się po wyłożonym dywanami pomieszczeniu, ale szybko przestała. Instrument kusił ją i przyciągał, a ona nie mogła być obojętna na jego śpiew. Szybko zajęła miejsce na stołeczku i zaczęła grać. Na początek spokojnie, kilka uderzeń w drumbass. Wybijała rytm na cztery, do którego bardzo szybko dołączył charakterystyczny dźwięk talerza. Na razie co dwa, ale w końcu zmieniła rytm na osiem i dodała pedał. Ale to była zaledwie rozgrzewka, takie złapanie równego tempa, bo już wkrótce potem już bębny naprawdę poszły w ruch. To nie tak, że się nie myliła. Wciąż próbowała opanować tę trudną sztukę, ogarnąć to uczucie, które kusiło by bić jeszcze szybciej. I szybciej, aż w końcu zabraknie jej tchu i pary w rękach. Na razie jednak skupiała się po prostu na grze, która jak zwykle koiła zszargane nerwy. Przeklęła cichutko pod nosem, gdy na chwilę zgubiła tempo. Ale nie przestając grać, próbowała je na nowo odnaleźć. Przez to wszystko nawet nie zauważyła, gdy ktoś wszedł do pokoju.
Nie umiał powiedzieć co podkusiło go właściwie do zapisania się do zespołu. Chęć przynależenia do czegoś? Bycia częścią jakiejś ekipy? Był częścią szkolnej drużyny quidditcha i choć wszyscy ślizgoni będący jej członkami byli paralitykami, którzy na miotle szybciej latali wstecz niż naprzód i czuł się między nimi jak w domu, to jednak nie dawało mu to tego uczucia, którego mu tak brakło po opuszczeniu swoich ziomków w Holandii. Kiedy dostał informacje o próbie, niechętnie zwlókł się z kanapy w pokoju wspólnym slytherinu, bo planował popołudniową drzemkę, ale był już na tyle stary, żeby wiedzieć, że bez włożonego wysiłku nie da się z niczego wyciągnąć satysfakcji. Nigdy. na korytarzu panowała cisza, zapewniona wyciszającym zaklęciem, którym obłożono pokój. Dopiero chwyciwszy za klamkę poczuł drobne wibracje pracującej perkusji, którą usłyszał, uchyliwszy drzwi. Po cichu wszedł do środka, zamykając drzwi za sobą i skrzyżował ramiona na piersi, przyglądając się chwilę rudowłosej krukonce miotającej sie za bębnami. - Fajne. - powiedział w końcu - Ale spróbuj na pięć sześć dać podwójną stopę, podbijesz wtedy ten rytm. - zaproponował, po czym zaintonował o jaki rytm mu chodzi, klaszcząc odpowiednio w dłonie. Jego instrumentem była gitara basowa, która notabene również stanowiła funkcję wybijacza rytmu, choć nie w tak oczywisty sposób, jak czyniła to perkusja. Podszedł do szafy w której składowane były gitary i wyłowił tą o czterech strunach i charakterystycznych, szerokich progach. Kiwając głową sam do siebie zabrał się za szukanie kabli i majstrowanie sobie jakiegoś miejsca, żeby przycupnąć w odpowiedniej odległości od perkusji i móc coś wspólnie pojamować.
Nigdy nie miał własnego zespołu. Nigdy nawet nie chciał w jakimkolwiek być. Bo po co mu to - nie grał jakoś wybitnie, często porzucał gitarę na kilka miesięcy, bo później znowu złapać chęci i każdego dnia zdzierać sobie opuszki na strunach. Ale kurde, gdy zobaczył to ogłoszenie, to uznał, że co mu tam - najwyżej go odjebią na pierwszej próbie za szarpanie strun nie do rytmu. Kto wie, może coś niezłego z tego wyjdzie i będą mogli grywać do kotletów w ponurych knajpach - każdy szanujący się typ wie, że nic tak nie działa na laski jak chłop, który załatwia wejściówki za kulisy. Ruszył się w końcu z sekretnej kuchni, nieco się zmuszając, w końcu opracowywał recepturę na najlepszy browar techniką prób i błędów, co wymagało oczywiście testów smaku. Ale nie był podchmielony - żłopać to by musiał z koniem, by mu się choćby w głowie zakręciło. Ze znaną sobie gwałtownością szarpnął za klamkę. Dwie osoby? Spodziewał się większej ilości, ale zawsze od czegoś trzeba było zacząć. — Nie spóźniłem się — stwierdził bardziej, niż zapytał. — Ty musisz być Veronica, nie? Skierował się ku dziewczynie, która oddawała się praktyce. Chwilę ją obserwował, a nóżka samoistnie zaczęła mu tupać w rytm. Nieźle sobie radziła. Skinął głową z aprobatą, odwracając się, by podejść do ślizgona, którego chyba widywał na zajęciach. — Czekaj, czekaj, Ciebie kojarzę. — zmarszczył brwi, szukając w pamięci jego imienia, albo czegoś, co mogłoby go naprowadzić. Zarechotał pod rudym wąsem, widząc przed oczami potwora z Loch Ness. Lockie. — Monty jestem. W ślad za nim, sam wyciągnął z szafy gitarę - chwycił gryf, przejechał kilkukrotnie opuszkami po strunach sprawdzając, czy jego amatorskie ucho jest w stanie wychwycić jakieś nierówności w brzmieniach. Pogmerał przy kluczach, co by wyglądać, jakby wiedział co robi. Może i wiedział, ale słysząc grę Very, tylko utwierdzał się w przekonaniu, że tutaj zaraz mogą być wyrażane chęci zakładania nowego Led Snitch.
Gabriel A. Gaughan
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : silny szkocki akcent | czarny sygnet na małym palcu prawej dłoni
Wahałem się do ostatniej chwili. Dawno, oj dawno, nie ćwiczyłem gry na pianinie. Ani na takim zwykłym, mugolskim, ani czarodziejskim. Jakoś nie było czasu. Zawsze coś, zawsze jakieś ważniejsze sprawunki, łapanie się każdej wakacyjnej fuchy, żeby dorobić przed tymże trudnym okresem studiów. A potem zajęcia, wykłady, prace domowe, koła, warsztaty, treningi Quidditcha - ciut za dużo. Momentami było to ciekawe, takie życie na sto, a nawet dwieście procent. Podobno jak się ma więcej obowiązków, to łatwiej zarządzać własnym czasem. No cóż, mi nie wyszło to tak, jak planowałem, gdzieś w trakcie coś się wysypało. I, gdyby się tak zastanowić, to ostatnim razem moje palce miały styczność z klawiszami jakieś dobre kilka miesięcy temu. Wstyd. Wstyd, panie Gaughan. Może właśnie dołączenie do zespołu było moją szansą na rozwój? Nie zaszkodzi spróbować, prawda? Nic do stracenia nie mam, może jedynie nadszarpnę swoją reputację, ale o to jakoś nie dbam, nigdy nie dbałem. To były te argumenty, które przeważyły w mojej wewnętrznej analizie, co doprowadziło mnie aż pod te wielkie drzwi Pokoju Muzycznego. I oto przed nimi stałem. Pomimo dobrego wygłuszenia salki, dało się usłyszeć przez ściany stłumione dźwięki perkusji i gitary. I brzmiało to naprawdę nieźle. Pewna uśpiona część mojej artystycznej duszy została przyjemnie połechtana. Spróbujmy. — Sorry za spóźnienie. — nawet nie wiem, czy faktycznie się spóźniłem, palnąłem tak asekuracyjnie, ale bez głębszych wyrzutów sumienia. Dzikich tłumów na tym castingu młodych talentów nie było - dla mnie lepiej. Przez dłuższą chwilę się nie odzywałem, wsłuchując się w wygrywany rytm. Czyżby... zaczynało mi się podobać? — Gaughan, do usług. — przedstawiłem się, kierując swoje słowa głównie do Ślizgona, którego kojarzyłem jedynie z nazwiska. Veronicę znałem z paru wspólnych zajęć, a że będzie tutaj Monty - wiedziałem już wcześniej, wspominał o tym bodajże w Pokoju Wspólnym. To też na pewno zaważyło na tym, że sam się tu zjawiłem. Gdybym miał dołączać do zupełnie losowych studentów, prawdopodobnie bym odpuścił. Ahoj, przygodo! Czy jakoś tak... Rozejrzałem się po pomieszczeniu i w końcu go namierzyłem. Stary, zabytkowy wręcz, fortepian. Zdarzyło mi się parę razy na nim ćwiczyć, aczkolwiek nie na tyle często, na ile powinienem. Podszedłem do niego i stanąłem przy klawiaturze. Warstewka kurzu na odrapanym lakierze lśniła niczym siwizna u dostojnego gentelmana. Aż żal było to psuć. Oparłem dłonie na klawiszach, wciskając przypadkowo dwa, zupełnie przypadkowe, zupełnie do siebie niepasujące. — Przyda się Wam pianista? — ha, mocne słowa! Taki ze mnie pianista, jak z buchorożca pegaz. Mimo to postanowiłem dograć się do tego jam session, zrobić jakieś przyjemne tło do reszty instrumentów. Na pewno miłym zaskoczeniem był gatunek muzyczny, który wybrali. Bałem się, że będę musiał grać Franka Singultusa, a to byłyby prawdziwe flashbacki z początków mojej nauki.
