Z zewnątrz przypomina ogromną katedrę, która jednak jest osłonięta gęstwiną starych drzew. Pub jest wielki i co więcej nie splajtuje, pomimo, iż chodzi tam raczej niewiele osób - z powodu właśnie jego kamuflażu.
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
kostki wspólne eee kostki moje kurde pamiętam, że przegrywam i pomnażają się pieniądze zakłady 5g zdobyłem - 10 g w tej rozgrywce = - 5 g
Tłumaczę jeszcze po drodze Huangowi, że głównie przez kwestię tego ile ludzie obstawiają wszystko robi się mniej lub bardziej ekscytujące. My jednak całkiem postanawiamy poddać się losowości póki co, by odrobinę się przyzwyczaić do gry. Szczególnie, że Longwei nie znał jeszcze wszystkich zasad i kolejności układów. Chłopak wcale nie wydaje się być ani trochę speszony swoim pytaniem, które przecież mogło wywołać wspomnienia o których nie wszyscy chcieliby mówić. Dla mnie wydaje się być to oczywiste. Ja się zastanawiam czy może po prostu Longwei jest tak otwarty i szczery, że on nie miałby nic do ukrycia. Bawi mnie jednak, że uszy chłopaka zrobiły się czerwone, jakby sam był metamorfomagiem. Uśmiecham się nawet krzywo na ten widok. - Nie dopytywałbyś więcej? - dopytuję tylko po to, żeby wprawić go w lekkie zakłopotanie. Zazwyczaj to ja się zachowuję jak Longwei, zwłaszcza przy kobietach, więc niesamowite jest być dziś po tej drugiej, bardziej pewnej siebie stronie. - Żadne wspomnienie nie jest wystarczające? Może źle coś rzucasz? - pytam niepewnie, zerkając znad moich zabójczych kart na chłopaka. - Dorób sobie jakieś. Pomyśl co byś chciał szalenie zrobić - daję mu cenną wskazówkę i rzucam swój wynik na stół, tym samym pokonując Longweia. Piję sobie spokojnie piwerko, czekając aż ten przestanie się dusić. Kiedy się opanowuje po raz pierwszy nie wygląda na tak spokojnego jak zwykle. - Jezu sorry, nie powiedziałem. Niektóre przegrane i wygrane karty robią nam psikusy. Im sielniejszy układ tym są bardziej nieprzyjemne. Wszystko w porządku? - pytam i pytająco rozkładam karty, by wiedział, że jeśli nie chce grać możemy przestać.
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
wspólne2, 1, 3 moje3, 2 - dwie pary, wzrasta stawka dwukrotnie nagroda 5g przegrałem, 10g zdobyłem, mam 5g stawka 5g
Nie podejrzewał, aby pytanie o wspomnienie, dzięki któremu ktoś potrafi wyczarować patronusa było czymś złym. Ostatecznie do tego zaklęcia potrzebne było szczęśliwe wspomnienie, a takie przecież nie mogły kojarzyć się źle. Jeśli byłoby tak, wówczas patronus nie miał prawa się zmaterializowć, jednak nie spodziewał się odpowiedzi sugerującej seks. Właściwie sam nigdy nie próbował użyć żadnego podobnego wspomnienia, choć być może jego i tak nie miałyby odpowiedniej mocy. Choć może wystarczyłoby przypomnieć sobie, jak z siostrą szmuglowali paczkę do jego pokoju, a później śmiech, kiedy zorientowali się, co jest wewnątrz niej. Nie zmieniało to jednak faktu, że nieznacznie speszył się odpowiedzią Augusta. - Nie. To jest wystarczająco osobista sprawa. Poza tym, o co miałbym w takiej sytuacji dopytać? O to z kim związane jest wspomnienie, czy pozycją, a może o miejsce? Nie jest to coś, czego byłbym ciekaw – odpowiedział spokojnie, czując, że już nie tylko uszy ma czerwone, ale również szyję, choć nie odrywał spojrzenia od swojego towarzysza, zachowując spokój. Nie uciekał spojrzeniem, nie szarpał za rękaw i gdyby nie rozlewający się po jego szyi rumieniec, nie można byłoby poznać, że rzeczywiście był speszony tematem rozmowy. - Najwyraźniej żadne nie jest odpowiednie. Do tej pory jak próbowałem tworzyła się jedynie jakby… Tarcza – odpowiedział, aby po chwili skinąć głową, gdy tylko otrzymał poradę. Dorobić szczęśliwych wspomnień… Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, ale wiedział, że w słowach Edgcumbe jest wiele prawdy. Duszenie się za sprawą niewidzialnej liny nie było tym, czego pragnąłby najbardziej na świecie, ale nie było też czymś, co miałoby się okazać niebezpieczne. Przesuwał jeszcze chwilę palcami po swojej szyi, aż w końcu skinął lekko głową, zgadzając się w ten sposób na nowe rozdanie. Czekał aż pojawią się na stole nowe karty, przez chwilę wpatrując się w swoje karty, aby ostatecznie pokazać je i odkryć, że tym razem sam wygrał. Wyglądało na to, że dwie pary szczęśliwie nie tworzyły kolejnej zabójczej pętli na jego szyi. - Kiedy odkryłeś, że jesteś metamorfomagiem, myślałeś, żeby do czegoś to wykorzystać? Praca, hobby…? – spytał, spoglądając z zaciekawieniem w ciemnych oczach na Augusta.
______________________
I won't let it go down in flames
Augustine Edgcumbe
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 188
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Moje słowa były jedynie zaczepką i nie spodziewałem się, że Longwei rozwinie moją niemądrą myśl. Nawet robię charakterystyczne parsknięcie śmiechem, bardzo krótkie, kiedy wyobrażam sobie, że Longwei zacząłby mnie dopytywać o ulubiona pozycję. Z moim doświadczeniem nawet nie moglibyśmy sobie na ten temat dostatecznie ciekawie porozmawiać, chyba że Huang miałby do opowiedzenia jakieś niesamowite historie. - Masz racje. Jeszcze za mało piw i partyjek barona, żeby mówić o takich rzeczach - stwierdzam lekkim tonem, zaciągając się kolejną już Malinową Strzałą. - Och, ranisz mnie że nie jesteś ciekaw - mówię jeszcze poważnie, aczkolwiek teatralnym gestem kładę dłoń na piersi. Nie mówię już więcej, bo tylko fakt że Huang jest lekko czerwonawy, sprawia że ja nie płonę rumieńcem. A raczej moje brwi. - Nie jesteś przypadkiem super fanem smoków? Serio żadne osiągnięcie z nimi nic Ci nie daje? - pytam z lekkim niedowierzaniem, popijając sobie piwko. - Może faktycznie trzeba myśleć tylko o prywatnych rzeczach i sprawy pracownicze nic nie dają... - zastanawiam się na głos, chociaż jestem przekonany, że praca Longweia, która jest równocześnie jego wielkim hobby, powinna mieć w sobie wystarczająco dobrych wspomnień. - Coś z siostrą musi zadziałać. Chyba, że jej nie kochasz wystarczająco - dodaję jeszcze, oczywiście nie na serio, bo wspomnienia nie zawsze przekładają się na uczucia. Czasem trudno jest pomyśleć o samym emocjach względem osoby. Daję wygranemu swoje pieniądze, widząc że tym razem szczęście uśmiechnęło się do Huanga i to na dodatek podwójnie. Tasuję mu prędko karty, chociaż odrobinę i podaję talię, bo teraz była jego tura rozdawania. - W sensie co? Był modelem? Albo jakimś... aurorem? - pytam, bo zastanawiam się co ma na myśli. Mi zazwyczaj główni przychodziły do głowy pomysły związane z różnymi dziedzinami sztuki. A do tego mam dwie lewe ręce.
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
WSPÓLNE1, 5, 6 MOJE 2, 3 (link wyżej) - mam więc 1,2,3, czyli nic, wisielec NAGRODA 0g (tracę moje 5g) STAWKA 5g
Longwei zaśmiał się cicho, widząc teatralne gesty Augusta, a także słysząc jego słowa. Choć mimika chłopaka nie sugerowała, żeby żartował, miał wrażenie, że powoli zaczyna rozróżniać kiedy naprawdę jest poważny. Było to coś całkiem ciekawego, obserwowanie go, poznawanie. Prawdę mówiąc, to Longwei także lubił - poznawać nowe osoby, szukać tych, którzy podzielali jego zainteresowania i uczyć się czegoś nowego. Nie często spotykało się także metamorfomagów, chyba że chodziło się do Hogwartu. Obserwowanie jednego w czasie spotkań było ciekawe. To, jak August spokojnie sięgał po rzeczy wydłużając swoją rekę, jak bez problemu zmienił swoją twarz, udając jego, to było intrygujące. Jednak mogło nie być komfortowym tematem do rozmowy, przez co Huang wolał po prostu obserwować go przy kolejnych okazjach, jak i teraz, choć sam był zmieszany tematem rozmowy, który szczęśliwie szybko się zmienił. - Wierz mi, próbowałem już wszystkiego, co pamiętam, co było szczęśliwe i nic. Zwykle, choć szczęśliwe to są żenujące, albo od razu przynoszą myśli o gorszych sprawach. Wygląda na to, że po prostu nie mam dość dobrych wspomnień - stwierdził w końcu, wzruszając lekko ramieniem. Co prawda przejmował się, że nie może za bardzo nigdzie teraz chodzić sam, nie mając pewności, czy nie zostanie za moment zaatakowany przez dementorów. Mimo to nie czuł zbytniej presji, żeby nauczyć się zaklęcia, żeby potrafić wyczarować patronusa. Choć męczył go fakt, że nie potrafił, że nie miał odpowiednich wspomnień. Zgarnął pieniądze, po czym zaczął rozkładać na nowo karty tak, jak wcześniej go nauczono. Wszystko po to, żeby wstrzymać się na moment, gdy tylko padła odpowiedź, zastanawiając się jednocześnie nad własnymi słowami. - Możesz dowolnie zmieniać wizerunek, więc jako auror na pewno byłbyś świetny. Jako model także… Ale możesz też zabawiać dzieci, pomagać przy tresurze stworzeń, właściwie możesz wszystko - odpowiedział, odkrywając karty. W jednej chwili znów poczuł, jak pętla zaciska się wokół jego szyi. Tym razem był na to przygotowany, ale zdecydowanie bycie podduszanym nie należało do jego ulubionych zajęć.
