Piękne mieszkanko numer 18 dla równie pięknych osiemnastek i świeżo upieczonych studentek z Kanady! Całe szczęście, że porządek utrzymują odpowiednie zaklęcia, bowiem ze względu na to, że w każdym możliwym zakamarku poupychane są przeróżne drobiazgi oraz książki, a ściany poobwieszane są szalonymi ruchomymi zdjęciami dziewczyn i ich najbliższych znajomych, niezłą robotę miałby ktoś, kto chciałby dokładnie wysprzątać owe mieszkanie! Dodatkowym lokatorem jest kot Marceliny, Taylor, który przechadza się dumnie po wszystkich pomieszczeniach.
Salon
Dość przestronny salon, utrzymany w jasnej kolorystyce i ładnie doświetlony, jest idealnym miejscem zarówno do odpoczywania po męczącym dniu, uczenia się, jak i imprezowania! Jest również przejściem na wyższe piętro, bowiem mieszkanie Kanadyjek jest dwupoziomowe i na piętrze znajdują się sypialnie dziewczyn oraz łazienka.
Kuchnia
Nie za duża, funkcjonalna kuchnia z jedną ścianą pełniącą rolę tablicy do zapisywania zarówno ważnych rzeczy, jak terminów do zapamiętania czy listy zakupów, zostawiania wiadomości, jak i rysowania różnych rzeczy przyjemnych dla oka i wywołujących uśmiech na twarzy. Z tego pomieszczenia prawie rozprzestrzenia się zapach świeżutkiej kawy, trochę rzadziej jedzonka, bo dziewczyny częściej jedzą w Hogu i mało czasu poświęcają na kucharzenie.
Pokój Marceline
Sypialnia Marceline, podobnie jak reszta mieszkania, utrzymana jest w jasnej kolorystyce i zapełniona najróżniejszymi drobiazgami, zdjęciami, biżuterią czy rzeczami przywiezionymi z Toronto. W tym pokoju unosi się zapach wanilii, a zaczarowane kwiatki znajdujące się na parapecie nigdy nie więdną.
Pokój Madison
Chyba jedyne pomieszczenie w mieszkaniu numer 18 o zdecydowanie ciemniejszej kolorystyce to pokój Madison. Wygląda jak szalona tajna kryjówka, cała poobwieszana barwnymi materiałami, które magicznie zmieniają wzory i falują. W sypialni pełno jest zaczarowanych światełek, które wieczorami latają pod sufitem niczym świetliki i delikatnie wszystko oświetlają oraz ozdób takich jak poruszające się papierowe ptaki czy porozwieszanie zdjęcia.
Łazienka
Na piętrze pomiędzy sypialniami dziewczyn znajduje się łazienka idealna do relaksowania się w cieplutkiej wodzie. W środku pomieszczenia zawsze unosi się charakterystyczny zapach, jaki ma ocean zimą, a wszystkie ręczniki, szlafroki czy pranie znajdują się pod opieką odpowiednich czarów.
Taras
Widok tarasu z zewnątrz jest doprawdy imponujący z powodu ogromnej ilości kwitnących przez cały rok kwiatów, jednak warto wspomnieć, że jest to również świetne miejsce na zaczerpnięcie powietrza czy małe tête-à-tête w czasie, gdy wewnątrz mieszkania trwa w najlepsze impreza i jest pełno gości.
Kurczę, tak w sumie to nic konkretnego nie działo się od mojego posta, także pewnie ten nie będzie jakiś superpro długi, no ale trudno! Marceline siedziała sobie w tym kręgu ludzi, którzy zebrali się tutaj, aby świętować zwycięstwo, które w dużej mierze wywalczyła właśnie ona! No serio, tak podniesionych morale to ta dziewuszka nie miała od dawna. A mimo że (jak na razie) nie miała zamiaru zbytnio przekrzykiwać się z resztą gości albo robić jakiś szalonych rzeczy to było jej bardzo, ale to bardzo milutko, bo przecież jakie inne działanie mógł wywołać mocny alkohol w główce osóbki, która tak czy siak była niesamowicie podjarana, że udało jej się złapać tego małego znicza. Świat tak jakby spowolnił, chociaż z każdej strony dobiegały ku niej odgłosy bawiących się ludzi. Ba, świetnie bawiących się ludzi! Przynajmniej taką mam nadzieję. W momencie, kiedy odwróciła się do Cezara to nawet zignorowała tą całą niedorzeczną paplaninę Curtis ala Karin, bo gdyby to usłyszała, to na pewno zainteresowałaby się, że w jej promieniu przebywa ktoś z tak... osobliwą historią i z możliwością sprowadzenia do jej nowiutkiego, wypucowanego mieszkanka jakiegoś właśnie meksykańskiego alfonsa czy kogoś w tym rodzaju. Ale who cares! Uśmiechnęła się uroczo do Weatherlego, kiedy w jej stronę popłynął kolejny komplement. Może warto więcej potrenować i częściej tak szybko kończyć mecze, no nie? - Oj tam, nieue przesadzaj. - zachichotała, szturchając go lekko w ramię i tak, po raz kolejny wypijając spory łyk whisky ze swojej szklanki. Szum w głowie wcale jej nie przeszkadzał. A wręcz przeciwnie! Spojrzała uważnie po wszystkich uczestnikach imprezy, jakby z nadzieją, że... no właśnie. Trochę smutno jej się zrobiło, kiedy zastanowiła się, co teraz powiedziałby jej Joven. Może przytuliłby ją i pogratulowałby tak jak reszta? A ona zrobiłaby to samo i powiedziała, że był jej najlepszym nauczycielem! O tak, to byłoby naprawdę fajne! Ech, wszystko było łatwiejsze wtedy, w Kanadzie, gdzie rozdział znajomości z Quaylem miała "niby zamknięty". A potem ta kawiarnia, wyścigi na miotłach, pocałunek, bal, teraz te listy. Teraz poczuła się... zwodzona. Tak niefajnie zwodzona. Nie miała konkretnej odpowiedzi, kiedy wróci z tej cholernej Kanady. Ba, czy w ogóle wróci. A przecież ona napisała mu wprost, że nie jest dla niej obojętny. Że za nim tęskni i inne zdania, które jasno świadczyły, że jednak cały czas siedzi tam gdzieś w jej głowie. On zresztą też otwarcie nie przekazał swojej niechęci, a nawet przeciwnie. Przynajmniej w jej mniemaniu. Tak myślę, że Marcelinka wyolbrzymiała teraz sytuację za sprawą nadmiaru wypitego alkoholu i sama siebie dołowała coraz bardziej. Że tkwiła w punkcie zawieszenia, nie wiedząc czy ma czekać, czy robić coś innego. Na Merlina, dlaczego na trzeźwo inaczej do tego podchodziła? Ale podobno to właśnie pod wpływem procentów człowiek jest ze sobą najbardziej szczery. Sama nie wiem. Łyknęła kolejny siarczysty łyk, że zakręciło jej się w głowie i oparła ją o ramię obecnego na imprezie bliźniaka. - Ooooooch Cezar, życie jest do dupy. Mówię ci. Jest beznadziejnie. A może to ja jestem beznadziejna? Inni to tak potrafią wiesz, yolo i te sprawy, a ja nie, totalneeee gówno. - zaczęła gadac, zupełnie nie wiedząc, co konkretnie chce przekazać. Chociaż... nie, wiedząc, ale raczej nie znając sposobu. I pewnie wyżaliłaby się każdemu, kto byłby akurat w jej zasięgu. A że tamtego wieczoru był to akurat Cezar, możemy uznać za dzieło przypadku.
To niesamowite jak Jezus miał wszystko w głębokim poważaniu! Niezbyt interesował się tym, co się dzieje w butelce. Był wpatrzony w Jasmine. Rany boskie, jaka ona była piękna! Chętnie bym to opisała, ale ktoś zmienił avatar. Miała w sobie taką drapieżność, która zawsze przyciągała Jezusa. Działała wręcz elektryzująco. Gdyby Madison wyglądała tak na co dzień, to mogłaby mieć olbrzymi problem z zalecającym się Jezusem. Na szczęście chodziła w ugrzecznionej wersji, więc może biedaczyna nie będzie się skręcał z podniecenia. Jak tak sobie palili, to nie omieszkał lekko musnąć ust Jasmine. Wszystko wyglądało tak absurdalnie. Całował dziewczynę, z którą nie był, którą udawała Madison, przed swoim chłopakiem, któremu chciał utrzeć nosa. Nawet specjalnie po pocałunku jakże niewinnym i wręcz nieprawdopodobnym jak na Joshuę spojrzał na Filipa prowokująco. Chciał zobaczyć jego reakcje, w końcu tylko o niego tu tak naprawdę chodziło. Czy w ogóle istniało coś, co mógł zrobić Williams, aby Filip stał się trochę bardziej męski, ogarnięty? Tak się zamyślił, że to Jasmine odpowiedziała na pytanie zadanie przez Stone. Aj, dolewamy oliwy do ognia. Czy był casanovą? Casanova obiecywał gruszki na wierzbie; Jezus mówił wprost czego oczekuje. Przysłuchiwał się historii Madison i omal nie buchnął śmiechem. Jak dziewczyna, która tak mało wiedziała o prawdziwej Jasmine, tak doskonale wymyślała historię? Myliła się tylko w kilku faktach. Z resztą pewnie Curtis vel Karin miała niezły mindfuck jak przed swoimi oczami wcale nie widziała ich koleżanki. Gdyby Jezus wiedział, że tak się właśnie dzieje, pewnie złapałby się za głowę! Jego misternie ułożone kłamstwo poszłoby w pizdu. - Dokładnie, po co wchodzić w jakieś usidlenia, gdy można zwiedzać Europę i robić to, na co ma się ochotę? – spytał. Dopiero gdy wypowiedział te słowa, uzmysłowił sobie, że mógł zranić Filipa. Ale był szczery. Nie chciał wyobrażać sobie ani dzieciaków ani wspólnego małżeństwa ani rozmawiać o uczuciach i o swojej przeszłości. - Wtedy byliśmy bardzo pijani, chyba nawet oświadczyłem Ci się jakimś papierkiem od wina, a potem rzygałem w krzakach. To było doprawdy romantyczne! – westchnął teatralnie. Przecież Jezus był okropnym Werterem. Musiał zepsuć nawet taką chwilę. Jednak zrobiło mu się smutno. Co jeśli prawdziwa Jasmine oczekiwała spektakularnych oświadczyn? On tylko powiedział, że ma zawody, że musi jechać i… miło było poznać. Jezus zerknął zaraz na Karin. No ciekawe czemu nazwał ją striptizerką! Gdy usłyszał odpowiedź dziewczyny, wypluł sok przed siebie. On korzystał z usług Cortez? Spojrzał na nią wściekły. - Rozumiem, że jeszcze raz muszę pierdolnąć Cię zaklęciem abyś przestała mi proponować numerek? – spytał. Chciał nawet wyjąć różdżkę, ale przecież Karin nie była tak inteligenta, nie byłaby w stanie rzucić taką ripostą. Naprawdę go denerwowała ta dziewczyna! Na początku rzuciła się praktycznie na niego w Japonii, a potem krzyczała, jaka to jest wartościowa. Dziwka wartościowa huehue. Joshua może i miał wiele partnerów, ale to nie oznacza, że mógł się porównać do Karin. Pocałował Jasmine ponownie tylko w policzek. - Mads jest krówskiem. Zaprosiła mnie na swoją imprezę, przyczyniła się, że nas odwiedziłaś, a sama zniknęła w przestworzach. Gdzie ten jebany Cameron? – zaczął narzekać. Musiał udawać, że jest co raz bardziej pijany, przecież pili „prawdziwy” alkohol. Lol, w ogóle jak to brzmi. Wstał z podłogi, chwycił Jasmine za łapki i zaczął z nią tańczyć, a raczej bujać się do nuconej pod nosem przez siebie pioseneczki. - Bez kitu nie ma jej ponad dwie godziny, te Ty tam – pokazał paluchem na Add, chwiejąc się specjalnie na nogach. – Gdzie Twój narzeczony, jakim prawem Cię olewa? Co z tego, że Joshua robił awanturę, że nie ma obok niego Madison. Super również że właśnie trzymał dłoń na tyłku Jasmine! Wykonał z nią obrót, bardzo mało zgrabny rzecz jasna. W końcu był taaaak pijany. Przytulił się do dziewczyny, przestając się bujać. Miał nadzieję, że Jasmine naprawdę pochwyci jego pomysł, w końcu wypadałoby, aby Madison była na własnej imprezie. - Chodźmy do mnie, nudno tu, tej krowy ciągle nie ma, przecież nie będę czekał na nią kolejnych dwóch godzin, bo skończę pod stołem – mruknął, lądując głową gdzieś w okolicach biustu dziewczyny. Oparł się w końcu o ścianę, rozglądając się po pomieszczeniu. Jak miał się z nimi pożegnać, aby nie wyszło, że w sumie zabiera Jasmine, aby ją porządnie wyruchać? - Ej, mała wyglądasz naprawdę na zmęczoną. Chodź, idziemy, wyśpisz się chociaż. – chwycił ją za dłoń, przechodząc przez sam środek okręgu, który zrobił się, gdy zaczęli grać w butelkę. – Dziękujemy Państwu za zabawę, ale czas na nas. Droga z Australii to jak droga z piekieł, Jasmine zaraz nam zaśnie, a my musimy jeszcze nadrobić naszą rozłąkę. Powiedzie Mads, że szuja z niej, tak się zajmować gośćmi! Tak, to wcale nie wyglądało jakby szedł wyruchać dziewczynkę z odległego kontynentu, brawo Joshua! Pociągnął Madison vel Jasmine vel Dziewczynę Która Zaraz Wyrwie Mu Jaja za to zachowanie w stronę drzwi. Zamknął je dokładnie, a następnie podniósł rączki do twarzy, aby przypadkiem nie oberwać z liścia. Gdy zobaczył, iż nie jest zagrożony (bo nie będzie prawda?), spojrzał na Jasmine. Weszli piętro wyżej, aby mieć pewność, że nikt nie zobaczy ich z imprezy. W końcu muszą dbać o swoje zacne intrygi, kłamstwa, plany… - Dzięki, jesteś kochana, wiesz, że naprawdę Cię uwielbiam? – powiedział, całując jej policzki. – jesteś najlepszą kobietą na ziemi. I wiesz, że niesamowicie seksowną? – ups chyba nie panował nad językiem!