Nie przerwała, gdy Ślizgon wszedł do pokoju. Uniosła brwi i zmarszczyła czoło, słysząc jego uwagę, ale w sumie to się do niej zastosowała. Nikt nie był idealny, a ona miała jeszcze sporo nauki przed sobą. Rzeczywiście brzmiało to lepiej, więc poprzestała na zwięzłym. - Dzięki - i grała dalej. Zmieniła rytm, zwolniła gdy dołączył bas. Brzmiało to dosyć śmiesznie, bo akurat te dwa instrumenty, które stanowiły zazwyczaj tło wyszły na pierwszy plan. Nie zrażało jej to w najmniejszym stopniu, bo wiedziała, że nie będzie tu z nim sam na sam. Nie myliła się, bo oto do środka weszła kolejna osoba. Pałeczki wybijały machinalnie rytm, główka również się jej przy tym kiwała. Spojrzała na Monty’ego i posłała mu uśmiech. No cóż, ze wstępnych ustaleń wynikało, że to ona będzie tu swoistym rodzynkiem. Na jej ogłoszenie odpowiedzieli bowiem sami mężczyźni, toteż nietrudno było ją z kimkolwiek pomylić. To jej odpowiadało. Dziewczyny robiły o wiele więcej problemów. - Tak - potwierdziła jego przypuszczenie. Obserwowała z zaciekawieniem, jak Monty chichocze, jak jego mózgownica wysila się w poszukiwaniu najpewniej jego imienia. Ale spokojnie, czas na to, aby usiąść w kółku i powiedzieć coś o sobie jeszcze nadejdzie. Cześć, jestem Veronica. Ćpam muzykę od 10 roku życia. Uśmiechnęła się, nie przerywając grania. Gdy dołączyła do nich kolejna gitara, zaczęła mieć nadzieję, że to wszystko może się udać. Odczekała chwilę, przyzwyczajając się do nowego brzmienia, i narzuciła dostosowane do niego tempo. Trzech to już tłum, prawda? Ale w tym momencie drzwi otworzyły się po raz kolejny i do środka zajrzała ostatnia z oczekiwanych osób. Uśmiechnęła się do Gryfona, ale póki co jeszcze nic nie odpowiedziała. Szczerze mówiąc odrobinę stresowała się rolą, jaką jej przypadła. To raczej wokaliści są frontmenami, pchają inicjatywę do przodu, sklejają zespół do kupy. Siedziała za perkusją od lat, przyzwyczaiła się do bycia z tyłu, do tego, że pomimo scenicznych reflektorów pada na nią cień. Ale przecież Gaughan zadał jej pytanie. Odpowiedziała, nie przerywając walenia to w bęben, to w talerz. - Nie gadaj tylko graj! - Pomimo stresu czuła szczęście. Nie wiedziała jak to będzie, ale miała nadzieję, że wszystko się im uda. Że ten spontaniczny jam będzie jedną z wielu okazji do tego, aby tworzyć razem muzykę.
Grali tak może z kilka minut, obserwując się przy tym z uwagą. Każdy z nich próbował odnaleźć swój rytm i jednocześnie dostosować go do innych. Czuła, że w tym pozornie niewinnym muzykowaniu dzieją się dwie rzeczy jednocześnie. Po pierwsze każdy z nich, pewny czy niepewny swoich umiejętności, chciał się pokazać z jak najlepszej strony. Po drugie każdemu tu zależało na znalezieniu wspólnego brzmienia. Vera chwilami ustępowała, stanowiąc swoisty metronom dla basu, gitary i pianina. Innymi chwilami rozpychała się łokciami, uparcie domagając się uwagi. Znała niedużo perkusistek, był to raczej "męski" instrument. Tak przynajmniej słyszała od wielu ludzi, toteż w tym składzie już na wstępie chciała zaznaczyć, że ma wiele do zaoferowania. - Dobra panowie, starczy tego - rzuciła, a potem uderzyła jeszcze kilka razy. I z jej strony wreszcie nastała cisza. Wstała, bawiąc się bezwiednie pałeczkami. Jak na dłoni było widać, że ta rozgrzewka sprawiła jej dużo frajdy. Na bladej cerze pojawiły się pąsowe rumieńce, a jej uśmiech był tak promienny i radosny, że nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Muzyka to jej miłość i szczerze liczyła na to, że nie była w tym sama. - Musimy pogadać. Fajnie się gra, ale żeby nie było niedomówień, może na początek ustalmy kilka faktów. Jak wiecie, mam na imię Veronica. Szukam nowego składu i jak słychać póki co idzie mi całkiem dobrze. Czego oczekujecie? Jaki styl najbardziej wam pasuje? - bawiła się pałeczkami, bo stresował ją jeden fakt. Zanim ktoś wytknie ów oczywistość, postanowiła skonfrontować się z istnym słoniem w składzie porcelany. - Z tego co wiem, to żadne z nas nie śpiewa. Ale spokojnie, mam znajomego, który się do tego nada. Sęk w tym, że skończył już szkołę. No i muszę go jeszcze przekonać, ale… - Powiodła po nich spojrzeniem, w którym kryła się determinacja. - Jak mi na czymś zależy, to prędzej czy później to coś się dzieje. Na razie powiedzcie proszę coś o sobie, bo ja na ten przykład znam was głównie z widzenia. Zajęła miejsce na jednym z foteli, założyła nogę na nogę. I spojrzała na nich wymownie, nie mogąc się doczekać tego, co mają do powiedzenia.
