Przed Szpitalem im. Św. Munga znajduje się kilka zadbanych ławeczek, na których mogą usiąść wszyscy oczekujący na bliską osobą wychodzącą ze szpitala lub ci, którym nie starcza odwagi, by wejść do środka. Specjalnie nałożone zaklęcia sprawiają, że mugolskie oczy nie dostrzegą tu nic, oprócz opuszczonego wielkiego sklepu, którego nikt nie chce nabyć z powodu na niebotyczną cenę lub braku kontaktu z właścicielem – z tego powodu nikogo też nie zdziwi duża liczba poszkodowanych wszelkiego rodzaju, kręcących się akurat w tej okolicy.
Autor
Wiadomość
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Tego było już zbyt wiele. Nie dość, że niedawno wykurowała się z zapalenia płuc, to na dodatek od jakiegoś czasu dręczą ją silne skurcze w podbrzuszu. Próbowała wyleczyć się domowymi sposobami, uciekała się nawet do magii, ale nic nie pomagało. I nie pomaga. I pewnie też nie pomoże. Ale... ból brzucha wciąż dawał o sobie znać, intensywnie domagając się uwagi ze strony kobiety. Pewnie to, co jej dolega, chce ją wyniszczyć. A jeśli... jeśli to naprawdę poważne schorzenie magiczne? Może to, na co zmarł jej ojciec chrzestny? Nie, nie, nie. Nie może być. Ma dopiero trzydzieści dwa lata i chce coś jeszcze zrobić w tym życiu. Może... kiedyś stanie się projektantką znaną na skalę światową? Kto wie, wszystko może się zdarzyć. Chciałaby na dodatek znaleźć jeszcze inne pasje, i żeby się okazało, że ma talent nie tylko w jednej dziedzinie (nie licząc oczywiście gry na gitarze). Ah, jak bardzo by tego pragnęła! Ale nade wszystko chciała zmienić świat. Ot, takie infantylne podejście do życia, a dziecinne jest przynajmniej w jej przypadku. Jednak pod innymi względami Hen nie wykazuje infantylności. To chyba dobrze? Szła w kierunku szpitala i dopiero teraz przypomniała sobie, że to ta sama placówka, w której zmarł jej ojciec chrzestny. Kobieta ponownie poczuła w gardle wielką gulę, ale wiedziała, że nie powinna teraz o tym myśleć, powinna skupić się na sprawach teraźniejszych. Henrietta westchnęła głęboko i ruszyła szybkim krokiem, a przynajmniej tak było na początku – z czasem ból w podbrzuszu rozwinął się jeszcze bardziej. A teraz zauważyła jakąś młodą kobietę, która chyba miała problem z nogą, a panna Moseley, widząc to, jak się męczy, podbiegła do niej, zupełnie ignorując ból brzucha. - Czy potrzebuje pani pomocy? Jeśli tak, proszę mnie wziąć pod rękę – powitała ją z uprzejmym i radosnym uśmiechem. - Bo chyba pani zmierza do budynku szpitala, zgadza się?
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Od kiedy pamiętał, zawsze starał się pogodzić pracę z opieką nad zwierzętami. Pierwsze wyszło z czystego planowania, drugie zaś - poprzez dobroć serca rozbrzmiewającą niczym śpiew ptaków przy spokojniejszej, pozbawionej samochodów uliczce. Na szczęście jego dom jest wystarczająco duży, by Blau oraz Braun nie czuli się przytłoczeni swoją wielkością - wszak należałoby wspomnieć w tym momencie, że nie są to małe pieski, wręcz przeciwnie – olbrzymy. No dobra, nie do końca, ale jeden wilczur, drugi podchodzący pod husky'ego, więc musiały mieć trochę miejsca na wygonienie się oraz zabawę. Na szczęście Matthew potrafi zorganizować swój czas, aby zwyczajnie uzyskać ten rzadki, złoty środek, dzięki któremu ani czworonogi nie są zestresowane, ani on, chociaż nieraz było widać po nim, że to, co robi brązowiec, przekracza wszelkie granice zrozumienia oraz tresury. Dużo czasu jednak nie miał, dlatego spacer ze zwierzakami był nadzwyczaj krótki. Miał jednak z czego się cieszyć, gdyż mieszkał gdzieś niedaleko właśnie Świętego Munga. Pojawiwszy się przed szpitalem, zaczął rozmyślać nad tym, ile tak naprawdę życia zabiera mu praca uzdrowiciela, a przede wszystkim dlaczego wpadł w jej zdradzieckie sidła. No tak – poczucie spełnienia poprzez niesienie pomocy innym. To wystarczało, by posada, jaką wybrał, stała się ciężką kotwicą, trudną do porzucenia, aczkolwiek jedną z najstabilniejszych ze wszystkich, jakie zdołał wrzucić do zimnej wody. Czasami jednak czuł, że sam potrzebuje lekarza, jednak tego oczywiście nie pokazywał, nie mając zamiaru znajdować wymówek do wymigania się od obowiązków, do których przywyknął. Przymknąwszy oczy na słońce, dotarł właśnie przed placówkę, biorąc ostatni wdech zepsutego powietrza londyńskich ulic. Ewidentnie wolał Dolinę Godryka. Długo jednak jego obłuda nie trwała, a przede wszystkim uwolnienie się z zaciskających pętlę na jego gardle obowiązków, zauważając kobietę, której wyraz twarzy zdradzał więcej, niż ta mogłaby się spodziewać. Jej oczy były przede wszystkim wyznacznikiem stanu - głównie tego, co ją doskwiera. Tęczówki, które przeszywa cierpienie są niezwykle charakterystyczne, a przynajmniej tyle zdołałby o nich powiedzieć Matthew. - Dzień dobry, pomóc pani? - zapytał się pogodnym głosem, byleby jej nie przestraszyć, w miarę potrzeby pomagając jej w stawianiu kolejnych kroków poprzez łagodny chwyt. Wiedział, że już ma zajęcie na najbliższe kilkanaście bądź kilkadziesiąt minut. Nawet nie miał czasu, by ubrać swój charakterystyczny kitel, jednak nie zwrócił na to żadnej szczególnej uwagi. - Przepraszam brak moich manier, nazywam się Matthew Alexander i pracuję jako uzdrowiciel. - przedstawił się, mając nadzieję, że przez to zyska jakoś zaufanie kobiety.
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Kobieta najwidoczniej nie chciała pomocy, nie chciała rozmawiać, dlatego zupełnie zignorowała Henriettę. Tej ostatniej zrobiło się z tego powodu smutno. Inni byliby źli, chcieliby się jakoś zemścić. Ale nie ona. Nie panna Moseley. Ona była osobą spokojną, zrównoważoną. Równocześnie personą wrażliwą, i to nawet bardzo, dlatego nie należy się dziwić, że tę zniewagę będzie pamiętać jeszcze długo. Z czasem pewnie zapomni. O, albo ból zmniejszy się. Coś z tego na pewno spotka rzeczywistość – rzeczywistość pewnej czarownicy – krawcowej zamieszkałej w Londynie po śmierci swojego wujka, który był jednocześnie jej ojcem chrzestnym, śmierci która była dla niej szczególnie traumatyczna. A jednak! Jest coś, co boli ja bardziej, niż zniewaga tamtej kulejącej kobiety. Są rzeczy mniej i bardziej dotkliwe, i to na pewno wychodzi na plus. Westchnęła głęboko i odwróciła się ponownie w stronę budynku szpitalnego i wtedy zauważyła pewnego mężczyznę, który był pewnie niewiele starszy od samej Henrietty. Kobieta próbowała nie łapać się za brzuch, nie pokazywać tego, co jej dolega, próbowała to samo uczynić z wyrazem swojej twarzy, a czy jej się to udało, to mógł ocenić tylko sam mężczyzna. Albo inni ludzie, również aktualnie przebywający przed budynkiem szpitalnym. Ale nieważne. To nie było coś, czym teraz kobieta się najbardziej przejmowała. Skupiała się na bólu, chociaż nie było to w jej zamyśle. - Dzień... dzień... dobry – zdołała wysapać – Hen... Henrietta... – teraz złapała się za pobrzusze, mając gdzieś, co mężczyzna sobie pomyśli. Przez moment przeszła przez jej głowę myśl, że może rodzi, ale to nie wchodzi w rachubę mimo, że ma dość wydatny brzuch. Ale ów brzuch to jej uroda, poza tym dawno nie uprawiała seksu z kimkolwiek. Nagle... poczuła, że brak jej tchu. Złapała się jego ramienia, czując, że kołuje jej się w głowie, nie może wziąć tchu, gdyż każdy oddech przysparzał jej jeszcze większą dawkę i tak wielkiego bólu. Poczuła, jak nogi się pod nią uginają, a potem jej dusza weszła w stan nieświadomości. Henrietta zemdlała. Obudzi się za chwilę, przed wejściem, a może w zupełnie innym miejscu?
