Dach, na pierwszy rzut oka, jak każdy inny. Posiada mnóstwo niezbadanych dotychczas zakątków, bo jeszcze żaden z uczniów a tym bardziej nauczycieli nie był na tyle szalony by się tutaj zapuszczać. Do czasu!
Jeśli jesteś wytrwałym poszukiwaczem, uda Ci się nawet znaleźć prosty spad dachu, gdzie jacyś śmiałkowie przed Tobą składowali wygodne poduszki, odporne na warunki pogodowe panujące na zewnątrz.
UWAGA: Aby wejść obowiązkowo należy rzucić kostką w pierwszym poście. Nieparzysta – udaje Ci się wejść, parzysta – niestety nie udaje Ci się wejść. Jeśli już raz odkryjesz lokację możesz odwiedzać ją bez ponownego rzucania kością. Zezwala się zdradzić lokalizację tematu dwóm osobom towarzyszącym.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Nie 31 Lip 2011 - 22:07, w całości zmieniany 1 raz
Brak spotkania Caseya na szkolnym korytarzu było dla Minnie całkiem dobre. Głównie dlatego, że jeszcze nic do końca nie wyprowadziło jej z równowagi. To było dosyć pocieszające, bo można było się z nią w małym stopniu dogadać, mimo, że jej ton nigdy się nie zmieniał. Ludzie którzy spędzali z nią trochę czasu może zaczynali czuć się dosyć swobodnie, ale z nowicjuszami zawsze rozmawiała na "odjeb się". Taka już osobowość, nic nie szło na to poradzić. Dzisiejszy dzień - wielce zabiegany, wszyscy pędzą na jakieś lekcje czy cokolwiek, a taka Marvell urządziła sobie wagary na dachu. Siedziała na nim od dobrych kilku godzin, czytając któryś ze szkolnych podręczników. W końcu znudzona odłożyła podręcznik na bok i podrapała się po głowie. - Aish.. Czuje, że zaraz zwariuje. Ileż można czytać podręczniki. - wymamrotała, siadając po turecku. - Muszę być szalona, żeby zajmować się takimi rzeczami. - normalnie zajęłaby się czymś innym. Nie wiadomo czym ale na pewno nie czytaniem podręczników z zajęć. Chociażby spacer i porobienie kilku zdjęć do jej przecudownego albumu, o tak, to bardzo dobry pomysł. Na 100% weźmie się za to.. jak już zejdzie z dachu.
Ethan z niezadowoloną miną, czy po prostu z chłodnym wyrazem twarzy nie powinien nikogo dziwić. To był już standard, który przylgnął do niego tak samo jak gruby tom jakiejś nudnej książki schowany w torbie. Te dwa elementy były wprost nierozłączne. Jedyne co mogło dziś odbiegać od rutyny, był fakt, że oto Ethan Doweson, naczelny kujon i geniusz Hogwartu, nie poszedł na zajęcia i to z Historii Magii, które swoją drogą uwielbiał. Przedmiot, nie lekcje tak w gwoli ścisłości. Zdawać by się mogło, że w ogóle taka sytuacja jest niemożliwa. A jednak, Krukon szybkim krokiem przemierzał korytarze zaciskając dłoń na grubej kopercie, nie bacząc na to, że tusz brudzi mu skórę, a gruby pergamin do niczego się już nie nadaje. Po prostu był wściekły i dla dobra wszystkich w koło lepiej było ukryć się przed światem i ochłonąć. Doskonale wiedział, że w końcu ten dzień nadejdzie, ale i tak nie spodziewał się, że stanie się to już teraz. Za szybko, zbyt wcześnie… W sumie nie powinien się tak złościć, w końcu był na to gotowy, ale i tak zobaczenie tych kilku słów „Synu, pragniemy cię poinformować, że zaczęliśmy poszukiwania odpowiedniej kandydatki na twoją żonę” było dla niego niczym kubeł lodowatej wody. Ok, to zajmie trochę czasu i wątpił, by ojciec wybrał pierwszą lepszą kokietkę, ale i tak. Nie był na to gotowy. Nic więc dziwnego, że wolał pójść ochłonąć, niż wybuchnąć na zajęciach wyżywając się na bogu ducha winnej nauczycielce. Najwyżej napisze opracowanie omawianego tematu i będzie spokój. Jego nogi same zaniosły go na dach. O tej porze nie powinno tu być nikogo, a i samo miejsce w pełni nadawało się do tego co chciał zrobić. Zapomnieć, odreagować, zniszczyć ten przeklęty list i przy okazji przemyśleć najbliższe kroki. I wszystko byłoby cudownie gdyby nie potknięcie się o książkę tuż po przekroczeniu progu wyjścia na dach. Nosz cholera. Od razu rozejrzał się za osobą, która ją zostawiła i gdy tylko wzrok padł na TĄ Azjatkę, miał ochotę zakląć siarczyście. Jeszcze jej mu tu brakowało. A przynajmniej tak obstawiał, że to ona. Akurat pamięci do twarzy siostry Casey’a nigdy nie miał i przez większość czasu była dla niego anonimową Gryfonką. Widać musiał komuś naprawdę zaleźć za skórę, skoro Karma teraz tak go gryzie w tyłek. -Taki brak poszanowania dla książek – warknął obdarzając ją chłodnym i mało przyjemnym spojrzeniem, po czym przeszedł parę kroków, by wreszcie wyjąć różdżkę. Uderzył nią w list, który po chwili stanął w płomieniach przeistaczając się w popiół porwany przez wiatr. No do razu lepiej i choć chwilę dłużej będzie mógł udawać, że o niczym nie wiedział.
Wszystko było ok. Minnie sobie odpoczywała na świeżym powietrzu, organizując sobie jednodniowe wagary. Czegóż chcieć więcej? Gryfonka była zdania, że dzisiejszy dzień jej odrobinę sprzyjał, bo nie musiała widzieć twarzy co poniektórych osobników. Szczęście jednak długo nie sprzyjało, gdyż bardzo hałasująca osoba postanowiła wtargnąć na dach, najwidoczniej mocno zirytowana. Spojrzała na osobę, która przeszkodziła jej wręcz w odpoczynku. Pięknie. Minnie zaklęła pod nosem, patrząc w bok. Lepiej trafić nie mogła. Osobnik który zawitał na dach był nikim innym jak jednym ze znajomych jej młodszego brata Caseya. Pewnie by go zignorowała i zachowywała się tak jak wcześniej, gdyby nie jego komentarz, który od razu zaczął gotować krew w żyłach Marvell. Spojrzała na niego byczo, jednak przemilczała do chwili, aż owy chłopak spalił swój list. - Taki brak poszanowania dla papieru listowego. - skomentowała, obdarzając go zawistnym, chłodnym spojrzeniem. Książki nie podniosła. Niech sobie leży i czeka, aż kolejny osobnik który miałby tym razem wejść na dach potknie się o nią i wybije sobie zęby. Zaczesała grzywkę i wróciła do odpoczynku, który został jej zakłócony.