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
wspólne: 6,1,4 moje: 6, 1 - mam 2 pary "nagroda": 5g stawka: 5g
Zazwyczaj nie czuję się komfortowo kiedy ludzie mi się przyglądali. Jestem raczej skryty i szybko się peszę na co dzień. Jednak przy Huangu było inaczej. Pewnie dlatego, że wydawało mi się, że zawsze będzie uprzejmy i w ogóle w jego obecności jakoś czułem się dość swobodnie. Nawet jeśli jakoś oceniał mnie i próbował rozgryźć, poniekąd bardziej mi to schlebiało nie przeszkadzało, jak przy innych. Nie analizowałem jednak dlaczego tak jest i skupiłem się z powrotem na grze. I nieszczęsnym patronusie chłopaka. - To brzmi chujowo - mówię kiedy pomyślę, że nie ma on odpowiednich wspomnień, by być szczęśliwym. - Zaprowadzę Cię w super miejsce, żebyś miał coś przy czym nie będzie nic żenującego - zagaduję, chociaż nie wierzę sam w siebie, że mam w sobie tyle charyzmy, świetnego wyglądu czy po prostu ogłady towarzyskiej, by być kimś o kim się myśli przy patronusie. Longweiowi szło już naprawdę nieźle. Nawet ogrywa mnie w kolejnym rozdaniu. Trzeba jednak przyznać, że kwoty, które tu rzucamy to jakaś walka o marne 5 galeonów. - Może podwyższymy stawkę? Albo zagramy o jakieś wyzwanie? - proponuję kiedy wygrywam te marne knuty. - Zabawiać dzieci? - powtarzam i zerkam na chłopaka z niedowierzaniem. Nawet po tych kilku naszych spotkaniach powinien wiedzieć jak absurdalnie to brzmi, że ja mógłbym robić coś takiego. - Przyjaciółka mówiła, że powinienem być żigolakiem, więc twoje propozycje brzmią lepiej... - mruczę przypominając sobie rozmowę o tym, że byłbym super męską prostytutką, aż czerwieniejąc na brwiach. Równocześnie widzę, że Longwei nie ma nic w kartach, więc wyciągam rękę (dosłownie, wydłużam lekko swoje ścięgna), by złapać go za ramię i ścisnąć lekko pocieszająco. Prędko jednak cofam dłoń po tym geście, u mnie dość rzadkim.
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Huang uśmiechnął się nieco szerzej, mrużąc przy tym oczy, kiedy usłyszał słowa Augusta. To było naprawdę mile, że oferował swoją pomoc w znalezieniu odpowiednio szczęśliwych wspomnień. Zwykle ludzie jedynie stwierdzali, że kiedyś coś się znajdzie i tyle, nikt nie próbował niczego zmienić. Było to tym bardziej zaskakujące, że w gruncie rzeczy dopiero pierwszy raz rozmawiali na spokojnie o wszystkim i niczym. Pierwsze poznanie nie należało do najlepszych, a później jedynie kupował u niego różdżkę. - Zawsze starasz się pomagać nowo poznanym osobom? - spytał z zaciekawieniem, przekrzywiając lekko głowę, jakby zastanawiał się, czy student nie miał przypadkiem ukrytych motywów. Byłoby to co najmniej dziwne, nie mówiąc o tym,że sam Huang nie wiedział, czego można by od niego chcieć. Bogaty nie był i do tego zafiksowany na punkcie smoków. Po chwili uzyskał potwierdzenie, że na pewno pieniędzy nie można od niego chcieć. - Możemy spróbować wyzwania? Nie bardzo wiem, jak miałoby to wyglądać, ale w porządku - zgodził się, nim został podduszany przez niewidzialnego wisielca. Było to cholernie nieprzyjemne uczucie i nie mógł powiedzieć, żeby do niego przywykł, jednak nie zamierzał narzekać. Prawdę mówiąc, powoli wciągała go gra, krwawy baron robił się coraz ciekawszy i mimo wszystko Longwei podejrzewał, że będzie szukał kogoś jeszcze do gry. - Czym są czerwone brwi? Wiem, że wasze kolory włosów mogą zmieniać się w zależności od humoru. Czym jest czerwień? - spytał, gdy mógł już mówić, skutecznie omijając temat bycia żigolakiem, czekając, aż August rozda karty, aby po chwili odkryć swoje, ujawniając zgredka.
Augustine Edgcumbe
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 188
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Faktycznie to było naprawdę miłe z mojej strony. Nie wiem czy to kwestia mojej często ukrywanej empatii czy może smak kolejnego piwka powodował, że taki skłonny byłem pomagać nieznajomemu. A może to był to jeszcze inny aspekt. Nie miałem pojęcia. Jedyne z czego zdawałem sobie sprawę to fakt, że czułem się przy nim trochę jak przy Vinim. Nie od dziś wiedziałem, że znacznie lepiej było mi przy uprzejmych bądź rozgadanych osobach (czyli moje przeciwieństwo) ale rzadko tak szybko miałem takie poczucie. - Nie - oznajmiam na jego pytanie prędko i szybko zdaję sobie sprawę z tego jak nachalnie brzmię. - Nie musimy nigdzie iść - dodaję, bo zastanawiam się czy po prostu nie chce odrzucić mojej propozycji i trochę mi głupio, więc chwilę spinam się by moje brwi nie były czerwone. - Jeśli wygrasz wymyślasz mi wyzwanie, jak nie to odwrotnie - tłumaczę banalne zasady nowej tury, kiedy podaję mu talię do rozdawania kiedy ponownie przegrywam. - Czarne - złość, siwe - strach, zielone - zmieszanie albo złe samopoczucie, czerwone zawstydzenie - mówię dość niechętnie tym razem ujawniając moje nieudolne brwiowe zawirowania metmorfogiczne. - Dlatego rzadko zmieniam fryzurę - dodaję mimowolnie przesuwając głową po tej swojej bujnej fryzurze. Pytająco zerkam na karty Longweia w tym rozdaniu, bo dowiedzieć się komu się udało. Widząc, że ja mam odrobię lepsze karty wzdycham z zastanowieniem. - Poproś o drinka po którym się bełkocze i zagadaj pierwszą lepszą osobę przy barze - oznajmiam w końcu, wskazując głową w miejscu gdzie stał bar.
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Longwei uśmiechnął się jedynie szerzej, kręcąc lekko głową. Nie miał zamiaru w żaden sposób speszyć nowego znajomego i bynajmniej nie uwżał go za nachalnego. Do tej pory nie spotkał się z osobami, któe od razu byłyby chętne pomagać w czymś tak skomplikowanym. Czym innym było wskazanie drogi, a czym innym pomoc w zbudowaniu nowych szczęśliwych wspomnień. - Przecież nie powiedziałem, że nie chcę. Wychowałem się w Dolinie, ale tego pubu nie znałem. Ciekaw jestem, jakie jeszcze miejsca możesz mi pokazać. Może rzeczywiście, któreś z nich mi pomoże i będę mógł stawać do walki z dementorami jak staję przed smokami - odpowiedział, wzruszając lekko ramieniem. Nie miał nic przeciwko poznawaniu nowych osób i nowych miejsc. - Czerwień to.. .Och… Widać jeszcze po brwiach - zauważył Longwei, gdy tylko usłyszał o kolorystycznym kodzie, mając wrażenie, że ta jedna cecha bycia metamorfomagiem musi być wyjątkowo krępująca, czy wręcz utrudniająca życie. Mimo to wciąż pozostała czymś ciekawym. W głowie Longweia rodziło się wiele pytań, jak chociażby o ograniczenia transmutacyjne, czy mogli przybrać kształt zwierzęcia, choć nim się nie stawali, czy jedynie ludzkie formy były możliwe. Nie zdołał jednak o nic zapytać, gdy odsłaniali już swoje karty i okazało się, że przegrał. Słysząc wyzwanie nie stracił uśmiechu z twarzy, choć nie był przekonany co do picia większej ilości alkoholu. Wiedział nie od dziś, że nie ma wysokiej tolerancji, ale być może to bełkotania wystarczyłby jedynie łyk? Skinął lekko głową i ruszył do baru. Zamówił sobie różowego druzgotka, wpierw wąchając zawartość szklanki. Pachniał nie tak źle, jak mógł.Upił łyk, a po nim jeszcze odrobinę, próbująć coś mówić do samego siebie. Słysząc, że zdecydowanie nie brzmi to tak, jak powinno, podszedł do jednego z mężczyzn przy barze - Ry ór! Eałem aład yyyy amem aadać o oooś. Eęguję - próbował mówić, zostając nagle odepchnięty, przez co zatoczył się lekko. Uniósł dłonie w przepraszającym geście i wrócił do stolika, nie zabierając drinka ze sobą. Spojrzał na Augusta, krecaco głową, gdy siadał na nowo na krześle. - Wyej e pje - wybelkotał, pokazując, aby Krukon rozdał karty. Miał nadzieję, że za chwilę będzie mógł normalnie mówić.