Marcelinka taka urocza i skromna, chyba nieprzywykła do takiego natężenia komplementów, jakie skierowane było tego wieczoru pod jej adresem, ale przecież powinna się przyzwyczaić, gdyż zasługi za wygranie meczu przypisywane są zazwyczaj w całości szukającemu, a dopóki Joven nie wróci z Kanady, to właśnie Delacroix przypada ta zaszczytna i zarazem odpowiedzialna funkcja. Chociaż w sumie nie wiadomo, czy Quayle kiedykolwiek w ich karierze quidditchowej usłyszał aż tyle komplementów, szalony umysł Weatherly’ego podpowiadał mu, że wszyscy bogaciej sypią miłymi słowami również ze względu na to, że ich aktualna szukająca jest dziewczyną i to o bardzo przyjemnej aparycji. Ach jaki spryciarz z niego! - Hehs przecież wiesz, że ja nigdy nie przesadzam. – zaśmiał się w sumie zgodnie z prawdą, bo pomimo tego, że w stanie imprezowym był bardziej skory do uzewnętrzniania swoich myśli, na co dzień gdy już zaszczycał kogoś swoimi przemyśleniami, mówił tylko to, w co święcie wierzył i nie czuł potrzeby słodzenia komukolwiek, jeśli nie było na to dobrego powodu. Popijał sobie whisky dzielnie dotrzymując kroku Kanadyjce, chociaż tak naprawdę nie wiadomo kto kogo ścigał, bo bursztynowego płynu ubywało szybko, jakby próbowali zalać narastające szumienie w głowach, oczywiście odnosząc całkiem odmienny skutek. Przez to wszystko Cesaire tak się rozkręcił, że średnio już zwracał uwagę na jakieś dziwne historie opowiadane przez dziewczynę w przykrótkiej bluzeczce, chociaż gdzieś tam miał jakiś przebłysk, że to trochę dziwne, że ich fanką jest meksykańska dziwka. Znaczy jasne, miło, każdy fan się liczy, ale w sumie realne było to, że będą przez to mieli jakieś problemy z jej alfonsem, bo może poświęcała swoje godziny pracy na szwendanie się za Reemami! Biedny nie miał pojęcia, że Karin to Curtis, a nie Karin, ale Curtis powinna uważać z eliksirami, bo może na serio będzie miała nieprzyjemność obcowania z Patrickiem Porwę A Jak Nie Będziesz Karin To Sprzedam Twoją Nerkę, który weźmie ją za swoją podopieczną i srodze się zawiedzie, a może i zdenerwuje, gdy działanie eliksiru wielosokowego minie. Kiedy jednak butelka wskazała na niego, z pewnym ociąganiem wybrał pytanie, nie chcąc powtarzać numeru ze zlizywaniem czegokolwiek z jakiś części ciała czy innego wyzwania. - Wszystkim Reemom na pewno jest bardzo miło, ale mam nadzieję, że nie jesteś czymś w rodzaju groupie, bo nie chcielibyśmy denerwować twojego alfonsa. – oświadczył wyluzowany, kiedy wyraziła swoją wiarę w wygraną Kanady, jakby nie zdając sobie sprawy, że jego słowa są może trochę nie na miejscu. – Olaboga, trudne pytanie, wiesz, pozostaję wierny naszym niewiastom, Kanada forewah i te sprawy… ale jeśli już muszę wybrać, to wybrałbym tą brunetkę o niesamowicie długich włosach, nie mam pojęcia jak się nazywa, ale no na chwilę tak mi przewróciła w głowie, że podałem kafla jej, a nie komuś z mojej drużyny, przypał. – odpowiedział z lekkim namysłem, tylko gdzieś tam daleko z tyłu głowy czując na samego siebie pewną złość, że tak się zfrajerzył i stracił piłkę. No ale nic, te myśli szybko zostały zagłuszone, kiedy upił następny łyk i zauważył, że Marc z niezbyt wyraźną miną opiera się o jego ramię. Momentalnie zapomniał o całej tej grze w butelkę, więc tylko ją przesunął na środek, mamrocząc pod nosem, że jak chcą, to żeby sobie grali dalej, po czym spojrzał uważnie, na tyle ile to było możliwe, na dziewczynę. Zmarszczył brwi, słysząc jej żale, zupełnie go zaskoczyła taką nagłą zmianą humoru, co oczywiście on odebrał jako alkoholowy spadek formy. - Co ty w ogóle wygadujesz, tak ci się tylko wydaje, zobaczysz, zaraz spojrzysz na to inaczej. Chodź, chodź, musisz się przewietrzyć. – zdecydował nagle, kiedy jego spojrzenie padło na uchylone drzwi tarasowe. Wyciągnął więc delikatnie z jej dłoni jeszcze nie do końca pustą szklankę i odstawił na pobliską szafkę razem ze swoją, po czym wstał, jednocześnie ciągnąc za sobą Marcelinę, pomagając jej stanąć na nogi. Przecież była gwiazdą wieczoru, nie mogła zamulać, ani łapać depresyjnych stanów. I brawa dla niego, bo jeszcze chwilę wcześniej w przebłysku zdrowego rozsądku odstawił ich alkohol, a teraz idąc w stronę tarasu z dziewczyną, zgarnął po drodze jakąś butelkę. Na zewnątrz usadził Kanadyjkę na gigantycznych poduchach i klapnął sobie obok, po czym po raz kolejny spojrzał na nią uważnie swoim nieprzytomnym spojrzeniem. - Skąd w ogóle takie myśli, co? Nie jesteś beznadziejna, a to że nie robisz jednego wielkiego yolo to może dlatego, że masz więcej oleju w głowie niż my wszyscy razem wzięci. – zaśmiał się troszeczkę ponuro, po czym jakby na potwierdzenie swoich słów o braku rozwagi, odstawił butelkę na podłogę, a z kieszeni wyciągnął kolejnego skręta i szybciutko go odpalił, po raz kolejny wpadając na super pomysł wymieszania używek. – Masz, masz, tego wieczoru nie powinnaś się smucić. – powiedział jeszcze po kilkakrotnym zaciągnięciu się i podał dziewczynie skręta, żeby i ona zapaliła. Tak tak, na pewno poczuje się lepiej, jeśli i ona wymiesza. Taki był geniusz z tego Cezara, że aż się łezka w oku kręci.
Nie no, Filipowi naprawdę dobrze poszło! Percival uśmiechnął się i zaklaskał z aprobatą, chociaż prawdę mówiąc nastrój miał beznadziejny i najchętniej zaszyłby się w swoim londyńskim mieszkaniu, najchętniej z butelką czegoś mocniejszego i w towarzystwie Zoe. Ale jednak pewne wymogi towarzyskie są i on, jako kapitan wygranej drużyny, nie mógł tak po prostu zwinąć żagli i wycofać się tyłem, tłumacząc się migreną czy czymś równie żałosnym. Szczerze mówiąc, nawet nie miał ochoty na alkohol, bo z każdym łykiem czuł się coraz bardziej podle, coraz bardziej samotnie i w ogóle do kitu. Ale pił twardo, bo jak tu nie pić, prawda? Szlag go trafiał, miał wrażenie, że się udusi w oparach alkoholu i skrętów, chociaż zazwyczaj wcale mu to nie przeszkadzało. Kolejne zadania, kolejne pytania, a Percy zupełnie stracił orientację. Nie wiedział, kto kogo o co pyta, co się właściwie dzieje, dlaczego nie ma Camerona, z którym przecież zawsze trzymał sztamę, dlaczego Marceline raptem posmutniała, a ten irytujący Australijczyk, który zachowuje się jak król życia, i jego dziewczyna opowiadają niezwykle romantyczną historię ich związku albo i nie związku, zresztą kogo to tak naprawdę obchodziło? Upił łyk Ognistej i zamyślił się głęboko. Skręty, alkohol, prostytutki i to wszystko... nie czuł się dobrze i prawdę mówiąc, nie było tu nikogo, komu mógłby się wyżalić. Wyżalanie się nie było w stylu Percivala, ale dzisiaj potrzebował tego jak mało kiedy. Ani Jovena, ani Stelli, ani Camerona... co za parszywy świat, naprawdę! I co z tego, że wygrali? Znaczy nie no, super! On się bardzo cieszył, ale martwił go fakt, że właściwie sam niewiele się przyczynił do ich wygranej. Kto wybrał go na kapitana? Ech. Bez sensu. Percy czuł się najzwyczajniej w świecie samotny. Samotny w tłumie, jakie to idiotyczne i frustrujące, prawda? Znacznie bardziej niż gdyby siedział w swoim mieszkaniu, słuchając Kochających Centaurów i przeglądając biblioteczkę albo po prostu leżąc na kanapie i myśląc nie wiadomo o czym. Zapadł się głębiej w oparcie kanapy, w milczeniu popijając swoją whisky i czując irracjonalną pretensję do całego świata. Denerwowali go prawie wszyscy, czuł się w pewien sposób osaczony, zły na Madison, że gdzieś ją wcięło, zły na siebie, zły na Cezara, tylko dlatego że istniał, zły na parę Australijczyków, bo świętowanie zwycięstwa z przeciwnikiem jest jakieś bez sensu, zły na tę meksykańską prostytutkę, no bo BEZ PRZESADY. Nie miał zamiaru się z nikim dzielić swoimi obiekcjami, nie słuchał ich, tylko popijał whisky, która rozluźniała napięte mięśnie, ale wcale nie poprawiała mu samopoczucia. Ktoś wyszedł, ktoś poszedł na balkon, a Percy wpatrywał się w milczeniu w swoją szklankę, mając niejasne wrażenie, że zawiódł. ON. Złote dziecko, złoty chłopiec, złoty młody mężczyzna, któremu wszystko wychodziło! Tym razem nie wyszło i był naprawdę wściekły, ale nie było nikogo z jego bliższych przyjaciół, z którymi mógłby się podzielić swoimi wątpliwościami. Miał ochotę potańczyć, a nie siedzieć na tyłku, zalewać robaka i grać w jakąś głupią grę, do której chyba wszyscy stracili serce. Uniósł głowę i bez przekonania rzucił w przestrzeń. - Chcecie dalej w to grać czy może potańczymy?- zabrzmiało to jakoś żałośnie, ale co tam. Percy czuł się beznadziejnie, miał wszystko gdzieś i równie dobrze mógł tańczyć do utraty tchu, co jakoś pozwalało wyrzucić z siebie złe emocje, jak i do bladego świtu bez przekonania zapijać smutki Ognistą. Więc chyba pierwsze wyjście było rozsądniejsze.