Z graniem na pianinie jest trochę tak, jak z lataniem na miotle. Tego się nie zapomina. Nie tak łatwo. Z każdym następnym dźwiękiem, z każdym kolejnym naciśniętym klawiszem – czułem się coraz to swobodniej i pewniej w swoich poczynaniach. Rozgrzałem zastane nadgarstki, moje kolejne ruchy stawały się płynniejsze i bardziej wywarzone. Zacząłem grać nieco odważniej, ale jednak starałem się nadal być w tle, ustępując pierwszeństwa pozostałym instrumentom. Słychać było, że mają znacznie większe doświadczenie ode mnie i że są lata świetle dalej w nauce. Nie mogłem więc pozwolić sobie na liczne błędy, nie chciałem się tutaj kompromitować, oj nie. Nie tak od razu... Nagle Veronica przerwała grę, na chwilę nastała głucha, przejmująca cisza. A mi w uszach wciąż dudniło, wciąż słyszałem ten dobitny floor tom i brzęczący hi-hat. Dopiero głos dziewczyny pozwolił mi wrócić z powrotem na ziemię, do rzeczywistości. Słuchałem więc grzecznie, podążając wzrokiem najpierw za samą Krukonką, a potem za pałeczkami, które wirowały pomiędzy jej smukłymi palcami. Czyżby się trochę stresowała? — Wszystko, byle nie disco czy inne Latino. — uśmiechnąłem się półgębkiem, przerywając ciszę, która trwała już zdecydowanie za długo i chyba stawała się niezręczna. Nie wiem, nie umiem tego nigdy określić. A co do gatunku, niech pozostali się wypowiedzą, mają większe doświadczenie, to ich opinia ma tutaj rację bytu. Ja potrafię być naprawdę ugodowym człowiekiem. Opowiedzieć coś o sobie? O Merlinie, tylko nie to. Jestem w tym tak kiepski, jak we wspomnianym śpiewaniu. Lub gorzej. Westchnąłem głęboko, przeczesując palcami włosy, próbując zebrać myśli. Liczyłem, że ktoś zacznie, coś powie, może zajmie tyle czasu antenowego, że wystarczy za wszystkich, ale standardowo się przeliczyłem. A wymowny wzrok Seaver wręcz odczuwałem na sobie. Poniekąd rozumiałem, po co to wszystko i czułem, że dziewczyna mocno przejmuje się tym, aby cały ten projekt, to przedsięwzięcie, wypaliło. — A co chcecie wiedzieć, moi kochani? Pytajcie o wszystko, będę dla Was niczym otwarta księga! — rzuciłem trochę ironicznie, może nieco dla rozładowania atmosfery. Czy było to potrzebne? Pewnie nie, ale co palnąłem, to moje. Odpokutuję później. — Na klawiszach gram od... — chwilę zajęło mi policzenie — bodajże dziesiątego roku życia. Ale z przerwami. Długimi. Ostatnio to nawet bardzo długimi. — nie chciałem się tłumaczyć ani usprawiedliwiać, po prostu taka była prawda. Może właśnie całe to zamieszanie pozwoli mi wrócić do systematycznych ćwiczeń? Nie ukrywam, na to w gruncie rzeczy liczyłem.
Przez dłuższą chwilę było cicho. Za cicho. Verka westchnęła, ale z ulgą przyjęła to, że Gabriel zabrał głos. A potem jakoś już poszło. Każdy wymamrotał o sobie ze dwa zdania i szybko zamikli. Seaver nie uzyskała co prawda odpowiedzi na pytania, które zadała. Jakie jest ich brzmienie? No cóż, najlepiej przekonać się na żywym organizmie. Grzecznie poprosiła również o to, by każdy zagrał coś od siebie. Tym razem po kolei. Sama wykonała krótką solówkę w rytm niedawno usłyszanej mugolskiej piosenki, „You Give Love a Bad Name”. Bon Jovi, widzicie? Zapamiętała. Pogadali, pograli no to co, do łóżek. Dziewczyna uśmiechnęła się z satysfakcją, żegnając każdego z członków nowej kapeli. No cóż, szczerze mówiąc nie było to zbyt owocne spotkanie, ale przecież jak wiadomo, początki nie są łatwe. Najważniejsze to napisać jakąś pierwszą piosenkę, a potem pójdzie z górki.
Adela była w momencie życia, w którym przygoda goniła przygodę, a każdy kolejny dzień był jakimś eksperymentem. Z jednej strony było to spowodowane jej charakterem, który za wszelką cenę dążył do tego, by czuć i przeżywać. Z drugiej jednak strony, w ostatnim czasie jej niewzburzoną niczym beztroskę, zakłócała świadomość, że powoli dorasta, a wciąż nie może znaleźć swojej ścieżki na życie po studiach. Być może to była chwilowa faza i już wkrótce miała wrócić do bycia normalną i absolutnie beztroską Adelą, jednak w tamtym momencie dość mocno angażowała się w różne aktywności, szukając czegoś, co mogłaby robić już na zawsze. Ostatnio miała fazę na sztukę, zapoczątkowaną przez kupione w prezencie warsztaty teatralne. Próbowała też pogrywać na pianinie, ale za bardzo nie miała z kim ćwiczyć. Od słowa do słowa, okazało się, że w kwestii pianina, z podobnym problemem zmaga się @Veronica H. Seaver, dlatego dobrze wspominając wspólną przygodę w Himalajach, dziewczęta umówiły się na grę. Wszystko byłoby świetnie, biorąc pod uwagę, że Adela przybyła na miejsce spotkania punktualnie, a na dodatek przygotowana. Niestety, znowu dopadły ją widziadła - nie tak uciążliwe, jak w poprzednich przypadkach, bo przynajmniej niesprawiające jej bólu, jednak wciąż niespecjalnie przyjemne. Adela oczekiwała na Verę, z trudem powstrzymując ślinotok, bo w jej nozdrzach pojawiła się woń najpyszniejszego na świecie dania, którego niestety nie mogła skosztować.
Vera miała już zdecydowanie dość przygód. Jakiś czas po spotkaniu Koła Realizacji Twórczych, które na szkolnych korytarzach zapewne nazywane było pierwszorzędną napieradalanką, kierowała swe kroki do najbardziej ukochanego pomieszczenia w całym tym zasranym zamku. Umówiła się z Adelą, bo choć miała do niej jakiś tam żal, wszystko skończyło się jednak dobrze. Jej psotne zaklęcie, wymierzone zresztą w kolegę z domu, nie było bardzo szkodliwe, toteż Vera szybko uporała się z nim osobiście. Nie znała Honeycottówny za dobrze – mogła więc zgadywać jedynie przyczyny, dla których wykazała się brakiem lojalności wobec czerwonych. Miała zresztą chytry plan dyskretnie ją o to wypytać, korzystając może z okazji, że tamta mogła mieć podejrzenia, że Seaver się na nią gniewa. - Hej – przywitała się krótko, posyłając w jej stronę ironiczny uśmiech, bo nie chciała wyprowadzać jej z błędu. Zsunęła torbę z ramienia, ale zanim tamta dotknęła ziemi… no cóż, listonoszka feralnie się otworzyła i wysypały się z niej zapisy nutowe. - Cholera – wymsknęło się Verze, która szybko zaczęła zbierać papiery z podłogi. Tuż zanim tu przyszła, powtarzała sobie jeszcze pismo nutowe, którego ni w ząb nie umiała pojąć. Owszem – rozumiała podstawy, znaczki symbolizowały dźwięki na gamie, od C poprzez D, E, F, G, A H wreszcie do tego wyższego C. Jak przy nucie stał krzyżyk, to była trochę wyższa, a jak bemol to nieco niższa. No i od tych kreseczek zależało czy dźwięki się łączą, a od wypełnienia nut, jak długo trwają. Owszem, sztuka czytania z nut była jej nieco znana, ale w przypadku perkusji wyglądało to zupełne inaczej. Tam liczył się przede wszystkim rytm, tutaj wysokość dźwięku. Uparła się jednak, że oprócz swojej niepodzielnej miłości, przystosuje umiejętności do jeszcze jednego instrumentu. Choćby miała osiwieć. - Mam nadzieję, że w przerwie od pojedynków, powtórzyłaś sobie to i owo – zażartowała Vera, spoglądając na Adelę. Nie była zła, ale podroczyć się zawsze można.