To nie był dobry pomysł. Od początku wiedziała, że wychodzenie z Enzo się źle skończy. I nie myślała tu nawet o tym, jakiego miała kaca. Na tyle intensywnego, że nie mogła znaleźć od kilku godzin swojej różdżki, ale nawet nie w tym rzecz. Spodziewała się, ze będzie miała do siebie wyrzuty, ze znowu przy nim straciła gardę i pozwoliła sobie wyskoczyć z jakimiś niekontrolowanymi odpałami. Myślała, że jej największym problemem może być natura Enzo, odtwarzanie w głowie jego zachowań i ich analiza, kiedy skupiała się nad esejem z Eliksirów, ale teraz nie mogła skoncentrować się wcale. Wisiała nad papierem z piórem w ręku, z kompletną pustką w głowie. Tak zawsze kończyły się jej choroby. Nie była stworzona do chorowania. W końcu zmusiła się do ruszenia tyłka z dormitorium. Tylko po to, żeby wyjść z tego pełnego zarazków pomieszczenia. Ludzie mieli szczęście tylko z jednego powodu. O ile zawsze do wszystkich miała jakieś, ale, dzisiaj gardło odmówiło jej współpracy w objeżdżaniu Merlinowi winnych uczniów. Obwiązała szyję bladorózową apaszką, patrząc na siebie w lustrze, zanim psiocząc na siebie pod nosem wyszła. — No zajebiście wyglądasz, D’Angelo. — oczy szkliły jej się od gorączki, w to wierzyła, chociaż nie zdziwiłaby się gdyby chciało jej się płakać od nadmiaru eliksirów. Sfrustrowana wyszła zaczerpnąć świeżego powietrza, głupio wierząc, że to pomoże jej w późniejszej nauce. Nie wiedziała co doprowadziło ją na dach Hogwartu, ale też się nad tym nie zastanawiała. Łaknąc świeżego powietrza, opatuliła się szatą, żałując, że nie wzięła ze sobą kołdry, bo kiedy przez przypadek znalazła spadek dachu, w którego zagłębieniu znajdował się niewielki taras, ułożyła się na ulokowanych tam, pewnie przez któregoś z uczniów, miękkich poduszkach, czując jak zmorzył ją sen i zmęczenie. Nie przeszkadzały jej nawet podmuchy wiatru. Tylko odrobinkę, bo zakopała się pod poduszkami, wtulając twarz w miękkim materiale. Była bardziej marudna i zrezygnowana w trakcie choroby, ale na pewno mniej pyskata. Inaczej poduszce oberwałoby się za niewinność i rozpraszanie.
Tymczasem Enzo od początku wiedział, że wychodzenie z Shenae to zły pomysł. Z początku łudził się, że to co nazywał w tym momencie „chorobą”, naprawdę się nią okaże i rzeczona niedogodność zniknie, gdy tylko spotka się z przyczyną szalonych rozmyślań. Tymczasem, jak mawiali klasycy - „nie ma tak dobrze” i Halvorsen nie dość, że nie miał dość swojej „choroby” to w dodatku wciąż uparcie o niej myślał, najwyraźniej znajdując bardzo wiele radości w autodestrukcji i katowaniu się dzikimi wyobrażeniami za każdym razem, kiedy widywał przyczynę swojego niecodziennego „zachorowania” na korytarzu. - Idiota - warczał na siebie raz za razem, starając się znaleźć w tym szaleństwie jakąś metodę, ale powtarzający się wciąż scenariusz wyjątkowo wymownie dowodził, że oto żadnego cudownego leku na tę przypadłość nie było, a wierzcie mi, bardzo starał się ją odnaleźć. O ile łatwiej byłoby wrócić do stanu sprzed przyjazdu do Hogwartu. Dążenie do konkretnego celu zwykle przychodziło mu łatwo ze względu na oślą upartość. Tylko, że wtedy za każdym razem naprawdę tego pragnął. Jakże mógłby wydać samemu sobie rozkaz przeciwny do żądań serca? Umysł nie był w stanie tego ogarnąć. Tymczasem teraz znowu się szlajał. Po raz kolejny, już chyba trzeci w ciągu ostatnich tygodni, szukał najwyższego miejsca w okolicy, w którym mógłby się zaszyć i zakopać, najlepiej z daleka od wszystkich. Niestety poprzednie bazy były spalone. D’Angelo wszystkie z nich wyczaiła w jakimś paradoksalnie pokręconym zmyśle wykrywania Halvorsena. Tym razem miało być inaczej, ale nie ze względu na absurdalną pewność Enzo, że Shenae nie odważyłaby się tutaj przyjść. Wspiął się na dach, mając wielką ochotę na to, aby utonąć w poduszkach i nie wytaczać się z nich do przyszłej wiosny, kiedy to okazało się, że oto jego kryjówka została zajęta. W pierwszym odruchu zmarszczył brwi, licząc na to, że to wszystko jest jedynie jakimś żartem. Serce zadudniło mu szybciej w piersi. Niestety, daleko było temu od żartów. - Polubiłaś wspinaczki? - zakpił, zupełnie nie zdając sobie sprawy z żałosności, jaką w pełnej krasie prezentowała teraz dziewczyna. Usiadł obok niej i pogładził ją leniwie po ramieniu, niechcący zawadzając palcami o nagi fragment skóry. Była cała rozpalona. - Hej, co Ci jest? - zapytał głupio, wpatrując się z uporem w jej twarz i szukając na nich większej liczby symptomów, jakie miały potwierdzić jego tezę. Brawo, Halvorsen, rozchorowała się przez Ciebie. Zaszklone oczy i zaczerwieniony nos również przemawiały na jego niekorzyść. No i co dalej?
Przeturlala sie na jedną że stron słysząc czyjeś kroki na dachu i spojrzała prosto w dobrze sobie znane piwne tęczówki. No jasne, dach, czemu wcześniej na to nie wpadła? To była jego świątynia. Ją zagnal tutaj tylko przypadek, a przytrzymaly podusZki. Między innymi ta która teraz przykryła twarz kręcąc z niedowierzaniem głową na boki. - Jakie wspinaczki. Tu było takie wejście. Jakiś magiczne skrót. I potem skos dachu i te poduszki tutaj. - burczala w sumie pod nósem do siebie dość kaprysnie przypominając sobie jak tu dotarła i przez kogo. Ten ktoś zadawał jeszcze głupie pytania. Co.jej było? - Ty - fuknela kiedy zamachnela się poduszka i.dostał nią w twarz. Podniosła się na lokciach, patrząc na niego nieco słabo. Rzadko chorowała, alwerni jak.już jej się zdarzało to na amen, po całej linii. Z jej usposobieniem to było naprawdę śmieszne połączenie. - Powiedz mi, że masz rozdzke to zastanowie sie czy Ci wybaczyć - w jej rozgoraczkowanych oczach tlilo się trochę nadziei i błysk ostrzeżenia. Jeśli sam by się z nią nie podzielił rozdzka, nie miałaby oporów żeby samemu jej sobie poszukać. Rience może potwierdzić to za sprawdzona metodę. Ułożyła się znów na poduszkach przyslaniajac twarz przedramieniem. - Jak słabo zdam egzaminy to Ciebie za to obwinie. Rzuciła go tym razem swoją szata która miała luzno rzucone na ramiona. Jako, że wiatr pizgal jak szalony parsknela niezadowolona i od razu zdjęła mu ją z głowy, zabierając z powrotem dla siebie. - Jak możesz fakt dobrze wygladac? Byłeś fama ze mną. Wypiles więcej. Następnym razem ty chorujesz. Albo wrzuce Ci coś do.drinka żeby Ci w tym pomoc. Sam fakt, że dopuszczała następny raz to było niedopatrzenie spowodowane choroba.
Spoglądał na nią w taki sposób, jakby odrobinę martwił się o jej zdrowie, ale zdecydowanie nie fizyczne. To, że jej sprawność motoryczna była w rozsypce, zdążył już przecież zauważyć. Słysząc burczenie pod nosem, zmarszczył lekko czoło, pozwalając sobie na lekkie przysunięcie się ku niej lewym uchem, jakby liczył na to, że jednak mu to powtórzy i… srogo się przeliczył. Cios poduszką nieco go otrzeźwił, a gdy już przetrwał pierwsze „fuj, ile tu zarazków!”, zmobilizował się do przyjęcia kamiennego wyrazu twarzy, zaciskając mocno wargi. - Najpierw powiedz mi do czego Ci moja różdżka. Wyglądasz jakbyś nie była w stanie przywołać chusteczki, nie mówiąc o czymś bardziej zaawansowanym. - dopiero po chwili dotarło do niego to, jak mało uprzejmie to zabrzmiało. - Abstrahując od tego, że zawsze wyglądasz świetnie, oczywiście. Nieudolny dodatek do wypowiedzi podsumował uśmiechem, który właściwie mógłby uroczyć za uroczy, gdyby nie został posłany do Shenae. Ona na pewno nie pozostawi na nim suchej nitki. Przyjął na siebie kolejny atak, tym razem szaty, a zanim zdążył strącić ją sobie z włosów, materiał zniknął, bo kokon - D’Angelo ponownie ją sobie przywłaszczył. - Było nie pić tak dużo. - podsumował cicho, raczej w ramach marudnego burczenia pod nosem, niż jakiejkolwiek wypowiedzi adresowanej do dziewczyny, po czym bezceremonialnie usiadł obok niej, kładąc poduszkę jak najdalej jej rąk, ale wciąż w zasięgu chociażby kolana… a przynajmniej w miejscu, gdzie, jak sądził, powinno się ono znajdować. - Jeśli chcesz mnie zobaczyć nieprzytomnego to wystarczy poprosić. Nie musisz od razu dosypywać mi czegoś do szklanki. Zarażać też mnie nie musisz, w końcu to chyba dobrze, że tylko jedno z nas jest chore. - zauważył, przesuwając palce do czoła czarnowłosej, aby zmierzyć jej temperaturę. - Byłaś w skrzydle szpitalnym? Ton głosu miał tak poważny, a spojrzenie zacięte, że to już brzmiało jak reprymenda, chociaż wszystko przecież utknęło na etapie dociekania.
