W okolicach Hogsmeade, tam gdzie już nie słychać gwaru rozmów z głównych ulic, a gdzieniegdzie tylko stoją piękne domy z mnóstwem wolnego miejsca wokół siebie, gdzieś za grupą drzew, na uboczu, znajduje się spory staw. Niejedna osoba zapewne nazywa go jeziorem, ale to jest sztuczny zbiornik, a w jego lewej części znajduje się niewielka wysepka. Można do niej podpłynąć, ewentualnie przejść, jednak jeżeli ktoś bierze ze sobą jakieś rzeczy, należy trzymać je wysoko w górze, gdyż woda przeciętnej osobie w najgłębszym miejscu stawu sięga do połowy szyi. Niewiele osób też wie o jego istnieniu, bo uczniowie niechętnie zapuszczają się w tą pustą, 'wiejską' okolicę, zaś mieszkańcy... jakoś rzadko tam zaglądają i tyle.
Ostatnio zmieniony przez Zoe F. Champion dnia Pią Cze 07 2013, 00:52, w całości zmieniany 1 raz
Dla Flo rozciągał się zdecydowanie ten czas wakacyjny za bardzo. Takie nic nie robienie było czasami nadzwyczajnie nużące. Mimo, że znała wiele osób, które preferowały ten rodzaj rozrywki, to Selene była nadzwyczajnie ruchliwa i w jej przypadku takie zabawy kończą się po prostu źle. Jednak teraz? Jak widać myśli były skierowane na zupełnie inną stronę i nic kompletnie nie pasowało do niej. Przynajmniej nie w tej chwili. Była jakby kimś innym, a czy są na to dowody? Sam fakt, że pewien krukon spędza jej sen z powiek musi być dla, niektórych nadzwyczajnie nienormalne. Kto właściwie o tym wie? Nikt, bo pewne tajemnice, powinny być skryte głęboko w nas. -Nic szczególnego, takie jakieś tam… Szlaczki. – Wywróciła oczami na swój charakterystyczny sposób, bo miała wrażenie, że to jest przekroczenie pewnych norm, których ona wcale nie chciała zdradzać, pomimo że to był Slim. Zmarszczyła lekko brwi, a po chwili podając mu rękę podniosła się z ziemi. -Po prostu ukradły mi ją dzieciaki… Wyszło jak wyszło. Zdarza się. – Wzruszyła jedynie ramionami, by go zmierzyć z góry na dół. Zastanawiało ją właściwie wiele, ale w tym momencie coraz bardziej zdawała sobie sprawę, że coś jest nie tak. I nie umiała tego określi, czy to chodzi o jej zdrowie, czy może o coś innego. Zdawać by się mogło, że Flo ma jakieś halucynacje. Pokręciła pospiesznie głową, by jak najszybciej wyrzucić z siebie obrazy, które wcale nie powinny się plątać po jej umyśle, zwłaszcza w tym momencie, a zaraz potem spojrzała na obszar, który znajdował się za chłopkiem. -Dobrze wiesz, że mam lęk wysokości i moje latanie skończyłoby się raczej bardzo źle. Może jednak zrobimy coś bardziej przyziemnego? I co do moich czterech łap… Ostatnio mam problem z transformacją, więc nie wiem czy lot by tego nie pogorszył. – Wydukała na jednym wydechu, a potem wróciła znów do pozycji siedzącej. Coś ta Florka się rozleniwiła, kompletnie nie wiedzieć czemu.
Slimowi zawsze było za krótko. Nie ważne ile było wolnego to i tak zawsze narzekał, że mogłoby być dłużej chociaż o jeden dzień. Był jedną z tych osób, które lubiły szkołę, ale tylko z jednego powodu. Broniła go przed obowiązkami, które czyhały na niego poza grubymi murami placówki. Każdy kiedyś dorasta, myśli o życiu i zaczyna martwić się przyszłością. Przyjdzie i czas na Slima, ale jeszcze nie teraz. Miał przed sobą jeszcze dwa lata szkoły i zamierzał je wykorzystać na wszystkie możliwe sposoby, aby nie myśleć o tym co będzie później. - Spoko - rzucił całkiem neutralnie nie pytając o nic więcej. Skoro wyczuł, że nie chce o tym mówić to będzie ciągnął za język. Nic na siłę. Nie spotkał się z nią w celu wyciągania z niej zakopanych głęboko sekretów. Chciał tylko się przekonać czy nadal nie wsiądzie na miotłę. Może czas porzucić strach i spróbować czegoś nowego? Nie ciągnął tematu deskorolki, skoro wzruszyła na wszystko ramionami to chyba nie było warto. Była to była, nie było to nie było. Tak to zrozumiał. - Wszystko w porządku? - Nie wydawał mu się, aby tak było. Dziwne mu się wydało, że tak pośpiesznie kręciła głową. Nic takiego nie powiedział, aby się mógł spodziewać takiej gwałtownej reakcji. - Nie będziemy latać jakoś bardzo wysoko. Od tak, trochę nad stawem, żebyś zobaczyła, że to nic strasznego. A siedziałaś chociaż raz na miotle? No nie daj się namawiać długo, wiesz, że nie przestanę dopóki się nie zgodzisz? - spytał z uśmiechem, który z każdą chwilą był coraz szerszy. Próbował jakoś namówić Florę do krótkiego lotu. Nic strasznego w tym czasie nie mogło się stać. Tego był pewien. - Od kiedy tak twardo stąpasz po ziemi, co? Umiesz puszczać kaczki? Kamyk musi się odbić jak najwięcej razy od powierzchni wody. Co pogorszył? Nikt nie będzie po Tobie skakał. Będzie w porządku.
Och. Bo Flora to miała szczęście do prawdziwych przyjaciół. Albo prawdziwych kumpli. To chyba uwielbiała w tych jednostkach, które wybitnie chciały ją otaczać, ale przecież gdyby nie taka Flora, to z pewnością, co poniektórzy mieliby bardzo nudno. Jej samej by tak było, a co za tym szło - musiała ulec po raz kolejny Slimowi, zaraz pewnie ulegnie Riencowi, potem Chance'owi i wielu, wielu innym. Całe szczęście, w którejkolwiek z tych relacji nie chodziło o jakiekolwiek zbliżenia. Martwili się o nią, ewentualnie próbowali wypełnić jej czas, który w ostatnim czasie mijał zbyt wolno, a konsekwencje tego były nadzwyczajnie... Kiepskie. Choroba, o której Selene nie miała pojęcia siała spustoszenie w jej organizmie. Stąd stała się opryskliwa, zdystansowana, a finalnie wręcz niemiła. Dla takiego Slima może być to zaskoczeniem, w końcu... Nikt nigdy nie miał okazji poznać takiej wersji najmłodszej Lyons. -No chyba właśnie nie, ale spoko. Dam radę. - Wydukała, by zaraz potem spojrzeć na jezioro, a ostatecznie spróbować zrobić to co jej zalecał. Latanie w końcu nie jest przecież chyba takie złe, ani tym bardziej on nie przyczyni się do jej krzywdy, a jeśli tak... To ona już Sethowi powie, przez którego gryffona jest poobijana, więc niech ten Symes ma się na baczności, o. -Dobra. Zróbmy tak. Ja Ci udowodnię, że umiem puszczać kaczki, a Ty udowodnisz mi, że mnie nie upuścisz na miotle, w porządku? - Uśmiechnęła się nieco szerzej, a zaraz potem zaczęła szukać jakiegoś kamyczka, na tyle płaskiego, że bez problemu wykona swój popisowy numer i cztery kaczuszki polecą jak nic po wodzie. -Gotowy? No to patrz! - Parsknęła śmiechem, a zaraz potem wycelowała w wodę i, o dziwo udało się jej zrobić aż pięć odbitek, co zaskoczyło nawet Florkę. -No widzisz, jestem ekstra, teraz dawaj tą miotłę i miejmy to za sobą, co?
