Gabinet okolicznego uzdrowiciela, który zrezygnował w pracy w Świętym Mungu, znajduje się nieopodal Trzech Mioteł. Do wejścia prowadzą niewysokie schodki, jednak trzeba się ich wystrzegać i chodzić powoli, bo nie trudno o poślizgnięcie się, szczególnie o tej porze roku. Witając w środku, przechodzimy przez przyjemny, ciepły korytarz, którego podłoga została wykonana z nienaturalnie ciepłego drewna, natomiast ściany pomalowano na bladozielony kolor. Pierwszym, typowym dla takich miejsc etapem jest przebrnięcie przez krótką rozmowę z leciwą kobietą, urzędującą za hebanowym biurkiem, która prowadzi swego rodzaju spis pacjentów zarówno zapowiadających swoją wizytę, jak i nie. Następnie, jeżeli nie ma zbyt dużej kolejki (co zdarza się niezwykle często), zostaje się skierowanym bezpośrednio do gabinetu na oko pięćdziesięcioletniego uzdrowiciela. Mężczyzna jest bardzo miły, nie gdera ani nie marudzi, podobno "pomaga na prawie wszystko", hm.
No i proszę, cholera, stało się. Jak Żak się uprze, to nie ma zmiłuj. Jak więc łatwo wywnioskować, Tośka, mimo licznych oporów, została zaciągnięta do owego gabinetu. Oczywiście mało brakowało do wyrżnięcia się na schodkach, jednak jakoś udało się wyjść jej z tego wszystkiego bez szwanku, z pewnością dzięki pomocy przyjaciółki, która cały czas prowadziła ją jak jakiegoś wyjątkowo źle potraktowanego przez los inwalidę. A przecież ona już całkiem dobrze się czuła! Mogła tańczyć, śpiewać i prowadzić czołg jednocześnie bez żadnego oporu. Jednak na nic zdały się tłumaczenia. Jak Żak chciała, to Żak potrafiła być głucha, niestety. - Co za bezsens... - Skomentowała pod nosem z wyraźnie wyczuwalną dezaprobatą. Przemierzały ten jakże cudny korytarz, a czas ten wydawał się Tośce wiecznością, może dlatego, że wciąż odrobinę kręciło się jej w głowie. Zresztą cały ten gabinecik napawał ją jakimś dziwnym, nieprzyjemnym uczuciem, a dobry nastrój uleciał z niej tak niespodziewanie, jak szybko się pojawił, pech.
Co za człowiek! Zero wdzięczności. Ona jej tu ratuje życie, a ta jeszcze ma pretensje, że przesadza. Szczerze mówiąc, im bardziej Tośka się upierała, że nic jej nie jest, tym bardziej żak upierał się, że owszem, tak i muszą odwiedzić uzdrowiciela. Nie ma zmiłuj! Weszły do przyjemnego pomieszczenia, które było zaskakująco ciepłe i naprawdę przytulne. Cudownie. Hm, o dziwo, nigdy tu nie była; w razie potrzeby odwiedzała skrzydło szpitalne. - Nie marudź i siadaj - fuknęła tymczasem, lokując koleżankę na krześle. Następnie podeszła do biurka i krótko, acz treściwie wyjaśniła siedzącej za nim kobiecie, co się wydarzyło. Ponieważ były jedynymi pacjentkami, zostały (a raczej panna Risse została) od razu skierowane do uzdrowiciela. Pani kazała zaczekać im momencik i udała się do gabinetu, by uprzedzić lekarza o wizycie. Pojawiła się po chwili i zaprosiła dziewczynę do środka.
Zanim jeszcze Antoinette zdążyła wejść do gabinetu, w drzwiach stanął właściciel gabinetu. Był ubrany bardzo standardowo, tak jak każdy uzdrowiciel rodem ze Świętego Munga. Różnił go od innych jedynie łagodniejszym wyrazem twarzy. Można powiedzieć, że w pewnym sensie wzbudzał zaufanie, o tak! - Zapraszam - odezwał się, ustępując uczennicy miejsca w drzwiach. Kiedy tylko zjawiła się w środku, wskazał jej krzesło znajdujące się naprzeciwko jego biurka, po czym sam zasiadł na swoim miejscu. Splótł dłonie, spoglądając na bladą dziewczynę badawczo. - A więc co pani dolega, panno...? - spytał prawdziwie uczonym tonem.
No tak, teraz to już w ogóle nie ma odwrotu. Tośka skrzywiła się ostentacyjnie, słysząc słowa kobiety, a następnie widząc uzdrowiciela w drzwiach. Jej jakoś nie przekonywał, ale cóż... Podniosła się z krzesła z naturalnym dla siebie w takich sytuacjach ociąganiem, po czym ruszyła mozolnie w kierunku czarodzieja. Nie omieszkała także rzucić błagalnego spojrzenia Jacqueline, jakby prosząc, żeby ją jeszcze stąd zabrała, ale przyjaciółka niestety pozostała niewzruszona. Jak zwykle, no! Wszyscy ludzie ostatnio uwzięli się na biedną Krukonkę i robili wszystko, żeby tylko zrobić jej na złość. Ale trudno. Weszła do środka i zajęła wskazane przez mężczyznę miejsce. A jak ją tu zabiją? Aż zadrżała na samą myśl, chociaż z drugiej strony... Chyba uzdrowiciel byłby już w Azkabanie, gdyby prowadził tego rodzaju działalność, będącą jedynie przykrywką dla morderstw idealnych. - Risse - dokończyła za niego niemal automatycznie, będąc do tego już niejako przyzwyczajoną. Przez chwilę zastanowiła się nad jakąś mało drastyczną odpowiedzią, żeby ten nie zarządził przypadkiem wysłania jej do Świętego Munga, czy coś w tym stylu... Jeszcze tego by tu brakowało, pewnie. - Zakręciło mi się w głowie, kiedy schodziłam po schodach. Ale teraz wszystko jest już dobrze - odpowiedziała tonem udawanie naturalnym, przy okazji nieudolnie starając przywołać się na twarzy maskę nader dobrego samopoczucia.
