Japonia była tak dziwna. Wszystko było takie dziwne, obleczone żółtą mgłą, mieniącą się, gdy tylko przechylał głowę. Z nieba spadały tlące się garście puchu, prosto w jego zczerniałe dłonie. Czarna jak heban tafla jeziora burzyła się, wrzała, skacząc niespokojnie prosto ku jego opuszczonym ku niej bosym stopom, ale w dotyku była lodowato zimna. Nie pamiętał już, który eliksir wypił, chyba był mocniejszy, niż te, których dotychczas próbował, ale to nieważne. Świat był przyjemny w tym krzywym zwierciadle. Był nowy, czysty, stał otworem, w dodatku wydawał się znajdować miliard galaktyk od tego starego, w którym była Jude, w którym był pięcioosobowy domek w japońskiej wiosce, w którym na biurku w rodzinnym domu zostawił najbardziej nieudany tekst w życiu, spartaczony przez wdzierające się do umysłu niechciane myśli, w którym były tłumy skaczących w euforii, w którym rzeczywistość była zakłamana i pełna uukrytych załomów, w którym istniał jako Mael, dziwny Gryfon. Ten świat był przyjemniejszy, a on był tylko kropką na horyzoncie. Nikt nie mącił tafli. Było cicho, jak pod wodą. Uśmiechał się rozkosznie, jak nigdy na jawie, siedząc na pomoście, w wiśniowym gaju, wyglądającym dla niego jak las powykrzywianych lalek, spokojny i samotny.
Japonia, kraj kwitnącej wiśni, kraj skośnookich śmiesznych ludzi, którzy z daleka uśmiechali się do Nefretete i krzyczeli photo! photo!, a ona tylko uśmiechała się do nich serdecznie i kiwała potakująco głową, idąc dalej w swoją stronę. Kompletnie nie rozumiała tych dziwnych słów, które do niej kierowali, ale tak ładnie się odbijały od czaszki w jej głowie, że nie śmiała nawet protestować. Ach, ludzie. Kochała ich, niezależnie od rasy czy wyznania, każdego z osobna mogłaby pocałować, objąć i z nim przeżyć najpiękniejszą przygodę swojego życia, ale zamiast tego odłożyła swoje rzeczy w domku i od razu poszła zwiedzać miejsce, które zaintrygowało ją paletą barw, tętniącym życiem i kojącymi zapachami. Drżącym krokiem dotarła nad malutkie jeziorko, w którym odbijała się jak w potłuczonym lustrze, miała nieregularne kontury i asymetryczną drgającą twarz, a na widok ten serce jej podpowiadało, że jesteś piękna, nefretete, jesteś wyjątkowa, boginio. Wierzyła. Komu miała wierzyć jak nie sobie? Kucnęła nad brzegiem i próbowała nabrać wody w dłoni, żeby jej spróbować, jednak ta uparcie ciągle wyślizgiwała się i wracała z powrotem do zbiornika, nie chciała skończyć żywota w ustach Naleigh. Zirytowana Ślizgonka wstała i z uporem ruszyła przed siebie, na pomost, dopiero po kilku sekundach rejestrując czyjąś skuloną sylwetkę. Nie mogła zawrócić, to nie w jej stylu. Śmiało podeszła i zaufała swoim oczom, które podpowiadały jej, że to ktoś znajomy. Schyliła się, ucałowała mężczyznę w czoło i z najpiękniejszym uśmiechem, na jaki było ją stać, powiedziała: - Bonjour, nieznajomy. Usiadła obok niego, uważnie przyglądając się jego twarzy. Znała. Z pewnością znała, ale dzisiejsza dawka heroiny wygryzła jej ogromną dziurę w pamięci i.. Cholera! Z bezsilności zmarszczyła brwi i zacisnęła palce w pięści, zmuszając się do dłuższego patrzenia na osobnika siedzącego obok. Burza w jej głowie przerodziła się w ogromny huragan, który zabrał z jej umysłu wszystko oprócz jednego wyrazu. Mael. - Mael!
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
W ostatnich dniach Archibald zupełnie wsiąknął w swoją pracę, nie skupiając się na niczym innym. Był zupełnie obojętny na wszystko, nie miał nawet ochoty na znalezienie jakiejś przyjemnej knajpki i wypicie lampki wina w dobrym towarzystwie. Odizolował się od otoczenia i było mu z tym dobrze, szczególnie że jedynym zadaniem było wysyłanie raportów do Ministerstwa Magii i rzeczywiście mógł odpocząć, a Japonia była przyjemnym miejscem, o ile właśnie nie napatoczyła się grupka pijanych studentów, dla których szlaban nie stanowił żadnego problemu. Demoralizacja była w Hogwarcie największym problemem, przebijającym się przez inne, drobniejsze. Ugrupowanie Lunarnych nie ujawniało się na wakacjach, nie słyszał o wilkołakach zbyt wiele, ale starał się nie usypiać czujności. Być może czekali na właściwy moment, choć Blythe, w przeciwieństwie do hogwarckiej kadry, nie przypuszczał, że okazją do ataku będzie kolejna większa impreza, gromadząca większość uczniów. Oczywiście nie wykluczał takiej możliwości, był nawet za tym, aby zwiększyć wtedy ochronę, ale na Merlina, przecież tej ochrony było za mało na co dzień. Mimo rzekomego rygoru uczniowie pałętali się po całej wiosce, a nawet poza nią, po zmroku. Ministerstwo na pewno nie będzie zadowolone, ale mówi się trudno, miało do tego powody. Już-prawie-profesor Blythe postanowił wybrać się nad jeziorko, aby spokojnie przeanalizować wszystko, czego zdążył się dowiedzieć o wilkołakach, czyli właściwie nie miał czego analizować. Miał przynajmniej tyle oleju we łbie aby iść tam późno, to znaczy kiedy było ciemno i wszyscy powinni spać, ale zapewne woleli opróżniać kolejne butelki. Usiadł sobie przy jeziorku. Zapewne podziwiał księżyc i gwiazdy czy coś.