Ostatni okres nie był zbyt pomyślny dla Jacka. Najpierw ten niefortunny ślub po pijaku z Sapphire, nie wspominając o spaleniu restauracji ojca przez oprychów i wyrzuceniu z domu, a w rezultacie brak pieniędzy. Konieczność rzucenia studiów z kolei pchnęła go do podjęcia stażu w Wędrowcach z Wigtown, ale na szczęście zaraz po tym zatrudnili go w Zjednoczonych Pudlemere. To niestety na tyle z dobrych wiadomości, bowiem ostatnio został zasypany listami z pogróżkami o tym, że jego jeszcze-żonce stanie się coś złego, jeśli nie spłaci swojego długu. To było zby wiele dla Reyes'a, który zazwyczaj miał na ludzi wyjebane, o ile w jego mniemaniu nie należyły do niego. Krukonka już dawno była jego własnością (how lovely), dlatego nie mógł pozwolić na to, aby ktokolwiek miał położyć swoje obleśne łapy na jej ciele. Doprowadzało go to do furii, o którą nawet by się nie podejrzewał. I w akcie desperacji zapewne pójdzie uregulować rachunek. Jaka szkoda, że nie ma z czego. List od Elsy niesamowicie go zdziwił, ale jednocześnie rozbudził skrywaną gdzieś na dnie nadzieję. Że może kiedyś, może niedługo... może mu wybaczy. I będzie jak wcześniej? Cóż, jego obecna sytuacja skutecznie to uniemożliwiała. Nie mógł przecież oczekiwać od Llewelyn, aby całowała żonatego faceta, który chciał zgarnąć dla jakichś oprychów firmę jej ojca. To brzmi beznadziejnie. W ogóle czemu o niej myślał? Czemu myślał o jej ustach, spojrzeniu, delikatnych dłoniach? To wszystko jest takie bez sensu... Nie mniej jednak zjawił się. Musiał tylko coś jeszcze załatwić, a potem ubrał się i teleportował do Hogsmeade, nieopodal stawu. Podszedł na miejsce szybkim krokiem, chowajac dłonie do skórzanej kurtki. Liczył, że nie będzie musiał długo czekać, ale to różnie bywa... kobiety. Kto je zrozumie? On nie potrafił ich pojąć, były dla niego enigmą i czymś, co potrafiło go omamić sprytnie i szybko wokół palca. I to było najbardziej przerażające.
Ostatnio zmieniony przez Jack Reyes dnia Sob Wrz 20 2014, 23:29, w całości zmieniany 1 raz
Przed oczami tańczyły jej czarne plamy. Nie miała pojęcia cóż jej do głowy strzeliło by wysyłać do NIEGO wiadomość. Nie wiedziała ile pergaminów zmarnowała zanim wysłała do niego swój jakże treściwy list, tak samo jak nie liczyła ile razy, przekreślała swoje słowa. Dwa razy odchodziła od mahoniowego biurka w swoim dormitorium i raz rozlała tusz. Czuła się niesamowicie słabo. Nie pamiętała także jakim cudem wręcz po omacku wciągnęła przez głowę beżowy sweter, który nieprzyjemnie drapał ją w szyję. I tak samo nie miała pojęcia kiedy zarzuciła na siebie skórzaną, podniszczoną kurtkę. W każdym razie z wielce roztargnioną miną, zdołała przemknąć po hogwarckich korytarzach i wydostając się na znajome błonia, przeszedł ją gwałtowny dreszcz. I to nie z powodu zimnego podmuchu powietrza, który uderzył w nią niespodziewanie. To było uczucie strachu zmieszanego z niepewnością oraz ze sporą dozą lekkomyślności z jej strony. Czy robiła dobrze umawiając się z nim na spotkanie? Och do diabła, nie! Podpowiadało jej to sumienie, kobiecy instynkt i nieodparte wrażenie, odczuwania mdłości z naprzemiennym ściskaniem w żołądku. Każdy kolejny krok był dla niej nie lada torturą gdy zmierzała na spotkanie z człowiekiem do którego żywiła tak skrajne emocje, że sama sobie się dziwiła, iż jeszcze nie zwariowała. Bo jak wytłumaczyć fakt, że przy nim tak naprawdę zapominała o całym bożym świecie? Jak w tanich romansach, które ukradkiem czytała w wieku dwunastu lat miękły jej nogi pod jego spojrzeniem i traciła cały swoją złość, którą zamierzała go początkowo uraczyć. Szybki marsz nad niewielki staw, zamiast jednak jej pomóc ogarnąć swój wewnętrzny konflikt myśli - spowodował jedynie nieznośne gorąco, które rozlało się w jej piersi na wspomnienie jego dotyku. A to skutkowało nieznacznymi rumieńcami, które jak na czyjś rozkaz - natychmiastowo objawiły się na jej licach. Wpychając dłonie do kieszeń swoich postrzępionych dżinsów, z pewnym zdumieniem jak i ze zdenerwowaniem odkryła, że dotarła już do celu swojego przeznaczenia. I nie było to miłe odkrycie. Swoista panika ogarnęła ją od stóp do czubka głowy i stawiając kilka cichych kroków na miarę swoich ukochanych glanów, nagle dostrzegła zarys jego sylwetki. Stał do niej tyłem, ale i tak z przykrością odkryła, że nic ale to nic się nie zmienił. Bezwiednie zlustrowała go swoimi tęczówkami i wygięła swoje wargi na kształt smutnego półuśmiechu na widok jego skórzanej kurtki. Nawet teraz, stojąc od niego dobre parę metrów z powodzeniem umiałaby przywołać do swych myśli jego zapach .. i nagle na samą siebie, krzyknęła mentalnie. Oddychaj. Wdech, wydech to tylko Jack. Jack Reyes. Na boga, jestem żałosna. Fantazjuję o kimś kto okazał się być oszustem, manipulantem i co z tego, że świetnie całował? Z niesmakiem wypuściła swój oddech z warg, tym samym sygnalizując swoje przybycie. A cóż miała więcej zrobić? Ukłonić się? Zawiesić na jego ramionach i co gorsza poddać się czemuś.. niedozwolonemu? Zamiast tego przygryzając swoją dolną wargę, spróbowała się delikatnie uśmiechnąć - a znając życie, jej mina wyrażała coś pomiędzy chęcią wzięcia nogi za pas a dystyngowaną uprzejmością. Uniosła dłoń do swoich włosów i nerwowo obracając w palcach rozjaśniony od słońca kosmyk, przestąpiła z nogi na nogę. - Miło Cię znowu widzieć, Jack. Och jak tandetnie to brzmiało w jej ustach.
Słowa układały się w pewien szereg, tworząc kolejne zdania. Wspomnienia ustawiały się w kolejności, by z kolei przesuwać się niczym w kalejdoskopie, tworząc obraz przeszłości. Spojrzenia, twarze, znaki szczególne - to wszystko znajdowało się w odmęcie umysłu. Jej zapach, słodki uśmiech, tajemnicze spojrzenie, tak bardzo hipnotyzujące. Ciepło jej skóry, miniony szept. Łaskotanie ust ocierających się o jego usta. Dłonie wplecione we włosy. Kochał w niej wszystko, choć tego nie planował. Miała być tylko zdobyczą, przechowalnią danych, które miał poznać. Nic nieznaczącym epizodem w morzu wydarzeń. Ale los okrutnie z nich zakpił, sprowadzając na ziemię jakiekolwiek uczucia między nimi. I w rezultacie okazał się tchórzem. Musiał uciec, zostawiając rozpierające uczucie pustki, na której miejsce wspięła się złość, a potem i rozgoryczenie i nienawiść. Wszystko co złe trzyma się Jacka. Kłopoty spadają na niego niczym deszcz w ulewie, a te następnie przylgnęły już na zawsze. Nie mógł zmienić strategii, kierunku, nic. Tkwił w swym beznadziejnym bagnie i zdychał w nim każdego dnia. Miał Sapphire. Miał ją na wyciągnięcie ręki. Kochał ją i nienawidził zarazem. Była jak dżuma, która sieje spustoszenie. Albo raczej jak narkotyk - wiesz, że ci szkodzi, ale nie możesz przestać. Nie mógł. A mimo to wciąż myślał o niepozornej Llewelyn, która była równie gwałtowna co jego obecna żona. Niby inne, ale jednak bardzo podobne. Chciał je mieć najlepiej obie, ale doskonale wiedział, że to się nigdy nie spełni. Nie będzie mógł budzić się w ramionach jednej, by potem to samo uczynić u drugiej. Był rozdarty, sądził, że kocha i nienawidzi je obie. Bo obie wywoływały w nim najsilniejsze emocje, o których nawet on nie miał pojęcia. Chciał żyć normalnie, ale ciągnęło go do rozgardiaszu, do burzy, które obie rozpętywały. Nie potrafił się nudzić na dłuższą metę, a one, choć rozdawały problemy niczym cukierki, wciąż go fascynowały. Zapewne dlatego znalazł się tutaj, jakby pod dyktando gryfonki. Nie miał pojęcia, czy zdaje sobie sprawę, jak wielki wpływ ma na niego. Każdy normalny by jej odmówił. Ale nie on, nie Reyes. On brnął w to dalej, zatracając się w chorych sytuacjach po sam czubek głowy. Brał i dawał, nie pytając o to, co dalej. Nie przewidując skutków swych poczynań. Nie rozpamiętując złamanych serc, zadanych ran, pojawiających się blizn. Po prostu żył tak, jak mu było wygodnie. A teraz wygodnie było mu spotkać się z Elsą. Pięknością, która urzekła go swoją oryginalnością. Tym, że ich podchody długo trwały, a nie była posłuszna na pstryknięcie palcami. Nie lubił zbyt łatwych celów. Miał w sobie coś z masochisty. Ciągnęło go do tornada, choć wiedział, że to głupie i niebezpieczne. Wszakże był tylko mężczyzną. I dlatego usłyszawszy jej melodyjny głos, poczuł, jak coś w nim drgnęło. Jak porusza pewną strunę, która do tej pory była przecież nieużywana. Obrócił się w jej kierunku, wbijając w nią spojrzenie jasnych tęczówek, które mają zdradziecką moc. W połączeniu z jednym, prostym słowem mają moc zniszczenia. Siania zamętu w umyśle, ale o tym wiedzą nieliczni. Ona już o tym wie. Powinna więc unikać kontaktu wzrokowego. Ale przecież ona również ma swoją broń. Ciekawe, która z nich dziś wygra? - Kłamiesz - odparł krótko, będąc o tym święcie przekonanym. - Ale doceniam starania. O czym chciałabyś rozmawiać? - przeszedł do konkretów, bo taki już po prostu był. ZIMNY DRAŃ. Który nie lubi zawiłości sytuacji. O ironio.