Ach, ile razy ten biedny człowiek musiał mierzyć się z takimi problemami! Najczęściej byli to właśnie nastolatkowie. W dzisiejszych czasach nikt już nie dba o zdrowie, bo mają tyle nauki, tyle prywatnych problemów... On zawsze traktował to jako niebywale smutny proces cofania się ewolucji, bo zamiast dążyć do poprawienia tego stanu, wszyscy jeszcze bardziej przyspieszają swój tryb życia, w wyniku czego dochodziło do właśnie takich sytuacji. Gdyby on był Ministrem Magii, wszystko byłoby w znacznie lepszym stanie. - Risse! - powtórzył uradowany, że teraz nie będzie musiał zwracać się do niej, jak to przyjęło się nazywać, na "ej, ty". Wysłuchawszy jej słów, pokiwał głową ze zrozumieniem, choć, naturalnie, wątpił w jej wersję wydarzeń. Była blada jak ściana, w dodatku spojrzenie wciąż miała nieco, nie ukrywajmy, otępiałe, a ton jej głosu drżał ledwo dostrzegalnie, aczkolwiek dla niego były to już niemal oczywiste objawy, wskazujące na to, że pacjent wcale nie czuje się tak dobrze, jak to opisuje. - Rozumiem - zaczął głosem charakterystycznym dla uczonego, po czym poprawił okulary na nosie. - Wykonamy kilka rutynowych badań, a jeżeli wszystko będzie w porządku, będzie mogła pani iść do domu, panno Risse. Dobrze?
No tak, cudownie. Będzie ją tu trzymał przez bóg raczy wiedzieć ile czasu, podczas gdy prace domowe same się nie odrobią. A co będzie, jeżeli w ogóle Charles zacznie się martwić tym, że nie wraca tak długo z Hogsmeade? Choć to chyba jej akurat nie groziło... Cóż, pożyjemy, zobaczymy. Jeżeli jeszcze nie czas umierać, bo kto to wie, co zapisał nam los. Ależ mądrość! - A nie można obejść się bez tego? Już naprawdę dobrze się czuję. - Oczywiście skłamała, jednak wydawało się jej, że zrobiła to diabelnie wiarygodnie. Pech, bo mina uzdrowiciela, pełna powątpiewania, wcale nie wskazywała na to, żeby jej mały podstęp się udał. Tośka westchnęła więc ze zrezygnowaniem. Podejrzewała, że Jacqueline kazała obstawić każde okno wokół gabinetu w taki sposób, że biedna panna Risse nawet nie miała co marzyć o ewentualnej ucieczce tą drogą, a z kolei jeżeli postawi na korytarz, to z pewnością opłacona przez Krukonkę pani recepcjonistka, jeżeli tak można ją nazwać, złapie ją na gorącym uczynku i dopiero wtedy będzie miała za swoje. - No dobrze. Chyba nie mam innego wyjścia... Istotnie. Dobrze, że się z tym pogodziłaś, Tosiu, bo im prędzej dowiesz się, co ci jest, tym szybciej będziesz mogła to skutecznie zwalczyć. Tak zapewne powiedziałby Charles, tyle że ubarwiłby to jakimiś idiotycznymi odniesieniami do wszystkiego, do czego można się odnieść.
Pod pewnymi względami rozumiał Antoinette i jej zachowanie. W końcu młodzież przestała interesować się własnym zdrowiem, znajdując sobie inne, w ich mniemaniu ciekawsze priorytety, przez co mieli mnóstwo powodów do opuszczenia gabinetu lekarza, tak, jak chciała to zrobić jego pacjentka. Ale skoro już się zgłosiła i zrozumiała, że nie ma odwrotu i musi poddać się woli większości, to całe szczęście. - Obiecuję, że badania nie potrwają długo. - posłał jej pocieszający uśmiech, po czym podniósł się z krzesła i wskazał jej drzwi prowadzące do drugiego, znacznie większego pomieszczenia. Samych badań nie ma co opisywać. Warto jedynie zaznaczyć, że całokształt odrobinę rozminął się z prawdą, bo trwało to jakieś dwie godziny, mimo zapewnień o szybkim uwinięciu się z kolejnymi procedurami. Jednak uzdrowiciel długo nie mógł znaleźć konkretnej przyczyny zasłabnięcia Antoinette, więc musiał sprawdzić prawie wszystkie potencjalne problemy, które jej dokuczały. Aż tu nagle wpadł na całkiem ciekawy trop! Kiedy wrócili do prawidłowego gabinetu, ponownie wskazał miejsce zmęczonej i złej zarazem pacjentce, zastanawiając się, jak przekazać jej dobrą nowinę. - A więc, panno Risse, mam dla pani świetną wiadomość! - Oznajmił naiwnie, spoglądając na plik zapisanych kartek, które trzymał w rękach. - Wyniki jednoznacznie pokazują, że to nagłe omdlenie było spowodowane… czymś - Dokończył, nie mogąc niestety ubrać tego w jeszcze bardziej subtelne słowa. Zakłopotał się nieco, potarł czoło i zdecydował się na zadanie drastycznego pytania z serii „wścibski lekarz”. - Czy w ostatnim czasie… proszę wybaczyć, naprawdę muszę wiedzieć… miały miejsce jakieś… kontakty płciowe? - wydusił. Nie chciał jej speszyć, no - Bo jeśli tak, to wydaje mi się, a właściwie mam pewność, że to ciąża. Wręczył dziewczynie wyniki, obdarzając ją pokrzepiającym klepnięciem w ramię.