Tak naprawdę nie obchodziło jej, co sobie o niej pomyśli. Była absolutnie zrezygnowana i zmęczona. Nie chciało jej się tracić sił, na kontrolowanie tego, jakie myśli zawalały teraz głowę Enzo. Milczała długi czas, z przysłoniętymi oczyma, oddychając przez usta, bo nos miała zatkany. Kac po ognistej był silniejszy od zwykłego mugolskiego kaca, a w połączeniu z chorobą, tworzył jakieś dziwne, wycieńczające magiczne kombo. Bolały ją mięśnie i głowa. Gardło i zaczerwieniony, zasmarkany nos. Nie była już nawet pewna, czy głowa od gorączki, czy od zatok, a kiedy obudziła się rano, tylko drapało ją gardło i chciało jej się pić. Choroba postępowała gwałtownie, a teraz to już w ogóle czuła, że myśli jej zaraz wyparują z głowy. Nawet się nie wyrywała, kiedy przyłożył dłoń do jej czoła. Cofnęła rękę z oczu, patrząc na niego oczami tak błyszczącymi jakby miała się zaraz popłakać przez to, co jej powiedział. Złudne wrażenie. Nie interesowało ją, co myśli teraz o jej wyglądzie. — Wiem jak wyglądam. Bywało lepiej — zauważyła nie kupując jego drugiej wypowiedzi. Nawet się na niej nie skupiając. Przymknęła oczy. Miał przyjemną, chłodną dłoń. Nie była pewna czy to dlatego, że wiatr schłodził jego skórę, czy po prostu różnica temperatur między nimi była teraz na tyle wysoka, że standardowa ciepłota ciała była dla niej poniżej jej własnej normy. Nieuprzejme dla niej było to, że nie chciał użyczyć jej różdżki, uchyliła powieki patrząc na niego z wyrzutem. — Boli mnie głowa. A chociaż po trzech zimnych prysznicach i zjedzeniu paczki miętowych ropuch pozbyłam się smaku i zapachu przetrawionego alkoholu, ropuchy grają mi teraz Irytka na żołądku. Na Twoim miejscu bym się tak nie przysuwała, chociaż w sumie… mi tam bez różnicy. Chwyciła przegub jego dłoni, odkopując się z pod poduszek tylko po to żeby ułożyć się na jego kolanach, podkładając sobie jego rękę pod rozgrzany policzek. Jeśli miało jej to przynieść ulgę, naprawdę nie przejmowała się jak to wyglądało i co o tym myślał Enzo. A tak poza tym to w ogóle starała się szczególnie mocno nie myśleć, żeby mocniej nie rozbolała ją głowa. Wolała zachować to na późniejszą naukę. — Było nie polewać — mruknęła, nie wyczuwając nawet jego poważnego tonu głosu. Jedyne co słyszała to fakt, ze mówił za głośno. Teraz, kiedy leżała mu na kolanach, jego ton odbił się echem w jej głowie. Powstrzymała się od syknięcia — Za głośno — burknęła i pokręciła głową na boki, w przeczącym geście. — Nasza pielęgniarka działa mi na nerwy. Strasznie piszczy i radośnie podskakuje. Zastanawiam się, jak to się stało, że jeszcze nie rozbiła sobie głowy o strop. Może ma szczęście, ze skrzydło szpitalne ma wysoki sufit?
No i co on miał teraz zrobić? Siedział z Shenae D’Angelo na dachu Hogwartu… wróć, siedział ze zdecydowanie chorą i niedysponowaną Shenae D’Angelo, która, pomimo tego, że przecież teoretycznie nie była dla niego nikim ważnym, w pewnym sensie budziła w nim nieznane mu do tej pory odruchy. Wspomnienia chorej matki zalały go całkowicie, chociaż nawet nie zdążył zauważyć kiedy tak się stało i nagle był już w swoim małym, prywatnym piekle, w którym wyrwanie się do rzeczywistości graniczyło z cudem. Zasznurował wargi, układając je w wyraz podobny do cierpienia, jak i zrezygnowania. Nie chcąc, żeby to widziała, naturalnie odwrócił na chwilę głowę, chociaż zapewne niepotrzebnie. W takim stanie zdolność do postrzegania często bywała solidnie zaburzona. Słuchał opisu jej dolegliwości, zastanawiając się czy istnieje cokolwiek, co mógłby teraz zrobić, aby jej pomóc. Znał zaklęcia. Żeby to raz matka rzucała je na niego czy odwrotnie, ale ich skutki często pozostawiały wiele do życzenia… oczywiście wtedy, gdy wychodziło z jego różdżki. Zwyczajnie nie był ekspertem w leczeniu, a chociaż niejednokrotnie próbował nauczyć się tych czarów, nierzadko po prostu nie dawał sobie rady. - Nie znam zaklęć leczących kaca. Takich na niestrawność też nie. Tutaj przydałyby się eliksiry. Przynieść Ci coś od Gordona? - nie był przekonany co do tego czy zgodzi się, aby biegał wokół niej i skakał, próbując wynaleźć remedium na wszystkie dręczące ją dolegliwości. Nie musiał długo czekać na odpowiedź. Przysunęła się do jego kolan, całkowicie uniemożliwiając mu wstawanie i nawet pozwoliła sobie na „pożyczenie” ręki. Westchnął cicho, nie komentując tego w żaden sposób i wolną dłonią krótkim ruchem pogłaskał ją po głowie, jakby sądził, że w ten sposób uśmierzy jej ból. - Wiesz, że zmieniła nam się pielęgniarka, prawda? - oho, teraz już „nam”. - Nie wiem co zrobili z poprzednią, ale przyjechała jakaś blondi z Salem. Nauczony jej burknięciami mówił już ciszej, a teraz dodatkowo grzebał po kieszeniach, próbując znaleźć różdżkę. Kiedy wreszcie ją znalazł, niemalże natychmiast wycelował ją w czubek głowy Shenae, modląc się do wszystkich znanych sobie bóstw o to, aby chociaż jedno zaklęcie jakoś mu się udało. - Anapneo, żeby pozbyć się kataru. Asinta mulaf, żeby nie bolało. Coeur blessé obniży gorączkę. - mimo, że machał różdżką nad jej głową i starannie szeptał formuły, nie był pewien na ile jej to pomoże, a na ile zaszkodzi. Najwyżej kiedy już wyzdrowieje to go poćwiartuje w jakiś okrutnie babski sposób. Spróbować zawsze można.