Kolejna noc, kolejna udręka, znowu nie udało jej się zasnąć. Leżała całą noc na wznak, patrząc w sklepienie, drewnianego sufitu nad swoim łóżkiem. A wszędzie panująca, bezwzględna cisza, drażniła jej uszy. Bo gdy tylko usłyszała jakiś szmer, ruch czy jakikolwiek inny dźwiek, stawała, gotowa do walki jakby od tego miało zależeć jej życie. Naprawdę potrzebowała snu, a wszystkie wydarzenia, które ją spotkały w ciągu tych paru miesięcy i nowe miejsce nie pomagały jej w tym. Czasami dochodziła do wniosku czy jest sens czekać. Czy nie prościej byłoby ułożyć sobie życie tak zwyczajnie, prozaicznie, bez fantazji. Odcinając się od wszystkiego i wszystkich. Znaleźć sobie gdzieś daleko, mały, biały domek, zadbany ogródek, na drugim końcu świata, i być zapomnianą przez ludzkość, amieszkać gdzieś na wsi. Z dala od tego wszystkiego, bo wszystko wtedy byłoby takie prostsze. Taka ucieczka od życia. Tylko już sama nie wiedziała, czy uciekała przed kimś, czy przed samą sobą, bo ostatnimi czasami bardzo trudno było ją gdziekolwiek spotakć, gdyż oddaliła się od wszystkich, zupełnie odcięła, nie biorąć w niczym udziału, była jaki cieniem, którego nie widać. Bezsenność prowadzi do dziwnych rozmyślań, prawda?. To dlaczego tak bardzo chcę, a wciąż nie może. Czy jeśli wybierze tę łatwiejszą drogę, to czy ma pewności, że znowu nie pojawi się ktoś i wszystkiego nie zniszczy? Przecież doskonale wie, że to, co wydaje się być łatwe, nigdy w rzeczywistości takim nie jest. Nie jest naiwna. Wie tylko, że nie nigdy nie będzie w jej życiu księcia na białym koniu i strzelistego zamku, do którego zabierze ją tam i ochroni przed całym światem. Chciałaby po prostu być dla kogoś najważniejsza na świecie. Czuć się potrzebna bezgranicznie. I tak samo się oddać. Tak, by nie móc żyć bez tej drugiej połówki. Bo tym Ona jest, całkowitym poświęceniem bez nadziei na wzajemność. Bezinteresowność. Nie jest głupia. Teraz każdy trzyma się czubka własnego nosa i pilnuje się siebie, nie będąc wstanie zainteresować się kimś takim jak Panna Moliere. Co za cholerstwo. Ze wzruszeniem spoglądała na zdjęcie, które trzymała teraz w swojej dłoni, na którym tylko wprawne oko mogło dojrzeć komu tak przyglądała się z tęsknym spojrzeniem. Promienie słońca, rozjarzone ciepłym blaskiem przywoływały wspomnienia ciepła, bezpieczeństwa, spokoju i tego wspaniałego rodzaju miłości, jakim jest przyjaźń. Wtedy poznawała te uczucia na nowo, tu był jej dom. Chociaż miała nadzieje, że ich wspólna historia nie zakończy się tak tragiczne. Czuła smutek na myśl, że kiedyś miała przyjaciela, a teraz nie ma on nawet dla niej czasu. Chwili wolnego, nawet chwili wspólnego milczenia, po prostu przepadł jak kamień w wodę,. Cóż, teraz przynajmniej była bogatsza o wspomnienia, do których warto będzie wracać w odległej przyszłości. Wyrywając się z zamyślenia. Podążyła w kierunku nie wielkiego mostku i usiadła na nim, opuszczając nogi w dół. Wbijała swój ciężki wzrok w pustą przestrzeń przed sobą. Bo odkąd dowiedziała się o wspólnych wakacjach, tutaj w Japonii, pragnęła ją zobaczyć, razem z nim. Tylko, że teraz za każdym razem, gdy dziewczyna o tym wspominała, jej oczy ciemniały na moment, a uśmiech znikał z twarzy na co najmniej kilka godzin. A w jej oczach kryły się łzy.
A Percy był szczęśliwy. Był szczęśliwy w ten prosty, nieskomplikowany sposób, jaki daje nam ten okres godowy, kiedy już wiemy, że jesteśmy dla kogoś ważni, kiedy wiemy, że możemy liczyć na coś więcej, że nie znikniemy w gąszczu innych osób i spraw. Ekscytacja i resztki niepewności, a co jeśli...? Percy uwielbiał te gry, te podchody, ale tym razem... tym razem sprawy zaszły dalej. Chyba po raz pierwszy w życiu zależało mu na jakiejś dziewczynie dłużej niż przez tydzień. Stella nadal była ważna! Ich wspólne wakacje były wspaniałe, beztroskie i... i prawie takie jak dawniej. Prawie, bo gdzieś tam między nimi zawisła nieobecność Zoe, która nie dawała Percivalowi spokoju. Najgorsze, że nie miał pojęcia, jak o tym powiedzieć, jak podzielić się ze Stellą swoimi przeżyciami, bo wygląda na to, że po raz pierwszy w życiu się zakochał. A z drugiej strony... może to nie była miłość? Może po prostu fascynacja osóbką tak nietuzinkową jak Zoe? Bo przy niej nie dawało się nudzić, miała milion pomysłów na minutę przy czym połowa była wyjątkowo głupia albo ryzykowna. Może zwyczajnie nie zdążył poznać wszystkich odcieni jej charakteru i dlatego wciąż go intrygowała? Jak miał rozpoznać, czy to faktycznie zakochanie, czy... czy może coś innego? Po raz pierwszy w życiu nie umiał o czymś rozmawiać z Estelle i bardzo go to niepokoiło. Nigdy nie należał do przesadnie zamkniętych w sobie, a już na pewno nie przy najlepszej przyjaciółce. Nadal ją kochał, kochał jak siostrę. Chyba. Percy sam nie wiedział, co czuje. To wszystko było cholernie skomplikowane, a poplątało się jeszcze bardziej odkąd się okazało, że zamieszka z Zoe w jednym domku. Spędzał z nią dużo czasu. Bardzo dużo czasu. Ciągle miał wrażenie, że jeśli spuści ją z oczu, wówczas Freddie odwali coś głupiego i sprzątnie mu swoją siostrę sprzed nosa. Zaniedbał Estelle i świadomość tego faktu gniotła go nieznośnie przez ostatni tydzień. Przecież znał ją tak dobrze, wiedział, że boi się odrzucenia...! A on, jak ostatni kretyn, latał za Zoe z wywieszonym językiem, zapominając o bożym świecie. Na samą myśl o tym zacisnął mocno pięści i zagryzł wargę, mając ochotę dać sobie po pysku, tak dla otrzeźwienia. Spacerował po wiosce, zastanawiając się, jak to wszystko naprawić, aż doszedł do małego jeziorka i uroczego mostku. Tu wszystko było urocze, wypielęgnowane aż do obrzydliwości, ale nie to zwróciło jego uwagę, tylko czyjaś ruda główka, opuszczona smętnie. Percivalowi serce ścisnęło się w bolesnym skurczu. Ty pieprzony dupku pomyślał z wściekłością, zastanawiając się, co powiedzieć Stelli, jak się wytłumaczyć? A może lepiej wcale się nie tłumaczyć? Podszedł do niej cicho i usiadł obok, spuszczając nogi do wody, a ją samą obejmując bez słowa ramieniem. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mu tego brakowało. - Cześć, Płomyczku- uśmiechnął się lekko, całując ją w czubek głowy i wdychając jej kojący zapach.- Kontemplujemy uroki kraju wiśni?- jakie to było żałosne...! Ale naprawdę nie wiedział, co ma jej powiedzieć.