Z początku miała wrażenie, że udławi się własną śliną. Niby co mu do tego, czy odbywała stosunek seksualny?! Przecież to jej własna, prywatna, osobista sprawa, nie powinien się w to w ogóle mieszać. Już miała się na niego zdrowo wydrzeć i zarzucić mu... W zasadzie nie wiadomo co, kiedy usłyszała dalszą część jego diagnozy. Mógłby pan powtórzyć? Jak to? Przecież to było zwyczajnie niemożliwe. Wszystkie znaki na niebie zaprzeczały podanej przez niego przyczynie. To fizycznie niemożliwe. Starość padła mu na mózg i nie był w stanie zdiagnozować jej problemu na trzeźwo, najwyraźniej. Miała co do tego jakieś dziewięćdziesiąt procent przekonania. Jednak gdy wręczył jej wyniki, wyciągnęła po nie wyraźnie drżącą rękę, zarówno od złości, jak i ogromnego, kompletnego niedowierzania. Przejrzała zapisane na kartkach słowa, choć ich sens prawie wcale do niej nie docierał. Podwyższona ilość jakichś substancji, bóg wie co jeszcze... A potem wielki, ba, ogromny napis CIĄŻA. W tej chwili niewiele różnił się dla niej od neonowego transparentu, jakie można było spotkać na mugolskich ulicach. - S-słucham? - wyjąkała nieporadnie, zaciskając dłonie na wynikach, które pod wpływem owego uścisku nieco się zgniotły. - Czy pan jest normalny? - Spytała po chwili, spoglądając na niego z trudnym do ukrycia przerażeniem, malującym się teraz na jeszcze bardziej bladej twarzy. Myślała, że krzesło, na którym siedziała, rozleciało się na kilka kawałków, ale kiedy sprawdziła to delikatnym muśnięciem palców, nie, ono wciąż było w bardzo normalnym stanie. A to dziwne, bo cały świat znów zawirował jej przed oczyma i przewrócił się do góry nogami.
- Niestety… obawiam się, że tak - odpowiedział spokojnie. Nie da się wytracić z równowagi. Widząc oszołomienie dziewczyny, postanowił jakoś ją pocieszyć. Wszak był lekarzem, a jego zaszczytna funkcja nie obejmowała tylko obowiązków przekazywania mniej lub bardziej radosnych nowin, ale także (nie-stety, ahm) wspieranie nieszczęsnego pacjenta (czy w tym wypadku, pacjentki) w owej niedoli. Nie chcąc doprowadzić do jakiegoś ataku furii (tak, takie też się zdarzały, i to nie raz, nie dwa. Kiedyś nawet oberwał krzesłem, a następnie musiał jeszcze przepraszać kobietę za to, że w ogóle sprowokował ją do tego czynu… ech, gdyby on był Ministrem Magii, prawo byłoby czytelniejsze, ludzie zdrowsi, a uzdrowiciele dużo bardziej doceniani i szanowani), uśmiechnął się swoim słynnym ojcowskim uśmiechem a'la Święty Mikołaj. - Proszę się nie denerwować, panno Risse. Przecież w gruncie rzeczy to rewelacyjna nowina. Będzie panienka dawczynią nowego życia! Kolejne małe serduszko zacznie bić dzięki panience, czyż to nie brzmi rozkosznie? A rodzina! Będą zachwyceni, jestem pewien. Bo która matka nie marzy o zostaniu babcią? A która siostra czy brat o byciu ciocią albo wujkiem? A przyjaciele! Ho ho ho! - klepnął się dłonią w udo, tworząc bolesnego siniaka. Auć - Gratulacje, kwiaty, prezenty… imprezy na cześć dziecka! Młodzież lubi imprezy, prawda? Cóż. Trafił jak kulą w płot, może dlatego, że nie wiedział dokładnie o sytuacji młodej mamusi i, uwaga uwaga, TATUSIA.
Boże, do jakiego kretyna ją przywlekli?! Nie dość, że znalazł jej przyczynę takiego a nie innego stanu zdrowotnego, którego wcale a wcale się nie spodziewała, to jeszcze pocieszał ją słowami rodem ze średniowiecza. Rodzice będą zachwyceni? Prędzej ją wydziedziczą. A koledzy? Niechybnie stanie się obiektem wcale niepochwalnych plotek i docinków. Będzie miała po prostu przesrane do końca życia. Charlie na pewno zrobi wszystko, żeby znaleźć się jak najdalej od niej, więc będzie musiała sama wychowywać dziecko. Nie skończy szkoły, nigdy nie znajdzie pracy i w rezultacie umrze z głodu. To zadziwiające, jak wszystkie tak ambitne plany na przyszłość nagle legły w gruzach jednego dnia, podczas kilku godzin. - Nie denerwować? - Powtórzyła takim tonem, jakby uzdrowiciel przemówił do niej w innym, nieznanym i w ogóle pozbawionym sensu języku. - Ja mam się nie denerwować? Nie czekając na reakcję czarodzieja, zerwała się do pozycji stojącej, choć nie było to zbyt dobrym rozwiązaniem. Miała wrażenie, że coś nieustannie przewraca się jej w żołądku, a zjedzone wcześniej śniadanie podchodzi jej do gardła. Zapewne każdy zna podobne uczucie, mhm. - Przecież to koniec - pisnęła z iście histeryczną nutką, po czym ruszyła nieco chwiejnie w stronę drzwi. Wyszła na korytarz, nie zwracając nawet uwagi na siedzącą za biurkiem kobiecinę, która teraz spoglądała na nią z zatroskaniem. Nic dziwnego, w końcu Tośka wyglądała jak przerażony wrak człowieka. Krukonka cały czas ściskała w pięści otrzymane wyniki badań. Postąpiła kilka kroków do przodu, po czym zatrzymała się tuż przy Jacqueline. - To twoja wina - stwierdziła nieobecnie, jakby cała sytuacja jeszcze do niej nie dotarła. - To ty mnie tu przyprowadziłaś. Także i w tym przypadku miała w głębokim poważaniu to, czy dziewczyna zamierza jej jakkolwiek odpowiedzieć, czy nie. Zerwała się niekontrolowanym biegiem przed siebie, nie omieszkując także potknąć się na schodach przy wyjściu. W wyniku tego boleśnie wylądowała na kolanach na zimnym chodniku, zdarłszy sobie skórę. Ojej, przy całokształcie to było teraz nic. Nie zważając na zaciekawione miny przechodniów, podniosła się niemal błyskawicznie i pognała w bliżej nieokreślonym kierunku, który teraz, z niewiadomych powodów, wydawał się jej ostoją spokoju. Miejscem, w którym mogłaby przekonać się, że incydent u uzdrowiciela był tylko wytworem jej chorej wyobraźni. Tak, tak właśnie było.
