Dach, na pierwszy rzut oka, jak każdy inny. Posiada mnóstwo niezbadanych dotychczas zakątków, bo jeszcze żaden z uczniów a tym bardziej nauczycieli nie był na tyle szalony by się tutaj zapuszczać. Do czasu!
Jeśli jesteś wytrwałym poszukiwaczem, uda Ci się nawet znaleźć prosty spad dachu, gdzie jacyś śmiałkowie przed Tobą składowali wygodne poduszki, odporne na warunki pogodowe panujące na zewnątrz.
UWAGA: Aby wejść obowiązkowo należy rzucić kostką w pierwszym poście. Nieparzysta – udaje Ci się wejść, parzysta – niestety nie udaje Ci się wejść. Jeśli już raz odkryjesz lokację możesz odwiedzać ją bez ponownego rzucania kością. Zezwala się zdradzić lokalizację tematu dwóm osobom towarzyszącym.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Nie 31 Lip 2011, 10:07 pm, w całości zmieniany 1 raz
Raphael już jakiś czas temu pogodził się ze smutną prawdą, że dobrym ludziom nie zawsze przydarzają się wyłącznie dobre rzeczy. On w ogóle dosyć łatwo godził się z rzeczywistością, chociaż tylko pozornie, do pewnego stopnia. Niektórzy mogliby stwierdzić, że idzie na łatwiznę, że po prostu nie chce się zmierzyć z prawdziwym życiem, wymyślając jego piękniejsze wersje, ale Raphael by się z nimi nie zgodził. Nie miał w sobie nic z Don Kichota, nie miał zamiaru toczyć bezsensownej walki, z góry skazanej na niepowodzenie, bo przecież walka z losem jest równie pozbawiona sensu i widoków na zwycięstwo, jak wysiłki mrówki rzuconej pod koła rozpędzonego pociągu, by posłużyć się modernistycznym pesymizmem, bo inaczej nazwać tego nie umiem. Nie. Raphael miał zamiar walczyć inaczej, a może wcale nie walczyć, bo niewiele w nim z wojownika, bardzo mi przykro, tylko dodać otuchy, pisząc rzeczy po prostu ładne. Och, nie były bezmyślnie radosne, bezmyślną radością Raphael brzydził się tak samo, jak zadumanym fatalizmem. One miały w sobie ziarno nadziei- nawet jeśli kończyły się pozornie źle, to nie zostawiały czytelnika z poczuciem, że świat jest zły, okrutny i zasadniczo najlepiej pójść i skoczyć z mostu. Ale patrząc na zasmuconą buzię Tillie, po raz kolejny próbował zrozumieć, dlaczego ktoś taki jak ona, ma tak zwyczajne i przyziemne problemy. Jak można się z nią rozstać? Kiedy oparła mu głowę na ramieniu, uśmiechnął się trochę smutno i objął ją ramieniem, wdychając delikatny, słodki zapach otulający Mattie, będący jej kwintesencją. To takie smutne, że oni nic do siebie nie czuli. Że nie mogli poszukać pocieszenia w swoich ramionach, pocałunkach. Że nie mogli przerwać nitki przywiązania do tamtych dwojga, obwiązując swoje złamane serca jedną, czerwoną wstążką. Oni nie sprawiliby sobie zawodu, nie zraniliby swoich uczuć, nie oszukiwaliby ani nie niszczyli tego, co między nimi by się zadziało. Rozumieliby swoją potrzebę tworzenia. Byliby idealni. Odrealnieni i dzięki temu szczęśliwi w swoim wyimaginowanym świecie, pełnym gwiazd, które nie są gwiazdami, księżyca, który nie jest księżycem... w świecie, gdzie wszystko ma swoją ukrytą tożsamość, jest niezbadane i dlatego piękne. Nikt by ich nie budził z tego snu na jawie. - Nie wiem, Tillie. Naprawdę nie wiem. Ale nie sądzę, byście byli spadającymi gwiazdami. Gwiazdy, które raz spadną, nie mają drugiej szansy. A człowiek ma, zawsze- szepnął łagodnie, patrząc jej w oczy.