Ktoś jej kiedyś powiedział, że powinno jej być żal słów niewypowiedzianych, bo cholernie mocno mogą gryźć jej sumienie, zaś te rzucone prosto w twarz, z podwójną siłą uderzą w czyjeś serce. Czy to może być prawdą? Czy każdego swojego słowa żałowała? Przez myśli przewinęło jej się mnóstwo sytuacji, gdy jej słowa były zaskakująco .. przyjemne w skutkach. Nie zapowiadały katastrofy i nie kończyły się nieprzyjemną ciszą dźwięczącą w uszach. Gdy tylko skrzyżowała z Jackiem swoje spojrzenie, ukradkowo spróbowała ukoić swoje skołatane nerwy jak i niespokojny oddech. Podświadomie czekała i wręcz drżała by nie usłyszeć jednego przeklętego słowa, którym by gwałtownie zaatakował jej umysł i naraz zamknęła swoje powieki, udaremniając mu ten czyn. A może to samą siebie próbowała powstrzymać przed tą diabelską sztuczką jaką na swoje możliwości, perfekcyjnie opanowała? Niesamowicie ją kusiło by zarzucić mentalną sieć na jego umysł i zniewolić go swoim jednym spojrzeniem. Nawet teraz gdy stała z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi w pięści dłońmi, walczyła sama za sobą. Wszakże jakie by to było ironiczne! Upodlić go za pomocą jednej umysłowej sztuczki. Wmówić mu mnóstwo kłamstw, podsunąć odpowiednie obrazy.. Nie. Zaciskając mocno swoje wargi na dźwięk jego głosu, gwałtownie otworzyła swoje oczy i nie mogąc się powstrzymać wygięła swoje wargi w słodki półuśmiech, który był zarazem podszyty niewielką dawką sarkazmu. Pamiętała jak niegdyś pod jednym jego ewidentnie niebezpiecznym spojrzeniem, czuła się jakby była prześwietlana rentgenowskimi promieniami. Jego wzrok wręcz ją palił i przewiercał na wylot, by poznać jej najbardziej skrywane tajemnice. Jakby mógł nim przejrzeć jej duszę. Lecz to chyba niemożliwe, prawda? Momentami czuła się przy nim, jak po zażyciu dużej dawki odurzającego narkotyku, który mącił jej w głowie. Czuła do Reyesa nieodparte przyciąganie. I to było zdradzieckie a co gorsza - ona miała o tym pojęcie. To była w najczystszej postaci głupota a raczej diabelnie, niebezpieczna głupota. Raz, kiedy była młodsza, Stanton rozbił w ich kuchni szklankę. Starannie pozamiatał szkło, a jeden kawałek zostawił i dał jej do polizania. Wtedy przecież wiedziała, że to głupota. Wiedziała, że się zrani. A zakochanie się w Jacku trochę jej przypominało lizanie tego szklanego odłamka. Mimo upływu lat jedno się w niej jednak nie zmieniło: wciąż uwielbiała ryzyko. A on bezapelacyjnie był jej definicją ryzyka. Był dla niej jak zakazana jazda na motorze. Czymś do czego czuła niepohamowaną słabość. I teraz gdy mierzyła go chłodnym spojrzeniem swoich ocząt nagle błysnęło w nich coś niepozornego i na pierwszy rzut oka, nieistotnego. Mała iskierka, która z pewnością skutecznie napędzi ją do ognistego gniewu jak i złości. Jeżeli przez tyle czasu Reyes się nie nauczył, że nienawidzi podważania jej zdania to Elsa mogła jedynie postawić nad jego głową, krzyżyk i gorzko się uśmiechnąć. Swoją drogą czy myślał o niej przez te wszystkie miesiące? Miał w pamięci drobne szczegóły dotyczące jej osoby? Czy ściągała przed snem srebrny krzyżyk z szyi? Jaką lubiła kawę i czy dalej uwielbiała moknąć w deszczu? Czy w dalszym ciągu była nieodwołalnie zakochana w książkach? Czy jej zapach dalej się kojarzy ze słodkim zapachem przypraw? Z frustracją wypuściła powietrze ze swoich ponadgryzanych warg i w buntowniczym odruchu założyła kciuki za swoje szlufki w spodniach i o dziwo, ruszyła się z miejsca. Tylko po to by kopnąć glanem jakiś kamyk i mieć sposobność opuszczenia swojej głowy. Ustawiając się do niego prawym profilem, przymrużyła swoje powieki i odchylając głowę w tył, utkwiła swoje tęczówki w niebie. - To co mówiłeś przed wakacjami.. było prawdą? A raczej to co usiłowałeś mi przekazać no wiesz.. mentalnie. - odpowiedziała i ironicznie wskazała palcem na swoją głowę jednocześnie z powrotem zawieszając na nim swoje spojrzenie w którym już się powoli tliły groźne błyski. Nie namyślając się, wykonała także kilka długich kroków w jego stronę i znienacka wycelowała w niego palcem, którym bezceremonialnie dźgnęła go w pierś i zadarła nieco głowę. - Swoją drogą dobrze się bawiłeś, oszukując mnie na każdym kroku? By nieświadomą mnie wykorzystać i przejąć tą głupią firmę, Ty.. ty palancie jeden? Karmiłeś mnie kłamstwami i łgarstwami tworząc jakąś cholerną wizję szczęśliwej rzeczywistości! Za każdym razem udawałeś by dobrać się do mojej głowy? Na boga, Reyes! Całowaliśmy się! I to nie były do diabła, niewinne pocałunki a raczej z kategorii tych, które groziły samozapłonem! Je także udawałeś bo tak Ci kazał ten głupi szef? Czy istnieje chociaż jedna cząstka tego Jacka Reyesa, którego myślałam, że znam? Wszystko było kłamstwem? - wyrzuciła z siebie na biegu i tym razem zaserwowała mu porządne uderzenie pięścią w ramię jednocześnie warcząc cicho. Zwęziła niebezpiecznie swoje oczy i wpatrując się w niego ze złością, pokręciła chaotycznie głową. - Wiesz, myślałam że Cię znam ale jak widać słabo mi chyba wychodzi myślenie. Albo to Ty okazałeś się bezuczuciowym chamem i manipulantem.
Nim jeszcze go zaprosiła usilnie szukała takiego miejsca, w którym będzie mało ludzi. Zdecydowanie nie miała dzisiaj ochoty być w centrum jakiegoś tłoku. Poza tym - z nim? Mimo tego, co zdarzyło się między nimi... Kiedy właściwie? Jakiś rok temu. Mimo całej tej sytuacji raczej nie pokazywała publicznie jakiś przejawów większej sympatii w jego kierunku. Był po prostu jedynym znakiem tego, że kiedyś była wredna i podła – obiektem jej docinek, ale już nie tak bolesnych na szczęście. Właściwie Lish zdecydowanie nie była tą osobą co kiedyś. Nie atakowała zaklęciami w plecy, nie starała się nikogo urazić. Wręcz przeciwnie. Żyła sobie własnym życiem, po swojemu. Nie wadziła nikomu i sama ignorowała tych, którzy próbowaliby stanąć na drodze jej. Dlaczego więc on nadal był dotknięty jakąś sztuczną agresją z jej strony? Jakoś akurat przy nim nie potrafiła się inaczej zachować. Nie wiedziała jak. Może dziś właśnie nastał moment, że w końcu po tym wszystkim potrafiła ogarnąć relacje? Trzeba przyznać, że w jej głowie były bardzo skomplikowane. W jego pewnie wręcz przeciwnie, dlatego przysięgła sobie, że nawet jeśli go tu zaprosiła, to akurat to tym nie będzie z nim rozmawiać. Dotarła właśnie tutaj ubrana bardzo cieplutko – wiedziała, że trochę czasu spędzi na dworze. Staw na obrzeżach Hogsmeade. Nie łatwo było tutaj trafić. Miała nadzieję, że Thomas się odnajdzie. Posłała mu więc sowę z narysowaną „mini mapką”. Teraz musi poczekać. Kurcze, a było się spotkać z Vivi.. Aleks... Sonią. Jezu no kimkolwiek innym. Co ty miałaś Eli w głowie?