Jacqueline dostawała skrętu kiszek, siedząc na twardym krześle w poczekalni ponad dwie godziny, obiecała sobie jednak, że nie wyjdzie, bo w końcu sama zaciągnęła tu Antoinette. W czasie oczekiwania zdążyła policzyć w myślach do stu, zaśpiewać bezgłośnie cztery ulubione piosenki, a nawet pomóc pani z recepcji rozwiązać trudną krzyżówkę. Cóż te przychodnie robią z nietowarzyskim człowiekiem! Gdy przyjaciółka wypadła z gabinetu, wyglądała jeszcze gorzej niż przedtem. Jacqueline wstała, patrząc na nią z przerażeniem, a gdy usłyszała jej słowa, przez chwilę ją zamurowało. Dopiero potem coś się odblokowało i próbowała pobiec za nią, ale była za daleko, a potem zniknęła w tłumie. Zrezygnowany żak powlókł się do zamku.
Laura znalazła w Proroku Codziennym informacje o tym, że uzdrowiciel w Hogsmeade szuka pomocnika. Z początku trochę się wahała... czy na pewno się do tego nadawała? Przecież tam trzeba było obcować z ludźmi! Ale w końcu pomyślała, że to przecież byłby idealny początek spełnienia jej marzeń o przyszłej karierze uzdrowiciela... Nie wątpiła, że jeśli wpisze w CV o takich praktykach, na pewno będzie jej dużo łatwiej w przyszłości dostać pracę. W sobotnie popołudnie udała się więc do Hogsmeade, ciepło opatuliwszy się szalikiem i fioletowym płaszczykiem. Przeskakiwała kałuże, które jeszcze niedawno były śniegiem. Wreszcie dotarła do celu, ostrożnie weszła po schodach, teraz jeszcze bardziej śliskich niż zazwyczaj. W środku, w poczekalni, było paru pacjentów, a przy biurku siedziała kobieta, do której to Laura podeszła i wytłumaczyła jej w jakiej sprawie przychodzi, pokazała też ogłoszenie w Proroku, co by starsza pani nie myślała, że sobie to wszystko wymyśliła. Miała poczekać, aż doktor ją przyjmie, jednak w tym momencie był bardzo zajęty. Czekała w poczekalni jakieś pół godziny, nim mogła wejść do gabinetu. Czytała przez ten czas horoskop i w ogóle całego Proroka. Doktor był bardzo miły i wytłumaczył, że potrzebuje pomocy przy pacjentach i przy zapisywaniu różnych rzeczy i.. w ogóle, to Laura miałaby tu robić mnóstwo rzeczy. Doktor trochę powypytywał co umie, a czego nie i w miarę zadowolony z jej zdolności uzdrowicielskich powiedział, że może zacząć od jutra. Uradowana ślizgonka pięknie podziękowała, pożegnała się i wróciła do Hogwaru. Ach, o krok bliżej do zostania uzdrowicielem!
Jak to się dzieje, że świat się człowiekowi kołysze i do tego jeszcze tak musi boleć głowa? Świat jest zdecydowanie niesprawiedliwy, że inni mogą sobie balować ile wlezie i nic im nie jest, a niektórzy mają to do siebie, że mają swoje limity. No i tak się akurat złożyło, że Lotte posiała limit. Na swoje nieszczęście nieco go przekroczyła i ogólnie towarzystwo też nie dopisało. Uznali, że fajnie będzie zrobić konkurs, kto dłużej w stanie upojenia alkoholowego wytrzyma miotle. A że zabawa mogła być przednia, Reyes nie mogła sobie jej odpuścić. Tych, którzy nie brali udziału w zabawie uznano za tchórzy, a na takie coś Lotte nie była w stanie sobie pozwolić. Na trzeźwo czy nie, nigdy nie pozwoli by ktoś ją nazwał tchórzem! Skutkiem takich zabaw okazał się dosyć bolesny upadek brunetki z miotły, chociaż i tak poszło jej nie najgorzej. Najlepiej też nie, z tym, że ona odniosła obrażenia. Konkretnie nie wiedziała, co jej się stało, ale pamiętała, że coś jej w ręce pękło. Towarzystwo dosyć długo zbierało się, żeby Lotte dostarczyć do uzdrowiciela, ale w końcu jakoś ją tam doholowano. Pod drzwi. Reszta się zmyła, a Reyes nie bardzo wiedziała jak dostała się do środka. - Wieczór dobry - przywitała się choć w zasięgu wzroku nie było nikogo.
Był późny wieczór i starsza pani z recepcji dawno już poszła do domu. Przeważnie o tej godzinie nie było tutaj też ani Laury, ani doktora ale dzisiaj nie było przeważnie. Laura zajmowała się wypisywaniem różnych papierków, robieniem sposób zapasów i tak dalej, podczas kiedy pan doktor przysypiał przy biurku. Nie ufał jej chyba jeszcze na tyle, żeby pójść spać, zostawiając klucze do gabinetu, a w dodatku odpowiedzialność za pacjenta, który mógłby się jeszcze pojawić. Jej oczy również zaczynały się już zamykać. Marzyła tylko o powróceniu do dormitorium. Zaczęła się zastanawiać czy naprawdę musi tutaj tyle przesiadywać, przecież miała być to dorywcza praca (sama nie wiedziała po co, w przeciwieństwie do Victora wciąż mieszkała w Hogwarcie) a nie praktyki do zawodu gdzie trzeba się nie wiadomo jak poświęcać. Wtedy właśnie usłyszała, że ktoś, wcale nie cicho, wszedł do poczekalni. Westchnęła głośno. A miała nadzieję, że już prawie koniec na dzisiaj. Wyjrzała przez drzwi od razu dostrzegła znajomą twarz - dziewczynę, która do niedawna dzieliła z nią dormitorium. - Hej, Lotte, co się stało, że tu przyszłaś? - spytała, bo małe było prawdopodobieństwo, że pojawiła się tutaj z przyjacielską wizytą. Ogólny stan koleżanki sugerował, że gdzieś się przewróciła, albo spadła z miotły, ale o tym jeszcze Laura nie miała pojęcia, i od razu pomyślała, że coś ją boli i potrzebuje pomocy.