Nie widziała żadnego obracania głową, żadnych smutnych min, żadnej depresyjnej aury. Nic ciemnego, prócz swojego stanu zdrowia. Samolubnie, ale prawdziwie. Odetchnęła ciężko, zamykając oczy, próbując oswoić się z tym poczuciem bezsilności wobec zmian w jej organizmie. Chłopak nie dawał jej jednak spokoju. Ocierała się policzkiem o jego rękę, szukając sobie wygodnej pozycji i swoim wierceniem się wyraźnie dając mu do zrozumienia, żeby najlepiej w ogóle się nie odzywał, ale to co jej wydawało się oczywiste, jemu nie musiało. Nie załapał aluzji. Przekręciła się, patrząc w oczy chłopaka, nieszczególnie zainteresowana przynoszeniem czegokolwiek od kogokolwiek, szczególnie nie w tym momencie. — Nie ufam przyjezdnym. I nie lubię przyjezdnych. Aż ciężko było stwierdzić, czy jego w dalszym ciągu traktowała jako takowego, czy już nie. Patrzyła na niego bez wyrazu, bo też na żaden nie potrafiła się zdobyć i zamrugała powoli, zmęczona oczami, przykładając dłoń do powiek, przecierając je palcami. — Czyli jednak ma to znaczenie, ze blondynka? Właśnie. Udała Ci się randka? — nawiązała do blondynki, którą wkręciła w spotkanie z Halvorsenem i zadarła głowę do góry, a w jej oczach zarysowało się oczekiwanie. Mogła zainteresować się czymś innym niż sobą. Ona sama nie była teraz w najlepszej formie, nawet do znoszenia siebie samej w tym konkretnym samopoczuciu. Schowała oczy za przedramieniem, kiedy wycelował w nią różdżkę, spodziewając się, ze z rozmachu, oprócz zaklęć wydłubie jej jeszcze oczy, ale nic takiego się nie stało. Za to czar udrożnił jej drogi oddechowe. — Dzięki — mruknęła podnosząc się na łokciach do góry — Bardzo ciągnie Cię do tej pielęgniarki, prawda? Może ja Cię jakoś skrzywdzę. Tak nieznacznie… dla Twojego dobra. Zanim zdążył jej odpowiedzieć, chwyciła za jego różdżkę, wyraźnie chcąc coś zbroić, ale ledwie wypowiedziała pół-słowa, bardzo papierowym tonem, pozbawionym potencjału do czarowania, a z końca patyka wyskoczyły ogniste iskry. Albo różdżka Enzo bardzo jej nie lubiła, albo nie lubiła mocniej D’Angelowatych zarazków. Dziewczyna podniosła się gwałtownie do góry strzepując z siebie iskierki, pozostawiające czarne plamki na jej ubraniu. — Cholera! — a to, ze łupnęła przy tym czołem w podbródek Halvorsena w niczym jej nie pomogło.
Jej słowa nieoczekiwanie spowodowały zmianę w jego nastroju. Nie, żeby huśtawka emocjonalna była dla Enzo czymś nowym, ale nagłe przeskakiwanie ze skrajności w skrajność potrafiło zaskoczyć nawet uprzedzonego. Zacisnął usta, aby się nie roześmiać i spróbował przyjąć poważny wyraz twarzy. Bardzo dobrze, że dziewczyna zupełnie się nim nie przejmowała, bo wyszło mu to niemalże tak dobrze jak jej samej walka z chorobą. - Jak dobrze, że żadnego tu nie ma. Podejrzani parszywcy. - rzucił z wyraźną ironią i pozwolił sobie nawet na złośliwy uśmiech, ale raczej serwując go samemu sobie aniżeli Shenae. Potem mógł zrobić tylko jedno. Przewrócił oczami w sposób tak wymowny, że niemalże nie miał ochoty odpowiadać jej w inny sposób, ale mimo wszystko zdecydowanie wątpił w jej możliwości poznawcze i nie pozostawało mu nic innego. - Brunetki też przyjechały. Nie wiem czy kojarzysz wszystkie z nazwiska, także bycie blondynką trochę zawęża tu krąg podejrzanych o bycie pigułą. - wyjaśnił jej sucho, specjalnie przedłużając chwilę, w której będzie musiał wspomnieć ten żenujący list napisany różowym atramentem. No ludzie… - To chyba nieaktualne. Nie odpisałem na jej list. - oznajmił takim tonem, jakby rozmawiali o pogodzie. Chyba nikt nie dałby się na to nabrać. - Poza tym, mówiłem Ci, że nie gustuje w blondynkach. Bardzo starał się być uprzejmy, a chociaż niesprawność ciemnowłosej go rozczulała to miał z tym coraz większy problem. No i potem kicia musiała pokazać pazurki. Czyn poprzedziła niewyraźna groźba, a zanim Halvorsen zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, już obsypał ich snop iskier, a jego samego nieznacznie ogłuszył niespodziewany cios głową. - Na gacie Merlina, D’Angelo. - burknął, rozcierając mechanicznie podbródek, a potem, jak na człowieka czynu przystało, chwycił nagle dziewczynę i podniósł ją gwałtownie w górę. Wyraz twarzy miał niespodziewanie… groźny. - Koniec tego dobrego. Powinnaś leżeć w łóżku, a nie szlajać się po dachach. - ułożył ją sobie wygodnie w ramionach i pakując różdżkę do kieszeni (poza zasięgiem jej rąk), czym prędzej udał się do zamku, aby wpakować niegrzeczną kicię pod pierzynę.
Ostatnio tak się wszystko spieprzyło, że cudem jest samo to, że Wendy jeszcze trzyma się na swoich nogach. Chociaż zaczyna to być wątpliwe, zwracając uwagę na to, gdzie się teraz znajdowała i jak bardzo miała rozszarpane uczucia. Od marca minęło osiem miesięcy, a dopiero teraz Wendy zaczęła straszliwie przeżywać rocznice śmierci swojej matki. To był jeden z niewielu takich momentów. Zdarzały się one co kilka lat i w takim momencie nie można było zostawiać Jose samej.. bo cudownym sposobem znajdowała się w bardzo niebezpiecznych miejscach i Bóg wie co tam się mogło wydarzyć. Miejsce w którym Koreanka się znalazła tym razem, to nigdzie indziej jak dach Hogwartu. Chodziła po nim niespokojnie, zaczesując palcami włosy do tyłu. W pewnym momencie przykucnęła na samym środku i zaczęła się kołysać w przód i w tył, chowając twarz w swoich ramionach. Była przerażona samotnością, która ją otaczała. Drżące dłonie, zaszklone oczy, niespokojny oddech. Ludzie widzący ją w takim stanie nigdy się nie nabiorą, że wszystko jest ok. Już na pewno nie Ci, którzy ją znają jak własną kieszeń.
Dzień jak co dzień. Absolutnie nic specjalnego dla Ślizgona, który wraz ze zbliżającymi się świętami wcale nie czuł narastającej ekscytacji czy chęci odetchnięcia świeżym powietrzem. Co tu dużo mówić, on akurat lubił uczestniczyć w lekcjach - o ile takowe były interesujące i wymagały przynajmniej minimum wysiłku intelektualnego. Tylko, nie o tym teraz. Przecież ostatnie zajęcia skończył dobrą godzinę temu i wyjątkowo zebrało mu się na spacery po szkolnych korytarzach, nie to, żeby kogoś szukał, prawda? W końcu trafił wreszcie na dach, od razu rozpoznając ciemnowłosą dziewczynę. Bingo. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że na popełnianie samobójstwa są o niebo ciekawsze i bardziej widowiskowe metody? - Casey kochany jak zawsze, nieprawdaż? Ktoś inny na jego miejscu spróbowałby raczej dziewczynę pocieszyć czy wypytać o przyczynę beznadziejnego humoru, jednak jemu niespecjalnie się do tego spieszyło. Być może wiedział trochę więcej, niż przeciętny uczeń Hogwartu i nie widział sensu w drążeniu sprawy oczywistej, być może dlatego, że po prostu nie widział potrzeby, by wiedzieć. Marvell to przecież niesamowicie skomplikowana osobistość i zrozumienie jego intencji graniczyło w praktyce z cudem. Nie da się jednak ukryć, że to właśnie jego wierzchnie okrycie spoczywało aktualnie na ramionach Krukonki zupełnie jak gdyby w tym przyjacielskim geście ze strony chłopaka nie było nic dziwnego. Przez moment wpatrywał się w horyzont przed nimi, opierając dłoń o ramię Wendy, zanim wreszcie zdecydował się wykonać ten krok do przodu i przykucnąć naprzeciwko niej. - Cześć, kurduplu - przywitał się z tym swoim rozbrajającym uśmiechem, który - o dziwo - wcale nie wydawał się kpiący. Mało tego, wyciągnął nawet dłoń, żeby pogłaskać Jose po policzku i odwrócić jej głowę w swoją stronę, przy okazji zmuszając by na niego spojrzała. Wątpił, żeby w tym stanie była skłonna do współpracy, a naprawdę nie zamierzał marnować czasu na gadanie do ściany. Dobre sobie. Skoro pofatygował się aż tutaj, żeby spędzić z nią przynajmniej trochę czasu, bezbłędnie odczytując jej humor na zajęciach, na których minęli się kilka godzin temu.