Dawno, oj dawno się nie widzieli. Całe święta, okres przedświąteczny i w ogóle. No, a nawet jak już się widzieli, to zazwyczaj w przelocie, między zajęciami, gdzieś na korytarzu, dziedzińcu, czy bibliotece. Sporo czasu minęło od tamtego pamiętnego wydarzenia.. Od tamtego czasu, oboje pewnie mogliby sobie kogoś znaleźć, ona na pewno to zrobiła, a on…? A potrzebował kogoś? Nie? No dobra. Potrzebował. W sumie, fajnie byłoby, bo to już ten czas, stracić cnotę. Z tym, że nie spieszył się, więc jakoś to tak trwał sobie w tym stanie błogim. Ale ciekawe jak Eli? Czy sobie kogoś znalazła? Zasadniczo wielokrotnie miał ochotę do niej tak po prostu podejść i zapytać, czy aby wszystko w porządku jak żyje etc. Z tym, że jakoś nigdy nie miał okazji. To trochę smutne, kiedy wszyscy, nawet młodsi, Puchonkowie mówili że Brockway dała sobie na wstrzymanie i chodzili tacy uradowani. Wszyscy. A on..? Dalej dostawał jakieś podrzędne zaklęcia. Z tym, że może teraz nie w plecy. Tyle wygrać! No, ale ten list.. Zapowiadał zmiany? Był taką jaskółką wiosny w ich relacjach? Cóż, wszystkiego miał się dowiedzieć w swoim czasie.. Obrzeża Hogsmaede. Tamtejszy staw. Tak, doskonale wiedział, gdzie to jest. Często w ramach treningów, z Moną urządzali sobie wyścigi w to miejsce. Oczywiście nie pieszo, ale na miotłach. Tak bardzo czarodziejsko. Chłopak długo zastanawiał się o której ma się tam zjawić, bo przecież dziewczę nie podało żadnej godziny spotkania. Chyba lepiej mimo wszystko być wcześniej niż później, prawda? Prawda! Wyruszył zatem z zamku, kiedy uzmysłowił sobie, że przecież na piechotę to on tam dojdzie jutro, zwłaszcza, że kilkoro znajomych z roku chciało dziś wyskoczyć na Ognistą lub dwie do Felix. Co tu zrobić, co tu zrobić? No tak! Miotła! Że też od razu o niej nie pomyślał. I tak stojąc na dziedzińcu, Hill bez większych problemów, za pomocą zaklęcia przywołał swój kawalek drewna do siebie, po czym ruszył. Niespełna kwadrans potem był na miejscu. W tym miejscu trzeba wspomnieć, iż pogoda była idealna. Nie wiało, nie padało, warunki do lotu znakomite. No, może brak odpowiedniego światła mógł stanowić nie lada problem, ale ze wszystkim można sobie poradzić, prawda? Wystarczy znajomość odpowiednich zaklęć i chodzenie na zajęcia do profesora Price’a. Wracając, wylądował spokojnie, bezpiecznie i gładko i lekko. Opuścił z nosa gogle ochronne, zdjął, po czym przecierając je, począł rozglądać się za dziewczęciem. Gdzież to ona mogła się podziewać? Dobre pytanie. Zakłądając, że w ogóle już przyszła i nie przyleciał za wcześnie..
Nie do końca była pewna czy przyjdzie – nawet, jeśli ją listownie utwierdził w przekonaniu, że ma ochotę się spotkać. Nie, moment. Nie powinna tego tak powiedzieć. Zapewne jedynie przyjdzie tu z ciekawości, porozmawiają chwilę, a potem oboje się ulotnią. Czy właśnie o to jej w tym wszystkim chodziło? Kurcze, sama nie miała pojęcia. Teraz gdy tak czekała niemalże straciła pewność, czy aby na pewno powinna się tu znaleźć. I dlatego tez... Wycofała się. Ruszyła jak gdyby nigdy nic w stronę domu. Najwyżej chłopak weźmie to za głupi żart. Zresztą, co to za różnica – jeden z wielu. Nie dane jej było jednak uciec. Przyleciał... Musiała przyznać, że zrobił wrażenie. Sama nie latała dobrze na miotle i widok kogoś, kto wybiera ten środek transportu był dla niej niecodziennym zaskoczeniem. Podziwiała jak zgrabnie wylądował plecami do niej. Nic dziwnego, że jej nie zauważył. Miała nadal szansę uciec. Hey, mogła się przecież nawet teleportować. Usłyszałby tylko trzask, nic więcej. Łamana gałąź czy inne licho? Pewnie nawet by tego nie skojarzył z jej obecnością. Poczekałby, pomarzł i to tyle. Kolejna tortura dla puchona zgotowana. Tylko, że kurcze. Ona nie bardzo chciała się już nad nim znęcać. Nigdy nie czerpała z tego jakiejś ogromnej przyjemności, a od jakiegoś czasu było wręcz przeciwnie. Od czasu kiedy pozwoliła mu na obronę – choćby przed zaklęciami, i przez to patrzyła mu prosto w oczy czuła jakieś kłucie, które nie pozwalało jej oddychać swobodnie. Toteż szybko zazwyczaj kończyła całą farsę i odchodziła z miną ą ę co to nie ja tak sztuczną, że sama by sobie nie uwierzyła będąc dość naiwną osóbką. Jednak ani nie odeszła. Ani się nie teleportowała. Zrobiła coś, czego sama się po sobie nie spodziewała. Podeszła do chłopaka najciszej jak się dało. Nie była dobra w skradaniu, a śnieg nie pomagał, jednak zrobiła to na tyle szybko, że zapewne gdy się odwrócił w jej stronę zdążyła mu od przodu zasłonić oczy nim dostrzegł jej oblicze. - Zgadnij kto... Masz trzy szanse – Szepnęła nawet nie modulowanym głosem, bo po co. Wiedział z kim się tutaj spotka i zapewne nie mógłby się spodziewać nikogo innego. Ale może da się jej... No nie wiem, pobawić?
Za to on, można powiedzieć, na miotle się urodził. Tylko nie bardzo mógł na niej przesiadywać, od małego. Jakoś to sobie jednak rekompensował, na przykład latając wraz z ojcem. No i zawsze te przestrzenie go fascynowały. Chciał się wzbić nad ziemię, stamtąd zwiedzać świat i wszystko. Chyba oczywiste zatem, że latał całkiem dobrze. A co zabawne, mimo tak dużego doświadczenia z miotłą, raczej nie uprawiał Kłidicza. Dopiero.. w tym roku zaczął jakoś bardziej? Wcześniej ten sport po prostu go nie fascynował, choć i to za dużo powiedziane. „Fascynował”.. nawet nie interesował. Czego nie można powiedzieć o niebezpiecznych lotach bardzo blisko bijącej wierzby, próbach wzlatywania w górę na kilkadziesiąt centymetrów, przy stosunkowo dużej prędkości, wzdłuż wież.. Tak, tak. Pamiętne loty. Pamiętne próby, zadrapania, złamania, wybicia i godziny spędzone w Skrzydle Szpitalnym. Teraz, szczęśliwie, bezpiecznie, miękko i widowiskowo (?) wylądował. Bo i czemu nie miałby się z nią spotkać? W sumie, ich ostatni mityng, taki.. powiedzmy intymny, kameralny, prywatny, niepotrzebne skreślić nie był taki zły, prawda? A może jednak był? Kto wie? Hill w każdym razie, bawił się znakomicie. No, pomijając kilka rzeczy. I pewnie bawilłby, bawiliby się, jeszcze lepiej, gdyby nie uciekła tak szybko i guess? No cóż, gdybanie zostawmy ekspertom. Zwłaszcza, że coś go zachodziło od tyłu. Ewidentnie usłyszał, tylko jak zawsze czas reakcji nieco opóźniony. W efekcie ktoś zasłonił mu oczy. Kto to? Hmm.. – Jakaś ładna blond dziewczyna? Albo wredna blond dziewczyna? – powiedział bardzo niepewnym głosem, uśmiechając się przy tym szeroko. – Albo Eli.. No, czyli w sumie, trafiłem trzy razy. – dopowiedział, śmiejąc się i pozwalając sobie zdjąć szanowne łapki z oczu, po czym odwrócił się przytulił ją mocno i ucałował w policzek. – No cześć! – nieomal krzyknął, tak ją ściskając. Po chwili oczywiście ją puścił, oddalił się na jakąś „neutralną” odległość, po czym z uśmiechem przyglądał się koleżance. – Co tam słychać? Jak życie?