Umysł Ślizgonki działał na nieco zwolnionych obrotach. W jej organizmie nadal pozostało sporo procentów i jutro rano jak nic będzie kac i ból głowy. Z tym, że na chwilę obecną po za przyszłym bólem głowy trzeba było się zająć tym obecnym. Reyes jeszcze nie do końca sama zaskoczyła, że coś jest nie tak z jej prawą ręką, która zwisała sobie smętnie bez życia wzdłuż tułowia brunetki. Lotte zajęło chwilę nim zaskoczyła, że nie jest już sama. - Mam coś nie tak z ręką - wyjaśniła niezbyt precyzyjnie dziewczyna. Swego czasu już zaliczyła wiele złamań, skłaczeń i wielu innych przypadłości związanych z chodzeniem tam, gdzie nie powinna. Dlatego też nie od razu rozklejała się i jęczała, że ma złamaną rękę. Alkohol dodatkowo ją jeszcze znieczulał, co w pewnym sensie działało na jej korzyść. Sama jeszcze nie do końca wiedziała ile czasu minęło od chwili, gdy spadła z miotły i została doniesiona tutaj. - Lataliśmy i tak wyszło, że spadłam. Wyjaśniła Lotte jak małe dziecko, które nie potrafiło jeszcze dobrze się wysławiać. Do brunetki jeszcze nie docierało, że jej kończyna przypomina bardziej roślinę niż ludzką rękę. W świecie czarodziejów były różne lekarstwa i zaklęcia.
Laura przypatrywała się koleżance i stwierdziła, że chyba wszystko jej pracuje na zwolnionych obrotach. Coś w tym chyba musiało być. Gdyby była już super zdolnym uzdrowicielem, mogłaby użyć zaklęcia sądującego i od razu dowiedzieć się co jest nie tak, ale jeszcze takich rzeczy nie potrafiła. - Zaraz się tym zajmiemy - powiedziała w liczbie mnogiej, bo za drzwiami siedział, a raczej bardziej spał, pan doktor. - Boli? Jeśli chcesz, możesz dostać eliksir przeciwbólowy, powinno pomóc na jakiś czas. Podała Lottej maleńką fiolkę z przezroczystą cieczą, a potem podeszła do miejsca gdzie zazwyczaj zasiadała starsza pani z recepcji i coś tam zapisała, bo formalności i te sprawy. - Dobra... to chodź. Połóż się tutaj, na leżance najlepiej. - Wprowadziła dziewczynę do gabinetu, pan doktor się nieco ożywił, wstał nawet i rzucił owe zaklęcie sądujące i zmarszczył brwi, bo to na ładne, tzn zwykłe złamanie nie wyglądało. Potem Laura sprawiła zaklęciem, że ręka Lotty została przywiązana do deseczki. Pan doktor poinstruowała ją jakie eliksiry ma dać i co dodać, chwilę potem ślizgonka podała mieszankę pacjentce. - Może trochę boleć, mimo tamtego eliksiru przeciwbólowego - uprzedziła. - Bardzo źle się czujesz? Słabo wyglądasz - stwierdziła, widać było, że to MOŻLIWE, że wina alkoholu, ale nie chciała być taka bezpośrednia i zaraz proponować eliksir trzeźwiejący.
Do bólu Lotte była przyzwyczajona i nie raz to właśnie ona pomagała swoim kolegom i koleżankom z Barcelony. Niestety w takim stanie jak była teraz nie było mowy, żeby cokolwiek zdziałała. No i w dodatku alkohol też jeszcze działał, co też nie do końca sprawiało, że Reyes wiedziała, co się dzieje. Na swoje szczęście miała teraz doczyeniania z osobą bardziej kompetentną osobę. Nawet jeśli uzdrowiciel przysypiał. - Średnio - odpowiedziała na pytanie Laury w kwestii bólu. Reyes była wytrzymała, ale nie oszukujmy się. Każdy ma jakieś granice, które po przekroczeniu są nie do wytrzymania. Ból Lotte dodatkowo uśmierzył jeszcze alkohol. Może to i po części dobrze, bo nie wiadomo jakby wytrzymała podróż z miejsca nocnej balangi. Dziewczyna posłusznie poddała się poleceniom i instrukcjom wydawanym przez Laurę i pana uzdrowiciela. Nie mniej jednak zaczynała się czuć ociężała. Ciężar ciała stawał się uciążliwy i brunetka odczuwała ochotę oderwania się od ziemie. Nie mogła tego jednak zrobić, jak nietoperz na jej plecach. Była uziemiona z ręką na deseczce i leżakująca. - Chcę się wzbić w powietrze - powiedziała, chociaż nie bardzo wiadomo było w jakim celu padły te słowa.
W zasadzie to nie miało być pytanie kwestii bólu, tylko raczej takie bardzo ogólne, no ale, że średnio.. to chyba nie było tak źle, a na siłę nie będzie jej trzeźwieć, bo chociaż sama dużo nie piła to wiedziała, że alkohol sprawiał, że się odpływało a odpowiednia jego ilość pomagała nie orientować w tym co się naprawdę działo. I pomyślała, że to poniekąd dobrze, jeśli ma działaś jak kolejny eliksiry przeciwbólowy. Kiedy Lotte wzięła lekarstwo, Laura przysiadła na krześle obok, podpierając rękę na szafeczce obok. Mogła na niej też położyć głowę i nieco przysnąć jak pan doktor. Ale Lotte coś mówiła, dlatego spojrzała na nią, starając się zrozumieć o co jej chodzi. - To chyba nienajlepszy pomysł - powiedziała, uśmiechając się lekko, miała wrażenie, że ślizgonka nie do końca wie co mówi - Dopiero co spadłaś, ja na twoim miejscu więcej nie wsiadałabym na miotle w takim stanie. - Zinterpretowała jej słowa w bardzo oczywisty sposób i do głowy by je nie przyszło, że się pomyliła.