Podobno w nocy spod ziemi wychodzą wszystkie potwory i złe mary. Może to był główny powód nocnej przechadzki Sophie? Chciała znaleźć swoich krewnych? Nie do końca widziała światło w tunelu, które powinno ją zbawić i sprowadzić na dobrą drogę. Cóż... Chyba już dawno straciła nadzieję, że kiedyś zdarzy się coś tak cudownego, że wreszcie zrozumie sens swojego jestestwa i wszystkich zniszczy, bo okaże się, że została stworzona do rzeczy wyższych czyli głoszenia jakiejś prawdy np. tego co naprawdę jest po drugiej stronie. Sophie wiedziała, że tam jest bezkresna ciemność, ale jej teoria była zbyt mało radosna, aby znalazła się grupa idiotów, którzy będą czcić jej myśli. Ludzie lubili to co mogło im dawać nadzieje, a Soph? Soph niepoprawna realistka, która ze wszystkich nurtów malarskich zakochana jest w naturalizmie. Spaczona rzeczywistość... Czy to oby nie świat idealny? Sophie wiedziała, ze zadanie, które powierzył jej Farid nie należało do najłatwiejszych. Pochlebiało jej to, że to właśnie jej zaufał i mogła przysłużyć się swojemu mistrzowi. Dzięki temu podrosły jej notowania, a przecież kiedyś będzie musiała pozbyć się Lucasa... Życie nie trwa wiecznie, w jego przypadku Soph chyba się zda na "czysty przypadek" i zepchnie go przypadkiem z klifu, po czym uda, że to wszystko nie miało miejsca, bo opalała się na Hawajach. Czy to nie jest plan idealny? Mogłaby też użyć tradycyjnej avady, ale brudzenie różdżki takimi zaklęciami... Chyba jej różdżka nie była gotowa na przyjęcie takich ciężarów. Jeszcze nie. Kiedyś to będzie chleb powszedni. Dziś wolała jeszcze nosić ten wianuszek dla odpowiedniego dna. I tak... Ona również uważała, że Hogwart to siedlisko padalców bez przyszłości, którzy każdą dziewczyną traktują jak potencjalną kandydatkę do wypróbowania schowku na miotły. Krzyki i jęki niosły się po korytarzach, a porąbani nauczyciele zamiast reagować stali na środku słuchając tego.. Akceptując to. O zgrozo... Czasem patrząc na uczennice jak na kawałek mięsa, któremu można postawić wyższa ocenę, jeśli tylko zapakuje się w odpowiedni sposób. To dało się w ogóle rozumieć? Nie... Wszyscy się sprzedawali w szkole i nikt nie baczył na jakiś wyższy system wartości. Chodziło o przyjemność. Co poniektórzy przechodzili jeszcze fazy myślenia "co to nie ja" i rozmawiania o uczuciach. Sophie nienawidziła słuchać gadki słabych ludzi... Byli raczej żałośni. Hogwart? Hogwart stracił klasę lata temu. Dziś pozostał tylko prestiż... Na papierku i głównie w legendach. Szła nad to jezioro i wciąż ściskała różdżkę. Nie miała pojęcia czemu. Nie chciała, ani wywołać światła, ani oddać się walce z jakimś człowiekiem. Zatem wreszcie zmusiła się do schowania jej, lecz... Lecz teraz czuła się jakby była bez ręki. Kiedy tylko udało się jej dotrzeć na wymarzone miejsce powoli zsunęła buty ze stóp... Ubrana w zwiewną sukienkę minęła profesora Archibalda i zaczęła iść w kierunku wody. Wiedziała, że jest jej zimno, lecz przygryzła dolną wargę. Lodowata woda nie mogła dotrzeć do jej słabości. Były gorsze rzeczy... Zdecydowanie to na nie powinna zaoszczędzić krzyk... A zatem szła. Szła, bo wiedziała, że im głębiej tym będzie silniejsza... Ta chora logika z dzisiejszej nocy układała sny spowite chorą nicią pełną psychodelicznych sugestii. - Piękna noc. - Powiedziała dość głośno odwrócona do niego plecami. Wzniosła ręce do góry i splotła je delikatnie, co by wykonać jakiś skłon do tafli... Jakby się komuś kłaniała... W tym przypadku swojemu odbiciu skąpanemu w blasku księżyca. Teraz dopiero mogła na niego spojrzeć... Nie widziała go dokładnie z tej odległości, lecz nie to było istotne. - Czy uważa pan, że oligoria stanowi zagrożenie dla ludzi? - Spytała wyginając usta w uśmiech... Zawsze ją ciekawiło zdanie innych na ten temat, bo w sumie czemu nie?