Nie mam pojęcia, co robił Filip od czasu, gdy udało mu się nie połamać sobie karku przez zadanie Percivala. Ale pewnie siedział grzecznie i obserwował innych, czekając na jakiś zwrot akcji, albo coś w tym stylu. Ale chyba na nic się takiego nie zanosiło. No cóż. Ale jako siedział na kanapie, mając na oku wszystkich to nie umknął mu ten pocałunek Jasmine i Jezusa, za którego miał ochotę kopnąć go w jaja, by już nigdy nie mógł zapłodnić żadnej laski. Wtedy na pewno wszystkie rzucą się na Filipa, który jest przecież taki przystojny i męski. Rety, jak Jezus go irytował. Miał ochotę wstać i wyjść, po prostu. Rzygał tym całym przyjęciem. W ogóle, to po co on tu przychodził, co? Przecież Australia przegrała? Już nawet miał o to zapytać, oczywiście w jakiś złośliwy sposób, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Niech Joshua bzyka kogo chce, dla Filipa najważniejszy był Puchar. Bo przecież po to tu przyjechali, co nie? A jutro zacznie rozglądać się za jakąś super niunią, z którą będzie obściskiwał się codziennie po korytarzach. I tak samo bezczelnie będzie kładł jej dłonie na tyłku i opierał głowę o jej cycuszki. Tak, od jutra. Jak uroczo. Joshua i jego laska zniknęli na górze, a Filip zagryzł wargi, by czegoś za nimi nie wrzasnąć. Czegoś w stylu "ty chuju" albo "twój chłopak to gej". Ale chyba zwyczajnie takie słowa nie potrafiły mu przejść przez gardło. Był zwyczajnie zbyt miętki. -Ej, Perc, ruszaj dupę- wstał z podłogi i wskazał na taras, gdzie stali już Mar z Cezarem. Nie będą tu przecież sami siedzieć. No dobra. Nie sami, ale ani Percival ani Filip nie znali żadnej z siedzących tu dziewcząt i choć wypadałoby tu z nimi zostać, to Fifi należał do spostrzegawczych chłopców i widział, że coś się dzieje z Marcelinka. COŚ to bardzo poważna sprawa, dlatego postanowił, że zabierze ze sobą Percysia i bezczelnie wtrącą się do rozmowy dwójki pozostałych Kanadyjczyków. Po drodze zwinął ten dzbanek, czy co to tam było, gdzie Cezar ukrył swoje fajki i wszedł wraz z nim na taras. -Patrzcie, co przyniosłem- oznajmił radośnie, odwracając naczynie do góry dnem i wysypując z niego zawartość na która składały się same papierosy. Stanął obok przyjaciół, pod ścianą, bo nie wiem, czy starczyłoby poduszek, by się wszyscy pomieścili i schylił się po skręta. W sumie to nie wiem, czy oni tam je zapalają, czy zaklęciem, czy zwykłą mugolską zapalniczką, no ale, uznajmy, że zapalił się magicznie i tyle. -Co jest?- zapytał po prostu, zaciągając się papierosem i obejmując się ramieniem, by zrobiło się troszkę późno i zaczynało wiać. -Cezar, tylko mi nie mów, że zaciągnąłeś tu Marcelinkę bo chcesz ją upić. Toż to nieładnie. Nie chce mi się edytować całego posta, toteż uznam, że Mar i Cezar rzucili w stronę Percivala i Filipa nieprzyjazne spojrzenia, po czym chłopcy grzecznie opuścili tarasik i znów klapnęli sobie w salonie. To teraz oni sobie zrobią noc zwierzeń! -Ej, to czemu właściwie chodzisz taki smutny, co? Jesteśmy sami, możesz nawet wypłakiwać mi się na ramieniu- uśmiechnął się lekko, zachęcająco, chcąc nakłonić kolegę do zwierzeń. Każdy wie, że jak już się komuś wygada to robi się lżej a i problem wydaje się mniejszy.
/z miejsca sorry, że się wpycham przed kogoś w kolejce, ale tak w sumie to wam pewnie i tak ganz egal, a ja muszę coś ze sobą zrobić, bo eksploduję.
Percy oczywiście nie miał bladego pojęcia, co się dzieje w duszy i głowie Filipa. Szczerze mówiąc, nie zastanawiał się nad tym specjalnie, a do głowy mu nie przyszło, że jego kumpla może coś łączyć z tym aroganckim typem z Australii. Po pierwsze- miał dosyć swoich problemów i, wstyd przyznać, nieszczególnie go interesowały prywatne problemy reszty drużyny, co pewnie nie najlepiej o nim świadczy, a po drugie- jakoś nigdy nie lubił wtykać nos w nieswoje sprawy, a już szczególnie gdy szło o sprawy sercowe czy w ogóle intymne. W sumie nie wiedział, co raptem ugryzło Stone'a, ale nie chciało mu się nad tym zastanawiać. Był smutny i dziwnie bezwolny, zupełnie jak nie on. Wzruszył więc ramionami i posłusznie wstał, ruszając za Filipem w stronę tarasu. Widok Cezara i Marceline, a może po prostu świeże powietrze, trochę go otrzeźwił. Marceline była smutna, a on bardzo lubił Marceline. Cezar ją pocieszał, a jego Percy nie lubił równie szczerze, jak darzył przyjaźnią pannę Delacroix. Merlinie, dlaczego Marc jest smutna? Przecież została bohaterką dnia? Percival miał prawo do smutku i niezadowolenia, ale ona? Bez słowa stanął na tarasie, bawiąc się swoją szklanką z Ognistą i obserwując poczynania Stone'a. Na sam widok skrętów braci Weatherly poczuł ból głowy. O nie, on tego paskudztwa nie tknie, nigdy więcej. Nigdy nie lubił takich zabaw, a wspomnienie japońskiego kaca było wciąż żywe i bolesne. Jaki ten Filip niekonsekwentny, przecież jeszcze chwilę temu zarzekał się, że nie tknie papierosów bliźniaków. Ech. Niech robi, co chce, dorosły jest. W sumie reakcja Cezara i Marceline była do przewidzenia- skoro udali się na ten nieszczęsny taras we dwoje, to znaczy, że tak właśnie miało być i Filip z Percysiem mogli się wypchać swoimi dobrymi intencjami. Usiadł ciężko na kanapie, do której zaczynał żywić jakąś niejasną urazę i pretensję, po czym spojrzał na Filipa z wahaniem. Nie to, że mu nie ufał, skąd! Raczej... raczej problem tkwił w tym, że nie był tą osobą, której Percival chciałby się teraz zwierzać. Bo mimo całej swojej zwykłej otwartości, braku kłopotów w nawiązywaniu bliższych i dalszych relacji, Percy nie należał do osób, które opowiadają wszystkim o swoich zmartwieniach. Był mistrzem smalltalków, gadania o niczym, robienia dobrej miny do złej gry, ale ostatnio to wszystko zaczęło go przerastać. Westchnął i przesunął dłonią po twarzy, zastanawiając się, co właściwie powiedzieć. - Jest po prostu do dupy. Nie sprawdziłem się jako kapitan, jako ścigający i jako przyjaciel. Stella się nie odzywa, nie przyjechała do Kanady, nie wiem, co się dzieje. Gdyby nie Marc, dzisiejszy wieczór byłby świętem Australii. Z czego mam się cieszyć?- Percy uśmiechnął się krzywo i wzruszył ramionami, po czym upił duży łyk Ognistej i spojrzał na Filipa. W jego oczach lśniło coś na kształt pragnienia, by Stone go zrozumiał. Nawet nie musiał pocieszać. Zrozumienie to już bardzo dużo.