Była bliska płaczu, kiedy usłyszała głos Casey’a.Wtedy automatycznie znieruchomiała, jakby udając, że jej tu wcale nie ma. Jakby chciała po prostu zniknąć, albo przybrać kolor otoczenia, zupełnie jak kameleon. Tak się jednak nie dało. Jak zawsze uciekała od problemów, tak tego dnia sama ich sobie przysparzała. Cholera, że też dzisiejszego dnia wylądowała na tych samych zajęcia z Marvellem. Chłopak znał ją na wylot, więc bez najmniejszego wysiłku mógł odczytać w jakim stanie emocjonalnym jest akurat Jose. Tak też się stało, bo na dachu, na którym była sama, nagle się owy chłopak pojawił. Przełknęła ślinę, co było dla niej dosyć trudne. Przy powstrzymywaniu łez powstaje bardzo nieprzyjemny ból w gardle. Pociągnęła nosem i pozostając w tej pozycji jakiej się znajdowała, po prostu mu odpowiedziała. - Kto się zabija..? - mruknęła nieco łamliwym głosem. Gdy poczuła jego szatę no i dotyk dłoni na ramieniu lekko drgnęła, jakby nie spodziewała się takiego gestu. Znaczy, Casey często pojawiał się, kiedy Wendy miała swój kryzys emocjonalny i często ją pocieszał, nawet jeśli nigdy by się do tego nie przyznał. To ją w jakiś sposób.. uszczęśliwiało. Później dotyk jego dłoni na jej policzku.. i ten uśmiech, którego okazja zobaczenia padała raz na milion. Spoglądała na niego zaszklonymi oczami, nieco sinymi od łez które przelała wcześniej, zanim wyszła z dormitorium i jak było ono już całkowicie puste.Teraz jednak wysiliła się na ten jeden, co prawda fałszywy uśmiech, który miał mu uświadomić, że z nią wszystko ok. - Co tu robisz? Ach.. pewnie też chciałeś zaczerpnąć świeżego powietrza. - mruknęła. Prawdziwy uśmiech dziewczyny był zupełnie inny od tego, którym teraz obdarzyła Casey’a. Nawet jeśli wiedziała, że ten kłamstw nie trawi, po nich staje się nieco zirytowany.. Po prostu nie chciała, żeby tym razem widział ją w takim stanie - jeszcze gorszym niż zwykle. Powinna powiedzieć jeszcze, że wszystko dobrze? Nie, wtedy zdradziłaby całkowicie swoje uczucia. Pozostało na tym, że uśmiechała się jak idiotka, z nadzieją, że go zmyli.
Wzruszył tylko ramionami. Komu jak komu, Wendy chyba nie musiał się tłumaczyć, prawda? Zdążyła się już chyba przyzwyczaić, że nawet pomimo tej całej wrednej otoczki i mało przyjemnego charakteru Arterbury wcale nie był aż takim bezdusznym dupkiem, za jakiego miała go znaczna część otoczenia. Czasami. - Wiem, że jesteś tępa, ale nie musisz robić z siebie większej idiotki niż normalnie - prychnął, niebezpiecznie mrużąc przy tym oczy. Miły Casey sprzed sekundy wprawdzie nie zniknął zupełnie, ale ta łagodność, która i tak rzadko gościła na jego twarzy, odeszła w zapomnienie. Nie lubił kłamstwa, a jeszcze bardziej nie znosił, gdy ktoś usiłował łgać mu w żywe oczy i Jose doskonale powinna zdawać sobie z tego sprawę. Oczywiście wcale nie mówimy tutaj o ilości fałszywych informacji, które on sam przetworzył. Wiadomo - jemu wolno, innym już nie koniecznie. Teraz irytowało go to tym bardziej, że ciężko było nie dostrzec tego, w jak beznadziejnym stanie znajdowała się Krukonka. Nawet gdyby jej nie znał zorientowałby się, iż coś jest nie w porządku, a mając dość spory bagaż doświadczeń w towarzystwie dziewczyny... co tu dużo mówić, ją również potrafił całkiem nieźle rozszyfrować. Chociaż irytacji nie ukrywał, wcale nie był na nią zły, przynajmniej nie aż tak bardzo, i tylko zignorował to idiotyczne pytanie, które najpewniej miało go odwieźć od niewygodnego dla starszej tematu. Zabawne. Przecież on raczej nie miał w zwyczaju drązenia niewygodnych dlań tematów - o ile takowe nie przyniosłyby mu żadnych realnych korzyści, a tutaj powodów zachowania Wendy domyślił się już na wstępie; kilka godzin temu - na tych nieszczęsnych zajęciach. Westchnął cicho, odgarniając jej włosy za ucho. Wciąż nie pozwolił jej odwrócić wzroku, najwyraźniej tylko czekając na moment, w którym się złamie. Przecież nie mogło to trwać długo. Jose nie była na tyle silna, by uciec przed jego uporczywym, choć pozornie beznamiętnym i chłodnym spojrzeniem. Czego od niej oczekiwał? Cóż, ze Ślizgonem nigdy nie było wiadome na pewno, a przecież uspakajanie rozryczanej pannicy też nie znajdowało się na szczycie jego marzeń. Z drugiej strony, skoro już w tym momencie gładził ją kciukiem po policzku, raczej nie zamierzał zostawić Wendy samej sobie. Ich relacja może i była niesamowicie pokręcona, a chociaż nie potrafił zapewnić komfortu psychicznego słowami, spokojnie mogła polegać na jego obecności. Bo przecież nie byłoby go tutaj, gdyby się nie martwił, prawda?
Miała ogromnego pecha, że akurat dzisiaj byli na tej samej lekcji, no i że w stan w który popadała Wendy co kilka lat - popadła teraz. Owszem, wcześniej przychodziła do Arterbury’ego kiedy było jej źle i smutno. Spędzali wtedy przyjemne chwile, a humor niezwykłym sposobem do Krukonki wracał. Tym razem jednak było inaczej. Można powiedzieć, że popadła w paranoję, bała się samotności a jednak nie chciała, żeby ktokolwiek ją taką zobaczył. Nawet Casey, więc dlaczego on do jasnej cholery tu przyszedł? Tym razem to nie będzie chwilowe. Będzie cierpieć. Spędzanie miłych chwil nic na to nie poradzi. Ona po prostu potrzebuje czyjejkolwiek bliskości. Owszem. Była głupia. Była głupia, bo od samego początku mogła pójść z dala od szkoły, gdzie by nikt jej nie zobaczył. Przyjmując jednak ten sam wyraz twarzy co zawsze postanowiła pójść na zajęcia. Fałszywy uśmiech go niestety nie przekonał. Jose im dłużej patrzyła w jego oczy, tym szybciej wyraz jej twarzy się zmieniał. Uśmiech powoli zanikał, a łzy coraz bardziej napływały do oczu.- Co jest? - zapytała, spuszczając głowę. Nie wytrzymała już jego spojrzenia. - Czemu.. mam wrażenie, że zaglądasz mi głęboko w dusze. - złamała się. Nie była tak silna jak myślała. Jej celem było po prostu pokazać mu, że potrafi sobie poradzić sama, ale znów nie wyszło. Zacisnęła mocno zęby, spoglądając w ziemię. Po chwili kciuk Casey’a zaczynał wilgotnieć od jej łez. - Jestem żałosna. Jestem idiotką. Prawda.. - szepnęła łamiącym się głosem. - Zginęła przeze mnie. - mruknęła głośniej, całkowicie się rozpłakując. Matka Wendy zginęła dwa dni po jej siódmych urodzinach, w wypadku samochodowym.