Cudowna woń, która narodziła się w jej nozdrzach nie ustępowała i wkręcała się w jej mózg tak bardzo, że poczuła przemożną potrzebę zjedzenia jakiegoś wykwintnego dania. Niestety, w okolicach nie było niczego do schrupania, a nawet gdyby było to najpewniej nie spełniłoby oczekiwań Adeli, która teraz marzyła o najlepszym daniu w swoim życiu, a jako nieodrodna córka Honeycottów nie była gotowa na zaspokojenie się byle czym. Niemniej @Veronica H. Seaver pojawiła się na miejscu, co odrobinę odwróciło uwagę Gryfonki od tych uciążliwych (choć przyjemniejszych niż zazwyczaj halucynacji). Ironiczny uśmiech dziewczyny przekonał ją, że Krukonka wciąż ma do niej żal o sytuację ze spotkania koła, dlatego dziewczyna zdecydowała się nie wychylać i przyłożyć do ustalonych ćwiczeń, tak by trochę odpokutować winy u Seaverówny. Mimo, że nie znały się dobrze, że to jednak bardzo ceniła jej towarzystwo i nie chciała by powstał pomiędzy nimi jakiś głębszy kwas. - Hej - odparła, uśmiechając się serdecznie i za wszelką cenę starając się nie pokazać, że ścieka jej ślinka. Doszła do wnioski, że temat potencjalnego konfliktu poruszy później, jeśli okaże się, że Veronica nie jest w dobrym humorze. Niemniej, uwagę Adeli od tego tematu odwróciły rozsypane nuty. Niemal od razu rzuciła się do pomocy, by Krukonka miała trochę łatwiej. W gruncie rzeczy to był całkiem mądry ruch także z jej perspektywy, bo zawsze to była okazja, by jeszcze raz spojrzeć na nuty i połączyć kropki. Oczywiście, to nie tak, że przed spotkaniem, Adela nie zajrzała do nut, ani totalnie nie ćwiczyła - nic bardziej mylnego. Spędziła zaskakująco dużo godzin nad studiowaniem nut i zapisów literowych, biorąc pod uwagę jej wrodzoną chaotyczność i brak umiejętności skupienia się na czymkolwiek. Bilans był odrobinę żałosny: absolutnie nie radziła sobie z nutami zapisanymi na pięciolinii - dopiero, gdy w grę wchodził zapis literowy, była w stanie w ogóle coś skumać i ewentualnie (przy prostszych zapisach) także zagrać. Szło jej całkiem sprawnie, gdy była w stanie poradzić sobie na jedną rękę, ale gdy melodia była skomplikowana i wymagała grania na dwie ręce, głowa Adeli odpływała w kosmos, a palce plątały się ze sobą. Szczerze powiedziawszy, liczyła, że to spotkanie pomoże jej trochę ułożyć sobie w głowie i dobrać odpowiednie ćwiczenia, które albo pomogą jej przełamać pewną barierę albo ewentualnie zupełnie zniechęcą do instrumentu, co też było jakimś rozwiązaniem. - Starałam się - odpowiedziała Adela, z miną struchlałego psa. Było jej ewidentnie głupio, że postawiła koleżankę w takim położeniu.
Paradoksalnie, wcale nie była w złym humorze. No dobra… może trochę, z powodu tego, co tak właściwie działo się pomiędzy nią a Cedem. Ale trudno szukać w tym winy Adeli, a Vera specjalizowała się w maskowaniu swoich prawdziwych emocji. Owszem, na co dzień bywała humorzasta i podirytowana sprawami zupełnie błahymi, ale z drugiej strony mocno pilnowała się, by nie wyżywać się nikim, gdy było naprawdę źle. Nie chciała przecież wzbudzać jakichkolwiek podejrzeń, zupełnie jakby ktoś miałby domyśleć się prawdy o przerwanym pocałunku. Znowu jej myśli ześlizgnęły się na nie ten temat co trzeba, a przecież nie była tu sama. Spojrzała nieprzytomnie na uśmiech Honeycott, nie dostrzegając wcale jej łakomstwa, widziała za to bijącą z niej serdeczność. A zresztą, szybko pomogła jej zbierać papiery z ziemi, co również przemówiło na jej korzyść. Gdy Ver ujrzała jej minę, te wielkie oczy i ściągnięte usta, jej spojrzenie złagodniało. Czy naprawdę była aż takim mięczakiem, żeby coś takiego skruszyło jej gniew? Zmarszczyła czoło i przez chwilę powstrzymywała się od słów. Miała dość swoich problemów i może nierozsądnie byłoby interesować się jeszcze powodami, dla których Adela odwróciła się przeciwko Ricky’emu. Ale z drugiej strony - może właśnie tego potrzebowała? Odwrócenia swojej uwagi. - To dobrze. - Zdawkowa pochwała miała jasno nakreślić, że dalej woli trzymać ją na dystans. W sumie to była wręcz przekonana, że ich dwóch to Gryfonka poświęciła więcej czasu na ćwiczenia. Veronice daleko było ostatnio do skupienia, za każdym razem gdy siadała do nut czy nawet pianina gubiła tempo i myliła palce. Chrząknęła i odłożyła ułożone już zapiski nutowe na pulpit. Nie garnęła się do rozmowy, choć na usta cisnęło jej się wiele pytań. Póki co jednak ułożyła dwa taborety koło pianina i usiadła na jednym z nich, klepiąc drugi z zachęcającym. - Zapraszam. Plan był taki, żeby finalnie grać to samo na dwie ręce. Ale jako, że obie były na raczej początkowym etapie nauki, na razie plan był taki, żeby grać. Na początek wybrały prostą, tradycyjną piosenkę. Veronica spojrzała na Adelę i gdy tamta usiadła, westchnęła i zaczęła grać pierwsze nuty. Szło koślawie. Ciągle myliła dźwięki jak to ona, gubiła rytm. Pomagała sobie co prawda tupaniem nogą tuż koło pedału, usilnie unikając jego naciśnięcia. To było takie trudne, jej palce nie były jeszcze przyzwyczajone do takich wygibasów, a mózg nie odczytywał informacji tak szybko, jakby chciała. Frustrowało ją to. Przegryzła wargę, gdy pomyliła się po raz siódmy i zsunęła palce z klawiszy. Westchnęła raz jeszcze, zerknęła na koleżankę i w końcu nie powstrzymując ciekawości, zapytała. - Dlaczego? - Zakłożyła pasmo włosów za ucho. Skoro póki co jej nie szło, to może dowie się czegoś ciekawego.