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Dusza mściciela w przypadku Matthewa rzadko kiedy się objawiała - a, mówiąc jak najbardziej szczerze, w ogóle. Dawno nie odczuwał gniewu, przyzwyczajając się do plujących na niego jadem pacjentów, dawno nie odczuwał jakichkolwiek negatywnych emocji, przy jednoczesnej redukcji tych pozytywnych - wiedział, że taka będzie cena jego odcięcia się od społeczeństwa. I chociaż spełniał się jako uzdrowiciel, było widać po jego sylwetce oraz zagubionych oczach, iż tutaj nie pasuje, a myślami wędruje do całkiem innego miejsca - być może nie na tej planecie. A może tak naprawdę myślał o zwierzakach, które były jedną z mniej stabilnych, ale za to noszących ze sobą radość, kotwic? Uśmiechnął się słabo na ich myśl, docierając właśnie do szpitala po krótkiej przerwie. Wiedział doskonale, że nie czeka go zbyt ładny dzień przesiedziany, za przeproszeniem, na dupsku, a kolejne powody do nadmiernego stresu bądź całkowitego odcięcia się od gwaru Świętego Munga. Spojrzenie ciepłych oczu Alexander'a nie mogło ominąć kobiety, która wyróżniała się tym, że jest przy kości - i nie miał jej tego w żadnym wypadku za złe. Być może nie był w pełni lekarzem mugolskim, jednak zdołał wykopać z umysłu informacje o tym, że wcale nie musi to być brak kontroli nad objadaniem się, a bardziej problemy z tarczycą. Niemniej jednak wyraz twarzy osoby wystarczył, żeby zdążył zareagować w odpowiedniej porze na jej omdlenie, utrzymując się mocniej na nogach, byleby nie zaliczyć dosłownego spotkania gęby z nieprzyjazną dla niego podłogą. - Halo, proszę pani? - pytanie to jednak na nic się nie zdało, gdyż Henrietta całkowicie odcięła się od rzeczywistości. Na szczęście, wbrew wszelkim pozorom, został bardzo niewielki kawałek przed wejściem, a kiedy przekroczył próg, podniósł głowę, zdobywając w sobie resztki sił na wypowiedzenie paru słów. - Utrata przytomności, potrzebna pomoc! - powiedziawszy te słowa, niemalże w mgnieniu oka jedna z przyjaznych dla niego pielęgniarek ruszyła po wózek, by po chwili, wraz z drobną pomocą ze strony uzdrowiciela, przenieść kobietę wpierw na pojazd, a potem całkowicie na inny oddział. Już po chwili Henrietta znalazła się na kozetce szpitalnej, pod opieką Matthewa jako lekarza, mimo że prawidłowo powinien być na urazach magizoologicznych. Sprawdzone zostało na szybko tętno, puls, saturacja, ciśnienie oraz temperatura ciała. Spojrzenie pełne ciekawości pierwsze nakazało wykonać wszystkie potrzebne badania do wymazówki, a potem dopiero ocucić kobiecinę, aby odsunęła się od ramion Morfeusza. - Rennervate. - z ust wydobył się charakterystyczny głos, zaś zaklęcie zostało rzucone za pomocą różdżki z rdzeniem z pióra feniksa. Jednak cholerstwo nie chciało zadziałać za wszelką cenę, zatem mężczyzna raz jeszcze rzucił czar, żeby przywołać do żywych dziewoję. - Rennervate. - tym razem nic. Żadnej smugi światła, żadnej reakcji. Cholerne zakłócenia magii z trudem jednak wytrącały uzdrowiciela z równowagi. Westchnął, jeszcze raz skupiając się na wydawanym poleceniu. - Rennervate. - no i za przeproszeniem chujnia mujnia, nie udało mu się. Westchnął cicho, obserwując jakąkolwiek reakcję ze strony pacjentki. z.t (x2?) - Izba Przyjęć
Święta Bożego Narodzenia to czas rodzinny, pełen miłości, uśmiechów, szczęścia, poczucia wspólnoty. Wyjątkowo w tym roku nie czuł tej aury i co gorsza, pragnął przespać cały ten okres i obudzić się dopiero w styczniu. Dla matuli starał się wykrzesać z siebie cokolwiek pozytywnego, pomógł w ubraniu choinki, dekoracji, ale szczerze mówiąc chciało mu się wymiotować od tej feerii barw. Zwłaszcza, że wylądowali w przeddzień wigilii w Mungu z powodu decyzji jego ojca. Patric Harlow leżał w szpitalu, a z racji długoletniego stażu przyjaźni postanowiono, że spędzą tutaj chociażby wigilię, a na resztę dni zaproszą do siebie Claudine. Nie lubił tego szpitala, nienawidził myśli, że zna go doskonale i faktu, że wiele starszych uzdrowicielek i pielęgniarek zna go z imienia. Nic więc dziwnego, że umknął z towarzystwa ojca i Patrica, by w spokoju zapalić papierosa przed szpitalem. Widział przelotem Dinę, ale nie miał jeszcze okazji z nią pogadać na temat wspólnie spędzonych świąt. Tak na dobrą sprawę żywił nadzieję, że uda im się gdzieś później urwać pospacerować, jeśli przytłaczająca atmosfera wyssie z nich jakąkolwiek chęć do oddychania. Poza tym wydawało mu się, że dziewczynie przyda się świeżego powietrza pozbawionego odoru medykamentów i eliksirów. Współczuł jej i Patrickowi, ale miał na tyle taktu i oleju w głowie, by o tym nie wspominać na głos. Obserwował kręcących się przed szpitalem ludzi, a i starał się nie rzucać za bardzo w oczy. Popalał voldemortki, które pożyczył od ojca na wiecznie nieoddanie. Póki matula jest w Glasgow to obaj mogą pozwolić sobie na trucie płuc skoro przez większość czasu w święta nie będą mogli zdradzić się ze swoim nałogiem. Kryjąc się w ciemnościach zastanawiał się czy oprócz Diny będzie jeszcze jakaś jej siostra. Miał ogromną nadzieję, że nie. Nie przepadał za tłumami.
Święta w tym roku, zgodnie z jej podejrzeniami, rozciągały się w całym spektrum możliwości obejmując jednocześnie jedynie dwa i to skrajne kolory możliwości. Mogły być wspaniałe, pierwszy raz spędzone w towarzystwie kogoś z kim szczerze chciała je spędzić a nie z obowiązku czy powinności, z drugiej mogły być tragiczne, stan zdrowia ojca był coraz gorszy a perspektywa leczenia skorfungulusa coraz słabsza. Kwestia kupowania prezentów to była jakaś mechaniczna decyzja, większość z paczek zawierała skarpety, podręczniki albo pudełka słodyczy z Miodowego Królestwa bo nie miała w ogóle cienia wyobraźni ani kreatywności, żeby wymyślić coś ponad to. W przeddzień świąt spędziła pół dnia siedząc na krawędzi łóżka w Dolinie Godryka wpatrując się w podłogę. Każde spotkanie z ojcem było cholernie trudne choć tym razem miała mieć za towarzystwo nie tylko Fina, ale i Andersa garda, którego nawet będąc młodszą dziewczynką czasem nazywała wujkiem. Była przekonana, że ojciec będzie zachwycony mogąc zobaczyć swojego dobrego przyjaciela, choć podejrzewała, że gdyby taką decyzję o odwiedzinach miała podjąć którakolwiek z jej sióstr z pewnością uznałyby, że stary Patric nie chce pokazywać się nikomu w takim stanie. Nikt nie chce. Ale ojciec był zawsze inny, choroba to choroba, niepełnosprawność to niepełnosprawność, genetyka to genetyka, nic nas nie definiuje tylko my sami, wszystkim przeciwnościom trzeba stawiać czoła a wywernę łapać za rogi - także o umówionym czasie stawiła się w szpitalu gdzie przywitała się z Gardami i ojcem, który wciąż leżał w magicznej izolatce, a gdy wdali się w przedziwną i mało zrozumiałą dla dziewczyny dyskusję dotyczącą jakichś niejasnych kwestii z ich wspólnej przeszłości uznała, że to czas jednak wyjść trochę na mróz, trochę twarz ogorzałą żalem ochłodzić bo się już parszywe łzy pod powieki cisnęły. Fakt, że Finan znalazł się na zewnątrz przed nią mógł jedynie zdradzać jak dobrze znał korytarze tego szpitala, bo zanim ona odnalazła drogę do wyjścia to zabłądziła z cztery razy. Zatrzymała się za drzwiami szpitala i przetarła twarz, by się upewnić, że nikt jej nie będzie oglądał rozryczanej beksy jakby miała pięć lat i była jakaś głupia - emocje są dla słabeuszy po czym spojrzała na Szweda popalającego papierosa kawałek dalej. Nigdy nie pytała go o doświadczenia związane z Mungiem, ale samo spojrzenie na jego niepocieszoną minę w okolicach tego budynku sugerowało, że pytanie byłoby stanowczo nie na miejscu. - Dzięki, że przyszliście. - powiedziała podchodząc bliżej i wyciągając rękę by strzepnąć mu z płaszcza zawieruszone podmuchem wiatru popiołki z papierosa, któe osiadły jak małe śnieżynki na klapie jego zimowego płaszcza- Ucieszył się, gęba mu się do Twojego starego nie zamyka. - chciała brzmieć luzacko i cool, ale nie czuła się ani luzacko ani cool.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Zdążył wypalić papierosa do połowy, gdy jego samotność została naruszona przez obecność Diny. Nie miał nic przeciwko temu jako, że była jego rówieśnicą i jedynym pretekstem, by wyrwać się z przytłaczającego towarzystwa własnych rodziców. Zapewne wziąłby się za odnalezienie jej w ciągu godziny, więc to dobry zbieg okoliczności. Odsunął gilsę od ust i uśmiechnął się połowicznie na jej widok. - W porządku. Z takim stażem przyjaźni to oczywiste, że tu jesteśmy. Zabierasz się z nami na któryś dzień świąt? - z autopsji wiedział, że długoterminowe przebywanie w tym miejscu przyprawia o przygnębienie, a więc przedstawiał Dinie propozycję. Przyjrzał się jej uważniej, korzystając z faktu, że stała nieopodal lewitującej lampy oliwnej i jej wyraz twarzy był doskonale oświetlony. Pominąwszy uderzającą urodę (do której nie przywykł pomimo wielu lat znajomości z Diną), odniósł mocne wrażenie, że ta swoboda była niejako na pokaz. Wcale się jej nie dziwił. Musiało być jej ciężko i szczerze powiedziawszy nie istniały słowa mogące zabrać jej to zmartwienie. - Mają tu dobrych uzdrowicieli, Din. - zagaił, starając się głos ocieplić na tyle przyzwoicie, aby było po nim widać, że jakoś się emocjonalnie angażuje w obecną sytuację. - Podsłuchałem jak ojciec nadawał info do patronusa. Jeśli Patrick się zgodzi to umówi go na konsultacje ze szwedzkim uzdrowicielem. Zawsze coś. - nie miał pojęcia czy te informacje poprawią jej humor, ale lepiej to niż nic. Skinął jej głową, by schowała się z nim pod zadaszeniem, gdy poczuł na twarzy pierwsze płatki śniegu. Tam też dokończył palić, a peta zgniótł podeszwą buta. - Chcesz o tym pogadać czy wolisz o czymś innym, by nie oszaleć? - zapytał wprost, skoro nie był pewien czego Dina teraz potrzebuje. Gdyby nie był tak powściągliwy to być może wyciągnąłby w jej stronę ramię nawet, gdyby miała w ramach odzewu coś burknąć pod nosem.