Zawsze istniała opcja, że po prostu Krukonkę zignoruje. Takie zachowania też przecież nie były obce, gdy Marvell akurat nie miał ochoty na zadawanie się z przeciętnymi wychowankami Hogwartu. W gruncie rzeczy Ślizgon nigdy nie gardził tylko towarzystwem Dowesona i swojego kota, więc chyba daje to pewnego rodzaju obraz jego normalnego podejścia. - Merlinie, Wen, powinnaś przestać z tymi ckliwymi pierdołami, bo to robi się już żałosne - mruknął, nie bardzo wiedząc, co właściwie powinien zrobić. Może znał dziewczynę naprawdę dobrze i niejednokrotnie pomagał jej wychodzić z dołka, ale z wybuchem płaczu jeszcze nie zdarzyło mu się zetknąć. Wszystko przed nimi. Prawdopodobnie dlatego przez dobrą sekundę po prostu gapił się na Jose, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że tym razem nie wystarczy zwykły pocałunek czy szybkie zbliżenie gdzieś z daleka od oczów gapiów. Casey nie potrafił podchodzić do sprawy aż tak emocjonalnie, ale przecież dziewczyna była mu w pewien sposób bliska. Kogoś innego pewnie byłby w stanie zostawić, jednak Wendy, nawet w jego oczach, nie zasłużyła na podobne traktowanie - to pewnie dlatego ostatecznie odetchnął cicho, powstrzymując cisnący się na usta złośliwy komentarz, jeden z tak wielu, które często padały pod adresem starszej, choć wcale nie miały na celu szykanowania jej, raczej były po prostu typowe dla obycia Arterbury'ego. - Po prostu cię znam - odparł zamiast tego, decydując się usiąść na posadzce naprzeciwko Jose i ostrożnie pociągnąć ją w swoją stronę. Tak, on też potrafił przejmować się czymś takim jak ludzkie ograniczenia i możliwość uszkodzenia drugiej osoby! Co z tego, że robił to rzadko? Przebłyski wspaniałomyślności musiały się zdarzać. - Nie pierdol głupot, durniu. Co niby mogłaś zrobić? - Wbrew ostrym słowom, pierwszą reakcją było przytulenie jej do siebie. Opierał się plecami o jedną ze ścian, czy tam barierek, otaczających wieżę, gładząc starszą po włosach, zupełnie tak, jakby jego zachowanie niczym nie odbiegało od normy. To wszystko jest tym zabawniejsze, że sam nie czuł się w pełni komfortowo, trzymając płaczącą Krukonkę przy sobie - chociażby dlatego, że normalnie ich kontakt fizyczny miał raczej tylko taki zakres - związany był ściśle z fizycznością, nic mniej, nic więcej.
Była już przyzwyczajona do złośliwych komentarzy ze strony Caseya. Bez tego chłopak by nie był sobą, więc w pewnym rodzaju ucieszyła się w głębi duszy, że to nadal on, no i że nie postanowił zmienić swojego zachowania tylko dlatego, że się rozryczała. Wtedy mogłaby tylko poczuć z jego strony coś w stylu.. litości, która była w tym momencie najmniej potrzebna. Płakała, zaciskając mocno wargi, żeby nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Powtrzymywała się od charakterystycznych odgłosów, które ludzie w płaczu z siebie wydają, dlatego też gardło ponownie zaczęło ją nieprzyjemnie ściskać i dusić. Scisnęła swoje gardło ciężko wzdychając, po czym otarła łzy. Była cholernie niespokojna.. do czasu, aż Casey jej do siebie nie przytulił. Przeżyła lekki szok, ale się nieco uspokoiła, co było chyba największym plusem. Powoli się w niego wtuliła, jakby sprawdzała w którym momencie chłopak ją od siebie odsunie. Jak się okazało, objęcie Wendy trwało znacznie dłużej niż myślała. Zacisnęła mocno usta, coby nie wybuchnąć bardziej płaczem, zanim cokolwiek powie. Przełknęła ciężko ślinę i wytarła policzki rękawem. - Ja.. Przepraszam. - odezwała się po chwili, gapiąc się bezcelowo w podłogę. Głos Jose był zachrypnięty. - Przepraszam, że jestem taką idiotką- dokończyła. To nie było wszystko co chciała powiedzieć. Było tego więcej. Chciała mu o wszystkim opowiedzieć, jednak było tego za dużo. Dlatego po prostu uniosła lekko kącik ust w małym uśmiechu i wytarła łzy, które zbierały się w jej oczach. Powoli podniosła wzrok i spojrzała na niego z żalem. - I jeszcze… - zaczęła znów, pociągając nosem. Powodem tego wszystkiego była kłótnia przed wyjazdem mamy Wendy do męża, który przebywał wtedy w Manchesterze. Jose miała matce za złe, że ta zostawiała ją krótko przed jej urodzinami. Pobyt Sky w Manchesterze miał trwać tydzień, wyjazd odbył się dzień przed urodzinami dziewczyny. Sky śpieszyła się, żeby jak najszybciej pozałatwiać wszystkie swoje sprawy i wrócić na urodziny Wendy. Wtedy padło wiele nieprzyjemnych dla dwójki słów, to była pierwsza taka kłótnia Jose i jej matki. Chciała przeprosić po powrocie, ale nigdy nie miała szansy. - Dziękuję. - mruknęła uraniając kolejne łzy, ale pocałowała go w policzek. Trudno powiedzieć, jak chłopak może na to zareagować. Po prostu to zrobiła.
Deven odkrył to miejsce, kiedy jeszcze mieszkał w wieży Gryffindoru. Wymykał się tutaj, ilekroć potrzebował samotności i ciszy. Uwielbiał obserwować gwiazdy i myśleć o rodzinnej Kanadzie. Nie, w Wielkiej Brytanii nie było mu źle, ale mimo wszystko nie był to dom. Jego związek z Winnie napawał go niepokojem. Widział wyraźnie, że do siebie nie pasują, że w jej obecności jest spięty i zestresowany, a przecież tak bardzo mu na niej zależało...! Nie potrafił się w tym wszystkim odnaleźć i czasami czuł nieznaczne ukłucie zazdrości, kiedy widział Enzo i Shenae. Wyglądali na doskonale szczęśliwych, jego przyjaciel - z natury przecież równie skryty jak on sam - wydawał się innym człowiekiem. Promieniał. Cóż, Quayle nie promieniał. Miał wrażenie, że stale jest pod ostrzałem spojrzeń Amerykanów. Jego związek z Winnie wzbudzał wielkie emocje, co sprawiało, że Indianin czuł się niemal zaszczuty. A jednak chciał być z Winnie, pociągała go i fascynowała, nawet jeśli nie było między nimi zrozumienia i naprawdę głębokiego uczucia. Dlatego postanowił wykonać jakiś gest, dać jej do zrozumienia, że naprawdę mu zależy. Większość dziewczyn lubiła romantyczne wieczory pod gwiazdami, prawda? Dlatego Quayle przygotował wszystko - dwa grube koce, butelkę musującego wina, jakieś kanapki i słodkie muffiny. Zadbał nawet o malutkie ognisko, niewidoczne z ziemi, bo zasłonięte specjalnym zaklęciem! Winnie grzecznie czekała na niego w umówionym miejscu. Na jej widok serce zabiło mu mocniej. Była tak pociągająca w swojej bezczelności i pewności siebie, że Deven nie mógł oderwać od niej wzroku. Uśmiechnął się i pocałował ją przeciągle w usta. - Zawiążę ci oczy. Bo inaczej nie będzie niespodzianki - powiedział i nie czekając na jej pozwolenie, zawiązał jej oczy szalikiem czy czymś w tym rodzaju, po czym bez uprzedzenia zarzucił ją sobie na ramię i ruszył na dach. Chwała Merlinowi, że Indianin był wysoki i silny, a Winnie szczupła, inaczej ta wyprawa mogłaby się skończyć zadyszką. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło - Deven szedł lekkim równym krokiem, nie przejmując się ewentualnymi protestami Wins, która w gruncie rzeczy nigdy nie była zadowolona - nieważne czy przejawiał inicjatywę, czy wręcz przeciwnie. Kiedy w końcu dotarli na dach, postawił ją na ziemi i zdjął z oczu opaskę. Noc była zaskakująco ciepła jak na kwiecień, ale nawet gdyby nie była, ognisko i koce wystarczały, by ochronić ich przed chłodem. - Ostatnio... było między nami trochę nieporozumień... i chciałem spędzić z tobą więcej czasu... bez tych wszystkich ludzi - powiedział miękko, obejmując ją od tyłu i przyciskając policzek do jej policzka. Miał nadzieję, że Winnie nie uzna tego za banał. Zarówno jego słów, jak i całej scenerii. Nie znał się na kobietach, była jego drugą dziewczyną i naprawdę nie potrafił wyczuć, czy robi coś zgodnie z jej życzeniem, czy wręcz przeciwnie.