Alkohol podziałał na Lotte w dwojaki sposób. Po pierwsze nico ją znieczulił, co było w pewnym sensie plusem, bo nie czuła tak bardzo bólu. No i nie pamiętała jak tu trafiła, a droga za pewne była długa. A po drugie już nie tak bardzo na plus. Lotka była nieco przytępiona. A konkretnie nie za bardzo myślała, to o czym mówiła. Ogólnie na co dzień też najpierw myśli, a potem robi. Z tym, że teraz palnęła coś, co na pewno nigdy nie powiedziałaby nikomu. - Wzbić się w nocne niebo na skrzydłach. Dziewczyna wyciągnęła zdrową rękę w stronę sufitu. Rozprostowała dłoń, a potem zamknęła ją w pięść, jakby próbowała coś złapać. Przytępiona alkoholem i tak zamarzyła, by polecieć w nocne niebo na swoich nietoperzowych skrzydłach. To uczucie wolności było nie do opisania. Ale pamiętała je i zawsze za nim tęskniła. Zdecydowanie za rzadko przemieniała się w nietoperza. Z tym, że teraz to i tak byłoby to nie wskazane. Ze złamanym skrzydłem nie poleciałaby nigdzie.
Całkiem często zdarzało się, że podczas wieczornych dyżurach Laury do gabinetu przychodzili ludzie w takim właśnie, podobnym stanie. Można się było przyzwyczaić. Czasem potrzeba było zaklęć uspokajających, a kiedy indziej ślizgonka wręcz bała się co tacy nachlani faceci mogli wymyślić. Całe szczęście, że z Lottą nie było tak strasznie. Tylko trochę jakby majaczała. Laura miała wrażenie, że mówi tak przez alkohol szumiący w głowie i właściwie nie wiadomo co ma na myśli. Ale już siedziała obok leżanki, czekając aż ten eliksir na rękę zacznie działać, więc czemu nie porozmawiać. - Na skrzydłach? To musi być świetne uczucie, fajnie byłoby być ptakiem - powiedziała, nie do końca mówiąc na serio, no bo jak można na serio rozmawiać z kimś kto nie jest trzeźwy. Nie była nawet świadoma, że to co mówi Lotta nie do końca jest jedynie majaczeniem.
Lotte nie wiedziała, że wpadła jak śliwka w kompot. Alkohol nieco rozwiązał jej język i istniało spore prawdopodobieństwo, że nawet jeśli się nie wypowie wprost, że jest animagiem, to ktoś na tyle obeznany w temacie sam się tego może domyśleć. Ciężko było jednak przewidzieć ile tak na prawdę Reyes się wygada podczas tego swojego nocnego marzenia na kozetce u uzdrowiciela. - Nawet nie wiesz jak przyjemne - zgodziła się nawet nie świadoma, że Laura kontynuowała tę rozmowę prawdopodobnie wyłącznie z grzeczności i faktu, że nie brała słów Lotte na poważnie. Ale nawet pomimo dosyć mocnego zamroczenia alkoholem pamiętała te wszystkie uczucia, jakie jej towarzyszyły, gdy udało jej się dokonać pierwszej przemiany w Riverside. - Coś wspaniałego - ciągnęła dalej nieświadoma, jak bardzo rozwiązał się jej język. - Ta niczym nie ograniczona wolność.
Laura cały czas pamiętała - ona nie może mówić na serio, na pewno nie jest świadoma ani jednego słowa. I chociaż starała się pamiętać, to jednak to co słyszała... może to dlatego, że sama nie piła i nie była świadoma co wygaduje się po pijaku? Jednak Lotta brzmiała całkiem normalnie. Jakby wiedziała co mówiła. Tylko, że to co mówiła brzmiało wyjątkowo absurdalnie. - Skąd wiesz? - Ciągnęła rozmowę dalej, trochę z uprzejmości i chęci zabicia czasu, a trochę już z własnej ciekawości co usłyszy, co też Lotta dalej wymyśli. - Czasem śni mi się, że latam, ale nigdy to wrażenie nie pozostaje wyraźne, kiedy już się obudzę - dodała, bo może właśnie o tym ślizgonka cały czas mówiła - o lataniu we śni. No bo niby o czym innym?
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Wygląd pomieszczenia: odpowiednio oświetlone, przypomina ogromną salę, w której znajduje się parę siedzeń (szczególnie przy ścianach) oraz jeden stolik, tudzież typowe biurko, przy którym siedzi uzdrowiciel. Przy wejściu znajduje się pracownik, który oznajmia, by wybrać dowolnego manekina znajdującego się w sali. Odstępy między stanowiskami pracy nie są zbyt duże, aczkolwiek wystarczające do normalnej nauki.