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Samo zaakceptowanie użycia Avada Kedavra, nawet jeżeli w przyszłości, notowało Sophie całkiem wysoko. Wielu ludzi wyrzekało się tego, brzydziło i odrzucało wszystko co związane z zabójstwem, nie chcąc kalać swych pozornie czystych serc. Zrozumiałe, życie zdawało się o wiele łatwiejsze bez niepotrzebnych wyrzutów sumienia. Co mógłby powiedzieć na ten temat Archibald? Pomijając istotny fakt, że pominąłby wypowiadanie swojego zdania na głos, Blythe nie miał ukształtowanych konkretnych poglądów co do zaklęć niewybaczalnych, mimo swej pracy, mimo swego wydziału i tego, że chronił innych przed stawaniem się kolejnymi ofiarami tych uroków. Nie były mu obojętne, na pewno nie czuł potrzeby użycia żadnego z nich, nie posiadał też usprawiedliwień dla tych, którzy ich używali, lecz był w stanie, w pewnym sensie oczywiście, zrozumieć ich. Tacy już byli, poświęcali się swoim ideom, prowadzącym do Azkabanu, szaleńcy i niepozorni zabójcy. Tak jak Favian Whinery. To wszystko było zbyt odległe od Archibalda, nie łączyło się z jego torami, dlatego nigdy nie brał pod uwagę głębszych przemyśleń na temat zabójców. Miał swoje dziwne metody, pomagające w pracy. Choć szczerze przyznam, że ten temat byłby dla niego idealny, psychoanalizy zdarzały mu się wyjątkowo często, wręcz machinalnie, momentalnie. Nie myślał zaś o niczym konkretnym, obserwując gwiazdy. Słyszał odgłosy typowe dla natury o tej porze, przeplatane z ciszą. Niekiedy rozbudzała bardziej niż hałas, nie dając znużeniu dojść do żadnej części ciała. Tak właśnie było teraz. Blythe zauważył więc przybycie Lorrain bardzo szybko, gdy tylko trawa zaczęła szeleścić. Ciche kroki nie sprawiły jednak, że odwrócił się w stronę hałasu. Był spokojny i skupiony, różdżkę miał w pogotowiu, dlatego nie martwił się żadnym nagłym atakiem. Dziewczynę zobaczył dopiero po chwili, gdy znalazła się w zasięgu wzroku, zmierzając w stronę wody. Obserwował ją bez większych emocji, gdy zaburzała gładką taflę jeziora. Małe fale rozchodziły się we wszystkie strony, rozedrgane w świetle księżyca. - Owszem - odparł krótko, nie ruszając się z miejsca i nie odrywając wzroku od wody, która wzbudziła w nim dziwne myśli. Pojawiło się specyficzne przeczucie. Zignorował je, zastanawiając się chwilę nad postawionym pytaniem. - Zależy co za sobą ciągnie - odpowiedział krótko. Jeśli była to zwykła obojętność, szkodziła wyłącznie samej osobie, jeśli zaś łączyła się z innymi schorzeniami, mogło być zdecydowanie gorzej. - Dla ludzi cierpiących na nią? Czy dla reszty świata? Może mieć negatywny wpływ na wszystko. Może być obojętna - stwierdził, zdejmując z głowy kapelusz, aby wolno obracać go w dłoniach i poobserwować chwilę blade palce. Światło księżyca czyniło wszystko takim... martwym. Podniósł wzrok i spojrzał na Ślizgonkę, zastanawiając się, w której może być klasie. Zaciekawiła go tym pytaniem.
Sophie była tylko tancerką i to jeszcze nieznaną. Ludzie ją omijali szerokim łukiem bojąc się, że jeśli zwróci na nich uwagę to właśnie to będzie ich końcem. Bo czy oby tak nie było? Sophie miała swój urok, swój ukochany gen, którego w sobie nie dostrzegała. Zdradzieckie rysy twarzy krzyczały: "uwaga wila", lecz... Nic więcej... Nieidealna sylwetka, skrzywione spojrzenie na świat, nie dostrzeganie piękna w otaczającym świecie... Ona by to zniszczyła. Lubiła ten ułamek sekundy pomiędzy roznieceniem płomienia, a ostatnim spojrzeniem i wybuchem. Wybuch był najpiękniejszy. Kiedy wszystko rozpadało się na milion kawałków, a jako że nie jesteśmy zbyt dobrzy w puzzlach to chyba pozostały nam wspomnienia. Soph... Co Soph myślała o zaklęciach niewybaczalnych? Jeśli nie byłby potrzebne, to by nie istniały. - proste jak drut. Soph tańczyła do własnej pokręconej melodii, której znaczenia moglibyśmy się doszukiwać wszędzie i nigdzie. Ale nikt by się na to nie porwał. Za duże ryzyko, że już nie wróci z tej podróży. Zrozumienie drugiego człowieka niosło za sobą bagaż konsekwencji. Na pewno chcemy go podnieść? Do tego wiecie... To zazwyczaj ciężka walizka, albo i kilka waliz. Niestety. Nie każdy okazuje się godny. Problem z Soph chyba polegał na tym, że nie dostrzegała sensu w istnieniu... Po co istnieć, jeśli nie miało się celu? Wyznaczonej ścieżki? Żyję do śniadania, a potem do obiadu? Oh brawo, jesteś taki odważny. Kupić Ci ciastko? No chyba niekoniecznie. Soph obserwowała nauczyciela czując, że zimna woda otacza jej drobne nogi... Ruszyła o krok dalej i syknęła. Nie była przygotowana na takie zimno, ale to nic... Pochyliła się jeszcze raz nad taflą wody zataczając na niej małe kółka palcem wskazującym. W między czasie oczywiście słuchała nauczyciela zastanawiając się kim właściwie jest w tej układance... Soph nie lubiła zbyt długich łamigłówek. Choć rozwiązanie było bardzo satysfakcjonujące. Nieznacznie przekręciła głowę w prawą stronę zwracając uwagę na to, że nie zrobił jej wywodu, ale odbił piłeczkę w postaci pytania. Uśmiechnęła się prawie niezauważalnie, czyniąc małą wprawkę ku odpowiedzi, acz jeszcze teraz milczała. Jeszcze potrzebowała czasu. Skąpana w blasku księżyca miała wrażenie, że musi wyglądać prześmiesznie... Może okaże się, że jest syrenką? Boże, nie wytrzymałaby zamkniętego świata pod wodą. Chciała posiąść wszystko wzrokiem. To było cudowne uczucie. - Oligoria, makiawelizm... Widzi pan podobieństwo? Po jednej stronie obojętność, po drugiej brak uczuć wyższych... To zdrowe? Bezpieczne. Oligoria jest denerwująca dla tych, którzy chcą uczuć. A Pan czego chce? - Spytała wyzywającym tonem zakładając ręce na kark. Lekko uśmiechając się, lecz odwracając się do mężczyzny plecami. Było tu pięknie... Nie czuła się słaba. Za to miała wrażenie, że ta gra... Ma sens.