______________________
I won't let it go down in flames
Augustine Edgcumbe
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 188
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
wspólne4, 2, 4 moje 5,5 (ja dwie pary) wyzwanie dla niego ech
Mój kompan odpowiada mi oczywiście bardzo miło i w sumie wierzę mu, że wcale nie miał nic złego na myśli. Zakładam, że po prostu mówi to co myśli, a ja jestem wyjątkowo skryty i przewrażliwiony, więc boję się jakiejkolwiek odpowiedzi. - Dobra, dobra, też nie jestem super interesujący. Znam trzy miejsca na krzyż - mówię pośpiesznie, żeby to przypadkiem Longwei nie pomyślał sobie, że się kreuję tu na jakiegoś niesamowitego bożyszcza, bo absolutnie nie to miałem na myśli. Sam nie wiem co tak mnie wzięło na próby pomocy i już było mi totalnie głupio, że tak się wygłupiłem swoim gadaniem. Właśnie dlatego zazwyczaj staram się prawie nic nie gadać! - Ta. Czasem super pomocna, czasem chujowa - komentuję jedynie metamorfomagię ze wzruszeniem ramion. Przyzwyczaiłem się do tego, że ludzie mnie o nią pytali, chociaż szczerze mówiąc zazwyczaj nie mówiłem o niej zbyt wiele, a kolory brwi zwalałem na moje nie do końca wyszlifowane umiejętności, nie na emocje. I jakieś zwierzęce formy były możliwe. Murphy z Gryffindoru nieustannie łaził po szkole jak pajac z ogonami, uszami, stając na rękach by zwrócić na siebie uwagę, będąc furrasem. Patrzę jak Huang idzie sobie do baru i zaczyna coś bełkotać. Aż zakrywam usta ręką, by nie zauważył, że o mało nie parskam śmiechem na ten widok. Ale prędko przestaje mnie to bawić kiedy chłopak został odepchnięty. Wstaję z miejsca, dodaję sobie z dziesięć dodatkowych centymetrów wzrostu. Łapię pana za ramię, proponuję grzecznie by przeprosił Longweia (w świetnym, bełkoczącym stanie); dopiero kiedy obcy ziomek stwierdza, że nie ma co się kłócić z dwumetrowym chłopem w dresach, więc przeprasza Huanga, klepię Weia po plecach, by skierować go z powrotem do naszego stolika. Nie mam pojęcia co tam mówi do mnie mój partner do grania, i tylko kręcę głową, że nie rozumiem, po czym zabieram się do dalszej rozgrywki. Zdaję prędko karty i okazuje się, że znowu wygrałem. - Uważaj - mruczę, bo przecież czeka go kolejny wisielec. Kiedy mu się kończy wzdycham niechętnie, bo nie wiem co mu wymyślić, żeby znowu się komuś nie naraził. - Nie wiem, zatańcz teraz jakiś 30 sekundowy taniec - mówię byle co, niespecjalnie kreatywnie.
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
wspólne 4,2,4 moje5,1 - wisielec? ugh wyzwanie dla mnie
Longwei jedynie uśmiechnął się znów szeroko, mrużąc przy tym oczy, zapewniając, że trzy miejsca na krzyż to zawsze więcej niż jedynie praca i dom. Prawdę mówiąc, student zdołał wzbudzić jego ciekawość co do miejsc, które jego zdaniem mogą w jakiś sposób wpłynąć na pozytywne, odpowiednio szczęśliwe wspomnienia. Każda pomoc była mile widziana i już teraz był ciekaw, jakie miejsce przyjdzie mu poznać. Nie komentował też więcej jego zdolności. Metamorfomagia, choć wydawała się dawać wiele możliwości, otwierać nowe drzwi, była najwyraźniej również utrapieniem. Zupełnie jak pozostałe zdolności. Jasnowidzenie musiało być upierdliwe, gdy widziałeś rzeczy, którym nie możesz zapobiec. Wilkołactwo zdecydowanie nie było niczym przyjemnym tak jak bycie wilą. Legilimencja mogła sprawić, że zaczniesz po chwili słyszeć myśli wszystkich wokół. Nie, zdecydowanie żadne zdolności genetyczne nie były dobre… Może jedynie wężoustość. To było coś, czego żałował, że nie potrafił. Nowe rozdanie było dla niego równie łaskawe, co pierwsze, czyli właściwie wcale. Zdołał jedynie spojrzeć na Augusta z cieniem zrezygnowania w spojrzeniu, aby już po chwili zacząć się dusić. Był przekonany, że nie tylko jednego dnia będzie mieć ślady na szyi, ale w tej chwili nie chciał się tym przejmować. Miał wrażenie, że od razu wytrzeźwiał, a próbując wypowiedzieć kilka słów, którymi były nazwy kolejnych smoków, upewnił się, że już rzeczywiście może mówić. - Zatańczyć? Nie jestem w tym dobry - powiedział powoli, ale wstał, żeby zaraz zacząć śpiewać refren pewnej piosenki w oryginalnym języku, tańcząc do tego. Nie był pewny, jak dużo czasu minęło, więc po refrenie usiadł na nowo na krześle. - Chyba… Chyba podziękuję za kolejną partię… Nie wiem, czy wytrzymam z kolejnym wisielcem… Ale taniec mam nadzieję, że się podobał - powiedział cicho, uśmiechając się przepraszająco. Czuł się tak, jakby przy kolejnym podduszeniu miał zemdleć. Nic więc dziwnego, że ostatecznie pożegnał się, zamierzając wracać do domu. - Czekam na wieści o tych ciekawych miejscach - rzucił jeszcze, nim ostatecznie wyszedł i teleportował się z pubu. + /zt x2
______________________
I won't let it go down in flames
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Powroty z kochanej Francji do szarej, angielskiej rzeczywistości nie były łatwe i jedyne co, a raczej kto, umilał jej tę w pełni realną już wizję umilić to rodzina i przyjaciele - @Amelia Fairwyn zaliczała się do obu tych tytułów. Charlotte miała miękkie serce do wszystkich swoich kuzynek, a gdy te były jeszcze w wieku jej siostry, jakoś tak dodatkowo w środku topniała. Na samą myśl o ukochanej rodzinie wychodziła z wysokich szpilek damy, oczywiście nigdy nie dosłownie, bo i czemu miałaby sobie odmawiać takiej przyjemności (?) i po prostu pozwalała sobie na bycie lekko wyrafinowaną, ale za to bardzo ciepłą sobą. Już na długo przed wyjściem zaczęła przygotowania, właściwie od momentu zarezerwowania stolika w ukradkowym pubie, gdzie, jak to Amelia w liście poprosiła „Patton by się nie dowiedział”. Nie miała najmniejszego problemu w oczarowaniu kelnera płci przeciwnej, by przy ich przyjściu podał im odpowiednio przygotowaną butelkę Carta Roja Gran Reserva, kupioną specjalnie z myślą o dziewczynie. Niełatwo było o kokosowe aromaty w winach, więc nawet nie zamierzała ryzykować zamówienia czegoś z asortymentu pubu, co nie spełniałoby ustalonych przez nią standardów. Dla rodziny chciała wszystkiego co najlepsze, więc jeżeli trzeba było o to zadbać paroma uśmiechami i kokieteryjną kurtuazją, niespecjalnie jej to przeszkadzało, żeby nie powiedzieć – świetnie bawiła się w takie gierki. Ubrała się w typową dla siebie sukienkę, będącą na samej granicy dobrego gustu w odwadze, ale za to niezaprzeczenie elegancką i spasowała ją z wysokimi szpilkami, których obcasy ozdobione były złotym, wijącym się wężem, idealnie pasującym do jej biżuterii. Może i było w tym trochę wystawności, przepychu, jednak nie można było jej odmówić klasy, szczególnie, gdy domknęła ją idealnie ułożonymi, hollywoodzkimi falami, bordową szminką i półprzezroczystymi, czarnymi rękawiczkami sparowanymi z pasującym kapeluszem. - Mela – przywitała się z nią grzecznym uśmiechem, choć po jej spojrzeniu wcale nie trudno było poznać, że naprawdę się cieszyła, i podeszła do niej z gracją, by się przytulić. – Tak się cieszę, że cię widzę. Chodź do środka, nie ufam angielskiej pogodzie – zażartowała lekko, wywracając oczami. – O wszystko zadbałam, będziemy mogły na spokojnie porozmawiać – puściła jej ukradkiem oczko, a jej uśmiech na chwilę przerodził się w ten bardziej złośliwy, jaśniejący tylko w uniesieniu prawego kącika. Na wstępie kelner, którego wcześniej tak zgrabnie oczarowała, powitał ich przy samym wejściu i zaprowadził do klimatycznego, trochę odsuniętego od centrum pomieszczenia stoliczka. Świeczka już się paliła, dzięki czemu zdążyła roznieść nikły, acz obecny drzewny zapach. Mężczyzna zostawił je na chwilę, by zaraz wrócić z trzema kieliszkami i butelką obiecanego wina, dokładnie tak, jak poinstruowała go Charlotte – najpierw miał nalać młodszej dziewczynie trunku na spróbowanie, a jeżeli by jej spasował, do czystych kieliszków wlać już właściwą jego ilość. - I co sądzisz? Może zostać, czy wolałabyś, żebym dobrała ci coś innego?