W sumie ona jakoś średnio kojarzyła ich ostatnie spotkanie. Właściwie no było fajnie. Nawet w pewnym momencie przyjemnie, ale... Raczej nie powinni tego powtarzać więcej. Powiedziała po fakcie, przecież już za nim stoi! Co ona sobie myślała? Chyba cały dzień będzie sobie wiecznie wypominać tą głupotę. Miała jakiś cel, plan, zamierzenia, a gdy go zobaczyła nagle wszystko przepadło. Właściwie jakby straciła mózg (i proszę nie mówić, że go nigdy nie miała, bo się poobrażamy!). Bawili się? Przecież uciekła dlatego, że go pocałowała. Czy to wcale mu nie przeszkadzało? A może chciał to wtedy ciągnąć? Kurcze, raczej się tego już dziewczyn nigdy nie dowie. Właściwie nie zamierzała jakoś szczególnie się o to dopytywać. Najlepiej było o tym zapomnieć, odprężyć się i... Zwiać! To czego mu ręce na oczy pchasz babo? - Wolę to pierwsze – Mruknęła pod nosem wielce oburzona, ale lekko się uśmiechnęła. Spotykali się mało kiedy i na krótko, ale zawsze jakoś tak coś palnął, że po prostu ciężko było chociaż nie parsknąć – I w sumie trzecie, bo to moje imię teoretycznie. Choć nigdy nic nie wiadomo – Brzmiało to po prostu jak takie tak zwykłe hasełko, choć oczywiście ona w tym miała swój podtekst. W końcu jest metamorfomagiem. Różne imiona przywdziewać może. - Aaaa- Wydobyło się z jej ust kiedy tak się na nią rzucił. Tu buziaki, tu tulaski. Matko powinna uciekać! On ją tu zamorduje byciem miłym i słodziaśnym! - Tęskniłam jak widzisz – Wytknęła język w jego stronę kiedy już się odsunął. Uff, znowu bezpiecznie. Ej, ale już nie tak cieplutko. Wracaj tu wracaaaj. Albo nie. Eh Elishia, to co się dzieje w twojej głowie powinno być karalne. - Od kiedy ty tak latasz na miotle co?
Jak ona nie znosiła zimy. Trudno to sobie w ogóle wyobrazić. Zresztą kto lubi te okropne mrozy i śnieg? Zamarznąć można. Sonia najchętniej spokojnie siedziałaby sobie w domciu z jakąś miłą książką, najlepiej przy kominku, lub zamknęła się w jakiejś małej kawiarence z przyjaciółmi, pijąc gorąca czekoladę alkohol, najlepiej jakiś mocny. Lecz nie! Po co? Sonii wymarzyło się stać samotnie nad brzegiem jeziora, oddalona o przynajmniej pół kilometra od Hogsmeade i zamarzać na śmierć. Brawo idiotko, masz nareszcie spokój i możesz sobie pomedytować, wyrzuciła sobie w myślach, zastanawiając się dlaczego cholera tutaj jest. W sumie nie potrafiła tego wyjaśnić. Miała wcześniej taką myśl, że powinna znaleźć się tutaj dokładnie teraz. Wydawało się to wtedy takie oczywiste. Choć teraz... To było dziwne, w końcu nie była jakimś jasnowidzem, ale jakby się uprzeć można to nazwać intuicją lub babskim przeczuciem. Z takiego właśnie głupiego powodu stała sobie teraz na brzegu stawu, opatulona w trzy swetry i gruby, czarny płaszcz, przystępując z nogi na nogę i chuchając sobie w dłonie dla rozgrzania. Rozglądała się po okolicy i oglądała widoki. Widoki... tak... to była chyba jedyna dobra rzecz w całej tej zimie. Były dość ładne i nawet jej się podobały, w końcu... ej... nie miała jakiejś strasznej znieczulicy i wbrew pozorom potrafiła dostrzec piękno. Białe pole ciągnące się aż po horyzont, poprzetykane gdzieniegdzie jakimiś bezlistnymi drzewami, tworzyły piękny widok. Wzięła głęboki oddech, wdychając mroźne powietrze w płuca i czekając aż coś się stanie.
Pora roku, jak pora roku - jeśli pytać Casey'a, ale wszyscy doskonale wiemy, że ten chłopak lubił popadać ze skrajności w skrajność. I tak, na jeden temat potrafił rozmawiać godzinami, drugi zbywał jednym zdaniem, a niejednokrotnie tylko znudzonym machnięciem ręki czy na wpół przytomnym skinieniem głową, żeby dać natrętowi do zrozumienia, że bynajmniej nie czuje potrzeby go słuchać. Wracając o rzeczy. Zima nie robiła na naszym kochanym Ślizgonie większego wrażenia - od czegoś były odpowiednie szaty czarodzieja i różdżka, z której pomocą można było wdrożyć stosunkowo proste zaklęcie i cieszyć się magicznym ciepłem przez całą wycieczkę do Hogsmeade i z powrotem. Ten "spacerek", z kolei, był dość istotny, skoro chciał odwiedzić kilka sklepów, korzystając z wolnego, jeszcze zanim wyjadą na ferie. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby chodziło tylko o wycieczkę do miasteczka i z powrotem. Takie rzeczy są zdecydowanie zbyt proste i mało ciekawe. No serio, lepiej zawsze jeszcze troszkę rozejrzeć się po okolicy. Zwłaszcza, że alternatywą było siedzenie w Hogwarcie, marnotrawiąc czas, a to także mu nie pasowało, skoro zdążył już wszystko spakować i w ogóle. Podsumowując to wszystko i spinając w jedną całość - chłód zimowego popołudnia zupełnie nie przeszkadzał mu w spacerze nad pobliski staw, gdzie w sumie nie spodziewał się nikogo spotkać. Tak szczerze, sam nawet nie wiedział, dlaczego skierował swoje kroki w tamtą stronę, no ale znowu... jakby się tak zastanowić, to w tym miejscu prawdopodobieństwo spotkania jakiegoś irytującego osobnika było naprawdę minimalne. Albo i nie, biorąc pod uwagę, że dostrzegł kogoś nad brzegiem. Tyle tylko, że nie rozpoznał w niej Ślizgonki i nieświadomie podszedł bliżej.
U Sonii nastąpiła drastyczna zmiana planów i poglądów względem tego, że się tu znajduje. Co za durny pomysł, żeby tu przychodzić. Znalazła się - jasnowidzka, żeby przewidywać, że powinna być w tym miejscu a nie w innym. Idiotyczny pomysł. Nie, zdecydowanie to jakaś bzdura. Mogłaby w tym czasie robić dużo innych rzeczy niż tu siedzieć. Miała zamiar odwrócić się i z powrotem teleportować się do Hogmeade. Mogłaby wstąpić po drodze do papiernika i kupić sobie nowe pióro. To stare było... jakby to powiedzieć... lekko zniszczone. Ostatnio udało jej się je nawet złamać. Widziała nawet ostatnio jakieś ładne, takie trochę zielonkawe, a trochę czerwone. Pochłonięta myślami o nowym artykule piśmienniczym odwróciła się i dopiero w tym momencie dostrzegło stojącego niedaleko chłopaka. Prawie podskoczyła z zaskoczenia. Co on tu robił? Nie spodziewała się nikogo tu spotkać... a zwłaszcza kogoś tak irytującego. - Co ty tu robisz? - zapytała ze złością. Śledził ją? Prześladował? Ten mały, irytujący fanatyk czystości krwi. Nie lubił szlam ani zdrajców krwi. Co prawda do końca Sonia nie była mugolaczką, ale i tak za sobą nie przepadali. Ona była ćwierć czarownicą... chyba... w ogóle coś takiego istnieje? Zresztą nie ważne. Rzuciła mu wściekłe spojrzenie i skrzyżowała ręce na piersi. Był ostatnia osobą jaką miała ochotę tu spotkać. Czy to nie mógł być ktoś inny? Ktokolwiek? - Czego chcesz?