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Sophie była tancerką, kim więc mógł być Archibald? Mężczyzną, który obchodził trzydzieste trzecie urodziny właśnie tego dnia. Dwudziestego siódmego lipca zawsze działy się dziwne rzeczy, odkąd pamiętał, zawsze wtedy wszystko było inne i specyficzne. Być może to jego podświadomość układała wszystko w ten sposób, nieco przysłaniając odpowiednie spojrzenie na świat. Jednak czy jego podświadomość mogła działać na życie rodziców? Na impuls do zaczęcia nowej ścieżki, na ten właśnie moment, w którym zaczął szukać starego tomiszcza o zaklęciach bezróżdżkowych? Może tak, może nie, sam nie potrafił stwierdzić. Faktem było, że ten dzień, choć dopiero się zaczął, bo zegary w japońskiej wiosce zgodnie pokazywały kilka minut po północy, zaczynał się specyficznie. Brunet uśmiechnął się zdawkowo, nie mogąc się powstrzymać. Podrzucił lekko kapelusz, rzucający cień na nogi. Cienie w nocy były ciekawe. Wydawały się bardziej nienaturalne niż za dnia. Sens istnienia zawsze był, nawet jeśli ukryty. Cele samoistnie pojawiały się w życiach, niejasne i majaczące gdzieś na horyzoncie, ujawniające się w przeróżnych momentach, ale zawsze coś było komuś pisane. Problemem była jedynie niewiedza. Ludzie nie wysilali się, chodzili po najmniejszych liniach oporu i nie myśleli dostatecznie. Robili głupie błędy, nieustannie. Jakie? Na przykład myśląc na głos. Nie każda refleksja nadawała się do wypowiedzenia, szczególnie ta osobista albo naciągana. Jeden raz to często za mało. Brak analizy i pośpiech wzbudzały w Archibaldzie mieszane uczucia. Bawiły go i irytowały na przemian. Sam myślał zdecydowanie zbyt dużo, aby móc zachowywać się jak oni. Nie przejmował się zbytnio obecnością Ślizgonki, przewracając powoli kapelusz. Lubił go. Małe, czarne pióra kołysały się delikatnie podczas ruchu, w ten dziwny sposób, zwiewny i podatny na każdy najmniejszy ruch powietrza. Czasami zerkał w stronę nieznajomej, przez chwilę nawet myśląc, że w końcu powinien zwrócić jej uwagę i wysłać do domku. W zasadzie według zasad powinna już dostać szlaban i zostać odprowadzona. Blythe zazwyczaj trzymał się tego przepisu, teraz jednak odroczył go, traktując jako ewentualność. Wyglądało na to, że ta rozmowa mogła być ciekawsza niż niejedna prowadzona z nauczycielem. - To niebezpieczne połączenie - zaprzeczył spokojnie, powoli przenosząc wzrok w kierunku jeziora, w którym stała Sophie. Wyglądał całkiem specyficznie, szczególnie że księżyc musiał nieco rozświetlać ciemne oczy. - Z jednej strony obojętność, z drugiej brak skrupułów. Ciężko przewidzieć, ciężko zapobiec, bezwzględność jest dobra tylko w niektórych przypadkach - sprostował. - Potrzeby zmieniają się nieustannie - odpowiedział. - Wystarczy mi obserowanie chorych potrzeb całego świata.
Właśnie to był problem z Sophie. Nie za bardzo wiadomo było co z nią zrobić. Raziła pięknem i nieprzeciętnym poziomem inteligencji. Zawsze wiedziała, kiedy warto było milczeć, a kiedy zaryzykować i wygrać wszystko. Jakby całe jej życie było grą w kasynie. Czy to było zdrowe? Ona nie widziała błędów w tym systemie, bo system takowe przewidywał i usuwał. Nie było z tym problemów. Nigdy. Archilbad miał rację. Ludzie nie potrafili ocenić, kiedy warto mówić... Rzucali wszystko patrząc jak ich słowa rozprzestrzeniają się jak jakaś zaraza. Co raz gorsze jest to, że znajdują się słuchacze, gdzie słowa tam i odbiorca. Ludzie brną w grę emocjonalną nieco przerażeni. Czy Soph była na to gotowa? Szczerze mówiąc miała gdzieś co ludzie o niej myślą i dlaczego. Była tancerką, była Lunarna, chytra, nie do opisania i to wcale nie znaczyło, że "oh Soph jest taka wspaniała". Beatrice bardziej cechowała skrytość, która buchała tajemnicą i czymś, co nie wszyscy chcieli poznać. Chociażby z definicji. Nie chciał jej posłać do łóżka? Odprowadzić do domku? Myślę, że właśnie na tym polegała zabawa Lorrain. Ktokolwiek ją zobaczył, ktokolwiek poczuł jej obecność, niebanalne słownictwo i zabawę walorami... Orientował się, że coś jest nie w porządku, ale pragnie obejrzeć przedstawienie do końca. Potem okazywało się, że zakończenie jest tragiczne... A jeśli mowa o jakichkolwiek uczuciach to raczej tych niepozytywnych. Ups. - Chore potrzeby całego świata. Z założenia powinno się je leczyć skoro są chore. Ale ludzie chyba lubią choroby, lubią się umartwiać, obserwować jak się rozpadają... Bo lubią ból. Oligoria ich odłącza są obojętni, a makiawelizm? To ostatni poziom, kiedy umartwianie się stało prawdą. - Uśmiechnęła się zwycięsko czując, że woda źle wpływa na jej drobne ciało, które miało teraz ochotę się zapaść. Zrobiła kilka kroków do przodu, żeby widzieć go lepiej. Nie wiedziała, w którym momencie zapyta oto co stało się celem jej podróży, ale... Ale to mogła być ciekawa planszówka. - Ale dam panu szansę. Jedna chora potrzeba, którą odczuwa pan teraz to...? - Skoro zmieniają się nieustannie to niech ją zainteresuje czymś obecnym. Pokaże obłok, ukochanego bohatera z bajek, który zmienia wszystko. Jest w tym wyższy sens. Wystarczy po prostu się temu oddać. Miała szczerą nadzieję, że nie odbije piłeczki, aby jej pytać. Ona nie odpowiadała, ona pytała. Cechowała się tym, że celowała w najmniej odpowiednie miejsca wyciągając całą zdobycz. Wyszła powoli z wody z zażenowaniem obserwując jak piasek lepi się do jej stóp. To nic. To wszystko nic. Ot zwykła zabawa natury. Zbliżyła się do nauczyciela i usiadła obok niego. Może zbyt blisko, może powinna zachować dystans. Ale nie było tu ławki, nie było tu klasy, byli sami. Jeśli Archibald chciałby coś budować musiałby przyznać, że nad jeziorem jest zbyt mało materiałów by coś zorganizować.