Im bardziej zbliżały się egzaminy, tym więcej czasu spędzała nad książkami, doskonale zdając sobie sprawę, że od jej wyników będzie zależało w ogóle to, czy pojedzie na szkolną, wakacyjną wycieczkę. Czasem i ona potrzebowała motywacji, szczególnie wtedy, gdy musiała uczyć się czegoś innego niż tych kilku przedmiotów, które ją interesowały. To nie tak, że nie lubiła się uczyć, nie znosiła jednak poczucia, że to na co poświęca swój czas na nic jej się nie przyda. Jeśli połączyć to z nudą, okazywało się, że nawet zamkowe ściany są bardziej interesujące, a to z kolei sprawiało, że bardzo chciała wyjść z zamku. List od Charlotte spadł jej jak z nieba – i to dosłownie, bo Irka wylądowała z takim impetem, że musiała zbierać notatki spod stołu, w dodatku zalane herbatą. Głupie stworzenie. Odpisała jednak prędko i wyczekiwała dnia spotkania, które jawiło się promykiem słońca w tej deszczowej i szarej Anglii. Wyjście jednak rozpraszało ją przez cały dzień, więc nie należał do najbardziej pożytecznych, choć niespecjalnie się tym przejmowała. Ubrała się typowo dla siebie schludnie i zadbała o ciekawe dodatki, których nie mogło zabraknąć w jej stroju, tym bardziej, że niedawno wydała nieprzyzwoitą sumę galeonów na nowe kolczyki. Zadbała też, by mieć odpowiednio dopasowane zatyczki, bez których nie ruszała się w miejsca publiczne, szczególnie takie, w których w żaden sposób nie mogła kontrolować otoczenia. Przyzwyczaiła się już do tego, ale życie z silną mizofonią nie było wcale łatwe, zbyt często była rozdrażniona i poirytowana, szczególnie gdy zapomniała o zatyczkach, choć to nie zdarzało się często, i całe szczęście. Cieszyła się na spotkanie z kuzynką, zawsze je zazdrościła szyku i gracji, których jej brakowało. Czasem miała wrażenie, że jej kuzynki były idealne i matka nie raz i nie dwa ją do nich porównywała, co zazwyczaj kończyło się kłótnią. Nie dało się ukryć, że temperament odziedziczyła jednak po Fairwynach i tylko Merlinowi dziękować, że nie była wybuchowa jak jej ojciec. Z czasem jednak przestała się tym aż tak przejmować, choć za każdym razem gdy widziała Lottę czy Vic, jakiś mały żał ściskał jej serce. Jej rodzeństwo jednak trochę bardziej wdało się w Brandonów niż ona, Amelia bowiem była Fairwynem z krwi i kości i choćby chciała, nie była w stanie tego ukryć. Zobaczyła Brandonównę szybko, nie dało jej się pomylić z nikim innym. Na twarz szesnastolatki od razu wypełzł szeroki uśmiech i przywitała się z nią radośnie i całkiem – jak na nią – entuzjastycznie. — Cieszę się, nie opłaca mi się narażać przed egzaminami — powiedziała bezpośrednio, a odkąd Whitelight zrezygnował z pracy na rzecz kaszkojada, im został Patton jako najgorszy nauczyciel transmutacji w historii Hogwartu i na jej nieszczęście był to jeden z tych przedmiotów, na których jej zależało, nie zamierzała mu się narażać. Miała instynkt samozachowawczy, szczególnie kiedy coś było jej potrzebne. Szła za kuzynką, przyglądając się kelnerowi, który w bardzo oczywisty sposób padł ofiarą Brandon, co sprawiało, że Amelia zachichotała pod nosem. Nie było co mu się dziwić, że biegał na jej rozkazy, Charlotte zawsze miała wszystkich w garści. Usiadła na miejscu i skosztowała wina, jej rodzina nigdy nie była szczególnie rygorystyczna pod tym względem. — Doskonałe, nie spodziewałam się niczego innego — powiedziała z uśmiechem — Jak było we Francji? — zapytała i upiła kolejny łyk wykwintnego trunku.
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Usłyszała znaczący chichot Melki i posłała jej bardzo zadowolone, wiedzące spojrzenie, po czym na chwilę przeniosła wzrok na kelnera, by zaraz zrobić minkę niewiniątka. Doskonale wiedziała, jak go wcześniej oczarowała, by tańczył przy nich dokładnie tak jak mu zagra i była z tego niezwykle zadowolona. Uważała, że skoro kobiety miały swoje uroki i obarczone były wieloma nierównościami względem męskiej części społeczeństwa, miały wszelkie prawo (lub nawet jej zdaniem przyjemność), by wykorzystywać swoje wdzięki w tej jakże jednostronnej grze. Kiwnęła jeszcze głową na młodszą dziewczynę, że to wyłapała, nie kryjąc ani uznania, ani zadowolenia co do tego. Lubiła ich spotkania i rozmowy, szczególnie te, które mogły ze sobą odbyć bez potrzeby dobierania jakichkolwiek słów. Kochała wszystkie swoje kuzynki bezwzględnie i bez wyjątku, każdą tak samo mocno, ale na zupełnie różne sposoby. Najlepszym chyba tego przykładem była Lizzie, wiedziała, że gdyby nie więzy krwi, nigdy nie próbowałaby dopuścić, a co dopiero zaakceptować, takiej kulki energii w swoim towarzystwie. Ale była Brandonem i naprawdę kochała ją jak własną siostrę, to jedno nazwisko sprawiało, że nawet doceniała jej wieczny optymizm i dawała się nim zarażać. Z kolei z młodą Ślizgonką oprócz niezaprzeczalnej, rodzinnej miłości, łączyło ją coś jeszcze – charakter. Oczywiście nie dzieliły ze sobą wszystkich cech kropka w kropkę, ale ich opanowanie i niezbyt duża wylewność, zamykająca się w drobnych gestach sprawiały, że mimo różnicy wieku Charlotte czuła, że mogła się przy niej odprężyć. I było to wspaniałe uczucie, którego przy wszystkich rewelacjach i nadchodzących egzaminach chyba obie potrzebowały. - Spokojnie, też mi się to nie uśmiecha. Jeszcze tego by brakowało, żebym musiała po powrocie ogarniać Hogwarcki syf – wywróciła oczami, nie przebierając w słowach. Bo porównaniu z inną szkołą to, co tu się wyprawiało, było naprawdę poniżej krytyki. Zaraz jednak podarowała jej kolejny z drobnych uśmiechów, w końcu ten wieczór w przeciwieństwie do większości dni w Anglii już na samym starcie był przyjemny. – Przepiękne kolczyki – skomplementowała, dopiero teraz przy stole mając okazję dobrze przyjrzeć się nie tylko dodatkom, ale i jej całej. – Bardzo dobrze podkreślają twoje oczy, ale o tym pewnie wiesz, niczego nie dobierasz bez powodu – przyznała, unosząc lekko kieliszek, jakby oddawała jej tym zasługi. Była pod wrażeniem jej świadomości w szerokim zakresie parowania strojów do biżuterii. Zazwyczaj dziewczynki w jej wieku łapały się pierwszych, lepszych, „modnych” rzeczy, nie zgłębiając tematu bardziej lub po prostu się nim nie przejmując, co ona sama uważała za wyjątkowo mało mądre posunięcie. Amelia z kolei zawsze prezentowała się godnie, schludnie, subtelnie elegancko. Nie można było tego nie docenić. – Ach, jak to się stało, że w tak krótkim czasie aż tak wydoroślałaś. Chyba się starzeję – zażartowała lekko, popijając niespiesznie pierwszy łyk. Odesłała kelnera po tym, jak napełnił im kieliszki, oczywiście razem z butelką. Trunku było w niej jeszcze dużo, ale, jak wcześniej go poinstruowała, między dwoma damami nie powinna stać żadna przeszkoda. I chociaż było to wymaganie bardziej stosowne do wysokiej jakości restauracji niż pubu, upewniła się wcześniej, że mężczyzna będzie zerkał na ich kieliszki i przychodził z butelką, żeby im je uzupełnić w odpowiednim momencie. W końcu wszystko co najlepsze i najbardziej godne dla jej wspaniałej rodziny i, rzecz jasna, jej samej. - Wspaniale – westchnęła, chichocząc odpowiednio wyważonym tembrem głosu, jakby dopasowywała się do wiosennej delikatności. Nie zmuszała się do takiej uwagi przy Meli, wiedziała, że nie musiała. Po prostu zachowania damy salonowe były w niej tak głęboko wyryte, że stały się naturalną częścią jej codziennego bycia. – Doprawdy, Hogwart powinien zaczerpnąć trochę wiedzy od Beauxbatons. Różnica w programie jest zastraszająca. Ale dzięki temu dowiedziałam się wielu nowych rzeczy, część już miałam okazję omówić z Victorią – przyznała zadowolona z siebie. Z Krukonką dzieliły swoje zamiłowanie do konkretów tak bardzo, że już przy pierwszym spotkaniu przedstawiła jej cały plan na wprowadzenie zmian w rodzinnym biznesie, przede wszystkim z zakresu marketingu. Uważała, że było to bardzo ciepłe przywitanie. – A jak u ciebie? Działo się coś godnego uwagi? – nachyliła się lekko, subtelnie zniżając głos i wpatrując się w nią niemalże psotliwym spojrzeniem, czekając na najświeższe plotki.
Jej mama też taka była, pełna wdzięku, poruszała się jakby to do niej należał świat i najwyraźniej była to cecha Brandonów. Amelia niekoniecznie tak potrafiła, uważała się za lepszą i nawet się z tym nie kryła – nie widziała powodu, by miała zaprzeczać, że niektórzy czarodzieje, cóż, byli nieco bardziej wartościowi w czarodziejskiej społeczności. Mimo to, brakowało jej wielu rzeczy i była całkiem oporna w nauce savoir-vivre’u i podobnych rzeczy, jakby niespecjalnie wierząc, że faktycznie było jej to potrzebne i zwyczajnie unikała też sytuacji, w których było jej to potrzebne. Najczęściej chodziło o wielkie imprezy rodzinne, pełne gwaru, mlaskania i stukania kieliszkami, tarcia nożem po talerzach… Często miała się pokazać, ale ojciec dawał jej pewnego rodzaju dyspensę – ku niezadowoleniu matki. Sam jednak nie był fanem takich spotkań. Podejrzewała, że imprezy Fairwynów trochę inaczej wyglądały, ale nigdy ich jednak nie doświadczyła w związku z faktem, że Fairwynowie nie byli zbyt bliską rodziną. Mimo, że sama tak nie potrafiła – może też przez wzgląd na to, że mężczyźni naprawdę nijak ją interesowali – to doskonale umiała dostrzec takie szczegóły. Miała też wrażenie, że kelner zaraz zacznie się ślinić na widok jej kuzynki, co niemożliwie ją bawiło. Właśnie dlatego faceci nie byli obiektem jej zainteresowań. — A daj spokój, ta szkoła na psy schodzi, a ponoć nowa dyrektorka miała być tą lepszą, do jej osiągnięć możemy zaliczyć więc fantastycznie zabezpieczony sylwester, na którym zginęła dwójka nauczycieli — stwierdziła kwaśno, krzywiąc się lekko i uznając, że uczyła się w cyrku po prostu. Była też znana z tego, że nie owijała w bawełnę, bezpośredniość nieraz wpędziła ją w kłopoty, ale niczego to nie zmieniało. — Dziękuję, moja nowa zdobycz — wyszczerzyła się, zakładając nawet włosy za uszy, by lepiej zaprezentować biżuterię. Miała słabość do dodatków, nigdy nie zapominała o kolczykach i pierścionkach, które w nieprzyzwoitej ilości zdobiły jej smukłe palce. Zawsze miała z tyłu głowy, by godnie reprezentować swój ród, owiany tak złą sławą – w jej opinii zupełnie bezpodstawnie. Dbała więc o to, by jej strój był zawsze schludny, by dodatki pasowały i nic nie odstawało tam, gdzie nie powinno. — Nie widać — odparła, gdy ta wspomniała o starzeniu. Charlotte zawsze dla niej wyglądała perfekcyjnie i nienagannie. Nie uważała jednak, że wydoroślała, chyba zawsze taka była, niespecjalnie narwana, lekko wycofana, patrząca na ludzi z tym swoim charakterystycznym, lekkim grymasem, który jasno dawał do zrozumienia, że niewiele ją inni obchodzili. Inna sprawa była z rodziną, nie wszystkimi rzecz jasna, ale kiedy kogoś już poznała i coś ich łączyło – okazywała się naprawdę niezłym towarzystwem. — Nie — machnęła ręką — Po staremu, uczę się przydatnych rzeczy, mniej przydatne zdaję i tak sobie lawiruję pomiędzy tym, czego chcieliby rodzice, a czego chciałabym ja — powiedziała z lekkim wzruszeniem ramion. Była gotowa sprostać wymaganiom rodziców jeśli tylko pokrywały się z jej zainteresowaniami. Odkąd przyznała, że zamierza pójść w ślady ojca, ten przystał na to, by mogła nieco olać te przedmioty, które nigdy jej się nie przydadzą, co sprawiało, że w gruncie rzeczy oboje byli zadowoleni. Wystarczyło tylko to sprytnie rozegrać, a tym miała wprawę.