- Wiesz, myślę, że miłość ma wiele odcieni i... że każda jest zupełnie inna. Nie da się ich porównać, może tak była zbyt gwałtowna, by mogła przetrwać... a może musi dojrzeć, jak wino. Może sięgnęliście po młode wino, a tym najłatwiej się upić. Może ono potrzebuje czasu. Może wy oboje potrzebujecie. A jeśli nie... cóż, może inny szczep winorośli okaże się szczęśliwszym, bo wyrósł na innej glebie, w innym nasłonecznieniu...- mówił spokojnym, równym głosem, jakby snuł kolejną ze swoich opowieści. Miał nadzieję, że jakoś podniesie Mattie na duchu. Że może nawet siebie przekona, że to nie było to. Że on i Gigi... nie, nie mógł o niej myśleć bez bolesnego skurczu serca, bez chłodu ścinającego mu wnętrzności. Spuścił wzrok.- Tillie, czasem można kogoś prowadzić, a czasem trzeba mu pozwolić się zgubić, by odnalazł siebie na nowo... Uśmiechnął się łagodnie, jednak jego oczy pozostawały smutne, jeszcze ciemniejsze niż zazwyczaj. Jak mógłby pisać cokolwiek smutnego o małej, perłowowłosej Mattie? Nigdy w życiu! - Obiecuję. Zawsze będziesz niosła ciepło i uśmiech, ilekroć akcja zacznie się zagęszczać, ilekroć inni bohaterowie będą na rozdrożu... obiecuję- powiedział poważnie, widząc jak bardzo jej na tym zależało. - Taka tam sztuczka... nic trudnego, naprawdę- w końcu się roześmiał, obserwując kolorowe obłoczki snujące się powoli w chłodnym, wieczornym powietrzu. Nauczyli się tego kiedyś z Elliottem, właściwie nie wiadomo w jakim celu, ale nie miało to większego znaczenia. Grunt, że Mattie się rozpogodziła.- A tutaj- powiedział Raph, sięgając do swojego plecaka- mam różne dobre rzeczy. To znaczy wino. Prawdziwe, francuskie. Tylko kieliszków nie mam...- uświadomił sobie po chwili, po czym wzruszył ramionami z uśmiechem i stuknął różdżką w szyjkę butelki, mrucząc coś pod nosem i trzymając papierosa w kąciku ust. Korek wyskoczył z cichym pyknięciem i Raphael podał butelkę dziewczynie, przekrzywiając lekko głowę i patrząc na nią ciepło. Zaciągnął się papierosem i przymknął na moment oczy.
Podobno ciężko w życiu o dobre decyzje. Zazwyczaj wszystko jest złe, za ciasne, niewygodne, niedobre... Istnieje określeń wiele. I to nie tylko dotyczących naszej garderoby. Żadna sytuacja nie jest dla nas na tyle komfortowa, aby rozwinąć skrzydła. Wszędzie tylko kolejne ograniczające czynniki, które rozkazują wykrzywić usta ze zniesmaczenia... To było zbyt trudne. Z pewnością. I nie było już na to rady. W pewnym stopniu rzeczywiście... Gdyby Raphael przyłożył swoje serce do serca Mathilde i gdyby zechciały one jakoś się zasklepić, to z pewnością biłyby jednostajnym, spokojnym i ciepłym rytmem, do którego nikt nie miałby dostępu. Wszak wzajemne zaufanie, potrzeba drugiej osoby i przede wszystkim doświadczenia z poprzednich związków nie pozwoliłyby im się zgubić w plątaninie zbędnych sygnałów i z pewnością zawsze mogliby na siebie liczyć. Ale i tym razem wszystko inaczej się ułożyło. Byli przyjaciółmi... Każdy z nich miał swoją małą gwiazdę w postaci drugiego człowieka, do którego czuli ogromny ból. To nie było proste... Bo gdy nawet chciałbyś to przebaczyć, zawsze coś nie pasowało. Znów wracamy do niewygodnych sytuacji. Znów. Mathilde się wypalała w tej kwestii. Nie chciała tego... Chciała nadal płonąć, istnieć