Sytuacja wydawała się mimo wszystko ciut lepsza – mimo wciąż podtrzymywanego dystansu Veronica przynajmniej się do niej odzywała, co mimo niewątpliwej powściągliwości, dawało jakąś nadzieję na poprawę tejże sytuacji. Na dodatek upierdliwy zapach przepysznego jedzenia, powoli słabł – choć jeszcze czuła jego resztki w nozdrzach i wciąż miała ochotę na jakieś przysmaki, to jednak odczucie stawało się coraz mniej upierdliwe, co pozwoliło jej skupić się na normalnych funkcjonowaniu. Miała tylko nadzieję, że zapach w końcu ustanie całkowicie, co pozwoli jej skupić się na graniu. Po całej wymianie zaskakująco chłodnych informacji, siadły w końcu do pracy. Adela starała się utrzymać na twarzy uśmiech, choć w gruncie rzeczy wcale nie było jej specjalnie do śmiechu – i to nie tylko ze względu na minę Seaverówny, ale też dlatego, że wcale nie była pewna jak ugryźć temat grania na pianinie. Na początek zaczęła od przysłuchiwania się grze koleżanki, która mimo kilku błędów, ewidentnie radziła sobie lepiej niż Honeycottówna podczas wcześniejszych ćwiczeń. No cóż, strach i brak entuzjazmu wcale nie pomagały, dlatego Adela postanowiła przybrać dobrą minę do złej gry. W głowie wystukiwała rytm, gotowana już by zamienić się z Krukonką, gdy ta skończy grać, skoro i tak były bardzo daleko od grania na cztery ręce. Gdy już myślała, że nadeszła jej kolej, to Vera zadała pytanie, które bez wątpienia było kłopotliwe. Zapewne w normalnych okolicznościach musiałaby się zastanowić, o co dokładnie jest pytanie, jednak ich ostatnie spotkanie i wiszący w powietrzu niewypowiedziany żal, przemawiały nawet do pustej głowy Honeycottówny. Na sekundę wstrzymała oddech, by w końcu wydusić: - Uważam, że Lockie dostał nieuczciwie, za bronienie siebie. To był jak impuls, reakcja obronna, żeby nie oberwał bardziej – skomentowała tylko, bo wiedziała, że przeciwstawienie się swojemu własnemu domowi, również było częścią postawionego zarzutu. I owszem, Adela kochała Gryffindor, ale ponad domy stawiała bycie w porządku, a skąd mogła wiedzieć, że zaklęcie rzucone przez Marlę nie było celowe? Nie było jednak czasu, by szczególnie długo rozważać ten temat, co trzeba było wrócić do gry na pianinie. Adela po raz kolejny powtórzyła w głowie i uporządkowała wszystkie zdobyte dotąd informację, starając się wyciągnąć z teorii (której w gruncie rzeczy nienawidziła) wnioski, które mogłyby posłużyć jej w praktyce grania na pianinie. Zbyt duże rozkminianie nie wydawało się najlepszą opcją, więc od razu wzięła się do gry. Początek nie był najgorszy – dopóki grała partie na jedną rękę to szło jej naprawdę przyzwoicie, mimo plątających się palców i zdecydowanie zbyt wolnego grania. Gdy jednak pojawiała się konieczność grania na dwie ręce, dziewczyna absolutnie się gubiła, nie mogąc skoordynować ruchów prawej i lewej dłoni, co doprowadzało do absolutnej, muzycznej katastrofy. Ani dotychczasowe ćwiczenia, ani czytanie teorii, ani nawet podglądanie Veronici, nie sprawiły, że lepiej radziła sobie z pianinem. A skoro nie była w stanie zagrać na dwie ręce, to do czterech była jeszcze długa droga. Była sfrustrowana i lekko znudzona, bo porażki dość szybko ją dobijały. Chcąc nie chcąc, zrobiła jeszcze jedno powtórzenie – było dużo lepsze, ale nie udało się uniknąć błędów. Wyjście z rytmu, czy pomylenie klawiszy było zabójczo łatwe, w przeciwieństwie do poprawnego grania.
- No tak, najczęstszy powód wyroku. Lockie dostał, nieuczciwe, za niewinność – Veronica uśmiechnęła się do niej łagodnie, a ta mogła bez trudu spostrzec, że chyba się już nie gniewa. Ostatecznie wcale nie pokrzyżowało jej to planów, a spotkanie odbyło się bez ofiar śmiertelnych. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo uświadomiło ją to również na temat tego, jakie indywidua zaliczają się do Koła Realizacji Twórczych. Nie powinno jej to dziwić, wiecie, artyści. - Nie przejmuj się, wcale się na ciebie nie gniewam. Wszyscy się popisali, ze mną włącznie, więc nie ma o czym mówić. Przepraszam, przerwałam ci. Teraz ty – odparła, przesuwając się na miejscu tak, by miała więcej przestrzeni. Widziała, że gra Adeli sprawia równie niemałe kłopoty, co jej samej. Ręce nieprzyzwyczajone do nienaturalnego ułożenia palców musiały ją boleć, ale to nic w stosunku do urażonej dumy, gdy coś ci nie wychodzi. Veronka dobrze to znała, toteż powstrzymała się rzecz jasna od bezsensownych i stresujących komentarzy. Poczekała cierpliwie, aż Honeycottówna skończy swoją partię i gdy zapadła cisza, posłała jej uprzejmy uśmiech. - Na pianie to ja się nie znam, ale wydaje mi się, że za drugim razem poszło ci już lepiej. – Próbowała jej dodać otuchy, bo były w tym razem. No właśnie, teraz przyszła kolej i na nią, toteż westchnęła i ułożyła palce na klawiszach. Tym razem się tak nie spieszyła, grała wolniej i uważniej. Oczywiście nie było to tak przyjemne dla ucha jak skrupulatne trzymanie się rytmu, ale przynajmniej myliła mniej dźwięków. Czytanie jak z nut było w tym wszystkim najtrudniejsze, ale Seaver nie zamierzała się poddawać. W graniu na fortepianie było coś pięknego i coś tak odmiennego od jednostajnego, rytmicznego uderzania w bębny i talerze. Spróbowała raz, bardzo powoli. A potem powtórzyła takt, tym razem nieco szybciej, kiwając głową w pożądany rytm muzyki. Oczywiście wyrównanie tempa przypłaciła jednym czy drugim błędem, ale była gotowa na to poświęcenie. Szło jej lepiej niż kilka chwil temu, ale od perfekcji dalej dzieliły ją kamienie milowe. Tym bardziej, że ciągle myliła bemol z cisem, a to przecież błąd nowicjusza. Jakoś nie potrafiła zapamiętać, które jest które. - Dziękuję, że zgodziłaś się tu ze mną przyjść. Pewnie gdyby nie ty, łatwiej byłoby mi się zniechęcić. Naprawdę mi zależy, ale nie lubię robić rzeczy, w których nie jestem dobra – mruknęła, gdy po raz kolejny zapadła cisza. Wskazała zachęcająco na czarno-białe klawisze, pokazując jej, że teraz ona musi się trochę pomęczyć.
Adela mimowolnie parsknęła śmiechem, słysząc tekst o „wyroku za niewinność”. Nie dało się ukryć, te liczne szlabany, które razem odbywali w Izbie Pamięci, Skrzydle Szpitalnym, czy Zakazanym Lesie, też wynikały z ich absolutnej niewinności. Ta dwójka to były przecież aniołki… Niemniej, nim jeszcze Veronica wprost powiedziała, że się nie gniewa, jej mimika zdradziła wiele, zdejmując z serca Adeli wielki, przytłaczający głaz. Gęsta atmosfera od razu się rozluźniła, a Honeycott miała nadzieję, że pozytywnie wpłynie to także na ich ćwiczenia. - Nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę – powiedziała z nieopisaną ulgą, nawet nie próbując ukrywać, że bardzo przejęła się potencjalnym konfliktem. Co by nie powiedzieć, Adela mimo swojej trzpiotowatości była naprawdę dobrą, kochaną duszyczką. Ta naprawdę średnia gra Gryfonki niemiłosiernie się ciągnęła, więc gdy nadeszła kolej na Veronicę, poczuła ona kolejny przypływ ulgi. Owszem, bardzo chciała grać, ale potrzebowała chwili oddechu, bo nie dało się ukryć, że nie był to jej kawałek chleba. Jeszcze. - Dzięki – przyjęła komplement, nie zastanawiając się, czy pochodzi on ze szczerego serca, czy z potrzeby pocieszenia strapionej duszyczki. W finalnym rozrachunku kluczowym elementem była dobra wolna i wspólna motywacja. Gdy ponownie nadeszła pora Seaverówny, Adela poświęciła całą swoją uwagę by maksymalnie skupić się na grze koleżanki – nie po to, by wytykać błędy, ale raczej by znaleźć mocne strony gry koleżanki i za nimi podążać. Już po tym krótkim doświadczeniu łatwo było wywnioskować, że w przeciwieństwie do Adeli, Krukonka ma w sobie choć odrobinę uważności, która pozwalała jej osiągać szybsze postępy. Niestety, Honeycottówa była absolutnym trzpiotem i bardzo szybko się nudziła, co zdecydowanie nie sprzyjało skupieniu się i robieniu regularnych postępów – nie tylko w kwestii pianina, ale w jakiejkolwiek innej dziedzinie. Niemniej, Veronica grała coraz lepiej, co Adela traktowała jako inspirację i motywację do własnych postępów. Oczywiście, od świetnego grania obie były naprawdę daleko, ale każdy sukces wymaga małych kroczków. - Nie ma za co, to ja dziękuję – odpowiedziała niemal machinalnie, by dopiero po chwili doprecyzować swoją perspektywę – Mam duże problemy z motywacją. Gdybyśmy nie grały razem, to byłoby mi trudno się za to zabrać. Bardzo szybko się zniechęcam, nawet jeśli idzie mi całkiem dobrze. Nadeszła kolej na Adelę, która starając się wywnioskować coś ze swoich poprzednich błędów, ale i obserwowania Veronici, zabrała się do pracy. Początkowo zaczęła grać utwór zbyt nisko, co dało komiczny efekt, jednak dość szybko się zreflektowała. Poza tym było dużo lepiej – oczywiście, zdarzały się usterki i wciąż miała duży problem ze zgraniem koordynacji obu rąk, jednak tym razem ten zbitek dźwięków faktycznie przypominał oczekiwaną piosenkę, nawet jeśli tak daleką od oryginału.