Marceline już od jakiegoś czasu myślami była poza imprezą. Owszem, siedziała w kółku pomiędzy nimi wszystkimi, ale tak czy siak butelka ani razu na nią nie wypadła. Tak teraz myślę, że to dobrze, bo jak trafiłaby jej się szczerość, zaczęłaby wygadywać jakieś głupstwa czy coś w tym rodzaju. Siedziała tak po prostu, popijając co chwila spore łyki whisky i podpierając głowę własnymi dłońmi. Co jakiś czas zatrzymała na kimś wzrok na dłużej i z tego co zdołała pomimo nie do końca trzeźwego umysłu zauważyć, to nie tylko jej nastrój można byłoby określić jako wybitnie nieimprezowy i po prostu melancholijny. Po Filipie widać było, że jest na coś wkurzony i tak jakby smutny - przynajmniej w jej mniemaniu. Ciekawe o co chodziło. Może znowu nieszczęśliwie się zakochał? Albo dalej nie zapomniał o tej beznadziejnej sprawie z Lailą? No biedny Fiflak, ale pomimo najszczerszego współczucia, to jakoś dzisiaj zupełnie nie miała ochoty, aby znowu mówić mu, że musi czekać na ta prawdziwą miłość, bla bla. Czekanie to teraz wychodziło jej bokiem. Percy tak samo: już od samego początku był jakoś nie w sosie. Czym było to spowodowane? W jego przypadku podejrzewała, że zapewne nie spełnił swoich oczekiwań wobec własnej osoby w roli kapitania. Oj tam, to tylko Qudditch! Mar nigdy nie podchodziła do sprawy tak emocjonalnie. Nie skojarzyła faktu, że przecież nie ma z nimi Stelli, a ona z Follettem to się chyba bardzo lubili. Ech, każdy miał jakieś problemy, tylko nie każdy przejmował się innymi, niż swoje własne. Marceline nie można było odmówić tego, że zawsze starała się pomóc swoim znajomym w rozterkach i różnych problemach. Ale nie dzisiaj. Dzisiejszego wieczoru to ona czuła się podle. Pewnie przez ten wypity alkohol, który wszystko spotęgował. Cóż, czasu już nie odwrócimy! W sumie nie wiedziała czy dużo czasu minęło, odkąd położyła głowę na ramieniu Cezara i zaczęła wyrzucać z siebie niekoniecznie składne żal do momentu, kiedy znalazła się z chłopakiem na obszernym tarasie ich uroczego mieszkanka. Oboje byli pijani - Mar pewnie nieco bardziej, a to nigdy nie wróżyło nic dobrego. Otulona miękkością poduszek, pochwyciła od niego skręta i zaciągnęła się lekko. Poczuła lekko słodkawy smak. Nigdy wcześniej nie paliła marihuany - taka to była z niej zacofana dziewuszka, no naprawdę! Delacroix nie lubiła się zwierzać i nie robiła tego nigdy: nie licząc oczywiście Mads, swojej najlepszej przyjaciółki. Lata przyjaźni, które były równoznaczne z ogromnym zaufaniem sprawiały, że to właśnie Madison była jedyną osobą, która była mniej więcej na bieżąco z uczuciami, jakie targały Marceliną. Ale teraz jej tu nie było. Był za to Cesaire, do którego relacji przed chwilą zajrzałam i przypomniałam sobie, że przecież oni ziomkowali się już jako małe szkraby, jeszcze przed pójściem do Riverside! Te ich stosunki potem nieco zelżały, a Mar to już zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że kiedyś tam, w zamierzchłych czasach mogła się jednemu z bliźniaków Weatherly podobać. Podsumowując: mogła zaliczyć go do tej części drużyny, z którą kontakty ograniczają się do czegoś więcej niż rozmawiania o pogodzie. Ot, bardzo, ale to bardzo dobrzy znajomi ze wspomnieniami z dzieciństwa. Nie przyjaciele, ale ludzie, którzy zwyczajnie darzą się wielką sympatią. - W sumie tu jest całkiem wygodnieej. - stwierdziła, rozkładając się jeszcze wygodniej na stosie poduszek, no ale przecież zaraz zorientowała się, że przecież ona tu przyszła cała zdołowana i w ogóle drama milion. - No bo ja baaaardzo nie lubię niejasnych sytuacji. Po prostu mnie irytują. I tak wychodzi, że irytuję samą siebieee. No bo ja totalnie nie wiem, co do końca myślę w pewnych kwestiach. Zwłaszcza, jeśli te kwestie są jeszcze bardziej niezdecydowane ode mnie i nawet nie wiem, czy się w ogóle pojawią się w moim życiu przez najbliższe miesiące... albo lata. No nie ważne. - dla niej oczywiście wszystko było jasne, a czy Cezar zrozumienie jakiekolwiek głębsze przesłanie jej wypowiedzi, to już sama autorka musi zdecydować. Mar nie umiała mówić wprost, a zwłaszcza ludziom, którzy tak naprawdę nie wiedzieli o niej wielu rzeczy. - Ja wieem wieeeem, ze ty mnie nie rozumiesz. Lajcik. Nikt chyba nie rozumie. Ale może ty akurat? No ja nie wiem, ale wszyscy myślą, że ja to tak sobie żyje spokojnie i jest fajnie. A nie jest, no serio. - aż mi się śmiać chcę, jak wyobrażam sobie, w jaki sposób mogła takie "głębokie" słowa nasza Marcelinka wypowiadać. Tak naprawdę to ona nie uważała swojego życia jako bezwartościowego czy coś w tym rodzaju, na wzór piętnastolatek, których rzucił chłopak i mówią, że one idą się zabić, bo nic nie ma sensu. Doceniała to co ma, ale... no czasami każdego nachodzą chwile zwątpienia, hehe. Zaciągnęła się raz jeszcze, a drugą rękę wyciągnęła ku butelce z alkoholem, z której chwilę potem się napiła. Nie dużo rzecz jasna. Uniosła wzrok na Cezara, lekkim ruchem głowy strącając z twarzy niesforne kosmyki włosów. - A ty? Bo tak tylko ja gadam i w ogóle, a ty mi nic na swój temat nie powiesz. - mam nadzieję, że Weatherly nie zapamięta tej jej bezsensownej paplaniny. No bo serio, WSTYD I HAŃBA. Przynajmniej w jej mniemaniu. Wyczuwam abstynencję na następne kilka miesięcy. Koniecznie. A tak dodam, że w chwili, kiedy na tarasie pojawili się Filip z Percym to Mar obdarzyła ich lekkim uśmiechem i nawet posunęła się trochę w stronę Cezara, żeby to zrobić miejsce dla reszty, ale oni chyba też pomyśleli, że co tu mają z nimi siedzieć, jeśli mogą dobrze bawić się wewnątrz. No cóż!
Madison siedziała sobie zupełnie nieświadoma sieczki, jaką robi w głowi Jezusa, myśląc tylko o tym, że ci wszyscy podpici ludzie bawią się nie tak, jak powinni, jakby dorwał ich jakiś melancholijny nastrój, przyćmiewający chęci świętowania wygranej. Było jej przykro, że nie może się rozdwoić i jednym wcieleniem dalej odgrywać tę całą szopkę z australijską dżagą, a drugim wcieleniem opieprzyć swoich ziomków za sypanie swoich żali na prawo i lewo. I może jeszcze przy okazji przypilnować trochę Marc, bo ta z kolei wypiła chyba najwięcej, co oczywiście nie byłoby niczym złym, gdyby nie fakt, że upiła się na smutno. Wracając z kolei do Joshui, gdyby Richelieu wiedziała, że aż tak zadziała na chłopaka, wybrałaby przy przemianie jakąś inną wersję. Może jakiejś dziewczynki o pensjonarskim wyglądzie. Hehs narobiłaby mu wstydu, przedstawiając się jako jego dziewczyna, ale co tam! Kanadyjkę natomiast zelektryzowało to, że Joshua ją pocałował. Delikatnie i niewinnie, co prawda, ale pocałował! Ciśnienie w niej troszkę skoczyło, bo wbrew temu, co myślą sobie niektórzy i czego później biedna wysłucha od Rivera, była naprawdę wierną i kochaną dziewczyną, ale przecież nie może się cofnąć, trzeba grać! Pokiwała głową potwierdzając słowa Australijczyka. Jakaż ona była głupia, że nie zapytała wcześniej o co tak dokładnie chodzi i po co ta cała drama! Miała przecież dobre intencje i wierzyła, że pomagając może w brutalny sposób odwieść Filipa od zakochiwania się w brunecie, uchroni go przed większą krzywdą, jaką z pewnością by odniósł, wiążąc się z Jezusem. Święcie wierzyła, że byłaby to tylko kwestia czasu, bo w końcu trochę znała Australijczyka, nie miała jednak pojęcia, że ta dwójka już jest ze sobą razem. Pewnie gdyby była prawdziwą dziewczyną studenta, zagotowałaby się ze złości z powodu wypowiedzi Curin, wstałaby oburzona i zaczęła żądać wyjaśnień, jednak z powodu takich, a nie innych okoliczności, tylko zaśmiała się dźwięcznie, zarówno z wyobrażenia chłopaka z meksykańską damesą, jak i z ostrej reakcji Jezusa. Następnych jego słów jednak nie mogła puścić mimochodem, bo przecież ją obrażały! Skandal skandal skandal! - Och kochanie, nie mów tak, gdyby nie ona, pewnie nie udałoby nam się spotkać, a wiesz przecież jak wymagające jest bycie organizatorem imprezy! Po gości trzeba czasami wychodzić, a tu akurat trafić nie jest najłatwiej. – oznajmiła, kładąc swoją łapkę na jego dłoni w uspokajającym geście. Może to kwestia wzmożonej czujności, jaką musiała utrzymywać, gdy uciekała się do stosowania metamorfomagii, jednak nie mogła się oprzeć wrażeniu, że jej kanadyjskie ziomeczki nie zapałają sympatią do Jezusa. Nie po tym, jak odzywał się do Percyego, jak gdyby znali się od lat albo jak wytykał palcem Add i w obecności Cezara wyrażał się niepochlebnie o jego bliźniaku, z którym był niesamowicie zżyty. - Taaak a to ja miałam się nie spić hihihi. – zaśmiała się jak podpita panienka z okienka, robiąc ten szalony piruecik i się zastanawiając, co kurwa robi ręka Williamsa na jej tyłku. Boże Boże Bożenko, dlaczego to wszystko musi być takie trudne. Zaśmiała się ponownie, gdy chłopak w super zakamuflowany sposób zaproponował opuszczenie imprezy na rzecz porządnego ruchanka po długiej rozłące, prawdziwy z niego romantyk! – Ogarnij się, bo na nic mi się nie przydasz i Cię zostawię w pobliskim rowie! – rzekła do niego upominająco, ale żeby nie było, zachwiała się też kilka razy, tak jak to robią podpici ludzie, jakby w pomieszczeniu były super silne przeciągi, przez które nie można utrzymać równowagi. - Było mi naprawdę miło was poznać, sorka, że zakłóciliśmy wam świętowanie, już zabieram tego pijaczynę z bożej łaski, dzięki dzięki i bawcie się dobrze! – zawołała jeszcze do zebranych, machając im wesoło rączką na pożegnanie, gdy szli w stronę wyjścia. Gdy znaleźli się już na klatce piętro wyżej, szybko otworzyła okno i przywołała zaklęciem przygotowane ubranka ze swojego pokoju, w którym również zostawiła otwarte okno. – Wiedz, że odpuszczam Ci to macanie po tyłku tylko ze względu na naszą intrygę, która powinna wyglądać wiarygodnie. – powiedziała, celując groźnie palcem z Joshuę. Nie będzie go przecież tłuc po twarzy chociaż to ostatnio jest modne hehe. - Tak tak, wiem to wszystko już od bardzo dawna, jestem super zajebista i w ogóle najlepsza z najlepszych. – mruknęła pod nosem trochę bez przekonania, walcząc ze zmianą ubrań i powrotem do swojej normalnej postaci. Ucałowała Williamsa w policzek na pożegnanie i odczekała chwilę po jego wyjściu z kamienicy, zanim wróciła ponownie do mieszkania numer 18. Na Merlina, jaka ona była wymęczona po całym dniu! - Głuuuuupi ten Cameron, pisał, że przyjdzie i żebym po niego wyszła, bo nie trafi na miejsce, oblazłam całe Hogsmeade milion razy, a jego nigdzie nie ma! – oświadczyła oburzona, zbliżając się do trochę już naruszonego kółeczka swoich znajomych. Miała nadzieję, że Cam się nie pogniewa za to wykorzystanie jego osoby w tej małej intrydze ani że nie postanowi wpaść na końcówkę świętowania i rozwalić jej misternego planu. – Na serio, nie rozumiem dlaczego nie mógł przyjść ze swoją uroczą narzeczoną i bratem jak normalny człowiek. – dodała wzburzona, patrząc na Add. Miała ochotę coś powiedzieć, rzucić jakąś subtelną sugestię czy coś, bo w końcu odkąd tylko zobaczyła dziewczynę, przez którą zakończył się jej związek z Kanadyjczykiem, aż ją korciło, by wdać się w jakąś pokręconą rozmowę z Angielką. Musiała to też przeczuć Marcelina, bo spojrzała na nią wcześniej pytająco. Teraz jednak Richelieu była wypruta z chęci do czegokolwiek, więc klapnęła sobie bez pardonu na pobliskiej kanapie, centralnie pomiędzy Filipem a Percym, wieszając się przy tym na nich ramionami. W sumie z tej odległości mogła rozmawiać z Perry, gdyby jednak miała się wywiązać jakaś konwersacja, a na kanapie było wygodniutko. Taki z niej geniusz. - Och panowie, cóż to za smutki? Wygraliśmy, to najważniejsze, więc proszę bez gdybania, bo jest tak, a nie inaczej. – pokręciła głową z dezaprobatą, przysłuchując się krótkiej wymianie zdań jej kanadyjskich ziomków. – Problemy sercowe? Już lepiej sobie wydłubać oko różdżką, jak się zaczyna za dużo myśleć, kończy się w kompletnym bagnie. – wyraziła swoją niesamowicie optymistyczną opinię, chwytając szklaneczkę w ognistej z miną „true story” i upijając porządnego łyka. A właściwie pijąc do dna. Nareszcie mogła to zrobić.