gdzieś... Pomiędzy uczuciem, że ma się do kogo zwrócić, ale ma się też kim opiekować. Nawet nie złapała się na tym, kiedy jej serce zaczęło szybciej bić, a oddech przyspieszył, kiedy znów zaniosła się desperackim płaczem... A był to jakby akompaniament do słów Raphaela... Szanse... Stracone szanse. Szanse do wykorzystania... Wszędzie nadzieja, która nie dawała nic... Poza nadzieją. A zatem opuszczała ją fala brudnych emocji, która obciążała serce... Zbyt wiele kładła na niego ciężarków sprawdzając jego wytrzymałość. A wierzcie mi lub nie, serduszko Mattie było już bardzo odporne. Przeszło wiele. Uniosło śmierć siostry, uniosło nieudany związek brata z jej przyjaciółką, nie zapominawszy o rodzicach, którzy przez jakiś czas po śmierci Veronique ewidentnie mieli problem z obecnością Mathilde w domu... A potem przesadna opieka, kiedy dowiedzieli się, że ich córka spotyka się z Kaim. Ale gdzie miała szukać zrozumienia, kiedy wiedziała, że każdym swoim ruchem sprawia im ból... Taka jak siostra. Nienawidziła siebie wtedy. Unosiła się w nowym uczuciu, kiedy zakochiwała się w Kaim. Może właśnie wtedy przeszyła siebie informacją, że już zawsze będzie chciała jego kochać. To chore? Trudne... Wszystko unosiła na sercu, które na raz biło szybko i domagało się tańca w dziwnym rytmie... Nowe sytuacje nie były łatwe. Wyjazd na mistrzostwa miał być czymś lepszym. Ale nie. Tutaj zmarła Kaia. Kai został kapitanem, choć serce bolało ją po stracie kolejnej przyjaciółki to wciąż była w stanie żyć. Miała komu ufać... Ale potem. Potem zniknął Nicholas. Potem Kai ją zostawił, kiedy tylko przegrali mecz... Ale dla niej to nie była już tylko przegrana w meczu. Ona zawsze coś straciła na tym boisku. I nikt już jej tego nie odda. A zatem kiedy tak płacz zdobił jej porcelanowe policzki kolejnym kroplami łez, po prostu siedziała wtulona w Raphaela zastanawiając się czy kiedykolwiek wszystko będzie dobrze. Czy inni będą już szczęśliwi, czy napiszą do niej, żeby się podzielić tym szczęściem... Jak wiele jeszcze zrobi na tym świecie. Czy wszystko się ułoży czy jedyne na co będzie mogła liczyć to tylko fakt, że dostanie ładny pokój z widokiem na morze... Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że już teraz nie znała swojego miejsca na tym świecie. Nikt nie mógł jej tego wytłumaczyć. Dania była ciepłym miejscem dzieciństwa, lecz to nie miejsce, w którym chciałaby przeżywać na nowo kolejne lata... Anglia wywołała zbyt wiele zranień, a Australia przywoływała smutną przeszłość... A każde miejsce, w którym by teraz była uparcie by domagało się zbudowania nowych wspomnień... Nie... Jeszcze nie teraz. - Ja... - Spróbowała się wtrącić, ale skutecznie uciszyła ją butelka wina, którą jej podał. Spojrzała na nią niepewnie i chwyciła butelkę za szyję czując jak ten chłód wspina się nie tylko do pierwszej warstwy skóry, ale sięga też gdzieś zdecydowanie dalej. Powolnie przechyliła fiolkę z zawartością i upiła z niej kilka niewielkich łyków skupiając szmaragdowe spojrzenie na Raphaelu. - Dobrze. Chcę nieść ciepło. Musi być ciepło. Ciepło jest najważniejsze, wiesz? Naprawdę. Musi być wszystkim ciepło. - Zaczęła powtarzać bez większego sensu... Nie tak jak zwykle, kiedy jej paplanina była słodka... Tym razem tak, jakby była zagubiona.