Posłała jej ciepły uśmiech, wyrażający więcej niż sto opakowań czekoladowych żab. Veronica nie była święta i sama wpakowała się w niejedną kabałę, w nieudane buszowanie po Dziale Ksiąg Zakazanych na czele. Kim by była, ferując surowe wyroki? O nie, nie zamierzała niepotrzebnie się dąsać. Komplement wynikał zarówno z jednego, jak i drugiego. Seaver cechowała się wieloma wadami, ale nieszczerość mający na celu przypodobanie się innym nie był jedną z nich. Poza tym nigdzie nie zajdą bez odrobiny afirmacji! Po prawdzie należało się cieszyć z każdego poprawnie zagranej nutki, bo małe kroki prowadzą do celu. Byle się nie poddawać i będzie dobrze. Kiwnęła głową ze zrozumieniem, wysłuchawszy jej słów. Od lat tańczyła balet i waliła w bębny, ale zarówno w przypadku pierwszego, jak i drugiego przeżyła wiele chwil zwątpienia. Tylko czysta pasja i zadziorne pragnienie utarcia wszystkim nosa, udowodnienia, że jeszcze im pokaże, stanowiła dla niej niesłabnącą motywację do samodoskonalenia się. Choć byli i tacy, co motywację w ogóle nie wierzyli, powtarzając, że istnieje tylko silna wola i przymuszanie się do pewnych rzeczy. Nie mogła się bardziej nie zgodzić, gdyby nie to, nie nauczyłaby się nawet poprawnego trzymania pałeczek. I prywatne lekcje i domową perkusję wywalczyła ostatkiem sił i gdyby nie chęć wyładowania wszystkich tych emocji, które targały jej wątłym ciałem, w życiu by jej się nie udało. - Ktoś bardzo mądry powiedział kiedyś, że trzeba odpowiedzieć sobie w życiu na jedno zajebiście ważne pytanie. A potem to robić. Czy to dobra motywacja? – uśmiechnęła się dziko, próbując z tej próby wykaraskać coś jeszcze. Chciała Adelę poznać, bo choć od lat dzieliły szkolne mury, tak niewiele o sobie wiedziały. Potem wysłuchała w skupieniu jej wersji melodii, dusząc w sobie chichot jasno świadczący o tym, że mig pojęła jej początkowy błąd. Nie była jednak istotą wredną, nie dla wszystkich i nie zazwyczaj, toteż powstrzymała się od werbalnego uznania pomyłki i tylko spojrzała na nią z wesołością. Potem już słuchała, oczarowana tym, że i z ich rzępolenia coraz łatwiej było rozpoznać faktyczny utwór. Gdy skończyła bez słowa zagrała dalszą partię. No dobrze, mówiąc ściślej, to p r ó b o w a ł a zagrać dalszą partię. Akurat ta część melodii nie była jej aż tak dobrze znana, także szło gorzej niż jeszcze kilka chwil temu. Ale nawet jeśli tak często się myliła, umiała powoli dostrzec w tym ciągu błędów i pomyłek zalążki utworu. Cis powoli wskoczył na odpowiednie miejsce na jej głowie. No, to teraz jeszcze tylko ogarnąć dis, fis, gis, eis i his. Koniecznie w innej, właściwej już kolejności. Do tego zaczęła zwracać większą uwagę na to, gdzie są pauzy i ile powinny trwać poszczególne nuty. Powinna zajarzyć to mig, ale odczytywanie zarówno wysokości dźwięków, jak i ich długości nie było prostą sztuką. Vera poczuła szczerzy podziw wobec pianistów i ich umiejętności. Nie żeby zamierzała porzucać perkusję, ale coś czuła, że fortepian zajmie wysokie miejsce w tabeli jej ulubionych zajęć pozaszkolnych. Trwało do dłuższą chwilę, ale jakimś sposobem dotrwała do końca piosenki. Bolały ją obie ręce (i uszy), zerknęła na Honeycott z przepraszającym uśmiechem. Westchnęła, masując obolałe palce. Pocieszała ją jedynie myśl, że z każdą mijającą chwilą są nieco bliżej celu, jakim niewątpliwie była muzyczna maestria. - Wydaje mi się, że może jest dla nas jakaś szansa – zażartowała, próbując przypudrować niewątpliwą porażkę. Ale kto nie próbuje, nic nigdy nie uzyska! - Skąd w ogóle ta potrzeba? Chcesz się zająć tym zawodowo? Zainteresowała się, zerkając na klawisze. Nie była od końca pewna, co robić po szkole, ale wiązała wiele nadziei z muzyką i swoim zespołem. Nie wyobrażała sobie nawet nie spróbować, ale kto wie, w jakim kierunku zamierza iść Adela?