Przyglądała się jego twarzy, wydawał się nieporuszony niczym. Od pewnego czasu odczuwała nieprzyzwoitą przyjemność z obserwowania takich powściągliwych w ekspresji twarzy, jednak Finan w odróżnieniu do Cassiusa nie wydawał się wykuty z kamienia, wydawał się wyprany, jak piękny kobierzec który z upływem czasu wyblakł na słońcu, który ktoś zalał wódką kilka razy za dużo, któremu wszystkie kolory zbrzydły i zgasły bo i tak nie miały się przed kim pięknie mienić kolorami tęczy. Powstrzymywała nienaturalnie silną ochotę uszczypnięcia go w policzek, na tyle silną, że musiała spojrzeć gdzieś w dal bo aż świerzbiła ją dłoń. - Nie takie oczywiste. - odpowiedziała cicho, bo Patrick przecież był duszą-człowiekiem, przyjaciół zdobywał łatwiej niż przeciętny człowiek przeziębienie jesienią, a i tak na słowo 'skorfungulus' wszyscy jakby nagle nie mieli czasu albo możliwości odwiedzić go w jego smutnej izolatce. Nie chciała jednak brzmieć niewdzięcznie, ani tym bardziej jakby na cokolwiek narzekała więc zmusiła twarz do wykrzesania iskry pozytywnej emocji. - Myślę, że tak, muszę tylko ogarnąć tu święta. - przyznała całkiem szczerze, wkładając ręce w kieszenie i idąc za nim pod zadaszenie. Przyglądała się chwile jego dłoniom kiedy pozbywał się peta i zmarszczyła lekko brwi. - To byłoby... - zaczęła nie wiedząc co powiedzieć, bo nagle w jej głowie eksplodowało tysiąc słów i myśli- Ja go zabiorę do Szwecji jeśli będzie trzeba. - przełknęła ślinę. Matka i siostry wciąż siedziały w Nowym Orleanie próbując rozwikłać zagadkę śmierci Konstantyny, a także dostać pozwolenie na przewiezienie zwłok do Anglii na pogrzeb. Zajmowała się tematem ojca sama, bo przecież byłą już dorosła, a jednak świadomość, że nie jest z tym tak do końca sama sprawiała, że robiło jej się nieco lżej, nieco, a jednak na tyle by to odczuć. Milczeli chwilę we dwójkę, Harlow nie wiedząc co w sumie odpowiedzieć na jego pytanie. Czy chciała o tym pogadać? Pewnie nie, ale rozmawianie pod Mungiem o czymś innym skutkowało jakimś szczątkowym skupieniem z jej strony bo i tak myśli dryfowały jej w stronę kondycji zdrowotnej jej ojca. - Rozmawiałam o tym z Gunnarem, ale wiesz... - w sumie pewnie nie wiedział- Jego mama zmarła na skorfungulusa. - powiedziała cicho. Ragnarsson starał się bardzo być wsparciem, ale widziała, że męczył go sam ten widok. Pamiętała jak trudny był to dla niego okres i pewnie konieczność oglądania postępującej choroby Patricka przypominała mu tę przeprawę w jego własnej rodzinie. Westchnęła. - To gówniany temat. - skrzywiła się - Wiesz, że nigdy nie paliłam petów? Daj jednego. - wyciągnęła w jego stronę bladą rękę i spojrzała mu w oczy.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Wydawało się, że nie przeszkadzało mu tak intensywne wpatrywanie się w jego twarz. W innych okolicznościach zapewne doprowadziłby do małego siłowania się na spojrzenia. Oczywiście istniało ogromne prawdopodobieństwo własnej przegranej, skoro hipnotyzujący urok znacząco utrudnia zachowanie trzeźwości umysłu wśród płci męskiej, jednak warto czasem ryzykować. Widział w tym możliwości ćwiczenia swojej siły woli, a w swoim życiu mocno na niej polegał. - U nas to oczywiste, Din. - wzruszył ramionami traktując to jako normalność. Samego Patrica traktował przyjaźnie, wszak jak można oprzeć się charyzmie tego człowieka? Choć los obcych jakoś szczególnie go nie przejmował to miał nadzieję, że Patrick wyzdrowieje i opuści Mung raz na zawsze. Nie życzył nikomu długoterminowego przebywania w tym miejscu. Ratowali życie, ale dłuższy pobyt tu zostawiał w człowieku swoje piętno. - Ojciec ma dobre połączenie do szwedzkiej sieci Fiuu w razie czego. Jeździmy tam co wakacje, więc trasa obcykana. - dodał, wykazując się nieskażoną puchońską życzliwością. Uniósł brwi na wspomnienie Gunnara, którego miał okazję poznać jakiś miesiąc-dwa temu. Poznanie tak prywatnej informacji wzbudziło jego zaciekawienie. Kto by pomyślał, że w swoim pobliżu było kilka osób, które miały już styczność ze śmiercią. - To nie znaczy, że twój tata podzieli jej los. - zmarszczył brwi i zastanawiał się czy Gunnar wsparł Dinę czy tylko ją dobił streszczeniem procesu powolnego umierania. Miał nadzieję, że ten wykazał się chociaż odrobiną empatii. To westchnięcie mówiło wiele. - Petów się nie pali. - nie mógł oprzeć się drobnej złośliwości i bezgłośnego półuśmiechu. - Jesteś pewna? Ten kto zapali to będzie już zawsze czuć ten zapach, a jest paskudny. - mimo wszystko wyciągnął paczkę papierosów, bo jak wiadomo, z nałogami nie pomagał walczyć. A wciągnięcie drugiej osoby w to tym bardziej nie wzbudzało jego wyrzutów sumienia. Zerknął na voldemortki i wyobraził sobie minę Diny, gdy ta poczuje wokół siebie ten aromat palonej gumy. On już zdołał przywyknąć. Lubił ostre zapachy i smaki. - A tak na dobrą sprawę to czemu sama czuwasz nad ojcem? - wypalił, krzyżując z nią poważne spojrzenie błękitnych oczu. - Gdybyś była jego jedyną córką to dałoby się zrozumieć, ale jest was kilka i chyba nie widziałem ich od zeszłego roku. - może gówniany temat, ale przy okazji zaspokoi ciekawość. Choć był outsiderem to jednak więzy rodzinne (nawet jeśli był adoptowany) były silne u Gardów. Z rodziną Lavesseur utrzymywali kontakt mimo, że ogółem trzymali się na uboczu. Korzystając z możliwości wsunął między usta następnego fajka, by końcówką różdżki podpalić go i zaproponować to samo Dinie, jeśli ta zdecydowała się na trucie swoich płuc i katowanie zmysłu węchu.
Uśmiech zakwitł nieśmiało na jej ustach na jego słowa. Powiedział to tak lekko, ze Harlow zastanowiła się jakim cudem w jej życiu nie ma więcej osób, które są takie po prostu. U nich to oczywiste, no tak. Czy sama wysiliłaby się do takiego stopnia by się zająć kimś kto nie był jej bliski? Nie umiała ocenić, znając jej parszywy charakter pewnie nie choć ostatnio w tym zjełczałym gównie, pielęgnowała w klatce piersiowej odkryła, że ten guz który od dawna nazywała rakiem jest jednak pompującym krew sercem. Była jednocześnie przekonana, że gdyby miała do wyboru pomóc Finanowi, albo pomóc którejś ze swoich sióstr bez zastanowienia wybrałaby Szweda. Utrata Patricka była czymś tak przerażającym, że Dina nie przyjmowała tego do świadomości. Lekarze od samego początku próbowali poinformować ją, że stan jest ciężki, że rokowania nie są dobre, że trzeba być gotowym na wszystko, ale jej mózg jak kawał skały wystający przy klifie pozwalał się tym słowom obmywać jak falom, a ona odpowiadała jedynie, że na pewno coś się da, że coś się zrobi, że wszystko będzie dobrze. Bo będzie. Prawda? Pokiwała głową, nie była w Szwecji i nigdy by jej nie przyszło do głowy jechać tam w celach innych niż czysto turystycznie, a jednak perspektywa wyjazdu z ojcem stawała się coraz bardziej realna. Choć jeszcze kilka miesięcy temu matka sugerowała, by rzuciła studia na rzecz poszukiwań Konstantyny i wtedy uważała to za najwyższej miary obelgę, tak dla ojca byłaby gotowa rzucić studia, sprzedać nerkę i oddać wszystko co miała byle go nie stracić. - Oczywiście, ale wiesz... - poruszyła niezręcznie ramionami- Po prostu ciężko mu tu ze mną przychodzić więc ogarniam to sama. - powiedziała patrząc jakimś takim wzrokiem bezmyślnym w dal. Ragnarsson niestety królem empatów nie był, był równie twardo ciosany i chłodny w osądzie co lodowce jego ukochanej Islandii, nie mogła jednak powiedzieć, że nie wykazywał się chęcią wsparcia. Widziała jednak, jakie to było dla niego trudne i nie miała serca zmuszać go, by oglądał jak kolejna ważna dla niego osoba walczy z tą samą chorobą... - Powiedział ten, co pali pety... - mruknęła z dziwnym uśmieszkiem. Obserwowała jak wydobył z paczki papierosa i zapalił go, kopcąc ciemnym dymem a potem zaoferował paczkę w jej stronę. Wyciągnęła jednego z wielką ostrożnością, jakby miały ją ugryźć w palce, zamknęła go jednak w dłoni i nadal nieprzekonana wyciągnęła rękę w stronę jego dłoni, tej trzymającej papierosa. Stanęła trochę na palcach, Finan był znacząco wyższy od niej - co samo w sobie sztuką nie było, Harlow byłą niemalże karłem - i wyciągnęła szyję by najpierw, rozmyślnie i z rozsądkiem, spróbować tej fajki zanim zdecyduje się na palenie całej. Zaciągnęła się potężnie, jakby przynajmniej waliła wiadro a nie papierocha ćmiła pod szpitalem, a kiedy odrażający smak i smród ogarnął trzy czwarte jej zmysłów aż oczy zaszły jej łzami i rozkaszlała się jak zwierze, pies, który zakrztusił się chrupkiem. - Nie. - powiedziała przez zaciśnięte gardło kręcąc głową- Dziewczyny... - kaszlnęła znów- ...są z mamą w Nowym Orleanie. - zmarszczyła brwi potrząsając głową i przyglądając się temu papierosowi, który wciąż trzymała w dłoni, a który wyjęła chwilę wcześniej z paczki. Miała minę jakby rozważała, czy to jest dobrze narzędzie, żeby się zabić jak już będzie miała finalnie dość wszystkiego - Konstantyna zaginęła na początku tego roku i... tam ją znaleźli. - powiedziała jakimś niemrawym tonem. Wciąż pamiętała list od siostry.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Obserwował jej profil, gdy spoglądała w dal i zapewne dała się porwać wielu myślom. Zastanawiał się co musiało się dziać w jej głowie w święta, kiedy własny ojciec zbliżał się niebezpiecznie do granicy życia i śmierci. Nie życzył Dinie ani jej rodzinie źle. Nie miał w zwyczaju angażować się bardziej niż było to wymagane, jednak rodzina Harlow towarzyszyła im zawsze od wielu lat. Może nie miał z nimi zażyłych relacji to jednak spostrzegał w nich wiele... barw, a charakter Patricka Harlow dodawał temu wrażeniu wiele życzliwości. Co prawda Dina nie nauczyła się od swego ojca, to jednak widział, że jej zależy. - Zimno ci? - zapytał, ale nawet nie drgnął, by cokolwiek zrobić w tym kierunku. Póki co zatrzymał się na zapytaniu, a być może błędnie odczytał ten niespokojny gest ramion. - Łatwo być egoistą. - skomentował zachowanie Gunnara. - Jakby mu zależało to nawet przy tak ciężkich wspomnieniach dałby radę cię wesprzeć. Kto, jak nie on wie z czym to się je? A, no tak. My. - te ostatnie słowa zabarwione zostały zaskoczonym uśmiechem - zupełnie, jakby nie planował takiego obrotu komentarza. Oczywiście pod słowem "my" kryła się trójka Gardów. Zgotował swym rodzicom ciężkie doświadczenia, gdy to zachorował i sobie umierał w wieku niespełna jedenastu lat. Mimo, że wiązał z tym miejscem nieprzyjemne wspomnienia to tu był i co więcej - zamierzał spędzić tu kolejną wigilię, bo dwoje z wielu Harlow tego potrzebowali. Da się? Da. Dyskomfort własny nie mógł przysłaniać jakiejkolwiek empatii, choć nie miał pojęcia czy Dina się z Gunnarem przyjaźni czy może jednak utrzymują ze sobą kontakt czysto koleżeński. Zaskakiwał sam siebie. Potrafił się jeszcze wykazać empatią i Merlin niech będzie mu świadkiem, odczuł pewną dozę ulgi wobec tego odkrycia. Nie jest z nim tak źle jak mógł wcześniej przypuszczać. Uniósł brew, gdy naruszyła jego granicę prywatności poprzez spontaniczny dotyk. Mięśnie jego ramion spięły się choć nie było to widoczne pod tyloma warstwami ubrań. Pozwalał na to jednak i obserwował jak zaciąga się jego papierosem. Czy coś się kryło za tym gestem oprócz zwyczajnej oszczędności papierosów w przypadku niezadowolenia? Wykrzywił się, gdy się rozkaszlała, więc poklepał ją między łopatkami, jakby to miało jej choć odrobinę pomóc złapać oddech. To była wystarczająca odpowiedź wobec ostrego smaku i nieprzyjemnego zapachu tytoniu. Ostrzegał, a więc teraz będzie męczyć się przynajmniej tym drugim skoro on dalej kontynuował palenie. - Zaginęła? - uniósł brew i opuścił dłoń trzymającą papierosa. Nie wiedział o jakimkolwiek zaginięciu kogoś z ich rodziny. Najwyraźniej własny ojciec postanowił oszczędzić mu szczegółów w obawie o jego zdrowie psychiczne. Nastroszył brwi i przyjrzał się uważniej Claudine. Dwutysięczny dziewiętnasty rok jej nie oszczędzał. W sumie jego też, może powinni się wzajemnie jakoś upić? Szkoda, że nie mógł sobie na to pozwolić. - Niezbyt dobrze to zabrzmiało. Znaleźli ją czy trop do niej? Ktoś ją porwał czy to miszmasz magiczny? - na usta cisnęło się jeszcze więcej pytań, ale powściągnął je, ograniczając się do bardzo zainteresowanego i zdziwionego spojrzenia. Doskonale pamiętał Constantine. Próbowała go sobą kiedyś zaciekawić, ale on wtedy myślał o nutach, a nie o dziewczynach. Zastanawiało go w co musiała wdepnąć, by zaginąć bez śladu.