Najwyraźniej wszyscy na jakiś czas odlecieli myślami w zupełnie inne miejsca, znacznie odległe od zwyczajnego świętowania. Na twarzy Filipa nie wiadomo dlaczego malowało się oburzenie wymieszane ze smutkiem, Percy siedział na kanapie z miną zbitego psa, Marceline złapał nastrój do poważnych rozmów z cyklu o życiu i śmierci, a braci Quayle, Teddry czy Camerona najzwyczajniej na świecie zabrakło. Zabrakło na imprezie, a coś takiego było prawdziwą rzadkością. Filip nie był już tym wesołym chłopcem, zarywającym do panienek jak dzieciak z podstawówki, Percy nie brylował w towarzystwie ani nie podbijał serc, Ted już od bardzo dawna nie przywaliła nikomu w mordę na imprezie, Cameron jakby się od niego odcinał i coraz częściej znikał w czeluściach zamku, Marceline wyglądała na strapioną 24/7, a Madison odrzuciła wieczne yolo, przy okazji zmieniając swoje nieustanne rozchwianie emocjonalne na skłonności do histeryzowania. W swoich bogatych rozmyślaniach Cesaire doszedł do wniosku, że wyjazd do Anglii zmienił ich, każdego na swój sposób. Jeszcze nie wiedział, czy powinien to uznać za coś dobrego czy wręcz przeciwnie, dlatego uciął owe filozoficzne rozterki zaciągając się ponownie skrętem. Nie można wiecznie pomagać innym. Nawet największa Matka Teresa musi też się czasem zająć sobą, inaczej się po prostu nie da. Można się skupiać na problemach otaczających nas ludzi i próbować im pomóc, jednak po pewnym czasie człowiek łapie się na tym, że był tak pochłonięty cudzym losem, że przeoczył to, w jego życiu nic nie jest tak, jak powinno, a wszystko, a problemy nawarstwiły się do tego stopnia, że nie wiadomo od której strony to w ogóle ugryźć. Hehs ale to chyba jednak bardziej dotyczy mnie, a nie Marceline, więc już wracam do głównego tematu. Cezarowi już porządnie zaginała się czasoprzestrzeń, więc również nie potrafiłby powiedzieć, ile czasu tak sobie uroczo siedzieli w dwójkę. Może Mar wypiła więcej od niego, ale on wymieszał wszystko milion razy i wypalił więcej, niż zazwyczaj, dlatego polemizowałabym, kto był w ciekawszym stanie. Weatherlyemu wszystko wydawało się być kompletnie surrealistyczne, mógłby przysiąc, że poduszki, na których siedzieli, tak naprawdę są z kłębuszków waty cukrowej, a jego głowa niczym balon wypełniony helem, rwie się do góry i gdyby nie szyja, niechybnie by odleciała i co on by biedny zrobił bez głowy. Nie miał pojęcia, że Delacroix nigdy nie paliła trawy, w końcu chyba połowa Riverside miała okazję poznać niemalże magiczną moc jego ulubionych używek. Kanadyjczyk nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz rozmawiał z Marc sam na sam dłużej niż trzy minuty i na jakieś poważniejsze tematy niż pogoda. Rozluźnienie kontaktów, z jakim mieli do czynienia w trakcie kilku pierwszych lat nauki dawało się we znaki i nawet późniejsze ponowne zacieśnienie więzi spowodowane graniem w jednej drużynie, nie zmieniło zbyt wiele, a rozmowy dalej pozostawały niezobowiązujące. Może gdyby się postarali, zostaliby przyjaciółmi, mówiącymi sobie o wszystkim, może nawet wkradłoby się pomiędzy nich jakieś uczucie, jednak Cesaire jakby oczekiwał, że wszystko stanie się samo. I stało się, tylko inaczej niż by sobie tego życzył, oczywiście gdyby się przyznał przed samym sobą, bo w jego głowie to wszystko pozostawało na etapie „od niechcenia”. A że nie czuł potrzeby zwierzania się komukolwiek, dziewczyna nigdy się nie dowiedziała o niczym, co w sumie pomogło zachować wszystko w zdrowym stanie. Joven był jego chyba najlepszym przyjacielem, ziomkowa li się z Marceliną, którą traktował jak ideał kobiety, oczywiście tylko platonicznie i nie dając po sobie niczego poznać. Bez komplikacji. Aż do teraz. - Yhm, suuuper ten taras. – potwierdził, kiwając głową. To był dobry pomysł, przyjście na taras. Było wygodnie, uciekli od melanżowego zgiełku, wieczorne powietrze było orzeźwiające, no i można było palić bez oporów. W sumie do bad boy Cezar nawet nie zapytał wcześniej czy może palić w pomieszczeniu. Ale co tam, za to teraz nadrabiał, słuchając jej na tyle uważnie, na ile potrafił. I już miał błysnąć intelektem i zacząć teoretyzować o irytujących niejasnych sytuacjach, kiedy dalsze słowa Delacroix zwróciły jego uwagę. – Eee chwila, czyli mówimy o… bardzo dokładnie sprecyzowanych kwestiach, tak? – zapytał trochę niepewnie, bo może był aż tak zacofany z życiem Marceliny, że mówiła o kimś zupełnie innym, a on po prostu nie ogarniał? Z tego mogłyby wyjść różne nieporozumienia, nie koniecznie zabawne. I mniej więcej w tym momencie na taras wtoczył się Filip, ciągnący za sobą Percy’ego. I ogólnie nie byłoby w tym nic złego, bo przecież Weatherly nie zamierzał robić nie wiadomo czego, chociaż poważne rozmowy wolał odbywać w prywatności, jednak Stone przyniósł tajną skrytkę Kanadyjczyka. Otworzył. Odwrócił do góry dnem. I wyjebał wszyściusieńko na podłogę. - Stone, kretynie, to nie papierosy, tylko dobry towar, ogarnij się! – krzyknął niemalże przerażony, bo przecież w Wielkiej Brytanii często pada, a tam gdzie pada, jest mokro, a mokro jest na zewnątrz, a taras jest na zewnątrz, więc posadzka może być wilgotna od poprzedniego deszczu, a ziółko nie lubi się moczyć i nie odpłaca się dobrze za kąpiele. – Mówiłeś, że więcej nie jarasz. Uważaj, bo znowu ktoś cię wyrucha w lesie. – burknął jeszcze pod nosem, zbierając szybciutko porozsypywane po tarasie cuda natury, a żeby ukoić swoje skołatane nerwy, kiedy dwójka Kanadyjczyków się wycofała z powrotem do mieszkania, zapalił jednego z podnoszonych skrętów i zaciągnął się kilkakrotnie. Jasne, mógł wziąć tego, którego trzymała aktualnie Marceline i pewnie tak by było bezpieczniej, jednak był tak rozgorączkowany, że najlepszym pomysłem wydawało mu się zapalenie następnego. W końcu taki biedny i trochę zwilgotniały był ten skręcik, mógł zrobić albo to, albo go wywalić. Wybrał mniejsze zło, prawda? - Wybacz, już cię dalej słucham. Wypróbuj mnie, może jednak zrozumiem. – zwrócił się już zupełnie spokojnym tonem do Mar, powracając na swoje zaszczytne miejsce na poduchach ze skrętem w zębach, po czym zrobił minę z cyklu „try me”, kiedy oświadczyła, że nikt jej nie rozumie. W końcu Cezar był w miarę pojętny, po prostu nie miał w zwyczaju dzielić się swoimi przemyśleniami i więcej słuchał niż mówił. Zazwyczaj przynajmniej. – Wszystkim się wydaje, że inni żyją bezproblemowo, ale nie ma takich ludzi. – oho zaczynają się harde pocieszenia, brawa dla tego pana, za zrujnowanie wizji szczęśliwego życia bez komplikacji dziesięć punktów! Chciał nawet dodać coś równie mądrego, jednak jego myśli zajęły się następnym pytaniem. - Na swój temat? No nie wiem… nie lubię flamingów? – podrapał się uroczo po głowie, robiąc pełną namysłu minę. I nawet przez chwilę sądził, że ta odpowiedź jest w porządku i dopiero po ponownym wydmuchnięciu chmury dymu stwierdził, że może jednak chodziło o coś poważniejszego. – Jestem sowią przyzwoitką, Brutus i Moragg planują chyba założyć rodzinę, ale ja nie chcę być wujkiem. Jestem na to za młody. Joven zresztą też nie chce, ale jak jego nie ma, ciężko mi upilnować tych zbereźników. Zawsze wszystko psuję. – stwierdził ostatecznie, wyginając usta w smutną podkówkę, zarówno z powodu smutku z nieobecności przyjaciela, jak i konieczności rujnowania sowiego romansu. I tylko ostatnie jego słowa można było odebrać jeszcze w innym aspekcie.
dla wszystkich wyżej, dla Marc i dla Cezarka ztztztztztzt <3
Droga na trasie Hogwart-Hogsmeade chyba jeszcze nigdy nie była tak krótka. Przynajmniej nie dla Richelieu, która czuła się lekka jak piórko i miała wrażenie, że nogi same ją niosą, zupełnie jakby się unosiła kilka cali nad ziemią. Wcześniej nie wierzyła w prawdziwość zwrotów w stylu „kamień z serca”, jednak teraz naprawdę czuła się tak, jakby zrzuciła z siebie jakiś ogromny ciężar i zostawiała za sobą cały ten bagaż nieprzyjemnych przeżyć ostatnich kilku tygodni. Właściwie to, co działo się od momentu, w którym przyznała, że nie chce kończyć znajomości z Riverem, zlało się w całość, jakby czas nagle znacząco przyspieszył, tak samo jak jej serce, kiedy usłyszała te cudowne słowa, po których chyba pierwszy raz w życiu nie czuła potrzeby dodawania niczego więcej. Pocałunek na balu, który być może powinien być delikatny i stanowiący pewne przypieczętowanie podjętej przez nich decyzji o daniu sobie drugiej szansy, stał się raczej wyrazem palącego wyczekiwania, kiedy Madison chwyciła kurczowo piracką marynarkę Kanadyjczyka i przyciągnęła go blisko siebie. Przyjemne mrowienie rozchodziło się po jej skórze w miejscach, które zetknęły się ze skórą Kanadyjczyka, tak samo jak z dłoni, której palce splotła z palcami chłopaka, ściskając ją mocno, jakby się chciała upewnić, że to wszystko jest rzeczywistością, a nie pięknym snem, który zaraz się skończy. Wracanie do tego co było, jeszcze przed wakacjami, ale już po integracji zakończonej w kuchni i rozmowie na tyłach cieplarni, dokładnie to, czego chciała, mimo że przed przyjściem na bal próbowała to w sobie zdusić, mówiąc sobie, że już po wszystkim i to niemożliwe. Ani myślała protestować, gdy zaproponował opuszczenie Wielkiej Sali i dziękując w duchu wszystkim możliwym bóstwom za to, że jednak zdecydowała się przyjść na bal i że Pirat Rory przydzielił jej z jakiś powodów taką, a nie inną parę, ruszyła przez tłum uczniów z Riverem u boku. Po przejściach z wodnikiem i z syreną, wystarczyło jej już przygód jak na jeden wieczór, dlatego też nawet przez głowę jej nie przeszedł pomysł szukania jakiegoś szalonego pomieszczenia, których było pełno w Hogwarcie. Zresztą było inne miejsce, w którym chciała się teraz znaleźć z Kanadyjczykiem, z dala od wszystkich. Richelieu zastanawiała się, czy Marceline będzie w mieszkaniu, ponieważ nie widziała jej na balu, jednak gdy dotarła z Riverem do Alei Amortencji, mieszkanie numer osiemnaście było puste, co w sumie zaskoczyło dziewczynę, ale nie poświęciła temu zbyt wielu rozmyślań, wciągając Indianina do środka i uśmiechając się do niego cała rozpromieniona, jakby wygrała los na loterii. W sumie trochę tak się czuła. - Nie widziałeś jeszcze tego mieszkania, dogadałam się w wakacje z rodzicami Marc i zrobiliśmy jej niespodziankę na urodziny. Na prawo za salonem jest kuchnia i taras, na górze pokój Marceline, łazienka i mój pokój. – wyjaśniła wyjątkowo zdawkowo historię mieszkania i rozmieszczenie poszczególnych pokoi, wskazując palcem po kolei wymieniane kierunki. – Nie wiem, chcesz się czegoś napić? Przez to całe zamieszanie z zoo nawet nie spróbowaliśmy żadnego pirackiego trunku. – zaproponowała, puszczając dłoń Kanadyjczyka i idąc w stronę kuchni, gdzie znajdowały się wszystkie zapasy pijackiego duetu Delacroix&Richelieu. - Ale może to i lepiej, bo jeśli na statku było tyle eliksirów, to na pewno ktoś wpadł na pomysł dolania ich i obserwowania efektów. – stwierdziła po chwili, przypominając sobie kajutę z fiolkami, którą znaleźli we wraku i dochodząc do wniosku, że naprawdę szczęśliwie się złożyło, że tym razem trzymali się od jedzenia i picia z dala, bo znając jej szczęście, w najlepszym wypadku zmieniłaby się w jednorożca, o ile nie wylądowałaby ponownie w Skrzydle Szpitalnym. - Opowiesz mi jak było w Afryce? – zapytała, kiedy już wyjęła jakieś tam butelki do wyboru i czekając na decyzję Rivera, oparła się o kuchenny blat i odgarnęła za ucho niesforne pasmo swoich długich włosów. W końcu ostatnio, kiedy zadała podobne pytanie, zamiast entuzjastycznej opowieści, doczekała się czegoś porównywalnego do wybuchu bomby zegarowej, a skoro Quayle przebywał na Czarnym Lądzie aż kilka tygodni, z pewnością było ciekawie.