Ciepły uśmiech Veronici wydawał się Adeli czymś wyjątkowo przyjemnym. Być może wynikało to z tego, że Seaverówna była dość (jeśli nie bardzo) zamkniętą osobą, więc tego typu reakcje z jej strony w oczach Gryfonki znaczyły więcej niż tysiąc słów. Tym bardziej – dziewczyna starała się doceniać każdy gest i pozytywne nastawienie ze strony koleżanki. A jednak – mimo zamiłowania do przygód, Adela i Veronica były zupełnie inne, więc przedzieranie się przez pewne bariery wymagało czasu. Gdy Krukonka z zapałem, motywacją i silną wolą zgłębiała balet, czy też granie na perkusji, Gryfonka co miesiąc zmieniała hobby, fascynując się czymś innym. Oczywiście, niektóre tematy typu gotowanie lub ciekawe zwierzęta potrafiły wciągnąć ją na dłużej, jednak w finalnym rozrachunku pozostawała zawsze nieprzejednaną królową chaosu. Czasem jednak jest tak, że chaos i porządek się równoważą i tworzą świetne połączenie. Być może to ten przypadek? - Hmm, być może coś w tym jest – zgodziła się Adela, choć w gruncie rzeczy mocno zastanawiało ją, skąd Seaverówna wytrzasnęła to zdanie. Nie miała jednak czasu na rozkminianie tematu, bo były tu w innym celu. Ćwiczenia, ale być może także poznania się bliżej? Intencje drugiej dziewczyny nie były dla Honeycott do końca jasne, ale ona po wspólnej przygodzie w jaskini, zdecydowanie miała ochotę poznać bliżej koleżankę z Ravenclawu. Do gry wróciła Krukonka, a Adela użyła swoich dwóch komórek mózgowych, by jak najlepiej skupić się na grze koleżanki, wyciągnąć z niej pozytywne wskazówki, ale i usterki. Broń Merlinie, nie po to by szczególnie je wytykać, a raczej po to by wiedzieć jakich błędów unikać w trakcie swojej gry. Tym razem zrobiła ona więcej błędów, ale partia była znacząco trudniejsza, więc było to w pewnym stopniu naturalne. Adela podziwiała to, że Vera tak szybko eliminowała błędy i wracała na właściwy tor, zwracając coraz większą uwagę chociażby na trwanie poszczególnych nut, co z perspektywy Gryfonki było bardzo trudne. Gdy koleżanka skończyła, Honeycott posłała jej pełen podziwu uśmiech, bo nie mogła nie docenić jej postępów. - Coraz lepiej ci idzie – skomplementowała ją, nie zwracając uwagi na przepraszający uśmiech. Adela nie należała do delikatnych, czy też nadwrażliwych osób, więc odrobina rzępolenia nie robiła na niej szczególnie negatywnego wrażenia. Wrażenie robiło na niej jednak to, że dziewczyna grała coraz lepiej. - Zawodowo raczej nie, chociaż w sumie nie wiadomo co przyniesie los… - zaprzeczyła swojej zawodowej karierze pianistki, zostawiając jednak otwartą furtkę na wszystkie zaskoczenia, jakie mogło przynieść życie – tak nieprzewidywalne i często przekraczające wszystkie wyobrażenia Honeycottówny – Po prostu lubię robić nowe rzeczy. I ciągle szukam swojej drogi. A ty? Adela była absolutną mistrzynią eksploracji, rozpoczynania kolejnych kursów, których często nie kończyła i ogólnie rzecz biorąc: szeroko rozumianego doświadczania. W tym zresztą wspierali ją rodzice, często wysyłając ją na różne kursy i wymyślając jej kolejne rewiry do eksploracji. Chciała się dowiedzieć jakie podejście do pianina (i przy okazji do nowych rzeczy) ma jej koleżanka. Nie dało się ukryć, że Adelę również już bolały ręce, mimo że nie ćwiczyły wcale tak długo. Tak czy siak – nie zamierzała się zbyt łatwo poddawać, więc ponownie zabrała się do gry. W kwestii pauz i długości nut radziła sobie gorzej od Very, co było słychać, jednak dobrze radziła sobie z podwyższeniami i obniżeniami dźwięków. Nie dało się ukryć – ten wykon nie powalał, ale postępy były ewidentne. Najwyraźniej, wspomniana wcześniej motywacja działała naprawdę dobrze.
Milczała, ale w głębi duszy doceniła komplement. Trudno było jej przyjąć do świadomości fakt, że musi się mylić, aby coś osiągnąć, dlatego rzadko kiedy dzieliła chwilę, podczas których szlifowała swoje talenty z kimś innym. Tym razem postanowiła poczynić pewien wyjątek, bo prawda była taka, że mimo wszystko Vera czuła się nieco samotnie. Nie była gotowa na to, aby całkowicie otworzyć się na nową osobę, to jeszcze nie ten czas. Ale kto wie, może za milion prób przyjdzie i taka pora? Nie wiadomo co przyniesie los… Skąd ona to znała? Kącik ust powędrował do góry, gdy pomyślała o masie możliwości, które na nią czekały. Owszem, muzyka… grała, nomen omen, pierwsze skrzypce. Ale była przecież Seaverem, więc nęciła ją też ta nieznośna chęć szukania przygód, która stanowiła podwaliny jej relacji z Adelą. - Cokolwiek przyniesie, lepiej grać niż nie grać. Moim zdaniem przynajmniej. – Veronica wzruszyła ramionami, mówiąc w jej rozumieniu najbardziej oczywistą rzecz na świecie. Dla niej muzyka to bardzo ważny element tożsamości, dosyć spory kawałek życia. Wysłuchała do końca tego, co ma do powiedzenia, a w jej oczach błysnęło coś smutnego. No cóż, wygląda na to, że nie tylko Veronka ma spore problemy z ubraniem zmiennych marzeń w realne plany. - Mam zespół. Ale co z tego, skoro rzadko się widujemy – W jej głosie zabrzmiała gorycz, szybko jednak się z tego otrząsnęła i kontynuowała z zauważalnie mniejszym entuzjazmem niż do tej pory. - Oprócz nich, mam też siebie. Nie wiem, co będę robić po szkole, ale jedno jest dla mnie jasne jak słońce. W jakiś sposób musi się to wiązać z muzyką, bo nic innego mi się tak nie podoba. A najbardziej boję się tego, że… że będę musiała robić coś, czego robić nie chcę. Rozumiesz? Nawet jeśli nie rozumiała, skąd u Verki taki nagły przypływ emocji i niespodziewane wynurzenia, nic nie szkodzi. Na chwilę zamilkła, słuchając po prostu, jak Adela delikatnie uwalnia dźwięku ukryte pod klawiszami. Przez krótką chwilę zapomniała o swoich problemach i po prostu oddała się w objęcia pięknej muzyki. Może trochę koślawie wykonywanej, ale za to ze szczerego serca. Zamknęła oczy, nie widziała więc miny Gryfonki, tego, że gra powoli sprawia jej ból. Po prostu trwała w bezruchu, próbując sobie przypomnieć wszystkie imponderabilia z zapisu nutowego. Tempo i wysokość dźwięku to jedna kwestia, zaś kolejną była odpowiednia dynamika. Cała piosenka była grana raczej piano, czyli cicho. Ale czasami zdarzały się głośniejsze partie, szczególnie gdy w grę wchodziło wygrywanie odpowiednich akcentów. Owszem, nie one były w tej melodii najważniejsze, ale płynność przechodzenia z jednego dźwięku w drugi. Dlatego z satysfakcją dostrzegła, że i Adela coraz mniej się myli. Może i do perfekcji im daleko, ale z jej głupiego gadania chociaż raz wynikło coś dobrego. Gdy skończyła, na chwilę zabrzmiała cisza. I wtedy Verka zrozumiała, że teraz jej kolej. Otworzyła najpierw jedno oko, potem drugie i zerknęła na Adelę, na jej twarzy wykwitł głupawy uśmiech. - Wybacz, trochę odpłynęłam. Chcesz odpocząć, coś powtórzyć jeszcze teoretycznie? – zagaiła niezobowiązująco, grając machinalnie piosenkę od początku. Chyba po raz piętnasty, ale próby mają to do siebie, że powtarzasz i powtarzasz jak szalony, licząc choć raz na inny, lepszy efekt.