Siedział, oczekiwał, wymagał - niczego innego nie było szczególnego w jego wyglądzie; chociaż nie, wróć. Zachorował; ostatnimi czasy przez oddział przebrnęła choroba, która zebrała w nim jeszcze większą ilość żniwa niż zazwyczaj. Apatia, drżenie rok, chłodne oblicze, choć większość kojarzyła go jako uprzejmego, aczkolwiek chorobliwie zamkniętego. Obecnie ten stan potęgował się; miał ostrożne, przenikliwe spojrzenie, choć niezbyt utkwione w jednym punkcie; podkrążenia pod oczami zdawały o sobie znać o wiele bardziej niż zazwyczaj. Było mu to jednak całkowicie obojętne, kiedy to trzymał ręce przy sobie - w szacie uzdrowicielskiej, z symbolem węża owiniętego wokół różdżki. Otwarte drzwi - drzwi na umysły godne poznania wiedzy z zakresu Magii Leczniczej, tak posępnie zapominanej podczas nauki czegoś znacznie bardziej przydatnego, jak chociażby wplatane w umysł niczym nicie przywiązane do igły zaklęcia z zakresu całkowicie innych dziedzin. Ostatnimi czasy uzdrawianie stawało się tylko i wyłącznie czymś znajdującym się w cieniu codziennych obowiązków; lekcje z tego przedmiotu były zaś uznawane wyjątkowo za nudne oraz postrzegane przez uczniów za możliwość swobodnego wylegiwania się na ławkach oraz ignorowania poleceń nauczyciela. Wbrew pozorom wiedza, którą posiadał, nie była w żadnym stopniu wiedzą tajemną; wystarczyło po prostu się przyłożyć. Oczywiście był świadom tego, że nie każdy posiada do tych rzeczy smykałkę, a przede wszystkim nie każdy ma zamiar ryzykować ewentualnego pogorszenia stanu poszkodowanego pod wpływem zakłóceń przedzierających rdzenie różdżek oraz powodujące ich niefortunny brak posłuszeństwa. Ludzie bali się; bali się możliwości spowodowania czegoś o wiele gorszego niż uszczerbku na zdrowiu; on zaś, mimo pracy na oddziale urazów magizoologicznych, miał zamiar odchylić ich strach gdzieś na bok, przenieść rewiry braku posłuszeństwa umysłu podczas sytuacji kryzysowych - oraz przede wszystkim uświadomić.
Rzuć kostką na wejście: 1 - czyżby pech Cię najwidoczniej nie chciał opuścić? Ludzi było sporo, choć to musiało trafić właśnie na Ciebie, kiedy to dotarłeś do miejsca, gdzie miałeś zasięgnąć wiedzy z zakresu zaklęć leczniczych; choć oczy miałeś dookoła głowy, nie można Ci odmówić w żaden sposób przyciągania nieszczęść. Jak się okazuje, jeden złodziejaszek postanowił zrobić z Ciebie dość ładny pożytek. Rzuć jeszcze raz kostką. Nieparzysta - na szczęście udało Ci się go zauważyć i tym samym przegonić, chroniąc swoje galeony przed ewentualną utratą; przestraszony, tudzież nawet zbulwersowany, zniknął w tłumie reszty osób. Parzysta - niestety, kiedy włożyłeś dłonie do kieszeni kurtki, zauważyłeś, że straciłeś parę monet. Rzuć trzeci raz kostką; ilość oczek pomnożona przez pięć to galeony, które ukradł Ci złodziej. Odnotuj stratę w odpowiednim temacie.
2, 3, 4 - podczas drogi do gabinetu nie spotyka Cię nic złego. Co prawda wiatr nie jest zbyt przyjemny, co nie zmienia faktu, iż bezpiecznie dotarłeś do miejsca trwania warsztatów; w odpowiednim momencie, oczywiście! Możesz być dumny ze swojego szczęścia; podchodzisz normalnie do jednego z wolnych stanowisk.
5 - co prawda przychodzisz odrobinę przed czasem trwania warsztatów, co nie zmienia faktu, iż ewidentnie Ci to dobrze służy! Podsłuchujesz parę rozmów, dowiadujesz się ciekawostek, a przede wszystkim - stajesz się bogatszy o wiedzę i jesteś świadom tego, co Was tutaj wszystkich czeka - w zakresie pierwszej pomocy. Nie pozostaje Ci wówczas nic innego jak czekać na dalsze instrukcje - choć ewidentnie zdawałeś sobie sprawę z tego, że uzdrowiciel czeka jeszcze na dodatkowe osoby. Otrzymujesz jeden dodatkowy przerzut - do wykorzystania w dowolnym z etapów.
6 - zimno, zimno, no i jeszcze raz - zimno! Brr. Niezależnie od czego, co na siebie założyłeś, jest Ci niemiłosiernie lodowato, a przede wszystkim wiatr uderzający o Twoje ubrania zdaje się przeszywać kości bez żadnego skrępowania. Zrządzenie losu? Najwidoczniej. Uporczywie wpychasz ręce w kieszenie oraz żwawym krokiem udajesz się w stronę gabinetu. Rzuć jeszcze raz kostką. Parzysta - nic Ci się nie dzieje, jest to najwidoczniej chwilowe osłabienie organizmu spowodowane nieprzystosowaniem do pogody. Z łatwością się rozgrzewasz w ciepłym pomieszczeniu, zapominając tym samym o całym zdarzeniu. Nieparzysta - dziwny chłód doskwiera Ci także w pomieszczeniu, choć innym jest zdecydowanie ciepło. Jeszcze nie jesteś tego świadom, ale zachorowałeś na Lebetiusa - popularną chorobę, szczególnie w okresie zimowym. Obecnie jesteś zobligowany do zapłaty za eliksir pieprzowy oraz jego spożycia - w przeciwnym przypadku będziesz miał do czynienia z objawami w postaci kataru, kaszlu oraz pary wydobywającej się z Twoich uszu. Zaksięguj wpłatę w odpowiednim temacie.
Ostrzeżenie 1: plagiat i lekceważenie uwag moderatora. W przypadku gdy inspirujemy się cudzą pracą i autorską mechaniką prowadzenia lekcji lub eventów konieczna jest zgoda autora.