Zmarszczyła brwi na jego pytanie. Było tak proste, a jednocześnie wydawało się jej nagle niesamowicie intymne, może dlatego, że zdała sobie sprawę z tego jak rzadko ktoś pyta ją o jej samopoczucie czy wygodę. Pokręciła głową z gorzkim grymasem na ustach po czym spojrzała na niego ze smutną powagą. - Zawsze jest mi zimno. - spojrzała mu w oczy jakby się jej zdawało, że on dobrze wiedział czym jest to wiecznie obecne w życiu zimno- Idzie przywyknąć... Słuchała jego wypowiedzi o Ragnarssonie i choć z jednej strony ta bardziej rozbuchana, egoistyczna część jej serca zgadzała się z nim w pełni to z drugiej autodestrukcyjna i przepełniona nienawiścią do samej siebie, czarna bestia mieszkająca w jej trzewiach szeptała po cichu, że nikt nie ma obowiązku nadwyrężać dla niej swojego samopoczucia ani wygody. Nie stanowiła wielkiej wartości w niczyim życiu, nie na tyle, by ktoś dobrowolnie godził się dźwigać z nią ciężar tego co otrzymała od losu w roku pańskim dwutysięcznym dziewiętnastym. To zawsze było godne podziękowania i warte uznania, kiedy ktoś, tak jak Gardowie, wychodził poza swoje plany i strefy komfortu by choć chwilę umilić w tym szpitalnym życiu zarówno jej jak i Patrickowi. Nie znaczyło to jednak wcale, że każdy musiał wykazywać się równie wielkimi pokładami empatii i sympatii, a już na pewno kto jak kto, ale Dina Harlow, naczelna żmija, nie mogła ich od ludzi wymagać względem siebie samej. - Ciągle pamiętasz ten okres..? - zapytała cicho, kiedy wspomniał o 'nich'. Wiedziała ile czasu Finn borykał się ze swoją chorobą i wiedziała też, że jej ojciec był zawsze na posterunku kiedy rodzice puchona potrzebowali czegokolwiek. Czy to była spłata długu? Czy wszystko w życiu było już tylko spłatą długów? Czy niczego nie robi się już po prostu, ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości? Łatwo było w tak ponurym nastroju i tak przygnębiającej okolicy popaść w równie ponure i nostalgiczne rozmyślania. Całe szczęście, że się tym papierosem rozkaszlała bo jej to wszelkie depresyjne niuanse wyrwało z myśli, języka i głowy. Niestety, jak to mówią z deszczu pod rynnę a i Finan był zbyt bystrym młodym człowiekiem, żeby nie zauważyć tonu jej wypowiedzi na temat siostry. - Znaleźli. - powiedziała wycierając brzegiem rękawa nos, z którego zaczęło cieknąć przez to całe załzawione kaszlenie. Poruszyła niespokojnie ramionami, jakby na nich nagle usiadło coś dużego i ciężkiego- Ktoś ją poćwiartował i porzucił w płytkim grobie jak śmiecia. - powiedziała sucho. Wciąż miała w pamięci list od Konstantyny, w którym pisała o zakupionej broszce Gwieździe Południa i o tym, że od dnia zakupu miała wrażenie, że ktoś ją śledzi. Dina po dziś dzień trzymając ten drobiazg w rękach zastanawiała się, czy taka mała rzecz mogła kosztować jej siostrę życie. - Ulepisz ze mną bałwana? - spojrzała na niego zmieniając temat rozmowy. Śniegu było całkiem sporo, a Harlow nie lepiła bałwanów chyba od wczesnej maleńkości. Głównie dlatego, że się to wydawało ciężką pracą, a wiadomo, że księżniczka nie lubiła się zbytnio zmachać. Ale teraz? Teraz czas wydawał się na to wprost idealny.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Spojrzenie jakie napotkał sprawiło, iż na moment znieruchomiał i zawiesił się w czasie. Bezmiar jej wzroku wpędzał go w przekonanie, iż nie odpowiedź nie dotyczy temperatury powietrza, a czegoś, co ma znacznie głębsze znaczenie. Zbyt głębokie, zbyt mi bliskie. Czy wyczuła? Przymrużył powieki i przyglądał się jej przenikliwie. - Ano, kwestia czasu. - przyznał, zastanawiając się co tak naprawdę gra w duszy Diny. Znali się wiele lat lecz nie zdarzyło się jeszcze, by mieli porozmawiać na tematy trudniejsze i bardziej prywatne. Jakby dał radę wybadać co kryło się za wypowiedzianymi słowami to mógłby wydedukować czy byłaby w stanie to zrozumieć. Umierał wewnętrznie z samotności, nie mogąc podzielić z nikim tym, co go trapi, zżera, zjada, trawi, rozdziera od środka. Riley nie był już osobą skłonną chcieć wysłuchać czy zrozumieć całe to emocjonalne tatałajstwo, zaś Skyler powinien trzymać się z dala od toksyczności niektórych myśli. Został więc znów sam w swojej głowie, a więc tym bardziej wyczulił się na te mniej przyjemne aspekty charakteru u innych. - O tak. Każdy dzień, każdą minutę. Takich rzeczy nie da się zapomnieć. - odparł, a w jego głosie zabrakło nuty bólu, niechęci czy jakiegokolwiek oznaki traumy związanej z przeżyciami w dzieciństwie. Powikłania tamtych dni są głęboko ukryte w zakamarkach jego umysłu i na dnie serca. Popiół spadł na zaśnieżony chodnik, a sam Finn zamienił się w posąg, gdy jego mimika zamarła, a wzrok wyostrzył się. Niecodziennie da się usłyszeć o ćwiartowaniu ciała. W pierwszym odruchu pomyślał, że to mało subtelny sposób na mord. Kojarzy mu się z dzikością, niepoczytalnością i co tu dużo mówić, debilizmem. Okrucieństwo podczas zabijania powinno mieć jakiekolwiek kontury, które nie budziłoby później niesmaku. Czyż nie lepiej słyszeć o śmierci z niewyjaśnionych przyczyn? Można wyrządzić krzywdę w taki sposób, by wyżyć się, ale też nie brudzić sobie zbytnio rąk. Dopiero gdy zawiał chłodniejszy wiatr to ocknął się, pojmując, że debatuje sam ze sobą na temat sposobów zabijania zamiast uświadomić sobie, że Constantine została brutalnie zamordowana. Zacisnął zęby. - Sukinsyny. - wywarczał tonem, którego używał nader rzadko. Nigdy w towarzystwie. Nigdy przy świadkach, nie przy kimś, kogo może zwrócić to uwagę. Coś ścisnęło się w jego trzewiach. Constantine nie była mu w żaden sposób bliska, ale należała do rodziny, którą należy cenić. Zamrugał, by pozbyć się mordu z własnego wzroku. - Przykro mi, Dina. - sięgnął do jej ręki i ją ścisnął. Krótko acz mocno. Ulotnie acz treściwie. Żadne słowa nie polepszą jej samopoczucia, więc darował je sobie. Tym bardziej mnogie zadawanie pytań, kiedy jutrzejszego dnia jest wigilia. Lepienie bałwana w takiej atmosferze i okolicznościach wydawało mu się absurdalne ale i poniekąd atrakcyjne. Nie potrafił zrozumieć jak to możliwe, ale pomysł wydawał mu się bardzo na miejscu. To paradoks, który po prostu jest i nie da się go obalić. Przesunął papierosa do wnętrza swojej dłoni, ścisnął palcami milimetr przed jarzącą się końcówką i tym samym zgasił niedopalonego fajka, chowając go do kieszeni kurtki. Musnął palcami ukryty tam kapsel i przechylił nieznacznie głowę. Czyżby zamierzała iść na łatwiznę i się nie przemęczać? Nigdy w życiu nie podejrzewałby ją o własnowolny wysiłek fizyczny lecz nie pytał. Starał się poprzez milczenie i intensywność spojrzenia okazać zrozumienie. - Ulepię. - i o dziwo nie wyciągnął różdżki, a rękawiczki. Zrobiło się już ciemno, a jedynym źródłem światła były zaczarowane lampy rozstawione przed wejściem do szpitala. Ruszył przed siebie, delikatnie muskając dziewczynę ramieniem, by zatrzymać się przy większym i zbitym kopcu śniegu. - Masz jakiś koncept? Wielkość, poziom nawiedzenia, preferowane krzywizny, karykatury? - zanurzył dłoń w puchatej warstwie śniegu zauważając, że jego faktura jest idealna do lepienia.