Nagle wszystko zdawało się być dokładnie na swoim miejscu. Jakby paroma słowami zaprowadził pokój na świecie, uporządkował wszystko, co kiedykolwiek było zabałaganione i przywrócił na swoje miejsce, a wszystkie problemy magicznie się rozpłynęły. Jeszcze nigdy w życiu nie dziękował tak sobie w duchu, że postanowił pójść na szkolną potańcówkę. W gruncie rzeczy to było proste. I powinni byli dojść do takich wniosków znacznie wcześniej. Ważne, że nie za późno. Mieszkanie Madison znacznie różniło się od jego własnego. Przede wszystkim było czystsze. Ale i przestronne i bardzo jasne. Jego własne cztery kąty były nie dość, że nieustannie zabałaganione, to jeszcze ciasne i ciemne. Jakby stanowiło przeciwieństwo, dla tego, co ma Mads. Grzecznie słuchał, gdy mu wyjaśniała plan pomieszczenia, po czym podreptał za nią do kuchni, gdy w jego oczy momentalnie wpadła fenomenalna ściana po której można swobodnie rysować. Takie trochę spełnienie fantazji z bardzo wczesnego dzieciństwa. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie złapał za kredę i nie zaczął bazgrać tam swojego superowego imienia, ba nawet jej rzekę do tego narysował. - Chyba powinienem pożyczyć od was książki o zaklęciach sprzątających - stwierdził z miną znawcy. Właściwie to w domu mieli pełno książek o sprzątaniu, bo przecież Ted otrzymała je od matki, tylko jakoś River nigdy nie czuł potrzeby by chociaż je przejrzeć. - I taką tablicę, wypiszę sobie na niej te wszystkie potrzebne uroki - dodał odstawiając kredę, jednocześnie mając świadomość, że jedyne co by było na takiej ścianie to różne niecenzuralne obrazki. Podszedł do Madison, obejmując ją w pasie i przytulając od tyłu. Oparł się nosem o jej ramię, cudownie znów czując jej zapach i przez krótki moment po prostu napawając się tym, że ma ją przy sobie, że nie wisi między nimi jakieś piekielne nieporozumienie, że nie tli się groźba, iż nigdy więcej nie będzie takich chwil. - Daj spokój, nie trzeba mi żadnych trunków do szczęścia - uciął jej propozycje szukania jakichś alkoholi, grzebania za szklankami, filiżankami, kieliszkami, czy cholera wiem czym jeszcze. No cóż, z tym dolewaniem eliksirów do napojów innych, miała absolutną rację, zwłaszcza, że i oni sami mieli tak diabelski plan. - W Afryce było świetnie, wiesz te wszystkie plemiona, to życie tak bardzo dalekie od normalnej cywilizacji. Tam wszystko było takie pierwotne. Mógłbym pół życia spędzić jeżdżąc po takich miejscach, następnym razem muszę zobaczyć plemiona w Nowej Zelandii, o i w Amazonii, koniecznie. Może zostanę szalonym badaczem? Będę walczyć z tygrysami i akromantulami, zbierać magiczne roślinki w zapomnianych krainach. Chyba ostatecznie ze mnie prymitywny dzikus. Pojedź ze mną. Nie marzyłaś czasem nigdy o mieszkaniu w środku dżungli, no chociaż przez parę tygodni wakacji? - Poopowiadał sobie trochę, dość łatwo zapędzając się i wysuwając swoje idealne plany. Właściwie, serio, podobałoby mu się takie życie. Nie był może takim fanatykiem jak Devan ze swym opowiadaniem o powrocie do ziem swych przodków, ale jednak w jakiś sposób chyba też czasem wolałby życie w rezerwacie niż w tej jakże zwykłej dzielnicy mieszkalnej, banalnego Hamilton. Tylko, że on po prostu przyjmował to jak jest, nie przeszkadzało mu to. A takie tam latanie po drzewach, to zawsze można zostawić na wakacyjne wyjazdy. Ale drewniany domek na drzewie w środku dżungli, to sobie koniecznie musi sprawić, ot co!
Najwyraźniej paroma słowami można było rozpętać wojnę, jak i przywrócić pokój, trzeba było jedynie dobrze je dobrać i zdobyć się na odwagę, by wypowiedzieć na głos. Szkoda tylko, że w tym drugim wypadku słowa nie zawsze były w stanie całkowicie zatrzeć ślady po niszczycielskim działaniu tych pierwszych i nawet jeśli wszystko wydawało się być uporządkowane, te ostre i nieprzyjemne czyny czy słowa wisiały gdzieś i co jakiś czas powracały, zatruwając myśli. Dobrze, że na razie żadne z nich sobie tego nie uświadomiło, ani co gorsza nie doświadczyło czegoś podobnego. Po tym wszystkim, co przeszli ostatnio, należy im się kilka chwil szczęścia, nawet jeśli miało być ono ulotne czy pozorne. Madison niezbyt dokładnie zwiedziła mieszkanie Rivera na święcie dziękczynienia, ponieważ na stosunkowo małej powierzchni znajdowało się bardzo dużo osób zachowujących się mniej cywilizowanie niż zazwyczaj i poruszanie się po poszczególnych pomieszczeniach było dość trudne, ale tak naprawdę nie musiała odbywać szalonych wojaży, żeby zauważyć dość znaczące różnice w ich mieszkaniach. Może i pokój Richelieu wyglądał na zabałaganiony i nieogarnięty, ale zapewniam, że był to chaos kontrolowany i w pełni zamierzony, a reszta mieszkania była wysprzątana na błysk zapewne po części dlatego, że w rodzinnym domu Mads zawsze było pedantycznie czysto. Zaśmiała się, widząc, że wyjątkowa ściana w kuchni przyciągnęła uwagę Kanadyjczyka do tego stopnia, że postanowił zostawić na niej po sobie uroczy podpis z rysunkiem rzeki. - Jest szalenie przydatna, szczególnie gdy przed opijaniem pierwszej wygranej narysowałyśmy mapkę dojścia do najbliższego sklepu. - gorliwie pokiwała głową, potwierdzając użyteczność kuchennej tablicy i nawet jej do głowy nie wpadła myśl, że ktoś mógłby na takiej tablicy narysować coś niecenzuralnego! Wiedziała, że River stoi tuż za nią, właściwie jeszcze zanim jeszcze poczuła na wysokości talii jego ręce, na których położyła swoje łapki i lekko ścisnęła, rozkoszując się uczuciem bezpieczeństwa, jaki dawały jej obejmujące ją ramiona Indianina oraz tym, że chwila ciszy pomiędzy nimi nie jest udręką i czymś niezręcznym czy świadczącym o tym, że dzieje się coś niepokojącego. Schowała też swoje szalone syrenie łuski, bo przecież już wyszli z balu, a mimo wszystko skóra jest przyjemniejsza w dotyku niż jakieś tam chłodne płytki, po czym odwróciła się twarzą do Indianina i zarzuciła mu ręce na kark, uśmiechając się pogodnie. Po raz pierwszy od dawna czuła, że wszystko jest tak, jak powinno. - To dobrze, bo kompletnie nie mam głowy do wybierania. - stwierdziła, wspinając się na palce, by złożyć na ustach Rivera słodziutki pocałunek, zapominając o swoich pragnieniach bycia idealną gospodynią, która podejmuje gości szerokim wyborem przekąsek i napoi. - To wszystko brzmi super, tylko te tygrysy i akromantule już gorzej, jakoś średnio mi się podoba wizja Ciebie walczącego z jakimiś dzikimi stworzeniami. - oznajmiła troskliwie, kiedy już bawiąc się brzegiem koszulki Kanadyjczyka, wysłuchała jego opowieści. Nie, tygrys z wielkimi pazurami albo przerośnięty pająk w bliskim kontakcie z Riverem, zdecydowanie nie był przyjemnym obrazem. - Nigdy nie byłam w dżungli, nie wiem czy jestem typem survivalowca, ale fajnie by było tam pojechać i trochę pomieszkać. Tylko patroszeniem zwierząt się zajmować nie będę, ostrzegam. - odpowiedziała wesolutkim tonem, niezwykle ucieszona z faktu, że zaproponował jej wspólną wyprawę, zupełnie nie zważając na to, że do jakiejkolwiek dłuższej przerwy w nauce jeszcze dużo czasu. W oczach Madison poczynili niewiarygodne postępy. Porozmawiali na poważnie, może nie mówiąc wszystkiego wprost, ale przynajmniej nie uciekając się co chwila do żarcików czy popijając wino lub paląc indiańskie ziółka, po których nie dało się zachować powagi. Ogarnięta tymi pięknymi rozmyślaniami Madison wspięła się ponownie na palce i pocałowała Rivera po raz kolejny, tym razem w bardziej przeciągły sposób, już drugi raz tego wieczoru maltretując przy tym jego piracką marynarkę, którą ścisnęła w dłoniach, przyciągając chłopaka nieco do siebie. - Wiesz co? Na górze jest trochę przytulniej, myślę, że powinniśmy się tam przenieść. - tak zarządzając, ujęła dłoń Rivera, splatając przy tym ich palce i zaczęła go prowadzić w stronę schodów i jej pokoju, który był prawdziwą oazą przeróżnych poduch i baldachimów rozświetlane przez roje magicznych światełek.