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Obojętność na ludzkie opinie była zdrowym rozwiązaniem, gwarantującym zazwyczaj umocnienie swoich poglądów i zmniejszenie podatności na wpływy innych. Niezachwianie i stanowczość, to właśnie było owocami owej obojętności. Tajemniczość zaś musiała łączyć ich obojga, Archibald także wydawał się kimś, kto skrywa jakąś tajemnicę, nie do końca wiadomo z jakiej kategorii. Wystarczyło jednak na niego spojrzeć, skierować wzrok w specyficzne oczy, rzekome zwierciadło duszy. W przypadku Blythe'a to zwierciadło było uszkodzone. Nie pokazywało zbyt wielu emocji, prócz tych największych, najbardziej doniosłych, które opanowywały całe ciało, nie dając wyjścia, dając sobie upust właśnie w spojrzeniu. Poza tym - ciężko było stwierdzić o czym może myśleć. Uśmiech mógłby podpowiadać wiele, zazwyczaj jednak wskazywał na kpinę, nawet jeśli jej nie było. Jak dało się czytać z takiego człowieka? W tym właśnie rzecz, przeważnie się nie dało i pojawiała się ta dziwna tajemnica, której, w zasadzie, nie miał. Ludzie za to uwielbiali dopowiadać sobie niektóre rzeczy, jeśli nie mieli pojęcia. Tak jak wypowiadali myśli na głos. Były to jedne z większych skaz na ludzkiej naturze, które udało się zaobserwować Archowi. W Sophie rzeczywiście zaciekawiła go ta dociekliwość i bezpośredniość, doprawiona dziwnym wyrafinowaniem, które zawsze zajmowało u niego wysoką pozycję. Nie rozchodziło się nawet o powagę, tylko o zwykłą klasę, coś specyficznego, zanikającego wśród tłumu współczesnej młodzieży, chcącej wszystko teraz. Byli nieokrzesani, nie myśleli, nie chcieli myśleć. Carpe diem? Naciągali to pojęcie do absolutnego maksimum, sprawiając, że pękało w szwach z przeładowania innymi ideami, gwałtem oraz brutalnością. Nie odpowiedział na jej zdanie, rezygnując nawet ze wzruszenia ramionami. Kto powiedział, że Archibald nie próbował ich leczyć? Zazwyczaj był obserwatorem, jednak nieświadomie działał tak, aby w jakiś sposób niweczyć zło, mniej lub bardziej bezpośrednio. To także była jego potrzeba. Zakorzeniona i ukryta, najwyraźniej podświadoma. Lorrain miała rację. Ludzie potrzebowali cierpienia, byli od niego uzależnieni i sami krzywdzili się bardziej, aby głębiej odczuć. Tylko co? Siebie? Możliwe. Spojrzał na nią krótko, kiedy siadała obok i wysłuchał pytania, po którym uśmiechnął się lekko. - Poznałaś ją. To obserwowanie tych właśnie potrzeb - odpowiedział krótko i stanowczo, aby pokazać, że z jego strony temat jest zakończony. Nie miał ochoty zwierzać się ze swoich potrzeb, gdyż uznawał je za zbyt osobistą sprawę. Jeśli interesowało ją to tak bardzo, mogła wnikać i pytać, jednak Blythe wyczerpał limit dzielenia się takimi informacjami. Sam nie miał żadnych pytań. Zazwyczaj szukał informacji bez użycia słów. Wiedział też, że wiele można dowiedzieć się wyłącznie słuchając. Nawet pytań. Owszem, był bardzo uważny.
Sophie przyciągnęła do siebie nogi, które objęła rękoma, aby teraz zwinąć się w kłębek. Długie pasma jej włosów odnalazły swoje miejsce na plecach, po których rozsypały się bez pytania. Były niewdzięczne, nieokrzesane, lecz pomimo to Sophie nie przyszło do głowy, a żeby je ściąć. Skrócić na tyle, by ktoś dostrzegł w niej tą buntowniczą część życia. Lubiła grać delikatną. Taką, którą musisz ocalić od autodestrukcji. Sophie pozornie stoi na krawędzi i uśmiecha się głupkowato podając do kogoś dłoń. Prawdopodobnie nie do Ciebie, bo zaczyna ogarniać Cię uczucie, że straciłeś ją. Podarowała swoją uwagę komuś innemu, a to przecież przed tobą miała tańczyć. Miałeś obserwować to, jak jej delikatny oddech unosi pierś do góry, a oczy świdrują twarze innych z tym chłodem, za którym chowa się zainteresowanie. Potrzeba drugiego człowieka. Nawet jeśli miałaby mu zadać ból... To właśnie tego potrzebowała. Obserwacji, jak ktoś inny zareaguje na pewne bodźce. Oh kto by pomyślał, że z niej taki szalony naukowiec, który swoje doświadczenia prowadzi na żywych osobnikach. Ale czy Sophie przeszkadzała samotność? Tak. Przeszkadzała. Lubiła gdy ktoś poświęcał jej swoją uwagę i mówił coś głupiego, kiedy mogła to krótko skrytykować tak, że nie miał nic więcej do powiedzenia. To bylo trudne... Znaczy trudne do przyznania, że ktoś taki jak ona mógł potrzebować drugiego człowieka. Wymownie wzniosła wzrok ku niebu. Niewiele mówił, lecz nadal nie odesłał jej do łóżka. Przyglądał się jej i musiał widzieć coś, co go niepokoiło lub zainteresowało. Może jej gadanina okazała się warta słuchacza? Może. To całkiem prawdopodobna wersja. Sophie odgarnęła prawą dłonią kilka włosów z czoła, co by teraz jej twarz całkowicie odnajdowała się nad tym małym jeziorem kiedy jaśniała w świetle księżyca. Co ona wiedziała o potrzebach innych? Wyczytywała je z mowy ciała