Winona zaś wiecznie promienieje. Jej przyjaciele wracają na swoje miejsce, przy jej boku. Jej pewność siebie w Hogwarcie wzrasta, o ile to faktycznie możliwe. Na dodatek Hensley bardzo powoli przyswaja jakiekolwiek złe wiadomości. Rzadziej nosi magiczny naszyjnik, więc jej humor nie psuje się gwałtownie, jak to miał w zwyczaju, gdy każdego dnia miała go na swojej szyi. Dlatego fakt, że jej związek nie należy do idealnych wciąż nie przebił się przez twardą skorupę pewności siebie kowbojki. No dobrze, może odrobinę. Tylko póki co nikt nie zakwestionował na głos ich relacji, a Winona zazwyczaj musi coś usłyszeć, by to zrozumieć. Jak na przykład musiała przeczytać dziwne komentarze w Obserwatorze, by wysnuć podejrzenia co do Mikkela, któremu chyba się podoba. No i jest jeszcze Cyrus, który prawdopodobnie nigdy nie powie jej na głos, że cokolwiek mu przeszkadza w ich czysto przyjacielskich relacjach. Może Winona jest zbyt pochłonięta swoja osobą, by zauważać co się dzieje wokół niej. Jej związek wywołuje emocje? Cudownie. W końcu jest Królową Teksasu, powinno się o niej mówić. I jak dobrze prezentuje się z wysokim, milczącym Indianinem u boku. Dlaczego miałaby psuć ten piękny obrazek, który może przedstawiać wszystkim wokół? Poza tym, kiedy ona ostatnio miała jakikolwiek związek z głębszym uczuciem z jej strony. Winnie najwyraźniej zostawia za sobą jedynie ciąg złamanych serc, a sama świetnie się bawi. Jednak zanim w końcu spadnie gwałtownie na ziemię, dzisiaj czeka szczęśliwa na swojego chłopaka, mrucząc coś pod nosem i bawiąc się różdżką. Jej kowbojki wydłużają się znacząco, by po chwili powracać do swojej poprzedniej postaci. Kiedy Deven przychodzi, macha mu wesoło wolną ręką i odpowiada romantycznym pocałunkiem. Klaszcze w dłonie kiedy zawiązuje jej oczy. - Gdzie idziemy? – pyta, chociaż wcale nie spodziewa się, że jej powie, bo z pewnością uwielbia niespodzianki. Piszczy kiedy ten zarzuca ją na ramię i śmieje się głośno. Tylko prowizorycznie się wierzga na jego ramieniu. Kiedy ją w końcu postawił Winnie wciąż uśmiechała się szeroko. Zdejmuje jej z oczu opaskę, a Hensley cieszy się jak dziecko na to co widzi. - O boże, jak ślicznie, ależ jesteś kochany – mówi wysokim głosem z ekscytacji i przytula go mocno. Nieporozumień? Winona zakłada, że ma na myśli swoje zbyt częste przebywanie z Holly, więc postanawia mu przebaczyć i nie kontynuować dzisiaj tego wątku. W końcu nie chodziło tu chyba o to, że ona robiła coś złego? Dlatego tylko kiwa głową energicznie i podbiega do wszelakich przekąsek. Bierze muffina i wącha go tak sobie. - Och, sam to wszystko zrobiłeś? Czy kupiłeś? Jesteśmy na dachu? Jak ty mnie tutaj wniosłeś! Nawet się nie zmęczyłeś taki z ciebie siłacz – mówi Winona, łapie go za umięśnione ramię i na dodatek już próbuje słodkiej przekąski. – Pyszne – dodaj z pełną buzią i obchodzi ognisko by jeszcze raz przyjrzeć się scenerii. – Siadamy? – pyta niecierpliwie, już podnosząc gruby koc. Deven powinien w końcu przestać zauważać pasmo jej wad i zobaczyć, że tak naprawdę są to zalety.
To były właśnie te chwile, kiedy Deven dokładnie rozumiał, co tak bardzo go w niej pociągało. Lubił, kiedy była tak pełna entuzjazmu, kiedy mówiła za dwoje i tak uroczo się śmiała. Widząc jej autentyczną radość, poczuł, że spada mu z serca wielki ciężar - a więc trafił w dziesiątkę. Nigdy nie przypuszczał, że takie piski sprawią mu taką przyjemność. Parsknął wesołym śmiechem, tuląc ją do siebie i całując w czubek głowy. Pozwolił jej wywinąć się ze swoich objęć i obejrzeć wszystko. Obserwował ją z lekkim uśmiechem, splatając ramiona na piersi i czując ciepło, obejmujące go od stóp do głów. Nie odpowiedział na żadne z jej pytań, co pewnie jej specjalnie nie zaskoczyło. Pławił się w jej aprobacie i okrzykach zachwytu, czując, że nabiera pewności siebie, której tak bardzo mu do tej pory brakowało w ich relacji. Roześmiał się, gdy złapała go za biceps, jednocześnie wgryzając się już w muffinka. Pokiwał głową i usiadł obok niej, otulając ich jednym kocem, po czym bezczelnie odgryzł kawałek jej babeczki i oparł policzek o czubek jej głowy. - Cieszę się, że ci się podoba - powiedział w końcu ciepłym głosem, patrząc na płomienie odbijające się w jej oczach. Przesunął palcami po delikatnym policzku dziewczyny, napawając się tą chwilą - pierwszą od tak dawna, kiedy nie było między nimi żadnych nieporozumień czy zgrzytów. - Jakie muffiny lubisz najbardziej? - spytał, nachylając się do jej ucha i czując falę ciepła, obejmującą go od stóp do głów i przyspieszającą puls. Uwielbiał jej żywotność, temperament zupełnie inny niż jego własny. Podobały mu się jej złociste włosy, które w blasku ognia wydawały się niemal rude, i jasne oczy. Z jakiegoś powodu lubił nawet te jej kowbojskie buty, którymi zawadiacko wybijała rytm na szkolnym korytarzu. - Opowiedz mi coś o sobie, Winnie - poprosił, całując ją czule w ucho i otulając szczelniej kocem. W przeciwieństwie do niego była ciepłolubna i przywykła do stanowczo wyższych temperatur. - Albo spytaj mnie o coś, jeśli masz ochotę - dodał po chwili, zdając sobie sprawę, że dla kogoś takiego jak Hensley jego wrodzona małomówność może być frustrująca. Mówienie o sobie nigdy nie przychodziło mu z łatwością, więc chyba potrzebował pytań pomocniczych, żeby jakoś się z tym uporać i zaspokoić ciekawość swojej dziewczyny.
Hensley zauważa, że Deven jest rozluźniony i w końcu wydaje się przy niej szczęśliwy, a nie smętny niczym chmura gradowa. Jego nagłe uśmiechy i lekkie podejście, alarmują ją na krótką chwilę. Bo przecież jeśli nie miał na co dzień stylu bycia milczącego Indianina, to musi istnieć inny powód jego codziennej małomówności, albo lekkiego zaniepokojenia przy jej znajomych. Winona musi być otoczona gronem przyjaciół, im większym, tym lepiej. A osoba, która z nią jest nie powinna gardzić takimi rzeczami. Winnie po raz pierwszy od długiego czasu, rzuca mu jakieś uważne spojrzenie, ale szybko wraca z powrotem do wesołych pisków. - Mhhmhmhm… - mruczy z pretensją, kiedy ten dorywa się do jej babeczki i w żartach próbuje uciec z nią jak najdalej od Indianina, odchylając się po prostu odrobinę dalej. - A jakie tu są? A jakie ty? W Ameryce mamy takie co wybuchają w buzi masłem orzechowym, jadłeś takie? – zasypuje go serią pytań z pełną buzią, wciąż opychając się swoim muffinem. Miło, że w końcu zaczął dostrzegać jej zalety. Szkoda, że tylko jeśli nie ma obok Holly, o którą nieustannie chodzi i się martwi. Może kiedyś Winona powie w końcu na głos, że nie podoba jej się ta dziwna relacja pomiędzy nim, a rudowłosą Amerykanką. Na pewno prędzej ona coś powie, niż Deven cokolwiek, nawet jeśli czuje się bardzo niezręcznie na imprezie. - Jestem Winona Hensley, córka Milesa– przedstawia się dla żartu Winnie kłaniając się lekko. – Mam dwójkę młodszego rodzeństwa, mój ojciec ma ogromne wąsy, a ja dobrze wiem, że za parę lat przejmę cały pornobiznes i zbuduję sobie swoje własne ranczo. Nie wyobrażam sobie żyć w innym miejscu niż Ameryka – mówi wesoło Wins, głaszcząc Devena po nóżce. – Powiedz mi coś o swoich kontaktach tutaj w szkole. Wiem już co nieco o twoje rodzinie, ale nie mam pojęcia z kim się przyjaźnisz, z kim byłeś i takie tam – wyraża swoje zainteresowanie Hensley biorąc kolejne trzy muffiny, bo nie może się zdecydować na który ma ochotę.