Swoją drogą, River gdzieś tam doskonale wiedział, że Mads średnio mogłoby odpowiadać siedzenie w lesie, gdzie akromantule mogłyby im wejść przez okno do domku na drzewie, spodziewał się też, że nigdy nie fantazjowała o mieszkaniu tak naprawdę z dala od cywilizacji. Nawet mu do tego średnio pasowała. Podobały mu się te różnice. Odrobinę go bawiły, może dlatego teraz wspomniał o tych dzikich stworzeniach, których na pewno nie brakuje w takich miejscach. - Dobra, ty będziesz zbierać jagody, a ja polować na zwierzęta. I możesz też dbać o porządek w naszej chatce, bo widzę, że jesteś zaprawiona w rzucaniu zaklęć sprzątających. I absolutnie nic się nie martw, Devan twierdzi, że nasi duchowi opiekunowie zawsze nas chronią, moim jest kojot, więc gepardy powinny mi same schodzić z drogi - bogowie, miał jakiegoś kompletnie lamerskiego patronusa. Tutaj jakieś smoki, tygrysy, lwy, pumy, niedźwiedzie i wilki, a on biedny miał chudego, małego kojota. Chociaż, niektórzy Indianie twierdzili, że kojot jest stworzycielem świata. Istniało w tym drugie dno! Dzikie zwierzęta naprawdę przecież powinny uciekać przed bogiem. W trakcie słodkiego pocałunku, który nastąpił, gdy Madison odwróciła się do Rivera, jego ręce powędrowały do jej jakże długich włosów, lekko je gładząc, oraz przyciągając dziewczynę parę centymetrów bliżej siebie, jednocześnie czując, jak fala przyjemnego ciepła rozchodzi się po jego ciele, a co za tym idzie, iż chciałby ją całować bardziej, i więcej. Niestety Mads zaraz moment ten, pełny pewnego napięcia również spowodowanego ich rozłąką, przerwała, na szczęście w dobrej wierze. - A tak, jasne, nie mógłbym wyjść stąd nie widząc przecież twojego pokoju, w końcu muszę zobaczyć gdzie mieszkasz, czy na pewno Ci tam wygodnie, czy czasem Marceline nie każe Ci mieszkać w jakiejś komórce pod schodami - na początku przyjął niemal z wyrzutem przerwanie pocałunku, kiedy było tak miło, jednak już parę sekund później zrozumiał, że tak, sypialnia to wprost fantastyczny pomysł, dlatego bardzo ochoczo pokiwał główką, wyrzucając z siebie parę słów, jakże chwalących ten niewinny pomysł. Jak się okazało, sypialnia Madison była chyba najbardziej przytulnym pomieszczeniem w jakim się kiedykolwiek znalazł. Chociaż konkurowała trochę z tą należącą do Teda, ale przytulność u niej wynikała raczej z braku miejsca, więc chcąc nie chcą, siedząc tam odnosiło się wrażenie, że ściany się do ciebie przytulają, nie wspomniawszy już o drugiej osobie, licznych poduchach, czy innych tego typu elementach. - Ładnie, ty masz jakieś królewskie baldachimy nad łóżkiem, a ja Ci proponuje mieszkanie w drewnianej chacie w środku dziczy - tak sobie rzucił oglądając to wnętrze i nawet wprawiając w ruch jednego z tych ptaków przywieszonych pod sufitem. Jednak po tej czynności wrócił myślami do chwil przed momentem w kuchni, więc zaraz się obrócił przyciągając gwałtownie Mads do siebie i tak też sprytnie lądując z nią na jej puchatym łóżku. - Bardzo magicznie - skomentował jedynie jeszcze jej pokój, co by pochwalić zdolności dekoratorskie swej dziewczyny, ale więcej rzec już nie mógł, bo koniecznie musiał się przesunąć tak, by znów pocałować jej usta. A, jeszcze jedno. - Zawsze możemy rozwiesić baldachimy w lesie, przynajmniej komary nas nie zjedzą - jako, że mówienie było u niego niczym nałóg, to nawet musiał na trzy sekundy przerwać pocałunek, by bardzo szybko dodać te słowa, a potem znów namiętnie złączyć ich usta.
Zapewne Mads z tym swoim uwielbieniem perfekcjonizmu i może wręcz odrobinę zbytniego dbania o wygląd, średnio nadawała się do przebywania w niecywilizowanych warunkach. Oczywiście w swojej blond główce miała wizje siebie w kolorowym pióropuszu tkającej koralikową bransoletkę w wigwamie ozdobionym ślicznymi indiańskimi wzorkami, czekającej aż wymalowany w tajemnicze znaki plemienne River wróci z polowania i uważała, że coś takiego mogłoby być niesamowitą przygodą, jednak prawda była taka, że dziewczyna nigdy nie podróżowała, pomijając wyjazdy ze znajomymi czy te, organizowane przez szkołą i jej wyobrażenia były dość oderwane od rzeczywistości. Najpewniej nie wytrzymałaby nawet sześciu godzin w dżungli, uciekając z krzykiem, gdy tylko zobaczy jakąś anakondę czy coś takiego na pierwszej lepszej gałęzi, nie wspominając już o sytuacji, w której ciekawska akromantula zagląda przez okienko do ich domku na drzewie. Może więc lepiej, że Quayle jej nie uświadamiał i pozwalał żyć złudzeniami. - Mogę szyć kapciuszki z króliczych skórek czy ze skórek czegokolwiek, co tam będzie. Znaczy jeśli będzie miało futro. Pomimo że wężowe skóry są podobno w modzie, wolałabym się ich nie tykać. – zaproponowała wspaniałomyślnie, uprzednio przytakując gorliwie na znak godzenia się na sprzątanie leśnej chatki, w której przecież musiał być porządek, bo inaczej uciekając przed jakimś dzikim nieproszonym gościem, potknęłaby się o coś i wybiła zęby o podłogę, co byłoby dość żałosne, biorąc pod uwagę, że najprawdopodobniej byłyby to ostatnie chwile jej życia zakończonego pożarciem w samym sercu dżungli. – Och super, myślisz, że twój kojot mógłby mnie również zaadoptować? Czułabym się bezpieczniejsza. – Richelieu nie była zbyt biegła w ogarnianiu zależności zwierzęcych, więc nie była pewna czy gepardy faktycznie schodzą z drogi kojotom, jednak nie pozostawało jej nic innego niż uwierzenie na słowo! A co do patronusów, to aż z ciekawości zajrzałam, jaki ma Mads i serio nie mam pojęcia skąd się tam wzięła papuga, ale zastanawiam się czy to przypadkiem nie świadczy o niej źle, bo patronusy powinny być w jakiś sposób powiązane z cechami, a papugi chyba nie są najlepiej kojarzone, ups. - Dokładnie. I w ogóle powinieneś zostać do rana, bo jeszcze niedobra Marceline wróci i będzie się nade mną znęcać. Nie wiesz, do czego ona jest zdolna. – oświadczyła, z całych sił starając się zachować powagę, co było wyjątkowo trudne, zważywszy na to, jak szaloną wizją była Delacroix nakazującej komukolwiek cokolwiek. Ale oczywiście River zupeeełnie nie jest tego świadomy i na milion procent potraktuje sytuację na tyle poważnie, by posłuchać Richelieu i nie wychodzić przed śniadaniem, cwany i wyjątkowo niewinny plan. Gdy Kanadyjczycy już znaleźli się w pokoju dziewczyny, a Quayle zaczął mówić coś o baldachimach, miała ochotę powiedzieć coś niesamowicie wzniosłego i romantycznego, w stylu „co mi po baldachimach, chcę tylko Ciebie”, co zresztą całkiem pokrywałoby się z krążącymi aktualnie w jej głowie myślami, które skupiały się na czymś innym niż wystroju jej sypialni, jednak to wciąż była ta sama Mads, której wszelkie wyznania po prostu nie przechodziły przez gardło. Dlatego też poprzestała na lekceważącym machnięciu ręką i nawet nie musiała nic odpowiadać, bo oto w tym momencie chichocząc niczym pięciolatka, wylądowała na łóżku, pociągnięta przez Rivera. - Cieszę się, że Ci się podoba. – uśmiechnęła się pogodnie, układając się wygodniej na łóżeczku i wyciągając szyję, by pocałować chłopaka. – Tak tak, to dobry pomysł, tylko wiesz, wtedy w środku będzie bardzo bardzo gorąco, zdecydowanie za ciepło na takie pirackie marynarki jak twoja. – oświadczyła wyjątkowo poważnie w przerwie pomiędzy pocałunkami, po czym powróciła do Riverkowych ust, w które wpiła się zachłannie, lekko je przy tym przygryzając i zgodnie z tą myślą, chwyciła brzeg wspomnianej części odzienia, całkowicie zbędnej, by się jej pozbyć.
Ich plany o tropikalnym wyjeździe były już tak piękne, że tak naprawdę nie trzeba tu niczego dodawać. Zwłaszcza, gdy nasza dwójka obecnie zajmowała się już czymś innym, zapominając o planach, by podbić Amazońską dżunglę. No, przynajmniej to były Riverowe plany. Madison na pewno sprawdziłaby się tam w roli jakiejkolwiek. Właściwie wcale mu nie zależało by coś w ogóle tam robiła. Równie dobrze, mogłaby tylko leżeć, pachnieć i dotrzymywać Riverowi towarzystwa na różne sposoby. Zapewnił ją niebywale ochoczym kiwnięciem głową, gdy tylko zapytała, czy kojot wziąłby ją pod swoją opiekę. Co do patronusa Madison, papugi są świetne. Miałam ich tysiące, mogłyby być i moim patronusem! Oczywiście można by je skojarzyć też z niechlubnym papugowaniem i naśladowaniem innych, ewentualnie z nieznośnym skrzeczeniem, skupmy się jednak na pozytywach. To bardzo towarzyskie, barwne i wesołe stworzenia! Ostatecznie to nie tak zły wybór. - Od razu wiedziałem, że to tylko taka cicha woda. Pod tą maską spokojnej i grzecznej dziewczynki musi się kryć prawdziwy tyran, nie mogę Cię tu z nią zostawić samą - podłapał bardzo ochoczo pomysł opiekowania się Madison, aż do samego rana, co by chronić ją przed piekielną współlokatorką. Ba, wiadomo, że potraktował sprawę poważnie i dosłownie, już oczyma wyobraźni widział, jak ładniutka Marceline zamienia się w potwora podobnego do harpii. Całe szczęście i Quayle dość szybko stracił zainteresowanie porywającymi ozdobami dekorującymi pokój jego dziewczyny. Chociaż trochę żałuję, że nie padł tu ten patetyczny tekst rodem z telenoweli "po co mi baldachim, chcę tylko Ciebie", bo na pewno wywołało by to piorunujące wrażenie na Quayle i zaraz by się zrewanżował czymś odpowiednio równie podniosłym. Nie, właściwie to bardzo dobrze, że tego nie powiedziała, bo jak biedaczek by się rozkręcił, to potem pół nocy gadałby takimi tekstami, coraz to wymyślając kolejne, a jak wiadomo, mówić potrafił wiele. Zwłaszcza, gdy to miały być słowa o takie tam, pół żartem, pół serio. Westchnął ciężko, gdy odwołała się do gorącej atmosfery, jaka mogłaby panować w drewnianym domku, gdyby wnętrze ozdobili pięknymi baldachimami. Musiał oczywiście podkreślić jak to rzeczywiście byłoby, i jest, gorąco, zaraz przystępując do pozbycia się marynarki, którą Mads zaczęła z niego ściągać. - Tylko wiesz, w takiej dżungli nie jest zbyt czysto, więc mogłabyś okropnie pobrudzić taką śliczną sukienkę, najlepiej byłoby jak najszybciej ją zdjąć - ot takie tam ćwiczenia sobie organizowali przed wylotem do dżungli amazońskiej, sprytnie zaczynając do określenia jaką garderobę powinni ze sobą posiadać. Oczywiście elegancka balowa suknia z góry odpadała, więc River wprost od razu musiał ją spróbować zdjąć z blondynki. To jednak nie była tak łatwa sprawa. Gdy rzekł swe słowa, ruszył z delikatnymi pocałunkami wzdłuż jej smukłej szyi, dłonią leniwie sunąc po jej talii. River Quayle wychował się w domu z samymi facetami, jego obecny współlokator, chociaż kobieta, to niekiedy zdawał się mieć więcej testosteronu niż niektórzy chłopcy mieszkający w tym domu z niebieskim lub żółtym kolorem w herbie. I nawet jeśli miał wcześniej jakieś dziewczyny (a wciąż tego nie ustaliłam), to nie rozbierał ich z sukien balowych. Zmierzam do tego, że cwany Riverek, posiadający wiedzę wprost na każdy temat, najmądrzejszy z mądrych, najsilniejszy i w ogóle najzabawniejszy, pojęcia zielonego nie miał, gdzie ma szukać zapięcia sukienki. - Nie myśl, że nie wiem jak się odpina sukienki, po prostu ta jest tak fenomenalna, że zastanawiam się, czy w ogóle ją z Ciebie zdjąć - przyznał w końcu absolutnie nieszczerze, kiedy to mimo błądzenia rękoma, nie mógł znaleźć jakiegoś tajnego suwaka. Na pewno był schowany zaklęciami! No cóż, nie zawsze może być idealnie, nie zawsze ubrania mogą być zrzucane jednym pociągnięciem ręką. Quayle był bardzo wygadany, niebywale pewny siebie, posiadał odpowiedź wprost na wszystko, a do tego wyśmienicie radził sobie czy to w sporcie, czy to w bójkach. Jednocześnie jednak był fenomenalnym osłem, jeśli chodziło o kontakty z dziewczynami. Nie chodziło nawet o ewentualny wstyd czy zakłopotanie, z tym potrafił sobie dość sprawnie radzić, po prostu nazbyt często podchodził totalnie kumpelsko do płci przeciwnej, rzadko kiedy wiedząc jak właściwie wykombinować romans. Za dużo mówił, wszystko traktował jako żart. Z racji tego, niestety, nie posiadał imponującego doświadczenia, niczym najwięksi szkolni playboye. Ale to był taki tam, mały sekret.