W materii otwartości na nowe znajomości, Adela była na zupełnie innej orbicie niż Veronica – chętnie zawierała znajomości i przyjaźnie, szczególnie gdy mogła przeżyć z kimś pasjonującą przygodę. Oczywiście, wielokrotnie się przejeżdżała, co oczywiście nie raz i nie dwa opłakiwała, z gorliwością przysięgając, że nie będzie tak ufna. Przysięgi tego typu utrzymywał się maksymalnie tydzień, tak jak ból związany z rozczarowaniem, bo w finalnym rozrachunku tak czy siak wychodziła na tym dobrze – od części ludzi się odbijając, w części znajdując przyjaciół lub dalszych znajomych na wiele pięknych przygód. Na słowa dotyczące grania, Adela wyłącznie skinęła głową. Dla niej obecność instrumentów nie była czymś tak oczywistym, ale umiała zrozumieć Seaverównę, gdyż w podobny sposób postrzegała gotowanie – tak naturalne i przyjazne dla jej rodziny. Adela może i nie była najostrzejszym nożem w szufladzie, miała jednak całkiem przyzwoicie wykształconą empatią, więc niemal natychmiast dosłyszała gorycz w głosie Krukonki. Nie zamierzała jednak dopytywać – Veronica tak czy siak nie była zbyt ufną osobą, więc zbyt natarczywe zagłębianie się w jej życiorys i prywatne problemy mogło być odebrane co najmniej bardzo negatywnie. I tak można było mieć wrażenie, że trochę się otwierała, co Honeycott uznała za sukces. - Przykro mi – skomentowała rzadkie spotkania z zespołem, bo nie dało się ukryć, że nic tak nie bolało jak powolny rozkład relacji. Było to zresztą słychać w głosie Very, która wyraźnie posmutniała – Pewnie, że rozumiem. Robota, której się nie lubi brzmi jak absolutne zmarnowanie życia i męka nie do zniesienia. Mimo, że taka otwartość nie była podobna do Very, to Adela słuchała z uwagą, w miarę możliwości zapewniając Krukonce komfort. Co by nie powiedzieć – z Honeycott była naprawdę przyzwoitą dziewczyną, a poza tym cieszyło ją, że koleżanka mimo wszystko zaczyna mieć do niej jakieś strzępki… zaufania? W końcu muzyczny „popis” Adeli dobiegł końca, co dziewczyna przywitała z nieskrywaną ulgą, bo palce coraz bardziej ją bolały, a poza tym po gryfońsku – nie lubiła własnych porażek. Mimo wszystko, to było całkiem odświeżające, że Seaver tak bardzo zatonęła w jej nieudolnej muzyce. Nie było szans, że dzisiaj zagrają na cztery ręce, ale warto było cieszyć się nawet z małych postępów. - Możemy coś jeszcze krótko powtórzyć – powiedziała, wiedząc, że skoro i tak ich spotkanie dobiega powoli końca, to tracenie czasu na odpoczynek wydaje się niepotrzebnym marnotrawstwem. Dała sobie chwilę, by wsłuchać się w grę Very, licząc, że jeszcze coś z tego wyciągnie. I faktycznie – Seaverówna coraz sprawniej przebierała palcami, grając płynniej i płynniej, pewnie na poziomie, który na razie był dla Adeli nieosiągalny. Wychodziła różnica w przygotowaniu muzycznym, ale Gryfonka absolutnie nie przejmowała się tym – każdy potrzebuje czasu, by zdobyć nową umiejętność. Gdy jej kompanka przestała grać, Adela do rzeczy. - Tylko nie jestem pewna, co jeszcze powinnyśmy powtórzyć? Gamy? Nuty? A może tonacje? – zapytała bardziej doświadczonej koleżanki, bo dla niej samej teoria była wciąż czarną magią, nawet jeśli robiła, co mogła, by przyswoić jej choć trochę. +
Słysząc, że jest jej przykro, po prostu wzruszyła ramionami. No cóż mogła powiedzieć, shit happens. Smutek nie trwał zresztą wiecznie, bo nie chciała sobie na to pozwolić. Po pierwsze, w towarzystwie Adeli, której jeszcze tak dobrze nie znała, nie powinna wieszać psów na członków zespołu, bo p o w i n n i trzymać się mimo wszystko razem. Poza tym nie widziała sensu w tym, by psuć dziewczynie humor. Dlatego właśnie posłała jej nikły uśmiech w odpowiedzi na to, że owszem, rozumie. Bo to zawsze było bardzo miłe uczucie. - Akordy – odpowiedziała bez wahania, bo granie utworów z zapisów nutowych to jedno, a Verce zdecydowanie bardziej podobało to luźniejsze podejście do muzyki. Wstała z taboretu, licząc na to, że Honeycott podąży jej śladem. Usiadła na ziemi, machając gdzieś po drodze różdżką i accio przywołała ogrom notatek. - To niby prosta sprawa, powiem więcej, palce mniej od tego bolą. Wystarczy skumać zasadę takiej no, yyy, harmonii. – Jeśli Adela myślała, że Seaver jest bardziej wprawna w muzycznej teorii, nie mogła się bardziej pomylić. - Tak jak tutaj. C-dur to na przykład C, E i G. Ja tam się nie znam na tych tercjach czy kwintach, łatwiej mi to zapamiętać poprzez zasadę 4/3. Najpierw C, potem o cztery klawisze w prawo, licząc też czarne. Więc E. I jeszcze trzy w prawo, więc G. To jest zasada dotycząca tych „wesołych” akordów, a teraz zobacz, spróbujmy zrobić molowy. Masz podstawowy dźwięk, A. Raz, dwa, trzy w prawo, więc C. I raz, dwa, trzy, cztery znowu w tę samą stronę i mamy E. Spróbuj je zagrać. – zachęciła ją Verka. - Fajny bajer, nie? Z tego co wiem, co większość piosenek składa się właśnie z czterech bardzo prostych akordów. C-dur, G-dur, A-moll i F-dur. Tylko, no właśnie. Przy durach zasada go 4/3, a przy molach 3/4. Ot, cała filozofia. Uśmiechnęła się do niej, kończąc ten prysznic wiedzy. Jeśli Adela chciała szybkich efektów, gra na akordach była dokładnie tym, czego potrzebowała. Co więcej, jeśli tylko chciała, o wiele łatwiej było również przy tym śpiewać...
Spędziły w muzycznym pokoju naprawdę sporo czasu - najpierw na graniu, potem na nieco bardziej teoretycznych rozważaniach, aż wreszcie na pogaduchach. Wyszły z niego gnane głodem, ale wyraźnie zadowolone. Nie dość, że nauczyły się czegoś nowego, to jeszcze łącząca je nic porozumienia stała się jeszcze bardziej... trwała? Znacząca? +
Zt x 2
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Miał wrażenie, że nigdy nie przywyknie do robienia obchodów. Wprawdzie był dopiero wrzesień, ale takie bezcelowe plątanie się po szkole i straszenie pierwszorocznych swoimi gabarytami było zabawne tylko pierwszych parę razy. Może to kwestia tego, że znał te zakamarki, w których chowają się łobuzy, bo sam się niegdyś w tych zakamarkach chował, a może to świadomość, że Li Wang możliwe, że wcale taka głupia nie była, dając mu tę prefekturę, bo kto inny rozkmini łobuzów lepiej, niż naczelny debil-łobuz, który przez lata odwalał tylko syf. Wspinał się po wielkich schodach, rozglądając pobieżnie po pietrach, aż dotarł na piętro piąte, przy którym zwolnił kroku. Słyszał kakofoniczną muzykę i w pamięci mając pokój muzyczny, znajdujący się ta tym piętrze, zmarszczył brwi. O ile dobrze pamiętał, sala ta była obłożona zaklęciem wyciszającym, więc co to się dzieje? Ktoś instrumenty wyniósł z pomieszczenia? Skierował się w stronę salki, w której przecież sam bywał nie raz, zauważając z pewnym niepokojem, że jakoś nikogo nie ma na korytarzach ani żadnego ruchu po kątach, co świadczyć mogło tylko o wyjątkowo udanym, ale i upierdliwym dowcipie, albo o tragedii, a z takiego wyboru to Lockie wolał już czerstwy dowcip. Przyspieszył kroku, słysząc muzykę coraz głośniej i już za zakrętem zauważył, ze drzwi do Pokoju Muzycznego stały otworem. Na szczęście zdawało się, że instrumentów nikt nie wyniósł, bo paskudne rzępolenie dochodziło ze środka!