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Dryg do salonowych gierek odziedziczyła wraz z nazwiskiem Brandon, umiejętności wyszlifowała w niej matka, która bezwzględność także traktowała jako jedną z najbardziej pożądanych cech damy, a broń ze swojego wyglądu zapewniła sobie sama. I dzień w dzień dbała, by ta była naostrzona. Właśnie dlatego faceci byli jej obiektem zainteresować. Mamienie, bawienie się ich percepcją i tym, co postrzegali jako upragnioną uwagę z jej strony było jedną z lepszych rozrywek. Patrzenie z góry, jak dali się rozgrywać i rozstawiać, kiedy jako zapłatę wystarczył im sam uśmiech. Kiedy myśleli, że ten drobny objaw atencji był ich własną wygraną, jakby w ogóle mieli do niej prawo. Okrutne? Ale jakże satysfakcjonujące. - Chyba nie dało się wymarzyć lepszego rozpoczęcia kariery. Chodząca wizytówka Hogwartu, najbezpieczniejsze miejsca na ziemi, czy jakoś tak – wywróciła oczami, uśmiechając się z wręcz złośliwym rozbawieniem na bezpośredniość Amelii, lubiła to w niej. To, że nie bała się wyrażać swojego zdania, mówiła je głośno i dosadnie, wręcz prosząc się o konsekwencje. Ciocia mogła mówić sobie co chciała o niej i savoire-vivre, jak dla Charlotte to właśnie ta cecha dziewczyny była najlepszym wyznacznikiem, że potrafiła być damą. Sama wyznaczała sobie co było właściwe i się tego trzymała, nie było chyba nic bardziej dworskiego niż niezaprzeczalna pewność siebie i poczucie racji. – Aż strach pomyśleć co wymyśli na zakończenie roku… Podobno chodzą o niej plotki, że to jasnowidz – uniosła na kuzynkę brew zadziornie, jakby zaraz sama miała obśmiać swoje słowa. – Nie wiem kto na to wpadł, bo na pewno ostatnimi popisami nie dała tego po sobie poznać. Kolejne komentarze na ten temat przepiła łykiem wina. Przekleństwa nie były najpiękniejszym z ozdobników na usta, więc zachowywała je tylko na wyjątkowe sytuacje oraz silne emocje i na pewno nie zamierzała marnować języka na dyrektorkę, która nie potrafiła zapewnić bezpieczeństwa jej rodzinie. Zamiast niepotrzebnie się denerwować, skupiła się po prostu na tu i teraz z Amelią, z nieskrywaną aprobatą przyglądając się kolczykom. Miała smykałkę do dobierania właściwych, choć często niespodziewanych dodatków, potrafiąc w prostym stroju, ale nietuzinkowym złocie prezentować się równie elegancko, co w wieczorowej sukience. - Nie wchodzą ci za bardzo na głowę, wiesz, rodzice? – zapytała, nie potrafiąc do końca ukryć zmartwienia, które, jak i wcześniejsze zdenerwowanie, przepłukała dobrym winem. Może była trochę zbyt miękka, kiedy chodziło o rodzinę, ale nic nie mogła poradzić na to, że w młodszym kuzynostwie widziała własną siostrę z pressurą, na którą nakładanie stresu mogłoby mieć fatalne skutki. – A czego ty chcesz? – sama uważała zobowiązanie do nazwiska za jedną z najważniejszych rzeczy, ale z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że były one czymś, czego koniecznie i za wszelką cenę pragnęła. I rozumiała, że inni mogli z równą mocą chcieć się ich wyzbyć. Co prawda nigdy nie widziała w młodszej dziewczynie buntowniczki przeciwko pracy swojego rodu, ale wiele rzeczy mogło się zmienić pod jej nieobecność, a ze wszystkimi chciała być na bieżąco. A poza tym, najzwyczajniej w świecie chciała poznać myśli kuzynki i nadrobić cały stracony czas.
Nieczęsto trzymała język za zębami i nie zawsze też była całkiem świadoma konsekwencji, które mogą na nią po tym spaść. Mówiła to co myślała, otwarcie i bez zawahania, niespecjalnie przejmując się, że mogła kogoś urazić. Trudno, tak już bywało, a ona nie sądziła, że ludzi nie dało się zastąpić. Miała specyficzne podejście i niezwykle szybko się nudziła, ludźmi również, a może przede wszystkim? Nie należało to do jej zalet, ale nie walczyła z tym wcale. Nie rozumiała do końca dlaczego miałaby marnować swój czas na kogoś, kto nie miał nic do zaoferowania. Nauczyła się tego od swojego taty, który porzucał kontakty z ludźmi, którzy nadepnęli mu na odcisk i jakoś nie widziała, żeby cierpiał z tego powodu, zawsze też powtarzał, że dzięki temu miał święty spokój – nie licząc swoich dzieci rzecz jasna. — To chyba nie najlepszy, jeśli to prawda — skwitowała wypowiedź swojej kuzynki, upijając nieco z kieliszka. Nie bała się krytykować ludzi i co więcej, nie bała się też krytyki, która mogła na nią spaść. Jeśli tylko była konstruktywna, rzecz jasna. Nie lubiła bezpodstawnych oszczerstw i działało to na nią jak płachta na byka. Była całkiem inteligentna, ale jeszcze wiele życia miała przed sobą, jej bagaż doświadczeń nie był więc aż tak duży, co nie znaczyło, że uważała się za lepszą od wielu osób, które przyszło jej spotkać. — Pewnie skończy jak Gareth na plantacji drzewek bonsai — parsknęła, kręcąc głową. Nie była pewna, czy i to było plotkami, ale była skłonna w nie całkowicie uwierzyć. Poprzedni dyrektor był wybitnie nieudolny, choć może to cecha tego stanowiska? Skoro Ministerstwo powoływało na tę posadę, to nie było czemu się dziwić tak właściwie. Zastanowiła się chwilę nad odpowiedzią, bo nie do końca wiedziała czym było „za bardzo”. Jej rodzice zawsze byli wymagający i o tyle co miała całkiem beztroskie dzieciństwo, to odkąd zaczęła szkołę sielanka prysła jak urok po finite. Było tak samo, nauczyła się żyć z ich wymaganiami i lawirowała sobie pomiędzy wszystkim, sprytnie tuszując to co było im nie w smak i uwydatniając to, czego od niej chcieli. Jej pożal się Merlinie starszy brat skutecznie też odwracał uwagę od kilku niedoskonałości, które ją cechowały. Było jej o tyle łatwiej, że bez dwóch zdań była córeczką tatusia i nawet nie zamierzała zaprzeczać. — Jest w porządku, póki nie robię nic co by ich musiało zaangażować, więc ładnie się pilnuję — wzruszyła ramionami. Nie miała żadnego problemu w sprostaniu ich wymagań jeśli chodziło o naukę. Odkąd przesądzone zostało, że pójdzie w ślady rodu i co więcej – sama o tym zdecydowała, z łatwością skupiała się na zaklęciach i transmutacji. — Nie, mi to nie przeszkadza, wszyscy wiemy, że pójdę w ślady taty, może z pominięciem polowań — skrzywiła się lekko — Nie jestem swoim bratem — dodała twardo, Charlotte doskonale znała jej starszego brata, który upierał się przy odrzucaniu wartości rodziny, co w mniemaniu Amelii było koszmarnie głupie.
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Może to właśnie było powodem, dlaczego tak dobrze dogadywała się z młodszą kuzynką? Ich podejście, które raz jeszcze było do siebie podobne, choć nie identyczne. Ona sama nie znosiła nudnych ludzi. Jeżeli miałaby wybrać jedną rzecz, która denerwuje ją najbardziej na świecie, byliby to nic nie wnoszący do świata, życia czy sztuki ludzie i niestety było ich przerażająco dużo. Dlatego właśnie otaczała się tylko ciekawymi egzemplarzami, jednych nazywając swoimi przyjaciółmi innych kochankami. Granica między nimi była cienka i najczęściej polegała a tym, jak długo ktoś był w stanie Charlotte sobą zainteresować, by poza uciechą na jedną noc zaoferować jej faktyczne, intelektualne wyzwanie do stopnia, w którym chciała poznać jego głowę. Były jeszcze przyjaźnie z dzieciństwa, ale lojalności do interesujących jednostek nawet teraz nie brała pod uwagę, bo w większości była to rodzina, a jak wiadomo było wśród Brandonów, ta stanowiła wartość absolutną i samą w sobie. - Mam nadzieję, że właśnie tym odkryłaś swoją zdolność jasnowidzenia, bo to bardziej prawdopodobny scenariusz niż nasza dyrektorka z tą zdolnością – zachichotała złośliwie, upijając łyk wina, miało naprawdę głębokie, orzechowe nuty, było ciężkie, na granicy tumanienia, ale przez to tak cudownie pasowało do wieczornego posiedzenia przy rozmowach. A przecież najlepsi goście zasługiwali na najlepsze trunki. Dała się Meli na spokojnie zastanowić nad odpowiedzią, nic ich nie goniło, a w oddalonym zakątku pubu czas zdawał się nawet płynąć dużo wolniej. Kiedy dziewczyna myślała nad odpowiedzią, ona znaczącym spojrzeniem dała znać kelnerowi, żeby dolał im wina do kieliszków. Taka krótka przerwa w rozmowie była na to idealnym momentem, żeby nie musiał tego robić w trakcie jakiegoś tematu. Podziękowała mu wyjątkowo wykalkulowanym uśmiechem, by zaraz wrócić pełnią swojej uwagi na kochaną kuzynkę. - Cóż, dopilnuję, żeby ten wieczór na to w żaden sposób nie wpłynął – uśmiechnęła się do niej, jak na siebie to nawet wesoło. Ostatnim czego by chciała to narobienie Meli kłopotów. Zresztą, chcąc utrzymać swoją pozycję sama nie powinna się w nie pchać. Rozumiała co to znaczyło zachowanie nienagannego obrazu… Tak samo jak to, czym był wyrodny, starszy brat. Jej własną starszą, czarną owcę, na którą zmarnowano imię Vincent, wydziedziczono z rodu. – Bardzo dobrze – aż musiała przepić nieprzyjemne uczucie na myśl o tym człowieku winem. – To chyba jakieś Brandonowe geny z tymi nieudanymi, starszymi braćmi… Nawywijał coś nowego, czy stare śmieci?