Powiedzmy sobie szczerze, jaki niby cel miałby Ślizgon osiągnąć przez śledzenie członkini swojego domu, z której nie było ani pożytku, ani nawet jakiegoś drobnego urozmaicenia i różnicy od przeciętnej codzienności. Sonia bynajmniej nie należała do rzeczy, które młodszego od niej chłopaka interesowały. Od samego początku za nią nie przepadał, później doszły do tego ewidentne różnice w poglądach... a dalej wyszło, jak wyszło i obecnie nie sposób nazwać ich ludźmi, którzy byliby w stanie znaleźć wspólny język. Cuda się zdarzały, owszem, ale nie w wypadku tych dwojga. Zresztą, żeby kiedyś się ze sobą pogodzili potrzebowaliby zaangażowania obu ze stron, a coś takiego zupełnie nie wchodziło w grę. Podsumowując - Marvell pojawił się tutaj dziełem czystego przypadku i bynajmniej nie miał żadnych ukrytych motywów. To, co sobie Francuzka ubzdurała w tym swoim pustym łbie to już inna sprawa, ale bynajmniej nie zamierzał ani tego roztrząsać, ani w to ingerować. - Serio? - prychnął, spoglądając na nią w taki sposób, w jaki człowiek spogląda na małe dziecko, które właśnie popełniło wielką głupotę i nie zdaje sobie sprawy z własnego błędu. Co z tego, że dziewczyna była starsza? Przecież Casey uważał ją za skończonego półmózga i jakoś specjalnie się z tym nie krył. Jak zwykle. - Powtórz to pytanie i zastanów się, jak absurdalnie ono brzmi - polecił, z uwagą obserwując reakcję starszej. No tak... jeśli kiedykolwiek chciałby czegoś o Soni, chodziłoby prawdopodobnie o zwykłe „znikaj stąd” czy coś o odrobinę mocniejszym wydźwięku. Taki już ten nasz szóstoklasista był.
// Żaden problem. Ja też jakoś tak krótko, ale może się rozkręcimy. //
Kto by wiedział co się roi w tej jego chorej głowie. Może miał jakiś powód, żeby ją śledzić, a może to faktycznie czysty przypadek. Choć jakby się głębiej zastanowić stawiałbym na to drugie. Nic by z tego przecież nie miał, chyba, że brać pod uwagę jakąś kłótnie, a o to z Sonią nadzwyczaj łatwo. Dziewczyna ma to do siebie, że bardzo łatwo się denerwuje. Ma… jakby to ująć… dość trudny charakter. Wystarczy, że ktoś za kim stanie jej na odcisk i wpada w szał. Uff… Co się wtedy dzieje; krzyczy, latają zaklęcia, nawet najdziwniejsze scenariusze były wtedy możliwe… Wszystkim po takim zdarzeniu odechciewa się zagadywania do niej. Z tego właśnie powodu większość osób jej nie lubi lub po prostu stara się nie wchodzić jej w drogę. Casey należał do tej większej i niezbyt zaszczytnej grupy ludzi, których Sonia nie darzy swoją symatią i nawet nie próbuje tego ukryć. Zresztą z wzajemnością. Nie miała zamiaru wdawać się w jakąś głębszą rozmowę. Zresztą o czym ona ma mówić z tym idiotą? Mogą się co najwyżej pokłócić, a to przecież zupełnie bez sensu. Sonia nie miała zamiaru przejmować się jakimś beznadziejnym Ślizgonem, który myśli, że jest fajny i inteligentny. Och… Jak się przykro robi, jakby pomyśleć, że żyje w tak okropnym błędzie. On inteligentny? Ha, to jest dopiero świetny żart. Z drugiej strony skoro jednak zaczęła tę rozmowę będzie musiała kontynuować. Nie wiedziała przez chwilę co ma odpowiedzieć. Co jest dziwnego w pytaniu co on tu robi i czego chce? W promieniu pół kilometra zapewne nie było nikogo, więc to chyba normalne, że się go pyta. Jakby go spytała o matematykę wyższą… TO by mu się mogło wydawać niezwykłe pytanie, bo przecież matematyka to raczej mugolska dziedzina nauki, ale takie pytanie jest dość normalne. - Cóż za idioci chodzą po tym świecie – powiedziała pod nosem. Przewróciła oczami i westchnęła teatralnie. – Co jest dziwnego w tym pytaniu? Jest dość proste…
Żeby to tylko Sonia miała ciężki charakter, a Casey ugodowy! Wtedy mieliby jeszcze jakieś prawo się dogadać, ale skoro trafił swój na swego i żadne nie zamierzało ustąpić w najmniejszym nawet stopniu, to ich relacja potoczyła się tak, a nie inaczej. Oczywiście młodszy nie widział w tym absolutnie nic dziwnego, złego, niewłaściwego czy w jakimś stopniu odbiegającego od normy. Co zrobisz? To nie tak, że ktoś kiedykolwiek zwrócił im uwagę... chyba, że rozumiemy przez to szlabany, które dostali za rozbój w biały dzień na hogwarckim korytarzu. Nic nadzwyczajnego. W gruncie rzeczy, chociaż wielu znajomych mieli podobnych, to o ile Marvell potrafił się dogadać z taką Vittorią bez problemu, a Vittoria z Sonią właśnie, o tyle ten pierwszy i ta trzecia... cóż, gdyby kiedyś mieli ze sobą współpracować zupełnie dobrowolnie, należałoby to dodać do jakiejś księgi cudów czy czegoś podobnego. Takie rzeczy po prostu nie miały racji bytu. - Ty naprawdę jesteś idiotką - podsumował, słysząc jej odpowiedź. Właściwie to brzmiało tak, jakby dopiero teraz zauważył ten fakt, a nie uważał tak od dawien dawna... jak nietrudno się domyślić, to ta druga opcja była prawdziwą, ale jakieś pozory wypadałoby zachować. Pomyśleć tylko, że Sonia uważała siebie za tą inteligentną stronę, a jego za zupełne przeciwieństwo. - Wszystko trzeba ci tłumaczyć? - zapytał Ślizgonki wyjątkowo neutralnym tonem, jakby wciąż jeszcze liczył na to, że zrozumie swój wcześniejszy błąd. Co tu dużo mówić - najpewniej na próżno. Jakoś tak wychodziło, że niektórzy ludzie byli zupełnie tępi i nawet, jeśli odpowiedź leżała tuż pod ich nosem mieli problem z odczytaniem jej. - Zastanów się - zaczął, znowu tonem takim, jakby zwracał się do dziecka lub, tak jak to było w rzeczywistości, do wyjątkowo ograniczonej osoby - czy mógłbym czegoś od ciebie chcieć. Nie sądzisz, że to absurdalne? - zagadnął w końcu, posyłając starszej firmowy uśmieszek, przy którym odrobinę zmrużył oczy. To właściwie zabawne... ze Ślizgonką dogadywał się gorzej niż z pewnym Gryfonem! A przecież to z członkami tego drugiego domu powinien mieć więcej powodów do kłócenia się. No co zrobisz. Tyle dobrze, że nie wszystkie węże wykazywały się móżdżkiem wielkości orzeszka ziemnego i jeszcze dało się z nimi prowadzić logiczne konwersacje... inaczej chyba złożyłby jakąś petycję o zmianę domu, nawet jeśli Slytherin był tym, do którego od dziecka chciał trafić (co zresztą postawił sobie za punkt honoru), idąc tym samym w ślady ojca i całego rodu Arterbury.
Racja. Z tym jednym musiała się z nim zgodzić. Współpraca między nimi jest w żadnym wypadku nieprawdopodobna. Takie cudy się nie zdarzały. To, że niektóre osoby po prostu nie mogą się ze sobą dogadać, to faktycznie stu procentowo normalne. Tak już jest w życiu. Nie może istnieć ktoś kogo lubią wszyscy. W ogóle relacje międzyludzkie są bardzo skomplikowane. Można lubić dwie osoby, chociaż te osoby będą się szczerze nienawidzić. Choćby taki Casey, Sonia cały czas nie wiedziała co taka Vittoria w nim widzi. Fakt, że mieli dość odmienne poglądy w kwestii czystości krwi to jedno, a fakt, że był kompletnym idiotą to drugie. Przecież z nim się nie da wytrzymać. Starała się zachować spokój, gdy mówił. Nie zamierzała się jak na razie denerwować. Na pewno nie dziś, za dużo razy już się pożarli, żeby robić to teraz. Z idiotami nie warto się zadawać. Zabierają tylko czas i energię. Powinno się ich unikać. Udało jej się nawet nie wściec gdy mówił do niej jak do małego dziecka. O nie Marvlleku dziś mamy Międzynarodowy Dzień Nie Wydzierania Się Na Ciebie i Sonia ma zamiar obchodzić go z należytym szacunkiem. - Kto to wie? Nie mam pojęcia co może siedzieć w tym twoim pustym łbie – powiedziała, posłała mu przesłodzony uśmieszek i zatrzepotała rzęsami. Podanie o zmianę Domu? Jaki to fantastyczny pomysł, czemu wcześniej tego nie zrobił? Jakby się uprzeć to może by się udało, nawet mu pomoże w tym przedsięwzięciu… Naprawdę może z nim współpracować, tylko, żeby więcej nie musiała go widzieć w pokoju wspólnym.