Deven był skończonym introwertykiem, więc zazwyczaj był raczej zamknięty w sobie i małomówny. Ale ostatnio był wiecznie spięty i zaniepokojony, próbując rozgryźć Winnie, odgadnąć jej oczekiwania i jakoś się odnaleźć w towarzystwie innym Salemczyków. Jego milczenie zwykle było wyrazem jego wewnętrznej harmonii i pogodzenia ze sobą. Deven odbierał rzeczywistość, analizował ją, ale rzadko mówił głośno o własnych uczuciach - jeśli już się na to zdecydował, był to dowód dużego zaufania. Nie należał do osób nadmiernie towarzyskich, mimo że potrzebował obecności ludzi. Tyle że... w niezbyt dużym natężeniu i niezbyt często. Bardziej naturalna była dla niego obecność dwóch lub trzech najbliższych osób niż całego stada znajomych, jak w przypadku Winnie. Nie czuł się dobrze wśród obcych. Był nieufny i nie lubił znajdować się w centrum uwagi - co przy Wins wydawało się nieuniknione. To nie tak, że gardził jej znajomymi - po prostu czuł się przy nich niekomfortowo, zwłaszcza że w większości byli głośni i bardzo dominujący. Nie przejął się jej protestem i z uśmiechem przełknął kęs babeczki. - Hmmm... są jagodowe, czekoladowe, cytrynowe z bezą, dyniowe z kawałkami czekolady, kokosowe z miodem... i jakieś jeszcze, ale nie pamiętam. Lubię klasykę, czekolada zawsze się sprawdza. I nie... nigdy nie jadłem takich wybuchających - powiedział z uśmiechem, dotykając jej szyi. Chwilami miał lekkim problem ze zrozumieniem jej słów, jako że miała podzielność uwagi i potrafiła jednocześnie jeść i mówić, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Cóż, Deven z natury był opiekuńczy - martwił się o wszystko, co małe, słabe i chore, a Holly była uroczą istotką, która stanowczo potrzebowała opieki. A Winnie... doskonale radziła sobie sama, wcale go nie potrzebowała - ta świadomość sprawiała mu przykrość, ale wiedział, że niestety tak właśnie to wygląda. Dlaczego w takim razie miałby unikać Holly, w której towarzystwie tak dobrze się czuł, skoro Winnie miała na zastępstwo całe tabuny facetów, na których nie miał prawa choćby krzywo spojrzeć? Uśmiechnął się lekko, słuchając jej autoprezentacji, która wydawała się idealnie spójna z jej sposobem bycia. Jedyne, co trochę go niepokoiło, to wzmianka o pornobiznesie - trudno być z kimś takim, samemu nie mając pojęcia o tych sprawach, ale... no cóż, to da się nadrobić, prawda? Jej dotyk sprawiał mu przyjemność i sprawiał, że poczuł delikatne łaskotanie w dolnych partiach brzucha. Ale jej pytania sprawiły, że mimowolnie się spiął, choć chyba nie na tyle, by Winnie to wyczuła. - Hmm... wiesz... moim najlepszym przyjacielem jest Enzo Halvorsen. Poza nim... mam trochę znajomych, choćby z mojej drużyny, ale nie jesteśmy szczególnie blisko... - Chcąc zyskać na czasie, sięgnął po czekoladowego muffina i wziął kęs, przeżuwając go z namysłem i uwagą. Czuł, że wspominanie o jego bliskiej znajomości z Holly nie jest najlepszym pomysłem, a o Farai... nie chciał mówić. Tak naprawdę nigdy o niej nie zapomniał i w głębi duszy nadal za nią tęsknił. - A... jej już tu nie ma - powiedział niespodziewanie dla samego siebie, po czym spuścił oczy, zły, że w ogóle o tym wspominał. Przytulił Wins do siebie i próbował znaleźć właściwe słowa, żeby jakoś pokryć własny smutek i zmieszanie. - Jaki jest Teksas? -spytał, nieudolnie próbując zmienić temat i trochę podpuścić dziewczynę, zdając sobie sprawę, że Winnie tęskni za Ameryką, której była nieodrodną córką.
To nie było dobre podejście do Winony. Już dawno powinien zauważyć, że próbowanie zrozumienia jej zachowania nie jest dobrym pomysłem. Winnie po prostu szła do przodu głośno i agresywnie. Deven stał obok próbując zrozumieć co ta kowbojska dziewczyna wyprawia, uparcie nie chcąc ponieść się szaleństwu ani odrobinę. I prędzej czy później Winonę zacznie męczyć jego wieczny dystans do wszystkiego. W końcu ona daje mu wszystko co może, a Quayle biegnie narzekać na nią przyjacielowi. - Powinieneś spróbować wybuchających. Są znacznie ciekawsze – odpowiada Winona nie do końca zgadzająca się co do wyższością klasyki nad niespotykanymi smakami. Sama sięga w końcu po kokosowe z miodem i jeszcze bardziej zapycha się babeczką. Winona musiała przyznać, że im bliżej go poznawała, tym bardziej zauważała jak mylne może być pierwsze wrażenie. Jego poważna mina i męska sylwetka niesamowicie pozwoliła go umieścić w kategorii jest twardego, męskiego kapitana drużyny. Okazał się być nadopiekuńczy i wyjątkowo wrażliwy, czyli z czymś z czym Winona nie do końca miała wcześniej styczność i póki co był to umiarkowanie sprawny eksperyment. - Widziałam Enzo! Grałam z nim ostatnio w finale durnia. Niesamowicie przystojny. Po prostu jakiś nierealny – stwierdza czysty fakt Wins, kręcąc głową, nie jest nim wcale podekscytowana, czy coś w tym stylu, to czyste zdumienie. Czeka aż powie coś więcej, ale słyszy tylko nostalgiczną wypowiedź na temat jego byłej. Unosi do góry brwi widząc jego dziwne zmieszanie i pomyślała, że do tej sceny pasowałby bardziej wiatr w jego długich, indiańskich włosach ze smutną melodią w tle, a nie Winona przełykająca ostatni kęs swojej babeczki odrobinę zbyt głośno. Nie podoba jej się ten nastrój, więc chce szybko zmienić temat. Myślała, że temat byłych będzie luźny i może jedynie odrobinę się podroczą, albo opowiedzą jakąś żenującą przygodę. W końcu była z Cyrusem i miała z pewnością mnóstwo zabawnych historii, jak to zasypiał na początku, zanim zdążyli cokolwiek zadziałać w łóżku, przez jego chorobę, objawiającą się sporym stresem. Albo Ameth, który nie odzywa się do niej odkąd zerwała, również jej zdaniem przesadnie pajacował w jej towarzystwie. Winona strzepuje ręce, po czym zarzuca włosy na plecy. Jej ręka ląduje na ramieniu Devena i robi lekko zamyśloną minę na jego pytanie. - Suchy. Gorący. Czasem pusty – mówi, głaszcząc go po barczystych ramionach. – Jest nieustannie ciepło, więc jestem wiecznie opalona. Mogłabym wyjść ze swojego rancza i iść do przodu cały dzień nie napotykając żywej duszy. Równie dobrze mogłabym nie zakładać ubrania – mówi z każdym zdaniem przybliżając się do niego bardziej i uśmiecha się lekko.