Przez tę jedną krótką chwilę kiedy mierzyli się na spojrzenia miała wrażenie, że nie są znajomymi. Nie są nawet ludźmi. Że stoją przed sobą w tych papierowych zbrojach w których gwiżdże absolutna pustka jak dwa miernego projektu strachy na wróble. I tylko on ją widział. I tylko ona widziała jego. Każde w jakimś stopniu budowało relacje z innymi ludźmi, każde miało doświadczenie w rzeczowym decydowaniu, które ze swojej garści parszywych kart można pokazać przyjacielowi, które przyjaciółce, które komuś wobec kogo mieli oczekiwania o romantycznym wydźwięku. I oboje zdawali się wiedzieć, że nie ma takiej osoby, której można pokazać wszystkie, całą talię, rozłożyć i powiedzieć - to mam. Nic mniej, nic więcej, to wszystko, bez szarad, tańców godowych, obaw o czyjeś uczucia, obaw o własne uczucia, a przede wszystkim lęku przed czającym się za linią horyzontu wielkim cieniem samotności. Bo przecież nikt nigdy by z nimi nie spędzał czasu, gdyby pokazali wszystko, co trzymali w sobie. Pozostawało tylko zimno. - Nie wiem czy warto pytać. Mi te kilka tygodni już odebrało chęć do życia, a nie jestem nawet pacjentem. - powiedziała jedynie. Nie sądziła, że to wspomnienia, którymi Finn chętnie się dzielił, nie była pewna czy sama by się takimi wspomnieniami dzieliła chętnie. Nawet słowami związanymi z jej przykrym acz koniecznym obowiązkiem odwiedzania ojca było jej ciężko operować z kimkolwiek innym, a co dopiero opowiadanie o tym, jak tu wcale nie jest wspaniale i pro zdrowotnie. Przyglądała mu się, kiedy odebrał wiadomość o tragicznej śmierci Konstantyny. Z dziwnie wzbierającą pod skórą fascynacją i ogromną ciekawością, którą próbowała ukryć za fasadą gęby zblazowanej, obrażonej na cały świat ślizgonki przyglądała się jak w jego oku płonie iskra a mięśnie twarzy tańczą gdy zaciskał szczęki. Dźwięk jego warczącego głosu choć zupełnie niepodobny do Garda, jakiego prezentował na co dzień szkolnej gawiedzi wydawał się jej znacznie bardziej autentyczny i naturalny, niż jego naturalny tembr. Zmrużyła oczy, gdy mrugnął, a cała magia prysła. - Mi też. - wzruszyła lekko ramionami. Nie znała słów by opisać to, co czuła w związku z tą śmiercią. Głupiego poczucia winy, nieobecności, pytań rodzących się jedno za drugim, które nie pozwalały jej spać już od bardzo dawna. Uśmiechnęła się, gdy się zgodził na te głupią zabawę i choć rzeczywiście znał ją dobrze, nigdy nie kalała się wysiłkiem fizycznym kiedy nie musiała tego robić, tak teraz poczuła, że to głupie, ale w dobry sposób. Zmarszczyła brwi w wyrazie poważnego namysłu, kiedy Fin ugniatał pierwszą kopkę śniegu na bazę bałwana. - Będzie gdzieś taki. - pokazała na wysokość mniej więcej upatrzony rozmiar i podrapawszy się po brodzie dodała- Wesoły. Dobrze skonstruowany. Przyniose mu rączki. - pokiwała głową i wlazła w zaspę śniegową kierując się do najbliższego drzewa. Jakaś część jej duszy cieszyła się z tak głupiego zadania, przez myśl nawet przebiegło jej wspomnienie dawnych ferii spędzanych na Islandii, inna część za to zastanawiała się, czy bałwan będzie dobrym obiektem ćwiczeń, bo czuła, że bardzo chce kogoś kopnąć. Lepki śnieg był wcale nie najłatwiejszym terytorium do poruszania się, dobrnęła jegnak do drzewa i choć była raczej karłem w kilku podskokach chwyciła najniższą z gałęzi. Siły w tych chudych rączkach to miała tyle co pierdnięcie myszy, więc przy pomocy prostego zaklęcia urąbała dwie witki i obejrzała się na Puchona. - Będzie się nazywał Bazyl. I zamierzam go kopnąć. - zapowiedziała z lojalnością i powagą - Więc lepiej, żeby był mocny... - mruknęła pod nosem i starając się wracać po własnych śladach ruszyła przez zaspy na powrót w miejsce w którym Finn toczył kule.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Odnosił wrażenie, że wywiązywała się między nimi dziwna nić porozumienia. Zupełnie jakby coś ich łączyło, a nigdy nie zostało to wypowiedziane, a tym bardziej nazwane. Widział w kolorze jej oczu coś znajomego, jakby bliski mu błysk, który wielokrotnie tłumił, by nikt postronny nie dostrzegł w Finanie Gardzie czegokolwiek, co mogłoby wzbudzić niepokój bądź wrażenie, że jest coś z nim nie tak. A tu proszę - Dina wydawała się nie tylko to dostrzec, ale też w przyjemny sposób przemilczeć. - Ironia losu, co nie? W Mungu ma nabierać się ochoty do życia, a tu większość wychodzi stąd zmęczonym życiem. - nawet się przy tym uśmiechnął, jakby chwilę temu nie rozmawiali o ćwiartowaniu ciała jej siostry przez nieznanego mordercę. Obserwował ją z równą intensywnością co ona jego, gdy niechcący pokazał się z tej surowej, warczącej strony. Nie skomentował tego w żaden sposób, skoro sama tego nie poruszyła ani nie okazała żadnej niepokojącej reakcji. Mogli zatem przystąpić do lepienia bałwana przed szpitalem, w którym niemalże umierał ojciec Diny. Z ręką na sercu naprawdę zaczynał dostrzegać sens w tym zajęciu. - Upiornie wesoły czy słodko wesoły? Są różne odmiany wesołości. - poprosił o dopracowanie szczegółów, skoro ma go niejako projektować. Chciał, by ten bałwan był dla Diny idealny. Może ucieszyłaby się, gdyby po skończonej pracy teleportować się wraz z tworem na dworzec kolejowy, a następnie wrzucić go pod pociąg? To zawsze jakiś sposób na poprawę humoru o ile jego wrażenie niemego porozumienia było prawidłowe. Nie zwracał uwagi na to jak sobie radzi z "przynoszeniem rączek", bowiem zajął się toczeniem największej kuli. Pieczołowicie dopracowywał jej owal, aby kształtem był nienaganny i spełniał wszystkie wymagania - nawet te, o których jeszcze nie wspomnieli. - A więc Bazyl, który zostanie kopnięty. Tylko kopnięty czy wolisz jeszcze kilka innych zabiegów? - zerknął na nią z ukosa i pchnął śnieżną kulę, by toczyć ją po całym dziedzińcu szpitala. Gdy wrócił do Diny, dół bałwana był średniej wielkości, a jego rękawiczki przesiąknęły wilgocią. Zmachał się, a byli zaledwie w połowie pracy. - Są różne sposoby na wyżycie się na przedmiocie martwym albo sztucznie ożywionym. - dodał tonem znawcy, robiąc sobie chwilę przerwy. Zastanawiał się czy skłoni Dinę do współpracy i czy ta też zajmie się toczeniem mniejszej kuli, aby nie musiał wszystkiego odwalać sam. Najwyżej machnie dwa zaklęcia i przyspieszy proces tworzenia. - Jak go kopniesz, możemy go rzucić pod pociąg. Zmiana koloru jego śnieżnego ciała na czerwień i wrzucenie go takim do kominka sieciu Fiuu też może być urocze. - wymieniał swobodnie sposoby na wykorzystanie bałwana, jakby naprawdę nie uważał, że wystarczy go zostawić samemu sobie. - W sumie... po nowym roku będę się przeprowadzać i na nowej chacie zrobię pokój treningowy. Dużo rzeczy do niszczenia. Co o tym sądzisz? - schylił się po garść śniegu i uklepał ją na kuli, wygładzając jej fakturę do zadowalającej. Nie wspominał jeszcze o swoim planowanym pokoju treningowym nikomu, a jednak uznał, że Dina mogłaby przyklasnąć takiemu pomysłowi.