Zachichotała na uwagę kuzynki, ale z ulgą stwierdziła, że jednego jasnowidzenia nie przejawiała. Prawdę mówiąc nie ufała jasnowidzom ani trochę, nie wierzyła też w to, że ich przepowiedni nie dało się zmienić, zawsze można było mieć wpływ na przyszłość i to sprawiało, że wiarygodność jasnowidzów naprawdę była średnia, skoro cały bieg wydarzeń mógł ulec zmianie wobec jednej decyzji. Jeśli dyrektorka faktycznie była jasnowidzką, cóż, poszło jej raczej przeciętnie, skoro sylwester skończył się taką tragedią, a ona cieszyła się, że postanowiła w tym roku wrócić na święta i nowy rok do domu. Nie należała też do najbardziej wyrozumiałych osób, nieczęsto stawiała się w sytuacjach innych osób i uważała to za całkowicie zbędne. To nie tak, że była kompletną egoistką, ale nie rozumiała dlaczego nie miałaby dbać o sobie w swoim własnym życiu, którego nikt za nią nie przeżyje. — Dziękuję, przed egzaminami wolę nie testować cierpliwości — odparła i uśmiechnęła się z lekką wdzięcznością do Brandonówny. Miała świadomość, że dni sielanki niedługo dobiegną końca, kiedy zacznie spędzać czas jedynie z nosem w książkach. Miała te swoje niezdrowe ambicje i nie potrafiła przyjmować porażek, więc nie wyobrażała sobie, że mogło jej źle pójść. Wiedziała też, że jej rodzicie również tego nie zaakceptują, więc z chwil przed maratonem nauki czerpała najwięcej jak mogła. Z przyjemnością przyszła do tego pubu spotkać się z Charlotte i delektowała się sprowadzonym winem. Było jej miło, że kuzynka o niej pomyślała. Czasem zapominała, że rodzina od strony jej matki była, cóż, nieco bardziej normalna niż ta, po której nosiła nazwisko. Charakterna była jednak jak Fairwyn, aż za bardzo podobna do swojego ojca. Doceniała jednak tego typu gesty i chyba to ich różniło. — Nie, po prostu jest durniem — powiedziała — Pewnie gdyby zależało to tylko od taty… — nie dokończyła, jedynie zmarszczyła brwi. Była pewna, że jej tata był zdolny do wielu, ale nie potrafiła wyobrazić sobie do końca, co mogłoby się stać, gdyby mama nie protegowała jej brata — No w każdym razie, ma po swojej stronie mamę, więc czuje się bezkarny jak zwykle, przez większość czasu udajemy, że się nie znamy — kontynuowała jakby nigdy nic. Nie przeszkadzało jej, że ich relacja była sztywna, niespecjalnie coś sobie z tego robiła. Może byłoby inaczej, gdyby nie mieli młodszego rodzeństwa, ale mieli, więc jeden brat w tę czy w tę aż takiej różnicy jej nie robił. Amelia czuła przynależność do rodu, ale nie nazwałaby siebie specjalnie rodzinną, nie pod takim kątem, pod jakim ludzie odczytywali tę cechę.
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Egzaminy wisiały i nad nią, chociaż nie zwykła się stresować, idąc za słowami matki, że stres przysparza zbyt wielu niepotrzebnych zmarszczek i neguje faktyczne, taktyczne myślenie, czuła lekki niepokój. Nic, czego nie miałaby pod kontrą, czy co wywoływałoby u niej panikę. Nie leżało w jej charakterze panikowanie. Była to po prostu… Motywująca niepewność. Taka, która przyspieszała zmysły, spokojniejsza adrenalina, dzięki której łatwiej było jej się zebrać do nauki i przyswajać wszystkie potrzebne informacje. Oczywiście w za dużych dawkach nawet taki objaw stresu nie był dobry – przeszkadzał w śnie, męcząc myślą, że przecież jeszcze jeden rozdział więcej nie zrobi jej krzywdy, jeszcze parę dokładniejszych notatek, jeszcze trochę przepisywania. Tylko że właśnie te rzeczy zrobiłyby krzywdę i jej dobrej, zdrowej i przede wszystkim skutecznej rutynie i samemu skupieniu na drugi dzień, które i tak ostatnio było wystawiane na próbę przez jej nowego znajomego. Zdecydowanie potrzebowała napić się wina. I spotkania z rodziną. Restartu samej siebie, by zabrać się za sukcesywną robotę. Dobrze, że ten wzmożony okres pracy nad podręcznikami był tylko krótkim wyrywkiem czasowym i zaraz po nim mogli się cieszyć wakacjami. Wiadomo, był jeszcze biznes, ale to była bardziej przyjemność niż obowiązek. Po prostu w momencie, gdy materiału miała po czubek głowy, szczególnie z różnicą programową i koniecznością nadrobienia paru tematów, była to przyjemność trochę bardziej ciążąca. - Czy już mówiłam, że jestem fanką twojego nie przebierania w słowach? – prychnęła lekkim chichotem, zaraz chowając go za kieliszkiem wina. – Tak, wujek umie sobie radzić z problemami twardą ręką, dobrze, czasami jest to potrzebne – pokiwała głową. To, że kuzynkę kochała jak własną siostrę nie znaczyło, że tak samo ciepłe uczucia musiała kierować do jej brata. Rodzinność też miała swoje granice, a jak ktoś był, jak to zręcznie Mela ujęła, debilem, miłość szybko się kończyła, dając miejsca taktycznemu myśleniu jak problem takiej czarnej owcy rozwiązać. – Naprawdę cieszę się, że moja mama to twarda sztuka, zrobiła krótkiego znicza z Vincentem – i mówiąc to, odpaliła cygaretkę-lufkę, odchylając się na siedzeniu w wygodnym ułożeniu. – Z niektórymi nie da się po prostu dyskutować, idiocie do rozumu nie przemówisz. Mama zawsze powtarza, że takich można albo wykorzystać jak dobrego pionka, albo zupełnie zrzucić z planszy. Wszystko inne sprawia, że ktoś obróci go w grze przeciwko tobie – podzieliła się jedną z mądrości, których Cecilia uczyła jej, przygotowując ją do bycia zręczną damą. Jeszcze nigdy słowa matki jej nie zawiodły.
Rzadko chodził do Hogsmeade, bo tak między Merlinem a prawdą to wcale go nie lubił. Ta miejscówka miała jednak swój urok, a w mieszkaniu miał do ogarnięta małą awarię. Sąsiad zalał mu sufit i właśnie na miejscu trwała naprawa szkód, a Auster musiał przecież gdzieś pracować nad swoimi wypocinami. Oczywiście miał do dyspozycji swoje biurko w redakcji “Proroka”, ale od gwaru współpracowników preferował brzęk szklanek i dym papierosów. Siedział przy barze na wysokim krześle pochylony nad stertą papierów. Nigdy nie używał magicznego pióra i tak było również dzisiaj. Sięgnął dłonią odrobinę zabrudzoną atramentem po szklankę i zamoczył usta w przepysznym whisky, którą starał się odpędzić od siebie wszystkie myśli dotyczące jego problemów. Bo jego życie to był jeden wielki syf. Po niedawnej konfrontacji w muzeum uświadomił sobie, że za bardzo się związuje. Kiedyś liczyła się dla niego jedyna dziewczyna, potem długo długo żadna, potem znowu jedna (platonicznie, jak się okazało…) a teraz? Pieprzył się z Issym, pragnął Isoldy i bałamucił Julkę. Aż strach przypomnieć, że w tym równaniu była również Carly. Nie, to za dużo, nawet jak dla niego. Gdzie ten niezobowiązujący seks tylko na jedną noc? Tego właśnie potrzebował, a nie konfrontacji z tym co czuje, gdy myślał o którejkolwiek ze swoich… sympatii… Westchnął, dopijając whisky i odpalił papierosa. Chwila przerwy należy się każdemu, nawet takim szumowinom jak on, a może nawet coś więcej niż tylko chwila, w końcu jest piątek, bawmy się. Z tą myślą przeczesał spojrzeniem salę i gdy napotkał wzrok prześlicznej młodej dziewczyny, z całą pewnością studentki, wyjął papierosa z ust i uśmiechnął się do niej ślicznie. Tylko tyle, przynajmniej na początek. Strzepnął popiół z papierosa i na wszelki wypadek zaczął zgarniać notatki i upychać je w obszernym, wysłużonym notesie. To nie była kolejna książka o Carterze, to było… tamto. Nie mógł pozwolić, by ktokolwiek przeczytał choćby jedno słowo.