drugiego człowieka, aby spełnić ich zachciankę. Tylko wtedy otrzymywała "wdzięczność", która doprowadzała ich do szaleństwa i wreszcie robili to czego sobie życzyła. Jeśli lubiła to... To była chyba okropna, ale do tej pory nikomu to nie przeszkadzało. Nikt nie wyszedł z sali trzaskając drzwiami. Nadal wokół niej była nieprzebita mgła i głos: "Sophie pomogę Ci" - a za każdym razem należał do kogoś innego. Kto wie. Może sam pan profesor wystąpi w tym przedstawieniu? - Naucz mnie. - Poprosiła, a potem złapała się na tym, że powiedziała coś "na ty" do nauczyciela. Przygryzła dolną wargę zażenowana swoją bezpośredniością, którą zbyt szybko wprowadziła w życie. - Niech mnie pan tego nauczy, panie profesorze. - Dokładnie nie wiedziała, co chciała tym uzyskać, lecz czy oby to był błąd? Absolutnie. To nowe doświadczenie.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Nawet jeśli Sophie sprawiała wrażenie delikatnej, nawet jeśli Archibald także odniósł takie wrażenie, coś blokowałoby go, gdyby musiał ocalić ją od autodestrukcji. Wyczuł w niej coś nieokreślonego, nad czym nie miał ochoty się zastanawiać w tej chwili. Musiał to przeanalizować i dojść do jakichś wniosków, w tej chwili jednak nie potrafił stwierdzić, co jest nie tak, jak być powinno. Nuta fałszu? Nie wyczuł jej. Być może wrażenie zostało zakrzywione przez to, że nie spotkał nigdy kogoś podobnego? Uczniów w tych czasach ciężko było od siebie odróżnić, mieli podobne problemy, uzależnienia i charaktery. Niekiedy nawet sposób bycia i przyzwyczajenia. Lorrain wydawała się jednak ciekawym obiektem obserwacji. Przypominała Archibalda, w pewnym sensie, ale biedaczek nie zdawał sobie z tego sprawy. Samotność nie przeszkadzała Blythe'owi. Radził sobie dobrze bez zainteresowania innych, jak też z nim. Bardziej irytowały go sytuacje, w którym uniemożliwiano obserwację. W zasadzie, jeśli już mówimy o potrzebach, była to jedyna stała, jaką zachowywał i ciężko było ją ukryć lub stłamsić. Potrzeba drugiego człowieka zaś była nieco cofnięta. Niewiele osób miało ochotę wnika w Archibalda na tyle, aby wywołać w nim większe uczucia i uwolnić wrażliwość, którą oczywiście posiadał. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko czym mógł poszczycić się mężczyzna, siedziało gdzieś głęboko, schowane i nietknięte przez innych, jedynie muśnięte koniuszkiem palca. To właśnie tworzyło aurę, którą posiadał. I którą wyczuwał też u Sophie. Był jednocześnie zaniepokojony i zainteresowany. Dodatkowo pewny, że nie da się omamić. Pomoc nie była dla niego żadnym problemem, jednak najpierw musiał być pewny, znać w jakiejś części motywy, charakter, a nawet naturę człowieka. Zdziwiły go śmiałe słowa, dodając nieco niepewności i zwiększając podejrzliwość. Odwrócił głowę w stronę dziewczyny i spojrzał na nią, nie przybierając na twarz żadnego wyrazu. Może była autystyczna? To tłumaczyłoby dziwne uczucie. Jednak nauczyciel szybko odrzucił tę myśl. Nie, to coś innego. Milczał przez dłuższą chwilę. - Obserwacji? - zapytał w końcu, lekko unosząc brwi. Odwrócił się znów w stronę jeziora, wciąż bawiąc się kapeluszem i wracając do swojego uśmiechu. - Nie potrafię. Szukaj tego we własnej naturze - powiedział, zgodnie z prawdą. Dla Archibalda była to rzecz całkowicie wywodząca się z natury. Obserwował odkąd pamiętał, żył tym i nie zamierzał zmieniać. Wszystko było podporządkowane intuicji i zmysłom, myśleniu i analizie, wiecznej plątaninie reguł i definicji, pomieszanych z osobistymi refleksjami. Wszystko to łączyło się z wrażliwością, którą posiadał, a której nie ulegał. - Obserwować może każdy. Każdy na swój sposób. Nie mogę tego uczyć, mając inne spojrzenie na świat, inny charakter i przyzwyczajenia. W moim przypadku wystarczy, że myślę. Dla innych to za mało - dodał.
Fakt. Było w niej coś, czego ludzie mieli pełne prawo się obawiać. Czasem ta nuta aktorstwa i zbyt płynnego przejścia do bycia kimś innym, potrafiła obezwładnić, ale i nagle obudzić zmysł. Zmysł poczucia, że coś jest nie tak, że ta dziewczyna powinna budzić strach i chęć ewakuacji. Ale to ta scena jak z mugolskich horrorów. Rozsądek krzyczy: Boże, odwróć się, uciekaj. Po co tam idziesz?!!! A w gruncie rzeczy serce i tak Cię tam pcha, a raczej ludzka ciekawość. Do tego jej wygląd i czułe słowa mamią człowieka tak, że ten pozostaje bezsilny. Z tym, że z Archilbaldem było zupełnie inaczej. On widział, że dziewczyna niosła ze sobą pewne zagrożenie, które powinno się usunąć. Ale nie ruszał się stąd. Jakby była przedmiot jego badań czy obserwacji, do których się przyznał. W sumie to nie była zbrodnia. Obserwowanie ludzi to najlepsza samoobrona. Mógł dostrzec do czego są zdolni i co maluje się w ich oczach. Można powiedzieć, że nawet dzięki temu był bezpieczniejszy, bo znając ich możliwości wiedział czego się spodziewać. Niektórzy byli mocni tylko w dobrze słów, gdyby przyszło im to spełnić, pewnie nie obyłoby się bez wielu lęków i obietnic, że już nigdy nie powiedzą czegoś głupiego. I tu potwierdzała się szczera mądrość, że milczenie jest złotem, a mowa srebrem. Zatem można powiedzieć, że Sophie była bardzo bogata. Wszakże nigdy głupot nie mówiła. Przynajmniej starała się tego unikać. Milczenie i ta chwila zadumy pozwalała jej dojść, czy ktoś kłamie czy też próbuje się wyolbrzymić. Była sama dla siebie takim mini veritaserum. Oczywiście to żadna genialna moc. Po prostu tak działała jej psychika. I oto siedziała przy nim i analizowała wszystko, co on do niej mówił. Nawet uśmiechnęła się delikatnie. Rozmowa ją interesowała, acz nie spodobało się jej to, że odrzucił jej prośbę mówiąc, żeby sama do tego doszła. Przecież miała odnaleźć punkt zaczepienia, których pozwoliłby jej go lepiej poznać. - Zatem można powiedzieć, że nadaje się pan idealnie do swojej pracy, która polega chyba głównie na obserwowaniu pracy rady pedagogicznej Hogwartu. Lecz czy to plotki, czy to prawda, że niedługo będzie pan nas uczył? Obserwacja... Chyba ją rozwijam. - Kto by pomyślał, że Lorrain jest w stanie powiedzieć tyle słów na raz z uśmiechem godnym uroczej jedenastolatki, która czeka na przydział do nowego domu. Huh.