To urocze, że Madison nie musiałaby nic robić, tylko dotrzymywać towarzystwa Riverowi, w sumie taki układ na pewno bardzo by jej pasował, tylko problemy pojawiałyby się w czasie, w którym Quayle wychodziłby z ich chatki, a dziewczyna siedząc samotnie w środku dżungli, świadoma obecności tysiąca różnych pewnie średnio przyjaznych stworów dookoła, wpadałaby w paranoję słysząc nawet najcichszy dźwięk, a tych przecież w tętniących życiem dziczach jest pełno. Nie chodziło o to, że Richelieu była strachliwa, po prostu zostawiona sama w tak osobliwym miejscu, musiałaby skupić na czymś myśli, żeby nie zwariować. Koniec końców ich leśny domek byłby wypolerowany na błysk, poobwieszany tysiącami koralików i zapełniony wszelkiego rodzaju futerkowymi wyrobami. - Tak tak, jest chodzącym potwierdzeniem tego, że pozory mylą. – biedna Marc, chwyciłaby się za głowę, gdyby się dowiedziała co o niej mówi jej przyjaciółka, chociaż z drugiej strony z pewnością by zrozumiała kierujące nią zupełnie niewinne motywy, a przynajmniej taką mam nadzieję! Może rozmowy wypełnione podniosłymi tekstami niczym z opery mydlanej zostawmy sobie na inną okazję, bo jakkolwiek piękna by nie była owa wymiana zdań, Kanadyjczycy daliby się jej porwać do tego stopnia, że w życiu nie dotarliby nawet ze zwiedzaniem mieszkania do sypialni Richelieu. Chociaż nie powiem, że po tych wszystkich okropnych rzeczach, jakie mówili sobie ostatnimi czasy, kilka miłych, chwytających za serce, wcale by im nie zaszkodziło. Teraz jednak mieli trochę inne priorytety, dlatego dziewczyna kompletnie nie miała nic przeciwko, kiedy wierzchnia warstwa Rzekowego odzienia wylądowała gdzieś nieopodal łóżka. Mads zaśmiała się dźwięcznie, słysząc następną dżunglową analogię, ale pokiwała głową, bo przecież to co mówił Indianin, było cholernie prawdziwe, jej sukienka nie miała racji bytu w miejscu, do którego planowali podróż. Nie dodawała jednak już nic więcej, bo po pierwsze nie były potrzebne już żadne słowa, a po drugie najzwyczajniej na świecie wszelkie mądre wypowiedzi dosłownie wyleciały jej z głowy, kiedy usta Rivera zaczęły wędrować po jej szyi, a dłoń ruszyła w stronę zapięcia jej jakże niepraktycznej w warunkach survivalowych sukni… i dosłownie chwilę później oddaliła się od zapięcia, wprawiając tym samym blondynkę w lekkie zaskoczenie. Oczywiście przez myśl jej nie przeszło, że Quayle może nie mieć zbyt wielkiego doświadczenia w rozbieraniu dziewczyn z balowych kreacji i nie ma pojęcia, gdzie szukać złośliwego zapięcia, uznając za najbardziej prawdopodobne to, że Kanadyjczyk celowo się z nią drażni, odkładając tę czynność w czasie, a jego słowa komplementujące jej strój tylko utwierdziły ją w tym przekonaniu. - Jest tak piękna, że żal byłoby ją zniszczyć, a w takiej dżungli rozerwałabym ją o pierwszą lepszą gałąź. Lepiej będzie zostawić ją tutaj, żeby bezpiecznie sobie poczekała do mojego powrotu. – stwierdziła tonem pełnym przekonania, po czym złączając ponownie ich usta, żeby nie szukał już żadnego kontrargumentu, chwyciła Riverkowy nadgarstek i nakierowała jego dłoń na zapięcie sukienki, które było zamaskowane pod warstwą materiału, który faktycznie mógł utrudniać jego zlokalizowanie! Idąc dalej tym tropem, niewiele czekając, kiedy już pozbyli się jej balowego stroju, co wcale nie było łatwe, zważając na długość kreacji i ilość delikatnego materiału, z której była zrobiona, rączki Madison przeniosły się na koszulkę Indianina, wybierając ją tym samym na następny element garderoby, który podzieli los marynarki i sukni. Niedobra, niecierpliwa dziewczyna oderwała się od ust Rivera tylko po to, by pozbyć się jego koszulki, a już chwilę później wpiła się w nie ponownie, wodząc przy tym opuszkami palców po jego klatce piersiowej i ramionach. Naprawdę wychodzi teraz na jakąś niesamowicie napaloną, ale tak naprawdę po prostu wszystkie te kumulujące się w niej od wakacji uczucia od jakiegoś czasu stające się coraz trudniejsze do zniesienia, osiągnęły tego wieczoru apogeum, dlatego też kiedy Kanadyjczycy w końcu się pogodzili, nie chciała tracić ani chwili dłużej i pragnęła zacząć tworzyć ich bajkę od początku, przenosząc ją tym samym na wyższy poziom. A do tego ich cudowne stroje były całkowicie zbędne.
Bogom dzięki, iż Madison po pierwsze, bardzo niewinnie potraktowała jego słowa dotyczące sukienki, co więcej, podchwytując odniesienia do dżungli, jakby naprawdę tylko w celu dalszego podziwiania jej odzienia, chciał ją na niej zostawić. Po drugie, sprytnie sama przesunęła jego dłonie na zapięcie sukienki, które zaraz gdzieś tam właśnie znalazł. W przeciwnym wypadku to mogłaby być bardzo niezręczna sytuacja, a na światło dzienne wyszłoby jak żałosne doświadczenie ma w pewnych kwestiach (a przecież znać się miał na wszystkim!). Mając już zapięcie pod ręką, szybciutko je rozpiął, co by czasem znów, gdzieś w tych pokładach materiału, go nie zgubić. W tej atmosferze wszystko możliwe. - Masz rację, poleży sobie o tu gdzieś na ziemi, ma przecież za dużo materiału jak na tropikalne klimaty Amazonii - rzekłszy te słowa zsuwał z dziewczyny suknię, którą ostatecznie wedle swych zapowiedzi odrzucił na posadzkę. Zapewne odzienie tego typu wymagało jakiegoś specjalnego wieszaka, czy czegoś w tym stylu, niestety chwila nie sprzyjała wyszukiwaniu takich sprzętów, musiała więc przeczekać trochę na posadzce Madison. Całe szczęście było tu wszędzie pięknie wysprzątane. Gdyby tak rzucała kieckami po Quayleyowym mieszkaniu, różnie to mogłoby się skończyć. Nie los sukienki, a ciało Madison go w tej chwili interesowało, więc zaraz spojrzał na półnagą dziewczynę, by chwilę chociaż swe oczy nasycić owym widokiem (na który swoją drogą długo czekał!). Oczywiście nie oponował też, by zdjąć wierzchnie ubranie z siebie, bo przecież tu było bardzo gorąco, tropikalny klimat i takietam. Dżungla, dżunglą ale serio było mu teraz jakoś bardzo cieplutko. Zaraz jednak znów znalazł się przy Mads, całując stosunkowo lekko jej usta, bez namiętnego szału, raczej napajając się tą chwilą, a rękoma wodząc po jej plecach i szukając magicznego zapięcia, które tym razem potrafił znaleźć. Nawet jakimś cudem, całkiem zgrabnie poradził sobie z odpięciem ów biustonosza (nienie, na pewno nie ćwiczył podkradając te Tedowe) i już mógł znów rzucić okiem na kolejne partie nagiego ciała Madison. Swoją drogą, które to fragmenty zaraz zaczął bardzo ochoczo całować. Może to i dobrze, przynajmniej nic więcej nie opowiadał, na chwilę w pełni zajmując się studentką. I kto tu teraz wychodzi na niesamowicie napalonego, zwłaszcza, że już tam jego ręce powoli błądziły w dolnych partiach towarzyszki, stopniowo kombinując nad zdjęciem ostatniego fragmentu jej bielizny? Cóż za nieprzyzwoita Kanada. Tak po paru latach znajomości, po pół roku związku?! Tak bez ślubu?!
W zaistniałych okolicznościach, kiedy myśli blondynki były zajęte zupełnie innymi sprawami, naprawdę w życiu by nie podejrzewała, że wszelkie wątpliwości czy zahamowania mogą wybiegać poza egzotyczne analogie do ich wojaży, a że do głosu dochodziła jej niecierpliwa natura, postanowiła sama działać, zamiast czekać dalej i pozwolić, by ewentualne braki w umiejętności znajdowania zapięć wyszły na jaw. Chociaż w sumie sytuacja, w której okazałoby się, że River nie jest w stanie się uporać z jej sukienką, byłaby doprawdy zabawna. Nie jestem jednak pewna, jakie byłyby reakcje Kanadyjczyków, gdyby coś takiego miało miejsce, więc cieszmy się, że oboje zgodzili się, że kreacja powinna przeczekać szalone wojaże w zaciszu domowym i jak na razie wszystko przebiegało bez większych komplikacji! Kto by się kłopotał odkładaniem ubrań w przepisowy sposób, nie mówiąc już o szukaniu wieszaków czy czegoś podobnego, na zamartwianie się stanem garderoby przyjdzie pora później, a i wtedy nawet w sytuacji kryzysowej kilka zaklęć zdoła przywrócić je do porządku, jak to wygodnie być czarodziejem! W chwili, w której zbędne warstwy materiału zniknęły z ciała Kanadyjki i kiedy River omiótł je spojrzeniem, nie czuła żadnego zmieszania chyba całkiem naturalnego w sytuacji, w której występuje się przed kimś saute po raz pierwszy. Nie chodzi o przesadną pruderyjność czy coś podobnego, jednak w większości przypadków ludzie są trochę mniej lub bardziej stremowani, obnażając się przed kimś, kto nie jest tylko przelotnym romansem czy też jednorazową rozrywką, ale kimś, czyjej akceptacji się pragnie. Może była to kwestia tego, że Mads czekała już trochę na ten przełomowy moment i szczerze mówiąc, spodziewała się go na wakacjach w Japonii, gdzie tak okrutnie zmarnowali potencjał cudownej dwuosobowej sypialni, w co dalej nie potrafiła uwierzyć, a może kwestia tego, że wszelkie głupie zahamowania czy wątpliwości ulatywały z jej głowy, zanim jeszcze doszły do głosu, wyparte przez pocałunki Rivera składane na odsłoniętych częściach jej ciała, przyprawiające o przyjemny dreszcz rozchodzący się wzdłuż kręgosłupa. Ale niezależnie od tego, jak przyjemne były działania studenta, Richelieu wciąż było mało i kiedy dłonie Quayle’a zaczęły błądzić przy jej ostatniej części odzienia, po raz kolejny odezwała się jej niecierpliwa natura. Niewiele czekając, przewróciła Indianina na plecy i dążąc do pogwałcenia wszelkich zasad dobrego wychowania, zachowania czystości aż do ślubu i innych takich cudów, zaczęła obsypywać Rivera delikatnymi pocałunkami, tworzącymi zawiłą ścieżkę schodzącą do granicy jego spodni, których pozbyła się od razu z bokserkami, po czym ponownie przylgnęła do Riverkowego ciała, złączając ich usta w kolejnym, trochę już mniej niewinnym pocałunku. Cóż za noc rozpusty!
jeszcze raz przepraszam, że z takim opóźnieniem <3333