Miałem skrawek sumienia Myślałem, że mam ich, a tylko znałem imienia Miałem swój stres, swój gniew, chwałę, cierpienia Wartości się jak olej w aucie wymienia
~
Clementine Bardot
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 173
C. szczególne : Ubrania umorusane farbą olejną; włosy w artystycznym nieładzie i uśmiech - naprawdę zachwycający
Ostatnie rozmowy zdawały się być trudniejsze niż w jej wyobrażeniach, bo każda doprowadzała ją na skraj przepaści, z której kolejny krok był tym zmuszającym do runięcia w dół. Wystarczyłby podmuch wiatru, który zmierzwiłby poukładane włosy, spięte wysoko kokardą, żeby wątła sylwetka Clementine Bardot roztrzaskała się o ostro zakończone skały. Szukała ukojenia wędrując magicznymi alejkami Hogsmeade, którego wcale nie znała. Wydawało się mniej magiczne od Doliny Godryka, a mimo to tętniła w tym miejscu urokliwość czarodziejskiego świata, którego Francuzka uczyła się po omacku, dając sobie czas. Potrzebowała go równie mocno, co swobody oddechu, gdy jej tęczówki taksowały każdy zakamarek angielskich wiosek. Widok zapierał dech w piersiach, jednocześnie pchając w odmęty nieznanego, tak usilnie tłamszącego prozę codzienności. Usiadła więc z książką gdzieś w kącie Ukrytego Pubu, który odnalazła zupełnym przypadkiem. Ciepła herbata z nutą goździków parowała obok rozpalonej świeczki, a jej wzrok gnał po kolejnych sentencjach układających się w całość. Skupienie ulatywało w eter raz za razem, gdy unosiła wzrok na bywalców lokalu, bo choć część zdawała się faktycznie stałymi gośćmi, jej spojrzenie uciekało w kierunku tego, który z równym zaangażowaniem co ona, poświęcał swą uwagę pisanym frazesom. Ciekawiło ją - co tworzył; czy były to portrety tych, których zauważał w ów miejscu, czy ledwie wspominki zdarzeń niemających odpowiedniego czasu. Otrząsnęła się jednak z obserwacji, gdy dostrzegła męskie spojrzenie i uśmiech, zalewając się nagłym rumieńcem. Zasady savoir vivre wydawały się jej nie dotyczyć, bo gapienie się było cechą, którą przejęła od swej matki. Ona też poddawała analizie bystrego spojrzenia każdego, kto wydał się choć trochę intrygujący. Nerwowo odgarnęła włosy z twarzy, powracając do czytania, mimo iż kątem oka wciąż potrafiła spostrzec, że nieznajomy na nią spoglądał. Przez moment pomyślała nawet, że powinna zaprzestać pojawiania się we wszelkich pubach, bowiem tutaj było łatwiej o poznawanie kogokolwiek, a ona w swej nieśmiałości umiała ledwie wydukać kilka słów, uciekając przed perspektywą otwartości. Nim jednak odwróciła w pełni błękit tęczówek od mężczyzny, poczuła jak ktoś wpada na jej stolik, a gorący napój rozlał się wprost na jej ubrania. Wywołało to nieprzyjemny ból, syknięcie i chęć wydobycia z siebie czegoś na wzór krzyku, lecz głos ugrzązł w gardle, gdy dostrzegła rosłego ochlajtusa. Nie był wszak trzeźwy, na co wskazywało zataczanie się i próba złamania jej granic, podczas zrobienia kroku w jej stronę. Zamarła w bezruchu, kiedy zbliżył się jeszcze bardziej, jakby nie umiała odpowiednio zareagować, bo... Strach sparaliżował ją całą w niemocy, która odebrała resztki świadomości.
Nie był rycerzem na białym koniu. Był typowym zagubionym chłopakiem, który wychował się w dużym domu z idealnym ogródkiem. Nie miał w sobie odwagi, aby chwycić kopię i pognać przed siebie, w akompaniamencie stukotu kopyt i trzeszczącej zbroi na pomoc. Nie chciało mu się ratować nikogo z opresji, bo sam żył w przekonaniu, że nikt nigdy nie uratowałby jego. Była na tym świecie być może jedna osobą, którą postrzegał w tej kategorii, ale gdyby głęboko wierzył, że im się uda tę noc spędzałby nie w barze, a jej mieszkaniu. Był pierdolonym egoistą, który wychował się w pogardzie dla naiwności. Nie miał w sobie ani krztyny altruizmu, a przynajmniej tak sobie powtarzał. Czy to była prawda? Nie wiadomo, przecież Isoldzie pomógł bez zawahania i jakby nic nie oczekiwał za to w zamian. Owszem, liczył na wiele, ale niczego nie prowokował. Nic na siłę, jeśli będzie dane im spędzić ze sobą jeszcze kilka chwil to tak się stanie. Choć teraz, po tym co stało się w muzeum szanse były nikłe jak nigdy wcześniej. Był sumą swoich wszystkich pragnień. Zmartwień. Nadziei. Złamanych obietnic i wielkich oczekiwań. Był artystą, był alkoholikiem, był ćpunem. Był pisarzem, ale nie poetą. Proza była mu o wiele bliższa, bo co trudne i brudne się nie rymuje. Tego typa zauważył od razu. I nie myślał za wiele o tym, kim był a kim nie był – tu zadziałał instynkt. Widział jej strach i jego spojrzenie. Widział, jak się do niej zbliża a ona kuleje się w sobie. Oczami wyobraźni widział, jak to się skończy. I nawet nie uświadomił sobie tego, że postanowił wziąć w tym czynny udział. O nie, on po prostu znalazł się tam bardzo szybko. Bezceremonialnie złapał go za frak. Mokra koszula była nieprzyjemna w dotyku, ale ten zapach – kwaśny pot i gorycz piwa – przypominały mu tyle karczemnych bójek, że niemal zakręciła się łezka w jego oku. - Przepraszam, pan się chyba zgubił. – Uśmiechnął się do mężczyzny słodko, ale i drapieżnie. Tamten był równie skołowany, co pijany – patrzył nieobecnym spojrzeniem to na Austera, to dziewczynę, która była tak niewinna w swoim dziecięcym strachu. - Chodź, Claro. Długo na ciebie czekałem, napijesz się jeszcze czegoś? W dupie miał, że kłamał. Że nadał jej imię, że bez pytania porwał ją za rękę i posyłając wymowne spojrzenie poprowadził w głąb sali. Że jego różdżka skierowana w jej stronę mogła zostać uznana za jakiś podstęp. A on tylko szepnął dobrze znane jej pewnie. - Silverto – zupełnie, jakby chciał jej pomóc z dobroci serca. I ta inkantacja, ten cichy pomruk było jak obietnica. Że jeśli będzie przy nim, nie stanie się jej nic złego. Krzywoprzysięzca. Zaprowadził ją do stolika, przy którym wcześniej siedział. Z ogromną ulgą spostrzegł, że notatki leżą nienaruszone. Zostawił je tu jak skończony kretyn. - Idzie za nami? – zapytał z uśmiechem, nie ośmielając się spojrzeć w tył. Jednocześnie, zapewne tylko robiąc dobrą minę do złej gry, przybliżył się do niej i delikatnie złapał ją w talii. - Zostanie ci plama. Wybacz. Jestem Ben.
______________________
Miałem skrawek sumienia Myślałem, że mam ich, a tylko znałem imienia Miałem swój stres, swój gniew, chwałę, cierpienia Wartości się jak olej w aucie wymienia
~
Clementine Bardot
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 173
C. szczególne : Ubrania umorusane farbą olejną; włosy w artystycznym nieładzie i uśmiech - naprawdę zachwycający
Strach miał wielkie oczy i błękitny odcień, gdy osiadł na sylwetce nieznajomego. Nie tego poszukiwała w swych absurdalnych posunięciach, bowiem pragnęła jedynie na nowo odnaleźć się za oceanem, gdzie świat czarownic jest mniej zdradliwy, aniżeli w deszczowej Anglii. Tutaj ludzie przybierali maski, pełne fałszu i obłudy, jakby stanowiło to swoistego rodzaju archipelag zakłamania i idylli o dniach, które n i g d y nie miały nadejść. Och, ironio - od tego przecież uciekała od lat, jakby w przestrachu, że stanie się taka sama; przepełniona enigmą i ironicznym żartem. A mimo to Clementine Bardot pozostawała nieuchwytna, ciągle lawirując na pograniczu niepewności i kielicha zaintrygowania, który rozlewała na tych innych-nietypowych w swej prostocie zachowań. On jednak taki nie był. Tłamsił w niej dziewczęcy spokój. Zgniatał w swych dłoniach iluzję pewności siebie, kiedy kolejny kroki przełamały prozę bliskości, aż wreszcie zmusił ją do ugięcia karku. Konsekwencje zdawały się być nieoczywiste, bo choć nie zawiniła, postawiono ją w roli ofiary. Miałkiej, zdatnej na wolę innych i przepełnionej ironią niemożności podjęcia decyzji. I przegrywała - po stokroć razy, aż wreszcie usłyszała głos. Ten głos - należący do młodego mężczyzny o przekornym uśmiechu i spojrzeniu przenikliwszym od samego Imperiusa, co tylko wywołało w Clementine uczucie dziwnego uścisku i niemego wołania o pomoc. Wypuściła powietrze ze świstem, taksując męskie oblicze z wyraźną ciekawością. Tęczówki sunęły wszak po zarysowanej linii żuchwy, dziwnie zgrabnym nosie i zamglonym spojrzeniu, które przykuło jej uwagę na dłużej niż wypadało. Ochlajtus zachwiał się, mrucząc niewyraźnie coś pod nosem i mając ochotę zrobić zamach. Percepcja była jednak zaburzona przez alkohol, który niemalże tłamsił męskie serce. - Dzisiaj wyjątkowo, ale to się nie powtórzy… Następnym razem zjawię się o czasie - wypowiedziała te słowa z dozą nonszalancji, marszcząc czoło w iluzji niezrozumienia. Clara zdawała się być ferworem niefortunnych decyzji, dyktowanych odorem alkoholu i lepkim od potu pożądaniem. Postanowiła grać w ów grę; pełną niedopowiedzeń i dziwnego rodzaju fascynacji. Zrozumiała zamysł inkantacji, dlatego uległa, niczym owieczka wiedziona na rzeź. - Nie, jakby śmiał? Zapewne potrzebuje hektolitrów wody albo… Czystej wódki - stwierdziła z dozą niedowierzania, przyjmując pozę wyrachowanej damy, pełnej zuchwałości i naturalnej przekory. Cichy jęk uleciał nagle spomiędzy spierzchniętych warg, gdy męskie palce znalazły się na jej talii. Już miała przekląć nieznajomego w myślach na sto tysięcy sposobów, lecz w ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że nawet w tak prozaicznej czynności nie była w stanie sobie poradzić. Nieodpowiednie słowa były ostatnimi, które dopisała do własnego słownika. - Clara, ale to akurat już wiesz - przedstawiła się ironią kłamstwa, bo tak było łatwiej. - To nieistotne, że zostanie plama… Wolałabym odratować wyłącznie materiał - mruknięcie skierowane było wyłącznie do niej, gdy w półmroku pomieszczenia spróbowała oszacować straty. Te były ogromne. Satyna zapewne miała stracić na wartości. - Widziałam jak patrzysz… Zawsze się tak przyglądasz, Merlina ducha, winnym dziewczętom? Jeszcze pomyślę, że gdyby nie on, to w ciągu kilku minut sam zdecydowałbyś się na rozmowę - zawyrokowała, opuszkami palców zahaczając o męską dłoń, gdy ta znalazła się na jej talii. Co za ironia sytuacji!, nigdy wcześniej nie zdawała się być tak blisko mężczyzny. - Kogo mam udawać dzisiejszego wieczora? Nie wiem czy tamten nie postanowi jednak podejść do mnie ponownie, bądź… Inny, jeszcze gorszy - stwierdziła w zamyśleniu, wreszcie rozsiadając się na drewnianym krześle, zaś wzrok wlepiając w n i e znajomego.