Zaśmiał się, w odpowiedzi na ten wymowny uśmiech ze strony starszej dziewczyny. Jak nietrudno się domyślić, Casey'owi dopisywał niezwykle dobry humor, skoro z taką ochotą odpowiadał na jej jakże błyskotliwe zaczepki. Normalnie prawdopodobnie zignorowałby Ślizgonkę lub po prostu obdarzył ją chłodnym spojrzeniem i minął, kontynuując swój spacer. Dzisiaj robił chyba jakiś wyjątek, skoro ta ich wymiana zdań trwała stosunkowo długo i nawet odpowiadał, nie plując jadem na prawo i lewo. Bo przecież w gruncie rzeczy szóstoklasista był w tej chwili całkiem miły, co nie? Oczywiście, jak na jego standardy. - Masz po prostu zbyt duże mniemanie o sobie. Nie spodziewałbym się niczego innego po takim geniuszu - odparł w odpowiedzi, oczywiście nie szczędząc sarkazmu w drugiej części zdania. Akurat gdyby Casey chciał czegoś od Sonii... powiedzmy, że poprosiłby ją o to w mniej bezpośredni sposób. Może nawet Vittoria zrobiłaby to za niego, jeśli odpowiednio by się wysilił. Oczywiście to nie tak, że Ślizgon planował wykorzystywać swoich znajomych do odwalania tej "brudnej roboty", przynajmniej dopóki nie było to aż tak znowu konieczne. Zresztą, jemu również zdarzyło się kilku osobom pomóc z paroma rzeczami, więc to tylko oczywiste, że nie robił tego zupełnie bezinteresownie! Jak zostało wspomniane, wśród Węży, poza tym drobnym wyjątkiem w postaci Francuzki, czuł się wręcz wyśmienicie i zdecydowanie przyzwyczaił się do swojego Domu. Nie wspominając o tym, że Slytherin był tym, który faworyzowała rodzina od strony jego ojca! Podsumowując - mógłby co najwyżej pomóc Sonii ze zmianą! Wtedy oboje byliby zadowoleni, prawda? On zostałby z zielonymi, gdzie pasował najlepiej, a ona... cóż, ona mogła wylądować tam, gdzie jej się żywnie podobało. Szkoda tylko, że życie nie wyglądało tak kolorowo i niestety trzeba musiał pogodzić się z tym, że marzenia nie spełnią się tak łatwo. Tyle w temacie.
Sonia była dość zmienną osobą. Czasem lubi posiedzieć sobie razem z przyjaciółmi i pogadać, ewentualnie pijąc przy tym jakiś smaczny trunek; czasem wolałaby siedzieć samotnie. Nidy nie wiadomo jaki ma humor i jak zareaguje w danej sytuacji. Dlatego raczej nie powinno się jej denerwować. Niestety nie każdy to wie... Przez Casey już nie raz nie dwa dostała szlaban, po kłótniach na korytarzu, czy gdziekolwiek indziej. Zawsze było tak samo. Spotykali się i za każdym razem wywiązywała się z tego jakaś kłótnia. Była to aż cud, że teraz wymienili już parę zdań i nie podnieśli nawet głosu. Ciekawe co się takiego stało chłopakowi, że miał taki dobry humor? Lekko uniosła brew, gdy Casey zaczął się śmiać, a może bardziej rżeć jak koń, czy jakaś żaba. W każdym razie brzmiał dość zabawnie. Z ust Sonii zszedł sztuczny, przysłodzony uśmiech i patrzyła teraz na młodszego Ślizgona ze złością. Poprawiła sobie włosy ruchem ręki i przewróciła wymownie oczami. Nie miała zbytnio ochoty prowadzić tej bezsensownej konwersacji. Miała odrobinę wygórowane mniemanie o sobie, ale tylko trochę. - Rozmawiamy już od pięciu minut a dalej nie odpowiedziałeś na moje pytanie… Co tu robisz bałwanie? – ostatnią część zdania wypowiedziała trochę głośniej, tak jakby był niedorozwinięty. W sumie to chyba prawda. Zignorowała całkowicie wypowiedź Ślizgona i jego sarkazm. Sonia nie marzyła od dziecka o żadnym z domów. W sumie to nigdy o tym nie marzyła, czy nawet nie myślała. Na pomysł, żeby tu przyjechać wpadała na niedługi czas przed studiami. Było jej obojętnie, w którym Domu się znajdowała, jednak nie miała zbytniej ochoty go zmieniać, już się tak jakoś przyzwyczaiła. Była tu w końcu już od ponad roku i powinna jeszcze rok jakoś przeżyć. Uczniów w Slytherinie o podobnych do Caseya poglądach było niestety więcej. Jednak to, że niektórzy uczniowie uważają ją za szlamę nie wiele ją obchodziło. Nie miała też żadnych wymogów od rodziców, jak to mieli niektórzy jej znajomi do jakiego Domu powinni trafić. W sumie jej rodzice nie mają pojęcia gdzie w te chwili znajduje się ich córka i najprawdopodobniej niezbyt ich to obchodzi.
No tak, to naprawdę pytanie, które powinien sobie zadać każdy, widząc równie rozbawionego Ślizgona, który jeszcze bez najmniejszych oporów rozmawia z dziewczyną, za którą otwarcie nie przepada! Przecież nigdy nie ukrywał tego, jak bardzo Sonia działała mu na nerwy, odkąd dziewczyna tylko postawiła stopę w Hogwarcie. Tak czy owak, powody znakomitego humoru Casey zdecydowanie wolał zachować dla siebie, tak samo jak i wiele innych rzeczy, z którymi nie dzielił się praktycznie z nikim. Pomijając jeden wyjątek, ale akurat on potrafił po prostu rozgryźć Marvella bez słów, więc tylko potwierdzał tę niespisaną regułę. Nikt nie mógł mu chyba zabronić dobrego humoru, no nie? A już na pewno nie Rossa, która na dłuższą metę znaczyła dla niego tyle, co zeszłoroczny śnieg albo nawet jeszcze mniej. Tak czy owak, dziewczyna wyjątkowo bawiła go, zamiast niezmiernie irytować, doprowadzając wprost do białej gorączki. Cuda jednak się zdarzały. Chociaż nie... przecież jego zachowanie wciąż działało starszej na nerwy i kiedy ten uśmieszek zniknął z jej ust, odniósł poniekąd niewielki sukces. Tak to podsumujmy. - Wydawało mi się, że będziesz w stanie wywnioskować po mojej reakcji... ale wygląda na to, że nawet to jest dla ciebie zbyt wiele - wyjaśnił, a z jego głosu wciąż nie zniknęło to wcześniejsze rozbawienie. Nic w tym dziwnego. przecież Ślizgonka nie popisywała się tutaj zbyt wielką inteligencją, a i tak to jego miała za idiotę, nie potrafiąc odczytać znaków zupełnie oczywistych. - Skoro tak trudno jest ci ruszyć główką, po prostu spaceruję. - Czarujący jak zawsze ten nasz Marvell, ale naprawdę, czego Sonia niby oczekiwała? Jakiegoś wyjątkowo niecnego planu, w którym istotną rolę pełniło spotkanie z nią? Gdzieżby tam! Na całe szczęście, tylko rok. Gdyby Casey miał się z nią męczyć jeszcze dłużej, prawdopodobnie w końcu niewinne zaczepki przybrałyby troszkę brutalniejszy obrót, bo jak wiadomo, Ślizgon nie lubił przebierać w środkach. Oczywiście robił to w granicach rozsądku! Szlaban w szkole to jeszcze nic wielkiego, gdyby mieli go wywalić to już gorsza sprawa, o Azkabanie, w którym lądować pewnikiem mu się nie uśmiechało, nawet nie wspominając. Tak czy owak, rok wytrzymają, a później zapomną, że kiedykolwiek się znają, chyba, że któryś tępak postanowi zaprosić swoich znajomych z czasów szkolnych i przypadkiem nie skojarzy, że para Rossa-Marvell skakała sobie do gardeł przez cały okres nauki...