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Od jakiegoś czasu nie mieli kontaktu z Mattem. Neiowi to nie przeszkadzało. Zwykł odzywać się do ludzi wtedy, kiedy sam miał ochotę, ignorować wysyłane listy albo wpadać bez zapowiedzi. Trudno mu było utrzymywać kontakty z innymi. Po czymś takim w większości się odeń odsuwali. Nie winił ich za to. Właściwie to się nie przejmował. Kiedy usłyszał o warsztatach, początkowo miał je zignorować. Jednak nazwisko na końcu ogłoszenia sprawiło, że zamiast odejść od tablicy i zapomnieć, powędrował od razu w stronę gabinetu. Po drodze wpadł jeszcze do sklepu, aby kupić trochę babeczek. Bananowa, kokosowa, czekoladowa i nutella. Ładnie zapakowane w różowe, tekturowe pudełko wycięte w zamek. Niemalże jak dla księżniczki. Droga do gabinetu minęła mu bez problemów. Na szczęście. Nie chciałby zniszczyć babeczek, miały ładne ozdoby na kremie. Wszedł do pomieszczenia jako pierwszy. Wyglądało niczym z horroru. Oświetlone chłodnym, zimowym słońcem wpadającym przez okna oraz pełne nieruchomych manekinów. Wśród martwych figur siedział tylko uzdrowiciel, niewiele żywszy niż drewniane imitacji wokół niego. Chłopak przeszedł cicho pomiędzy manekinami bliżej Matta, zanim usiadł na kolanach jednej z figur. Nie było w pokoju drugiego krzesła. Postawił pakunek z babeczkami na biurku, a potem złączył ręce, splatając palce oraz przyglądając się twarzy mężczyzny. Uważnie. Chłodno. - You look like shit - ocenił, brutalnie szczery, nie przejmując się szacunkiem, jaki powinno okazywać się starszemu. Neirin miał tendencję, mniej lub bardziej dobrą, traktować bliższe mu osoby niczym zwierzątka. Karmić je, pilnować bezpieczeństwa, zaspokajać potrzeby bliskości. Wyprostował się wolno na krześle. - Why so? - I tak wątpił, że uzyska odpowiedź. ale też Matt powinien wyczuwać, że nie odpuści po pierwszej wymijającej wypowiedzi. Chociaż we własnej chaotyczności wyciągnął w jego stronę lewą rękę, pokazując mu blizny w kształcie pioruna. - Iglica - poinformował. Takich nie widzi się często. Zwykle ludzie porażeni umierają.
2
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Brak kontaktu nigdy mu nie przeszkadzał. Co nie zmienia faktu, że powinien go utrzymywać. Większość wiadomości już zdołał zignorować - nawet od tych najbliższych mu osób, najdłużej znanych. Zamykał się wśród ekspresji własnych wspomnień oraz wymagań, nie pozwalał na to, by ktoś, niespodziewanie, nienaturalnie zniszczył jego dotychczasowe myśli oraz starał się go zmienić. Nie zmienia to jednego faktu - że im bardziej odgradzał się murem od ludzi, którzy starali się do niego dotrzeć, tym bardziej się zmieniał. Tym przechodził większą metamorfozę, tym bardziej markotniał, a przede wszystkim - tracił swój dawny blask. Niestety, Matthew nigdy nie był osobą wyjątkowo stabilną - w związkach nie wiadomo, jak to było - co nie zmienia faktu, iż jego życie przypominało sinusoidę. Raz lepiej, raz gorzej, regularnie, z takimi samymi odstępami czasu. Ostatnio było jednak o wiele gorzej, choć jedna osoba starała się go wydobyć z tego bagna. Jakby nie było, za mocno przywiązywał się do ludzi, utrata go bolała w przypadku, gdy był w stanie zrozumieć, że uczucie, które go łączyło, nie było czymś zwyczajnym, wręcz przeciwnie - czymś nietypowym. Starał się dokształcić we własnym zakresie, starał się w pewnym stopniu, pod wpływem własnym, wyjść na lepszego człowieka. Nadal jednak posiadał wady, nad którymi nie potrafił zapanować. Chorobliwe zamknięcie się w sobie wywoływało w nim mieszane uczucia, choć prawda jest taka, że on po prostu przyjmuje emocje od innych ludzi; uczy się, by następnie móc oszacować prawdopodobieństwo wbicia noża w plecy. Zauważył znajomą postać, wyższą, z kosmykami o rudawych refleksach; niosącą niewiadomy pakunek niewiadomego pochodzenia; różowy, niczym dosłownie dla księżniczki. Nie spodziewał się go, choć podświadomie myślał, że przybędzie; jak zwykle, nie przejmując się regułami ustalonymi przez społeczeństwo. Byli do siebie niezwykle podobni, aczkolwiek wielce różni; zaskakiwało go to pod tym względem. Jakby nie było, Vaughn zaakceptował szaleństwo, Matthew zaś starał się walczyć z własnymi lękami oraz chorobami. Jedno było pewne - kto bardziej cierpiał, nie trzeba było się w ogóle pytać. - Yeah, I know. - odpowiedział, spoglądając na poczynania ze strony studenta. No tak, to właśnie on zajmował się składaniem go do kupy, a potem odpokutowywaniem za to, że pewna bańka emocji zwyczajnie pękła. Nie przejmował się jednak brakiem szacunku; lodowata wręcz twarz nie drgnęła w żadnym z możliwych ruchów, pomijając słowa, które opuściły jego wargi. Miło jednak byłoby, gdyby zszedł z tych biednych manekinów, chociaż były one trwałe i pozbawione w większości wad. Empatia nie pozwoliła mu ominąć tego, iż jedna odpowiedź wymijająca będzie skutkiem do powstania drugiego pytania. - Zrządzenie losu. - przyznał, jak najbardziej szczerze. Wszystko, jakby nie było, stawało się zrządzeniem losu, najlepiej na nie zwalić winę; wiarygodne, szczere, pozbawione wad, okrutnie brutalne. - W Wielkiej Brytanii? - zapytał się, rzucił, albowiem wiedział, że Iglica nie pochodzi z tego kraju, chociaż zastanawiało go to, jakim cudem udało się Neirinowi przetrwać spotkanie z tymże wężem. Dodatkowe blizny także zdobył, aczkolwiek w jego przypadku nie było czym się chwalić; jakby nie było,nie miał powodów do dumy. Także na jego skórze pozostał ślad po dźgnięciu nożem oraz zakażeniu; drobne, niewidoczne ryski po wbiciu paznokci przez pacjentkę w stronę szyi także bywały trudne do spostrzeżenia.