Trudno doszukiwać się przyjazności w jej gestach, nawiązywanie bliskich relacji było dla niej trudne już od wczesnych lat dzieciństwa choć będąc małym jeszcze brzdącem nie była aż tak cierpka jak dziś. Nie wiedziała wtedy co to znaczy nosić w sobie gen wili, naiwnie wierzyła, że cała sympatia otaczającego ją świata wiązała się z tym, że była po prostu urocza i fajna. Z czasem dopiero weryfikacja uderzyła ją bezdusznie i niewdzięcznie niczym pociąg towarowy. Od tamtej pory tkwi w przekonaniu, że nie ma takiej znajomości, która opiera się na zwyczajnej względem niej sympatii. Mimo, że już wiele lat temu nauczyła się panować nad tymi wybuchami wilowatego uroku wciąż nie pozbyła się piętna pewności, jakoby każdy kto zwracał się do niej z czymś więcej niż gołą obojętnością, cieniem choćby sympatii był jedynie zauroczony jej powierzchowną prezencją, dziewczęco-demoniczną urodą, a nie nią. Czy patrząc na niego teraz, po dwudziestu latach życia, nauczyła się w końcu, że ludzie potrafią widzieć więcej? Ona widziała więcej i również nieczęsto mówiła o tym otwarcie. Więc? Uśmiechnęła się słabo na jego komentarz, bo teraz jak nigdy rozumiała te słowa. Mimo wszystko gotowa byłą na wszystko, byle ojciec wyszedł z tej choroby choć już od miesiąca próbowano ją przygotować do tego, że tak się nie stanie. - Słodko. - dodała jedynie przez ramie, w drodze po gałęzie. Czemu nie, niech będzie słodko wesoły, niech może wszystko to, czego ona nie może, umie to, czego ona nie umie - zawsze przecież z taką łatwością przychodziło jej nienawidzenie i chęć niszczenia rzeczy i ludzi poza jej zasięgiem i możliwościami, a wiadomo nie od dziś, że tylko chory na umyśle człowiek dostrzegł by w najmłodszej Harlow coś słodkiego. Kiedy przedarła się przez zaspy w jego stronę z dwoma solidnymi rączkami stanęła przy stworzonych przez niego kulach zastanawiając się, czy może jednak nie zwiększyć trochę jego objętości coby zniósł więcej kopnięć bo już ją korciło, żeby go rozwalić. - Myślisz, że damy rade go ożywić? - spojrzała na niego, a w oku błysnęło jej coś złowrogiego, co jednak szybko spróbowała ukryć mdłym uśmieszkiem- Śmiesznie by uciekał... - dodała ciszej, wracając spojrzeniem do bałwanka i mocując ramiona w odpowiednich miejscach. Po tym przyłączyła się do niego w lepieniu drugiej kuli kiwając głową i śmiejąc się nawet cicho, bo pomysł z wrzuceniem umorusanego na czerwono bałwana do sieci fiuu wydał jej się całkiem zajebisty. - Gdzie się przeprowadzacie? - spojrzała na Fina, ale miała minę taką, że już dobrze znał jej odpowiedź względem pokoju treningowego. Zamontowali kulę na kuli a dziewczyna wyjęła różdżkę, by lekkim glacio trochę wzmocnić konstrukcję. Rozejrzała się za jakimiś kamyczkami, przydały by się na oczy i uśmiechającą się słodko buzię, prawda.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Przez wiele lat towarzystwo Diny często wpędzało go w zakłopotanie czy zawstydzenie. Nie był wyjątkiem, ulegał jej urokowi łatwo i mógł być świadkiem jak z czasem z wesołej dziewczynki wyrosła kąśliwa nastolatka, ripostująca i sprowadzająca do parteru z kunsztem, którego można jej pozazdrościć. Nigdy nie zagłębiał się w jej mentalność, preferując po prostu dystans i standardową życzliwość. Lubił ją, o ile spoglądał na nią z chłodnego punktu widzenia i nie zaglądał do jej oczu na dłużej niż pół minuty. Miał już kogoś, na kim mu zależało i odwracanie cielesnej uwagi nie byłoby mu w smak. Mimo wszystko wierzył w tę dziewczynę, iż w imię ich długoletniej przyjaźni nie dojdzie między nimi do niczego, czego mogliby żałować. Między innymi dlatego pozostawał w jej towarzystwie, mając świadomość jaką mogłaby mieć nad nim władzę z racji swego pochodzenia. Akceptował to, kim była pomimo, iż nigdy o tym nie rozmawiali ani nie był o to zapytany. Jakże miałoby być inaczej, skoro jego przyszywana kuzynka też miała w sobie ziarno tego genu? Nie traktował Diny nad wyraz wyjątkowo tylko... normalnie z szalą przechyloną na swoją własną standardową życzliwość. Wyczuwał, że jakiekolwiek odstępstwa od normy mogłyby doprowadzić do czegoś negatywnego. Skoro zatem padł pomysł lepienia bałwana i nadawania mu ciekawych charakterystycznych cech to przytaknął i robił coś, o co nikt by go w życiu nie podejrzewał. Ba, oboje zachowywali się nie tak, jak ku temu przyzwyczaili świat. Dina Harlow i Finn Gard lepili bałwana przed świętym Mungiem, dwudziestego trzeciego grudnia. Brakuje tu ironii, by dopełnić dzieła tego obrazka. - Claudine, byłem przekonany, że nie pogardzisz odrobiną dramaturgii w aparycji naszego bałwana. - zatem powziął się na odrobinę sarkazmu, witając ją wzrokiem, gdy powróciła z łupem. Mimo wszystko przytaknął na "słodkość". Widział ten błysk. Klękajcie narody świata, ale widział cudowny błysk w oczach Diny i aż zastygł, szukając go w jej wzroku jeszcze raz, kontaktując się z barwą jej tęczówek o te zakazane kilkanaście skekund dłużej. Ta złowrogość... ta... demoniczność...? Wzbudziła jego dziwne zainteresowanie, a dotychczas było mu to obce. Uśmiechnął się półgębkiem, porozumiewawczo, w ociekający słodyczą upiorny sposób. - Jeśli połączy się naszą magię to można spróbować ożywić twór i się nim... pobawić. Wedle twego gustu, rzecz jasna. - nie mówił na głos, że wolałby pobawić się kimś aniżeli jakimś śniegowym tworem. Ta kwestia nie zostanie zrozumiana; jest jego cichą i brzydką tajemnicą, głębokim pragnieniem... głodem. Przywołał do siebie warstwę śniegu, wylądował ją u swych stóp i dzięki temu mogli poprawić dolną kulę pod kątem objętości. Gdy Dina zajmowała się drugą, on zadbał osobiście, by bałwan był przymocowany dodatkową warstwą śniegu do chodnika. Nie chciał jej rozczarowania, gdy po jednorazowym kopnięciu ten zostanie zniszczony. Niech się dziewczyna wybawi. Zasługuje na odreagowanie. - Przeprowadzam się ja, bez zbędnych osób. Padło na Hogsmeade. Lubię być na uboczu. - odszedł kawałek i wrócił po paru chwilach z kilkoma zimnymi kamieniami o złych kształtach i rozmiarach. - Będąc outsiderem można lepiej wykorzystać swój potencjał. - dokończył, gestem prosząc, by Dina wyciągnęła dłoń przed siebie. Złożył w jej wnętrzu nabyte kamienie, asekurował swoją, odzianą w rękawiczkę, i przystawił różdżkę do kamieni. Magią niewerbalną transmutował ich wielkość i kształt, a nawet dodał węglowy kolor. Blask zaklęcia oświetlał ich twarze i mądrze uczynił, iż nie podnosił wzroku na dziewczynę, by nie zachłysnąć się jej rozświetloną urodą. Wolał demoniczne wydanie, jakkolwiek szalenie to brzmiało. Po paru chwilach pseudokamyki były gotowe, rozmnożone i idealne do ulokowania w tworze. Na szybko stworzył najmniejszą część kuli - głowę i usadowił ją na szczycie. Otrzepał śnieg z rękawiczek i zaprosił gestem dziewczynę, by skomponowała większą część paszczy twarzyczki bałwana.
Harlow była ostatnią osobą, której Gard powinien się obawiać w kwestiach mezaliansów romantycznych. Ani garnęła się do romansów jako takich, ani specjalnie preferowała fizyczny kontakt. Zresztą, kuriozum opierało się na tym, że do tej pory jedynie dwóch desperatów zaryzykowało małym tête-à-tête z tą płowowłosą gorgoną i choć pozornie jest posiadaczką wdzięcznych genów wili to jednak preferuje ich nie używać. No chyba, że musi. A musi głównie wtedy, kiedy ktoś zajdzie jej za skórę. Czy Finn jej zalazł? Nie byłoby łatwo się tego dopatrzyć, Dina jak na tchórza przystało bowiem bardzo rzadko czeka do konfrontacji i zazwyczaj swoje relacje kończy jedynie spektakularnym paleniem mostów. Jeśli jeszcze się ze sobą zadawali to można jedynie wnioskować, że szanowała go sobie jako znajomego. Kto wie, może dlatego, że preferował zadawanie się z nią z bezpiecznej odległości? Przynajmniej nie dawał jej poznać, że się z nią koleguje tylko ze względu na jej parszywy urok cholernej rusałki. Spokojnym niech będzie wybranek serca Garda, zanim nadejdzie dzień w którym Harlow spróbuje mu namącić w życiu uczuciowym ich kości zdążą wyblaknąć na słońcu. - Słodycz to aż nadto dramatyczna emocja. - westchnęła. Sama była posiadaczką całkiem uroczej buzi, zdawało się jednak, że wiele lat temu zapomniała jak się swojej gęby używa i generalnie permanentnie zastygła jej ta twarz w minie gdzieś pomiędzy umęczoną gwiazdą szołbizu, a coś mi tu strasznie śmierdzi gównem. Słodycz więc, jak wiele innych rzeczy w życiu, pozostawała w jej strefie niedościgłych marzeń, a wszystko co było niedościgłym marzeniem Harlow było przez nią absolutnie i bezbrzeżnie znienawidzone. - Musimy więc koniecznie spróbować. - rozporządziła z namysłem. Uciekający bałwan mógł okazać się szczytem rozrywki na jaką mogła sobie pozwolić ostatnimi czasy. To nie tak, że w jej życiu działo się mało. Gdyby się działo po prostu mało byłaby ukontentowana jak na społeczną amebę przystało, niestety, perypetii choć niewiele to jednak były stanowczo zbyt intensywne by była w stanie sobie z nimi poradzić zaopatrzona w swój ubogi arsenał poznawczo-walidacyjny. Powoli traciła kontrolę nad wszystkim co powinno być pod jej własną kontrolą. Opuszczała się w nauce, nie mogła zająć ojcem tak, by uspokoić sumienie, dom w którym mieszkała pozostawał ruiną z dziurawymi ścianami, Cassius wyżynał z niej ostatnie krople dobrego samopoczucia i nie byłą w stanie zrobić z tym nic więcej. Zaczynała zapadać się w spirali samozniszczenia, podejmując wybory, których nikt normalny by nie podjął. Zaburzenia odżywiania rodzą się z braku kontroli, kiedy jedynym momentem w którym się ma poczucie posiadania nad czymś władzy jest ten moment, kiedy pozwalasz sobie bądź nie pozwalasz na coś. Dawno więc już zapomniała o spaniu. O posiłkach. O jakimkolwiek dbaniu o własną przyjemność ponad to, co było konieczne, żeby nikt nie dostrzegł powiększającej się w jej głowie czarnej dziury. - Hogsmeade? - nadstawiła zmarznięte palce- Rozumiem, że mam się czuć zaproszona. - kamyczki z trzaskiem namnożyły się w jej dłoniach. Podeszłą więc z nimi do bałwana i zaczęła układać mu niezwykle biedacką wersję słodkiej buzi. Niestety, nie była orłem w sztukach pięknych więc nie było tu mowy o żadnym arcydziele. Mimo to kiedy już uczyniła co miała uczynić odsunęła się z ukontentowaniem i skinęła głową. - Na wchodziny przynosi się chyba kwiatka, nie..? - bąknęła wsadzając ręce w kieszenie.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Przez chwilę spoglądał na dziewczynę z niezrozumieniem. Słodycz nie miała wszak niczego wspólnego z dramaturgią. Nie miał pojęcia jak naprawdę wyglądało podejście Diny do swojej genetyki, ale też nie czuł potrzeby, by o to wypytywać. Trzymał dystans, bowiem jeśli odważą się zaprzyjaźnić, to nie był pewien jakie będą tego konsekwencje. Wbrew pozorom nie miało to związek jedynie z genetyką Diny, ale ogólnie, z problemem zaufania drugiej osobie na tyle, by zyskać tę legendarną pewność, że może na kogoś takiego liczyć w stu procentach. Sparzył się podczas zaangażowania, a więc teraz zachowywał ten minimalny dystans. Może dzisiaj się nie zaprzyjaźnią, a innym razem? Może potrzebowali innych okoliczności by ich relacja miała się umocnić poprzez zaufanie? Nie wiadomo czy tego chcieli, a więc warto poczekać na rozwój sytuacji. Wspólne lepienie bałwana było abstrakcyjne i jednocześnie całkiem dobrze rokujące. - Skoro tak twierdzisz. - nie zamierzał się kłócić, choć mimiką okazał niezrozumienie. Rad był, że przystała na jego pomysł rozruszania bałwana. Być może dzięki temu dziewczyna choć trochę się rozluźni i zapomni o przykrej sytuacji dziejącej się kilka pięter wyżej? Współczuł jej, jednak miał na tyle oleju w głowie, by o tym nie wspominać. - Oczywiście, że tak. - selekcjonował osoby, które "nadawały się" do zaproszenia w skromne progi w Hogsmeade. Nie był aż tak towarzyski by miał przebierać w dziesiątkach znajomych, jednak ze swojego otoczenia niewiele osób miał ochotę oglądać na swoim prywatnym terenie. Parsknął cicho śmiechem. - Kwiatka? - zastanawiał się czy wygląda na osobę, która tolerowałaby w pobliżu jakiekolwiek żywe rośliny. - Większy pożytek będzie z czegoś mocniejszego niż z czegoś, co uschnie. - zasugerował znacznie lepszy plan na potencjalne przyszłościowe spotkanie. Popatrzył krytycznym okiem na paszczę bałwana i uznał, że naprawdę brakuje mu czerwieni i odpowiedniego oświetlenia. - To próbujemy go rozruszać? - rozejrzał się po ciemnej okolicy. W pewnym momencie jego wzrok padł na zadaszenie, pod którym niedawno stali. - Może poślemy go tam? Albo przykleić go do szpitalnego okna. - bałwan miał już standardowe kształty, choć brakowało mu marchewkowego nosa. Najwyżej będzie bardziej przypominać upośledzonego Voldemorta aniżeli świątecznego zimowego grubasa.