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Nawet jeśli Sophie potrafiła budzić strach w innych, Archibald był na to niepodatny. Przynajmniej w tym momencie. Jego emocjonalne wyłączenie obejmowało w pewnej części także strach, który odczuwał rzadko i tylko w wyjątkowych sytuacjach. Trzeba jednak przyznać - odczuwał to, że z Lorrain coś jest nie tak pod tym mniej przyjemnym kątem. Przewaga i coś, co odróżniało Archa od innych polegała na tym, że byłby w stanie odejść i odciąć swoje myśli od Ślizgonki. Nie odchodził, bo ta krótka rozmowa budziła w nim początkowe podejrzenia, malutkie ziarenka, które jeszcze nie zostały odpowiednio podlane, nie zaczynające kiełkować, ale jednak istniejące. Lunarna, wbrew pozorom, dostała trudne zadanie. Ministerstwo dobrze wybrało wysłannika, zdawało sobie sprawę z tego, że potrzebny jest ktoś bystry i szczegółowy. Właśnie ta drobnostkowość potrafiła ratować skórę, jak i pchać do przodu w specyficznym dochodzeniu. Nawet bez słów. Wymiana ich zdań była więc wzajemnym poznawaniem, wroga oczywiście, nawet jeśli tylko jedna strona zdawała sobie sprawę z tego, że rozmawia właśnie z przeciwnikiem. Wszystko polegało na prostej transakcji - dajesz informację, otrzymujesz kolejną. Blythe niezbyt cieszył się z takiego obrotu sprawy, orientując się po każdym wypowiedzianym słowie, że zdradza część swojej natury, on, najbardziej anonimowy. Nie panikował jednak, słuchał dziewczyny i zapamiętywał szczegółowo jej wypowiedzi. Pamięć miał dobrą, tego nie można było zaprzeczyć. Szach mat? Skądże. Wysłuchał całego zdania, wypowiedzianego przez wilę, uśmiechając się pogodnie. Ot, taki kaprys. Mogłaby zbić go z pantałyku i wybić z rytmu takimi podejrzeniami, rzecz jasna prawdziwymi, jednak nie zrobiła tego. W jaki sposób? Gdyby wcześniej nie odczuł niepokoju do jej osoby, zapewne nie uśmiechałby się tak, jak robił to teraz. Wszystko się potwierdzało, nasionka właśnie zostały podlane, podejrzenie miało się ku kiełkowaniu. - Owszem, nadaję się idealnie - potwierdził. - Nie będę wnikał, dlaczego uczennica Hogwartu wie, skąd pochodzi nowy nauczyciel zaklęć i jakie jest jego alternatywne zajęcie - skomentował. Wiedzieli nauczyciele, wiedzieli zapewne Lunarni. Ach, tym właśnie rozbudziła maksymalną czujność. Coś za coś. - Rozwijasz - potwierdził krótko, skinąwszy głową. Miał wrażenie, że wypowiadane zdania bawiły ją, kiedy uśmiechała się niczym urocza jedenastolatka. Świetnie, zapowiadało się na to, że on także będzie bawił się znakomicie.
Akurat w tym, że Sophie spytała o jego pracę nie było nic w sumie dziwnego. Od początku wszyscy uczniowie byli świadomi, że Ministerstwo wysyła z nimi swojego pracownika. Ba, nawet przedstawiono go im na początku wyjazdu, więc zdziwienie pana Archibalda było nieuzasadnione. Sophie nie była głucha, a zatem nic dziwnego, że słyszała to i owo. Co prawda pikantniejsze szczegóły z życia nauczyciela/pracownika Ministerstwa były dostępne dopiero za drobną opłatą dla pewnych ludzi, lecz... Lecz nie z tego chciała korzystać. Uśmiechała się delikatnie godząc się z tym, że nauczyciel nie wydaje się być zbyt wylewny, a i jest przeczulony na punkcie pracy. Pomimo dobrego rozegrania rozmowy czuła niesmak i niezadowolenie z siebie. Pomimo to była pewna, że ochrona pociągu nie będzie zbyt efektowna. Zważywszy na to, że był tu tylko jeden pracownik Ministerstwa Magii... Tylko jeden. Z czego powinno być z dziesięciu w tym co najmniej dwóch czy nawet czterech doświadczonych aurorów. Jak oni chcieli uchodzić za inteligentnych? Sophie była wyszkolona w swojej pracy. Jej małe obserwacje już dawno doprowadziły do zaobserwowania pewnych nieścisłości w systemie. Lecz nigdy nie dzieliła się głośno swoimi uwagami. Właściwie miała już dalszy plan. Uśmiechnęła się ciepło do Archibalda. - Niech wybaczy mi profesor moją bezpośredniość. Jednak warto pamiętać, że został nam profesor przedstawiony już na początku wakacji jako wysłannik Ministerstwa. Jeśli to było jakieś tajne zebranie na którym przypadkiem znaleźli się wszyscy uczniowie świeżo po przyjeździe... To niech profesor mi wybaczy. - Powiedziała odgarniając włosy do tyłu. Ogarniało ją zmęczenie. Może dziś zmruży oko? Już niedługo wyjazd, już niedługo koniec jej przygody, już niedługo zaczną się plany... A ona miała już wszystko czego potrzebowała. Toksyczna Sophie podniosła się zajmowanego stanowiska i delikatnie skłoniła się przed nauczycielem. - Jeszcze raz przepraszam i życzę dobrej nocy, gdyż opętało mnie niesamowite zmęczenie. - Uśmiechnęła się delikatnie, dziewczęco, jakby nigdy nic nie ukrywała przed światem. I zniknęła. Pochłonęła ją noc. Zdarza się. Dobranoc.