Benjamin Auster
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : zagojone blizny po cięciach na przedramieniu zakryte zazwyczaj koszulą z długim rękawem
Kłamali. Oboje kłamali i on doskonale o tym wiedział. Czy nie jest to element odwiecznej gry, do której tak ochoczo zasiadają mężczyźni i kobiety? To zupełnie jak astroletką, w którą tak bardzo kocha przecież grać. Raz stawiasz czerwone, raz czarne. Kłamstwo, prawda, prawda, kłamstwo, kłamstwo. Trzeba przeplatać jedno z drugim, aby zgarnąć ze stołu całą pulę. Wiele ryzykujesz, jeszcze więcej możesz stracić. Nigdy nie wiadomo czy ruch, na który się zdobędziesz, nie będzie tym, który zadecyduje o twojej przegranej. Był, w większości przypadków, uważnym obserwatorem. Spostrzegł jej nonszalancję, uwadze nie umknął specyficzny akcent. Nie była stąd, co więcej, chyba uważała się za damę. Było w niej coś podobnego do Isoldy - pewna duma i elegancja, a na myśl o tym zrobiło mu się przykro. - Następnym razem? - Byli już sami, nie musieli już niczego udawać, a jednak świetnie się bawił, łapiąc ją za słówka. Nie omieszkał również zauważyć tego niemal całkowicie zduszonego jęku, który sprawił, że chciał przyciągnąć ją do siebie jeszcze mocniej. Zrobił dokładnie na odwrót, puścił ją, poprawił się na krześle i mógłby przysiąc, że czuje mrowienie na opuszkach palców swojej lewej ręki. - Nie dawaj mi nadziei, że będzie następny raz. No chyba, że to szczera obietnica. Uśmiechnął się pod nosem w odpowiedzi na kolejne kłamstwo. Nie chciało mu się wierzyć, że ze wszystkich imion na świecie do głowy przyszło mu jej imię. Nie zamierzał jednak drążyć tematu, chce mieć swoje tajemnice - proszę bardzo. - Ja nic nie wiem. Dużo za to zmyślam. - Spojrzał na nią sugestywnie, nie pozostawiając wątpliwości odnośnie do tego czy jej uwierzył. Sam przyznał ostatnio w niejednej rozmowie, że nikomu nie wierzy na słowo. Uwagę dotyczącą satynowej bluzeczki zignorował już zupełnie, bo do głowy cisnęła mu się tylko jedna, bardzo nierozsądna myśl. - Merlina ducha winnym nie. - Żart cisnął się na jego usta, choć to wcale nie było śmieszne. Miałą zupełną rację, może w był zbyt bezpośredni, bezczelny, arogancki. Ale bez pewności siebie nic by nie ugrał, a teraz stawka była wysoka. Czarne. - Och, po pewnym czasie z pewnością bym zagadał. - Czerwone. - Wiesz, uwielbiam rozmowy. Są najważniejsze, bez nich nie sposób mi zdecydować się na następny raz. - Czarne. - Wyglądasz na nietuzinkową osobę, Claro. Czy uczynisz mi ten zaszczyt i spędzisz ze mną ten wieczór…? Czerwone. - na rozmowie? Bawił się doskonale, gestem przywołał barmana. Zamówił dla siebie podwójną ognistą i dla niej - cokolwiek chciała. A na ostatnią z rzuconych przez nią uwag zareagował jak to on - bezczelnie. - Oj, na pewno ktoś podejdzie. Cokolwiek się nie stanie, na szczęście nie jesteś już sama. Dzisiaj możesz być kim chcesz. Kogo wolisz, siostrę, której nigdy nie miałem? Przyjaciółkę, która cierpliwie mnie znosi? Czy kochankę, której zabraknie dzisiaj tchu? Wybieraj. - Puścił jej oczko, zdradzając, że to tylko żart.
______________________
Miałem skrawek sumienia Myślałem, że mam ich, a tylko znałem imienia Miałem swój stres, swój gniew, chwałę, cierpienia Wartości się jak olej w aucie wymienia
~
Clementine Bardot
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 173
C. szczególne : Ubrania umorusane farbą olejną; włosy w artystycznym nieładzie i uśmiech - naprawdę zachwycający
Przypadek sprawił, że dwie zbłąkane dusze znalazły się w tym miejscu, kreując pewien rodzaj niebezpiecznej gry; pełnej iluzji, kłamstwa i obłudy, a mimo to Clementine zdawała się być niewinna. Niesiona iluzją spontaniczności - podjęła się rzuconych kart przez nieznajomego mężczyznę, spoglądając przy tym na niego z dozą dziwnej satysfakcji i zaintrygowania. Był inny; nie przypominał młodocianych chłopców, w czym zdradzały go nie tylko rysy, ale pewnego rodzaju dojrzałość, która zmusiła ciemnowłosą studentkę do spoglądania na niego z pewnego rodzaju ciekawością, bo… Tak po prostu była zaskoczona spontanicznością losu, gdy ścieżki dwóch nieznajomych osób zespalały się nagle, tworząc iluzję nietypowych rozmów i ukradkowych spojrzeń. Zmrużyła nieznacznie oczy, gdy zadał to jedno pytanie; zaskoczona, nieco skonsternowana, aż wreszcie uśmiechnęła się rozbrajająco szczerze. - To obietnica, nie nadzieja - potwierdziła, a francuski akcent swobodnie wibrował na języku, kiedy ona opuszkami palców przesuwała po blacie drewnianego stołu, przy którym siedzieli. Niekontrolowanie, a mimo to w pewien sposób zupełnie z celowością zahaczyła o męską dłoń, choć gdy zorientowała się we własnym występku - cofnęła się, dając sobie i jemu przestrzeń. Byli obcy. Zbyt obcy, zaś ona nie potrafiła kierować się bezczelną zuchwałością, za co skarciła się w myślach. - Nie zmyśliłeś jeszcze imienia, dlatego chętnie je poznam - zażartowała, oszukując go z własnym, ale skoro skryci byli pod osłoną nocy i jedynie w blasku zamglonych lamp - nic nie stało nie przeszkodzie, by założyć inne maski. Kąciki ust Bardot drgnęły ku górze. - Zatem… Tylko tym niewinnym? Ach, niezwykłe szczęście mnie dosięgło, skoro tym razem Merlin postawił mnie na twojej drodze - roześmiała się perliście, odgarniając niesforne kosmyki włosów z czoła i lustrując uważnie wzrokiem męską twarz. Może Kate, Adela i Imogen miały rację, a w relacjach z mężczyznami wystarczyła nuta odwagi i odpowiedni rozmówca? Nie wiedziała. Była pozbawiona wszelkiego doświadczenia, a mimo to bawiła się wyśmienicie, ukrywając swoją tożsamość i przestając być wyłącznie francuską damą z dobrymi manierami. - Nie będę ukrywać… Ciekawiła mnie książka i jej fabuła, którą zostawiłam na tamtym stoliku, ale chyba ta, którą tworzymy razem, interesuje mnie jeszcze bardziej - szczypta finezyjnego ułożenia słów, wybrzmiewających tak przekornie przyszła jej naturalnie. Oczy szatynki błyszczały w szczerym rozbawieniu, bo doprawdy była zdziwiona swoim zachowaniem i przypływem otwartości. - Zatem… - zawiesiła głos, układając dłoń na dłoni, której łokieć podparła na stole. - Tak, rozmawiajmy. Zamówiła rozgrzewająca herbatę z imbirem, nadal nie lubując się w smaku alkoholu, choć może mieli na to jeszcze czas? Wieczór wydawał się wczesny, choć ona też mogła zatracić się w bezkresie przemijalności minut. - Na szczęście - powtórzyła po nim, spoglądając na nieznajomego z nieustającym uśmiechem. - Nigdy nie miałam brata… Właściwie, dowiedziałam się o jego istnieniu kilka tygodni temu… Przypadkiem - nie kłamała. Pojawienie się Benjamina w jej codzienności było tak irracjonalnie dziwne, a mimo to odnajdywała w tym nietypowy spokój. Nim zorientowała się - jej policzki zalały się szkarłatem, a oddech mimowolnie się spłycił. - Przyjaciółką, która cię znosi, bo czy zostanie kochanką wymaga jakiegokolwiek zaangażowania? - spytała, a dźwięczny śmiech po raz kolejny otulił ich przestrzeń. Był nieco nerwowy, nieśmiały, a jednocześnie urokliwy w całej prostocie.