Chyba tylko kobiety były w stanie zrozumieć jak dramatyczną emocją może być słodycz, tylko osoba potrafiąca żonglować urokiem na tyle, by osiągać durne, stawiane sobie cele. Wdawanie się w płonne dyskusje związane z emocjami na bałwaniej twarzy było bezcelowe, jednakże przyłożyła się jak mogła do uczynienia profilu śniegowego luda najlepszym na jaki ją stać. Powinna przyjąć kilka lekcji od Casa odnośnie tego jak się ocenia proporcje twarzy, bo temu niewydarzonemu Voldemortowi rzeczywiście wiele brakowało do jakiejkolwiek formy realizmu - nie przeszkadzało im to jednak ani trochę. - No... kwiatka. - tak jej się zdawało, że się na wchodziny przynosi kwiatka. Albo obrazek. Coś do udekorowania mieszkania. Zasadniczo sugestia o przyniesieniu flaszki miała znacznie więcej sensu, ale dawno temu matka jej powiedziała, że dziewczynom nie wypada przychodzić na przyjęcia z wódą i choć wielu pouczeń swojej matki nawet nie pamiętała, to akurat to jedno debilne zakodowało się wyjątkowo głęboko. Odstąpiła od swojego tworu na kilka kroków zajmując strategiczne miejsce koło Finana. Wspólnymi siłami zdołali nie tylko przemieścić bałwana wpierw na niewielki daszek nad drzwiami, ale po kilku zmyślnych i wymyślnych kombinacjach śniegowa kreatura zaczęła wspinać się po ścianie budynku jak wyjątkowo upiorna świąteczna dekoracja, tym straszniejsza, że z każdym poruszeniem po ceglanej ścianie gubił trochę swoich śnieżnych flaków - co samo w sobie dziewczynie wydawało się przezabawne. Ciemność wieczora zdążyła zalać okolice fala ciszy, kiedy pan Gard wyszedł z budynku, a po wymianie kilku uprzejmości i słów pożegnania Harlow udała się do środka, uprzednio obejmując Fina na krótką chwilę, delikatne, wcale niepewne przytulenie. Przekraczając próg szpitala zdążyła kątem oka zauważyć jedynie, jak poharatany bałwan włazi komuś do pokoju przez uchylone nieroztropnie okno.
2 x zt
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Zgarnięty z Nokturnu nie do końca zwracał uwagę na to, co się działo i gdzie szli. Ariadne zaintrygowała chłopaka i zapewniła mu towarzystwo, którego pod całą otoczką niedostępności i narkotykowego upojenia naprawdę potrzebował. W końcu gdyby nie ogarniająca go samotność zapewne nie doprowadziłby się do takiego stanu, ale teraz to już nie było jak tego zmienić. Korzystał więc z tego, że obok miał kogoś, kto zdawał się o niego troszczyć mimo, że tak naprawdę wcale się nie znali. Było to dla Maxa nowe i dość odświeżające mimo, że bardzo nie chciał tego po sobie pokazać. -Ilu młodych ćpunów zgarnęłaś już w swojej karierze? Bo nie wydaje mi się, żebyś miała w tym spore doświadczenie. Jeśli liczysz, że w ramach wdzięczności zacznę sypać, to może od razu Cię rozczaruję. - Zagadał ciekaw, jak daleko sięga bezinteresowność kobiety. Raczej nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś obcy pomagał mu po prostu z dobrego serca. Ba, znał nawet i takich, z którymi miał już jakąś historię, a którzy zgrywali tylko dobrego Samarytanina, by poczuć się lepszym człowiekiem, a w głębi serca mieli srogo wyjebane na rezultaty tych działań.
Nawet otumaniony przeróżnymi substancjami, Felix pozostawał bystrym dzieciakiem. Po Ariadne widać było, jak na dłoni, że wszystko jest dla niej nowe. Do Szpitalu Św. Munga sama by nie trafiła, bo nie znała lokalizacji tego miejsca. Musiała poprosić ukradkiem, kiedy chłopak nie patrzył w jej stronę, o instrukcje biletera Błędnego Rycerza, który pewnie wziął ją za jakąś przyjezdną turystkę z Ameryki. Utrzymywanie poważnego tonu oraz zachowywanie się jak przystało na dorosłą osobę stanowiło niejaką fasadę, za którą Wickens ukrywała głęboką niepewność. Nie umiała ocenić czy robiła dobrze. Na ponad trzymiesięcznym kursie, którego wymagała praca aurora, uczono, jak postępować w wielu różnych sytuacjach, ale i tak rzeczywistość potrafiła zaskoczyć. Tu nie zawsze działał protokół. - Moja kariera trwa od około tygodnia. Także jesteś pierwszy, Felixie. - wyznała z lekkim uśmiechem błąkającym się w kąciku posmarowanych lekkim różem ust. Kolejny raz powtarzał, że nie zamierza donosić, choć Ariadne ani razu tego nie wymagała. Widocznie umiał być lojalny. Aurorka pozostawała całkowicie niewrażliwa na uszczypliwe komentarze, które ktoś inny mógł bez problemu wziąć za pyskowanie. Dopóki wprost nie obrzucał jej łajnem to nie widziała problemu w luźnej rozmowie okraszonej złośliwościami. I tak odnosiła wrażenie, że po przejażdżce do szpitala z Nokturnu, Felix trochę zmienił nastawienie. Być może wizja pobytu na oddziale działała trzeźwiąco. - Wolałabym, jakbyś w ramach wdzięczności przestał chadzać na Nokturn i brać używki, ale domyślam się, że to może nie być dla Ciebie takie proste. - zatrzymała się przed masywnym wejściem do szpitala. Odwróciła się prosto do chłopaka, starając zerknąć mu w oczy. Źrenice nadal miał znacząco powiększone, tak że ledwo dopatrzyła się zieleni tęczówek. Obawiała się, że to nie był pierwszy raz Felixa na Nokturnie ani pierwszy raz brania narkotyków. - Jedyne, czego na ten moment bym od Ciebie chciała, Felix, to wzięcia leczniczego eliksiru. Nie zamierzam Cię przetrzymywać wbrew Twojej woli. Poniekąd dawała mu wybór, a decyzję musiał podjąć w tej chwili. Już i tak zbyty długo odwlekała przyciśnięcie ciemnowłosego do muru i postawienie ultimatum. Stanęła przy drzwiach do budynku, aby mógł zastanowić się czy aby na pewno chce do nich wchodzić. Wtedy Ariadne bez wahania skierowałaby go na oddział pozatruciowy, co już wcześniej mu wprost wyjaśniła. Dziewczyna wyciągnęła ponownie fiolkę z Dictum i spojrzała pytająco w stronę młodszego towarzysza.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Aż tak naćpany to jeszcze nie był, ale racja, inteligencji nie można było mu odmówić, choć wiele osób pomijało ten fakt, patrząc na niego jedynie przez pryzmat popełnionych w życiu błędów i słabości, z jakimi się borykał. Kobieta faktycznie wyglądała na młodą, ale Solberg nie był z tych, którzy zakładali by z góry, że jest niedoświadczona. Akcje Ariadne mówiły jednak co innego i to na ich podstawie powoli wyrabiał sobie o niej opinię, która zaczynała się potwierdzać. -Polecam się na pierwsze razy. Nie tylko z narkotykami. - Puścił jej oczko, po czym prychnął lekko rozbawiony. Tak, jeśli chodziło o pewność siebie, to w tym temacie akurat mu jej nie brakowało, choć zdawał sobie sprawę, że obecnie mogło to być lekko nie na miejscu. -Chociaż szczerze Ci współczuję, jeśli od razu trafiłaś na mnie. Niby są gorsi, ale łatwego startu to nie masz. - Szczery to na haju był niesamowicie, co przydałoby mu się i podczas trzeźwości, ale jak widać nie tak to u nastolatka działało. -Nie takie proste? Obecnie nazwałbym to raczej niemożliwym, jak mam być dokładny. Choć część o Nokturnie jeszcze jestem w stanie wykluczyć. W Hogwarcie radziłem sobie bez częstych wycieczek w te części Londynu. - Jak na ćpuna z kieszeniami pełnymi prochów, który był w towarzystwie aurora, to niespecjalnie przejmował się konsekwencjami. Nawet nie wychodziło to z kwestii poczucia bezkarności, bo tę miał tylko w Inverness, gdzie układy i pieniądze trzymały go z dala od poprawczaka, ale raczej z potrzeby adrenaliny i autodestrukcji. Lubił testować granice i wkładać lwu ręce do paszczy sprawdzając, czy ten odjebie mu rękę, czy może akurat nie tym razem. -A jedyne, czego ja bym chciał, to minuta zrozumienia i zaufania, że wiem jak sobie poradzić na haju. - Odpowiedział, patrząc na nią stanowczo. W końcu kobieta widziała, że nie jest w tym świeży. Na szczęście nie zdecydowała się go przeszukać, choć musiał przyznać, że chętnie by teraz zajarał fajki, które jej oddał. -Uwierz mi, że jeśli to wezmę, ktoś z tego pięknego przybytku się zainteresuje i zgarnie mnie na oddział, więc Twój wybór tak naprawdę nie daje mi żadnej drogi. - Nie uszło jego uwadze, że właśnie znaleźli się przed magicznym szpitalem, ale nie miał zamiaru tam wchodzić. Póki jednak nie ciągnęła go tam siłą postanowił próbować wywalczyć swoje dzięki rozmowie. Jakkolwiek pojebana by ona nie była.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