Ta sytuacja nie była w żadnym stopniu miła dla Sonia. Stała sobie na jakimś chodnym wygwizdowie razem z chłopakiem, którego szczerze nie lubiła prowadząc jakąś bezsensowną rozmowę… Nie sytuacja z pewnością nie należała do przyjemnych. Pomyśleć ile rzeczy mogłaby w tym czasie robić, gdyby nie wpadła na ten śmieszny pomysł przybycia tutaj. W sumie Ślizgonke faktycznie niewiele obchodziło, czemu Casey ma dobry humor. Pewnie miał jakieś swoje sprawy, które sprawiały mu radość, a jej nic do tego. Nie mniej powoli ten jego dobry nastrój zaczynał działać jej na nerwy. Zamiast jednak dać mu do zrozumienia, żeby spadał, bo przeszkadza jej swoją osobą, przywołała na twarz ten sam przesłodzony uśmiech co przed chwilą i rozejrzała się dookoła. Spacerował? No tak… w sumie co innego miał robić, jak nie spacerować. - Miałam tylko nadzieje, że się nie zgubiłeś, ale skoro tylko sobie spacerujesz to dobrze – powiedziała, głosem jakim zazwyczaj używa się do małych dzieci, które chodzą bez opiekuna po supermarkecie. Taka trochę wredota z tej Sonii, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz. W ogóle się nie przejęła tym, że Marvell może ją uznawać za mało inteligentną. W końcu co ją to obchodzi? Mógł sobie myśleć cokolwiek, w przyszłym roku Sonia i tak kończy studia zostawiając całą tą szkołę w cholerę i wyjeżdżając gdzieś daleko. Nie masz się co martwić Casey, już więcej jej nie zobaczysz.
Akurat Casey uważał sytuację za wybitnie neutralną i do pewnego stopnia beznadziejnie nudną. Jak wiele innych przed nią, i wiele kolejnych po niej. Dlaczego po tym świecie chodziło tak wiele mało interesujących przypadków, nie miał pojęcia, ale z miłą chęcią trafiłby na coś ciekawszego i bardziej wartościowego. Zdecydowanie, rozmowy z Sonią nie wnosiły nic istotnego w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Ten pozostały jeden był przeznaczony na specjalne przypadki, takie jak ten dzisiejszy, gdzie po prostu mógł całkowicie przestać się ograniczać i po prostu pobawić się w słowne gierki. Owszem, te ze Ślizgonką nie były jakoś szczególnie wymagające, ale skoro Marvellowi dopisywał dobry humor, raczej nie tak łatwo będzie się z nim uporać. - Jak miło, że się o mnie martwisz. Jesteś kochana - widzicie! Casey też potrafił być miły, jeśli się odpowiednio postarał... no dobra. Słowa, które wypowiadał, w ustach kogoś innego brzmiałyby naprawdę przyjaźnie, tylko nasz milusi arystokrata przesycił je taką ilością sarkazmu, na jaką stać było chyba tylko jego. Cóż, ten to nawet największą pochwałę potrafił zmienić na oszczerstwo samym tylko tonem głosu czy wyrazem twarzy, lecz jednocześnie zdarzali się idioci, którzy nie potrafili przez to przejrzeć... no nic. Rossa ogólnie działała mu na nerwy, nieprzerwanie odkąd tylko ją poznał. Takie dni jak ten dzisiejszy należały do rzadkości, bo raczej nie często chciało mu się trzymać nerwy na wodzy przynajmniej tę odrobinkę, na tyle, by nie wybuchnąć i ewentualnie widowiskowo skapitulować, byleby tylko nie musieć znosić jej upierdliwego, cieniutkiego głosiku. Tak czy owak, dzisiaj był jakoś wyjątkowo chętny do prowadzeni rozmowy. - Co słychać u Ethana? - zagadnął, wciąż z tym samym, poniekąd prześmiewczym uśmiechem na ustach. Normalnie miałby troszkę więcej oporów przed zadaniem tego pytania, ale... Sonia była raczej zbyt tępa, by zrozumieć co tak naprawdę insynuował. Zresztą, dla większości społeczeństwa to brzmiałoby jak zwykłe zainteresowanie losem dobrego znajomego, w najgorszym razie bliskiego przyjaciela.
Przekomarzanie się było, dość dziwną, lecz w pewnym sensie śmieszną i niegroźną formą zabawy. Sonia dość często się z kimś przekomarzała. Najczęściej był to ktoś znajomy, z kim miała dobre kontakty. Czasami jednak bywało, że przekomarzała się z kimś za kim nie przepadała, choćby Caseyem. Rozmowy ze Ślizgonem z pewnością nie były inteligentne. Nawet nie miały szansy być, w końcu Casey nie należał do mądrych osób, no więc nie oczekiwała za dużo. - Widzisz jaka jestem kochana – powiedziała słodko i uśmiechnęła się… No dobra nie tak do końca tak słodko… W sumie jej głos wręcz ociekał sarkazmem i trudno było się w nim doszukać chodź grama jakiejkolwiek słodyczy. Czysty sarkazm. Oczywiście, że Sonia potrafiła być miła i opiekuńcza. A co! Nie była tylko wredną, sarkastyczną i agresywną zołzą, która potrafi tylko wrzeszczeć i rzucać obelgami na prawo i lewo. Naprawdę potrafiła być troskliwa. Co prawda w jej życiu istniało niewiele osób, która były naprawdę ważne dla Ślizgonki… Nicole, Vittoria, Ethan… No właśnie Ethan. - Dobrze - lekko zaskoczyło ją pytanie. Czemu tak właściwie się tym interesował? Czemu o to pytał? Czemu rozmowa zeszła na temat jej chłopaka? Czemu, czemu… CZEMU? Sonia za nic nie mogła odpowiedzieć sobie na chodź jedno z tych pytań. Może jego wesoły, prześmiewczy głos powinien jej coś podpowiedzieć, lecz chodźby bardzo się starała nie mogła nic wymyślić. Gdyby powiedziałby to ktoś inny pewnie uznałaby, to za najzwyczajniejsze pytanie, ale biorąc pod uwagę ich relacje, coś z pewnością, coś było na rzeczy… Coś tu było nie halo, a Sonie nie wiedziała nawet co. Po prostu to czuła. - Czemu pytasz? - zapytała, dalej zachowując neutralność głosu.
W kwestii inteligencji to Casey na pewno by się spierał - przynajmniej tak należałoby zakładać, bo istniała jeszcze druga opcja, a mianowicie, że machnie na Sonię ręka i pozwoli jej myśleć co chce. Przecież sam swoje wiedział, a udowadnianie jej na siłę, że jest ślepą ignorantką pozbawioną wyczucia raczej nie przyniosłoby odpowiednich efektów. - Zdążyłem zauważyć - przytaknął, z rozczulającym wręcz uśmiechem. Gdyby ktoś go nie znał, naprawdę mógłby pomyśleć, że kogoś chwalił albo podziwiał. W praktyce, Arterbury może i miał ładny, przyjazny wręcz uśmiech, ale za nim kryła się cała masa cech różnych o sto osiemdziesiąt stopni. - Innymi słowy nic nowego... To w porządku. - W jego głosie faktycznie pobrzmiewała drwina. Nie przepadał za Rosą i nigdy nie próbował się z tym kryć. Wcześniej nigdy też nie przywoływał Krukona do ich konwersacji, a przynajmniej nie aż tak znowu bezpośrednio. No to już trudno. Czego studentka nie wie, to jej nie zaboli, a rozmawianie z nią i obserwowanie tego, jak ślepa i niedomyślna była to w ogóle niezwykle ciekawe doświadczenie, sprawiające mu frajdę. - Zastanawiam się, jakim cudem wytrzymał z tobą tyle czasu - wyjaśnił, wzruszając lekko ramionami. Bynajmniej nie kłamał - on na miejscu Ethana za nic nie wytrzymałby w towarzystwie Ślizgonki, dlatego też niejednokrotnie dziwił się swojemu... znajomemu. Przynajmniej tak to można było tłumaczyć, bo w praktyce Casey miał w tej sprawie trochę więcej do powiedzenia, niż powiedzieć rzeczywiście mógł. Zamiast tego uraczył Sonię swoim firmowym uśmiechem. Nie było żadnej opcji, żeby pannica czegokolwiek się domyśliła. Przecież w całym Hogwarcie absolutnie nikt nie uważał Dowesona i Arterbury'ego za bliskich przyjaciół - co najwyżej za przeciętnych znajomych, którzy lubili czasem poślęczeć we dwóch nad książkami. Nic więcej. O to jedno bez wątpienia zadbali, a Ślizgonka nie była też świadkiem tej ich trwającej ponad rok zimnej wojny, także... po prostu, mógł sobie pozwolić na bezkarne przywoływanie osoby Krukona. Podejrzliwość to inna historia - żyjąc wśród innych Węży nie wolno zapominać o ich przebiegłości i dwulicowości. Takie zachowanie już nie jeden przypłacił bolesną porażką.
// przeniesione //
Ostatnio zmieniony przez Casey Marvell dnia Nie Mar 15 2015, 14:08, w całości zmieniany 1 raz