To było ciekawym mechanizmem, gdy pomimo wpadnięcia w srogie kłopoty i zderzenia się z przedstawicielem prawa, dalej nie ustawał w rzucaniu różnych podszytych podtekstem żartów. Ariadne odrobinę to peszyło, więc nie odpowiadała nic, starając się uniknąć spojrzenia Felixa. Najgorszy i tak był pierwszy ordynarny tekst, którym dostała w twarz, gdy tylko wyszedł z Szatańskiej Pożogi. Czuła, że tego to mu akurat zbyt szybko nie zapomni. - W takim razie wykluczysz Nokturn. - uśmiechnęła się wyraźnie, łapiąc za słówko Felixa. Kąciki jasnych ust powędrowały w górę tak swobodnie, jakby już od długiego czasu chciała się szczerze uśmiechnąć, ale do tej pory nie było ku temu okazji. Naprawdę ucieszyła się słowami chłopaka, które aż ją nieco zaskoczyły. Dla Ariadne to brzmiało, jak obietnica niepojawiania się więcej w tej paskudnej części Londynu. W tym momencie już totalnie przestała żałować, że tyle czasu poświęciła na doprowadzanie Felixa do porządku, bo przyniosło to świetny rezultat. Starała się skupić na tym pozytywnym aspekcie. Była z siebie naprawdę zadowolona i nie brała pod uwagę, że chłopak wcale nie trzymać się takiego postanowienia. Ani że to było tylko coś luźnie rzuconego. Dla niej to była skończona kwestia: Felix nie będzie się więcej pojawiał na Nokturnie. Uszom aurorki nie umknął fakt, że chłopak najwyraźniej skończył szkołę. To trochę rujnowało jej autorytet, bo będąc dorosłym mógł w teorii robić, co chciał. Postanowiła trzymać się jednak poprzedniej postawy. Chociaż przed chwilą Ariadne się uśmiechnęła, to aż zacmokała, gdy ten spróbował znów stanowczym spojrzeniem prosto w oczy dziewczyny ugrać swoje. - Dałam Ci dużo więcej niż minutę zrozumienia oraz zaufania. Myślę, że zdajesz sobie z tego sprawę, Felix. - powiedziała, w ogóle nie zamierzając zostawiać go tak po prostu naćpanego i wesołego. Odprawić i życzyć miłego dnia? Wtedy uznałaby samą siebie za wyjątkowo nieodpowiedzialną osobę. Popatrzyła na ciemnowłosego z wyczekiwaniem, nie wierząc w to, że mogłoby do niego nie docierać, jak bardzo łagodne traktowanie otrzymał. Praktycznie wszystko starała się załatwić z jak najmniejszym wściubianiem nosa w jego sprawy. Własnoręcznie uwarzone eliksiry była gotowa poświęcić, żeby pomóc mu poradzić sobie z zatruciem organizmu. - Nie zgarnie. - odpowiedziała zdecydowanie, gotowa wyjaśnić w razie czego sytuację uzdrowicielowi. Naszedł ją wtedy dziwny impuls i trąciła chłopaka w ramię, jakby co najmniej byli kumplami. Poza tym Ariadne sądziła, że Felix zwyczajnie wyolbrzymia sprawę. Nie był tak odurzony, by nie umieć prowadzić w miarę sensownej rozmowy z aurorką, więc nie wziął nie wiadomo jak wielkiej dawki. Tym łatwiej będzie pozbyć się tego z krwi. Owszem, Dictum mogło powodować ból głowy albo wymioty, ale na pewno by od tego tutaj nie wykitował. A w razie, jakby jednak miał kopnąć w kalendarz z jakiegoś dziwnego powodu, to byli przed cholernym szpitalem. - Zdecyduj teraz. - ponownie wróciła z tematem, z łatwością zachowując dalej opanowanie, ponieważ humor miała wyraźnie poprawiony. Inaczej pewnie pojawiłaby się lekka irytacja, którą budził ośli upór młodzieńca. Choćby próbował odwodzić ją setkami różnych powodów, choćby teraz nawet prosił czy obiecywał poprawę (w co wątpiła) to widać, że zrobiła się nieugięta. Zabrzęczała niedużą fiolką. Jak dłużej tak tu postoją to może zdąży sam wytrzeźwieć. Ta myśl rozbawiła Ariadne i zachęcająco wyciągnęła ku Felixowi rękę.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Max z kolei już tamtego tekstu nie pamiętał. Nie przywiązywał wagi do podobnych rzeczy, chyba że akurat ktoś pierdolnął go za to czymś mocnym w ryj. Wtedy raczej pamięć mu aż tak nie szwankowała, choć szczerze bywało naprawdę różnie. Puścił jej oczko, gdy ta stwierdziła, że Nokturn został wykluczony z jego ulubionych miejsc. Nie chciał jej okłamywać, ale też nie zadeklarował się, jak długo ma zamiar trzymać się od tego miejsca z daleka i choć planował w najbliższym czasie zaopatrywać się gdzie indziej, to jednak wiedział, że prędzej czy później i tak znów wyląduje w "Pożodze". Poczuł do kobiety sympatię, a jednocześnie coś na kształt współczucia. Wiedział, że jest nowa u Aurorów, ale z takim poziomem zaufania i łagodności nie wróżył jej specjalnie wielkiej kariery. No chyba, że przy większych zagrożeniach potrafiła komuś dopierdolić, to był gotów zwrócić jej cały honor. -Nie do końca nazwałbym to zrozumieniem. - Rzucił z uśmiechem. Ta nieustępliwość była tak samo irytująca jak i godna podziwu, co powodowały kolejny konflikt interesów w nastoletniej głowie, która i tak miała już naprawdę wiele popierdolonych myśli. -Znam ich. - Wzruszył ramionami, nieco zdziwiony na tego kuksańca, ale zdecydowanie w dobrym nastroju. Faktycznie nie wziął tyle, by go całkowicie odcięło, ale Ariadne nie wzięła pod uwagę tego, że nie była to jedyna toksyna w jego organizmie, a w dodatku miał jeszcze we krwi śmieci z poprzedniej doby. Spojrzał na wyciągniętą rękę z Dictum. Upór kobiety przypominał mu o pewnym biznesmenie, który też nie pozwalał mu cieszyć się z haju w spokoju. Wspomnienie Salazara wywołało falę bólu w sercu i umyśle nastolatka, a to pomogło mu podjąć decyzję. -Niech Ci będzie. - Przewrócił oczami, jakby robił jej wielką łaskę, choć była to tylko gra aktorska. W tej chwili potrzebował fizycznych męczarni, by odwrócić własną uwagę od tych psychicznych, które były zdecydowanie trudniejsze do pokonania. Odkorkował zębami fiolkę i wlał sobie całą zawartość do gardła. -Bleh.... Następnym razem dodaj trochę soku z granatu. - Poradził, krzywiąc się na okropny smak mikstury. Co prawda tak powinna być odczuwalna, ale jeśli Max mógł, to starał się umilać picie eliksirów użytkownikom, a modyfikacje Dictum miał w małym paluszku.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Nie wdawała się już w przekomarzanki słowne, bo czuła, że ciężko Felixa przegadać. Chłopak lubił mieć ostatnie słowo po swojej stronie i zdawało się, że na wszystko znajdzie jakąś ironiczną odpowiedź. Dość typowe dla zbuntowanych nastolatków. O dziwo, Ariadne to nie denerwowało. Po dłuższej rozmowie czuła już mniej więcej, jak interpretować pewne zdania, a przynajmniej wiedziała, by nie brać wszystkiego dosłownie. W tym ciemnowłosym, przystojnym młodzieńcu kryło się bardzo wiele, skryte jednak za jakąś krzywą maską. Tak to odbierała Wickens. I cieszyła się, że teraz więcej się do niej uśmiechał. Wyglądał wtedy naprawdę ujmująco. Aż jej oczy rozbłysły niczym złoto, kiedy zgodził się wziąć eliksir. Odruchowo ujęła Felixa za dłoń, nie myśląc o tym, że może to być nieprofesjonalne zachowanie. Chciała przekazać mu trochę swojego ciepła oraz lekko ścisnąć i przypomnieć, że nie jest teraz sam. Spojrzeniem wyraziła "dziękuję". Ariadne delikatnie odsunęła dłoń od ręki Felixa, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. Odchrząknęła, próbując przywrócić się do porządku i zachować powagę na twarzy. Odczuwała dumę nie tylko z siebie, ale też z chłopaka. Rozejrzała się dookoła, widząc nieopodal ławki ustawione przy ścianie, a także niewielki placyk przed wejściem do szpitalu, gdzie nieustannie ktoś wchodził lub wychodził. Postanowiła, że wszelkie decyzje co do tego, co zrobić teraz pozostawi Felixowi, skoro już i tak znacznie poszedł Ariadne na rękę. Jeśli zechce usiąść - w porządku. Jeśli woli postać też w porządku. Jeśli pójdzie teraz do domu to pożegna go z uśmiechem i podziękowaniem. Za co? Za odpowiedzialną i dobrą decyzję, jaką podjął. Niby nic to w życiu Ariadne nie zmieniało i w gruncie rzeczy powinno być dziewczynie całkowicie obojętne, co młody ćpun zrobi ze swoim życiem, ale nie była takim typem osoby. - A nie powinna być właśnie taka słona? - zagaiła o temat eliksirów, ponieważ podejrzewała, że to odwróci myśli Felixa od ewentualnego gorszego samopoczucia po wypitym leku. Ciemnowłosy już wcześniej podekscytował się rozmową na temat mikstur, a Ariadne nie miałaby nic przeciwko, gdyby o tym podyskutowali. Zawsze mogła się czegoś nauczyć od młodszego chłopaka. - Zwykle próbuję eliksirów po uwarzeniu, żeby po smaku upewnić się, że jest prawidłowo uwarzony. Nie wstydziła się tego, że do bycia mistrzynią w tej dziedzinie to jej trochę brakuje. Pewnie miałaby dużo większe problemy z dostaniem pracy jako auror, gdyby nie fakt, że z wymagań spełniała znakomicie te dotyczące magii leczniczej. Odkładając fiolkę po Dictum do torebki, zorientowała się, że miała w niej paczkę nadjedzonych Fasolek Wszystkich Smaków kupionych wczoraj. Uznając, że słodycze mogą być teraz dobrym poczęstunkiem, wyciągnęła je w stronę Felixa. Samemu od razu wzięła też jedną fasolkę, żeby wrzucić ją do ust. Bardzo rzadko trafiała na nieprzyjemne smaki, więc się nie obawiała.
Dla urozmaicenia możesz rzucić kostką na efekty Dictum:
Klik:
1-2 - choć mikstura w smaku była faktycznie okropna to jej skutki są zaskakująco do przeżycia. Czujesz lekkie pulsowanie w głowie i to, że z Twojego organizmu znika wszelkie działanie toksyn i używek, ale poza tym nic bardziej drastycznego. Może nawet odrobinę lepiej się trzymasz dzięki uzupełnionym minerałom w organizmie. 3-4 - eliksir gwałtownie Cię wybudza i czujesz mocny spadek z bycia na haju, pod wpływem alkoholu i papierosów do bycia totalnie trzeźwym. Skutkuje to wzmożonym bólem głowy i chwiejesz się na nogach. Masz problem z utrzymaniem równowagi w tym momencie. 5-6 - jak Ty rzygnąłeś po tym eliksirze. Ale o dziwo od razu nadeszła też po tym ulga. Jakby organizm pozbył się tego, co złe i odetchnął. Tylko, że ogarnęła Cię słabość.