Raphael pod pewnymi względami nie różnił się niczym od przeciętnych facetów. Oczywiście, nie było ich wiele, to znaczy rzeczy, które go upodabniały do przeciętnego przedstawiciela płci męskiej, ale jednak coś by się znalazło. Na przykład poczucie kompletnej bezradności na widok zapłakanej kobiety. Głaskał delikatnie jej drżące ramiona, obejmował i starał się w jakiś sposób przekazać całą swoją dobrą energię, jednocześnie zdając sobie sprawę, że jest właściwie bezsilny, bo to nie przez niego (całe szczęście!) Mattie płacze, nie on jej złamał serce i nie on może je posklejać. Najwyżej zakleić plasterkiem i mieć nadzieję, że z czasem znajdzie się lepszy medyk od niego i biedne mathildowe serduszko wyleczy. Oparł podbródek na jej główce i odetchnął zapachem włosów, zastanawiając się, dlaczego prawdziwe życie nie jest tak proste do kreowania, jak to z kart książek. Jego życie było łatwiejsze. To znaczy patrząc na nie obiektywnie. Raphael nie należał do ludzi, którzy brali życie specjalnie serio, a ono jeszcze go oszczędzało. Można powiedzieć, że bywał szczęśliwy. Nawet dosyć często. A teraz... teraz miał wrażenie, że ktoś walnął go łopatą w głowę i strącił z chmury, na której spędzał większość życia, a już szczególnie teraz, kiedy Gigi pojawiła się w jego życiu i wprawiła w radosne uniesienie. Tym bardziej bolesny był upadek i zetknięcie z zimną i twardą glebą, o którą rąbnął z całej siły. Nie wiedział, co robić. Z jednej strony najchętniej zaszyłby się gdzieś w jakimś ciemnym kącie i lizał rany, z drugiej- wiedział doskonale, że zapadnięcie się w rozpacz, unikanie towarzystwa nie pomogą w zapomnieniu o złamanym sercu. Więc miotał się rozpaczliwie, potrzebując bliskości i się jej bojąc, chcąc i nie chcąc. Starał się nie myśleć o przyszłości, nigdy nie był w tym dobry, nie widział konturów majaczących na horyzoncie, jakby był krótkowidzem. Nie zaprzątał sobie głowy przyszłością, bo przecież nie miał na nią większego wpływu, wolał zderzyć się z nią gwałtownie i zaakceptować to, co przyniesie los. Nie walczyć, nie wyglądać, nie czekać z zapartym tchem. Bo to przecież i tak nic nie da. Raphael koncentrował się na tym, co tu i teraz. Niekiedy na jakichś nieokreślonych punktach w czasie. A teraz chyba się bał, chociaż zwykle nie wiedział, czym jest strach, bo jeśli niczego się nie traktuje serio, to lęk staje się zupełnie obcy. Poczuł niesamowitą gorycz, układającą się gdzieś na końcu języka. Może życia nie należy jednak lekceważyć, bo kiedy już uderzy, to tak potężnie, że wszystkie przypuszczenia, jakoby było jedynie grą pozorów, którą można dowolnie kształtować, okazują się kompletną bzdurą, cały światopogląd obraca się w proch i człowiek zostaje z niczym, bez punktu odniesienia, bez filozofii życiowej, bez pilota, który sterował jego reakcjami. Odebrał od niej butelkę i upił kilka łyków, przymykając oczy, czując intensywność smaku, która zabiła gorycz, wypełniła podniebienie zabłąkanymi cieniami smaku lawendy, malin i czegoś jeszcze. Nie, Raphael nigdy nie był dobry w określaniu bukietu wina, czasem mu się zdarzało trafić. Może jego kubki smakowe były zbyt prymitywne. Zdarza się. - Będzie ciepło. Wino rozgrzewa. Szkoda, że nie mamy grzańca, ale to nic, Tillie. Mam wrażenie, że zamarzło mi serce, wiesz? Że wbijają mi się w nie igiełki lodu, a ja nie znam sposobu, by je roztopić, by ogrzać się chociaż na chwilę. Nie potrafię nawet płakać, choć może by mi to przyniosło ulgę. Mam wrażenie, że prawdziwe życie mnie dopadło i sponiewierało za te wszystkie chwile, kiedy powinienem był się przejmować, a nie robiłem tego, co zrobiłby każdy normalny człowiek- powiedział cicho, wpatrując się w niebo i obserwując dym unoszący się z trzymanego między palcami papierosa.
Nikt z nas nie jest idealny, każdy nas nosi w sobie jedną wadę, która wypełnia go całego. Jest człowiekiem, który popełnia zbyt wiele błędów. Zbyt wiele... Nawet nie zdajemy sobie sprawę, że czasem można kogoś bardziej zranić słowami niżeli najcięższym ciosem np. w brzuch. Choć podobno męka fizyczna też pozostawia piętno... Cóż, na całe szczęście z tym nie przyszło jej walczyć i miejmy nadzieję, że nigdy nie będzie musiała. Mecze quidditcha całkowicie się do tego nie wliczały, przecież tam wszystko działo się przypadkiem, zbyt dynamicznie by zatrzymać tłuczek nad jej perłową główką... Nie miała urazu do tych, którzy tam ją atakowali. Tam mogli... Tam mieli uzasadnienie, ale w życiu? Być może irytowała kogoś swoim bieganiem po szkole i roznoszeniem kolejnych małych pączków pełnych radości. Być może. Ale czy w takim momencie nie należało po prostu odwrócić głowy w drugą stronę? Można by to przecież zrobić. Wszak tolerancja to hasło XXI wieku, który tak chełpił się swoją współczesnością, a zaściankowość nadal biła po oczach. Math chciałaby uwolnić każdego od tych kajdan stereotypów, które były oknami przez które obserwowali świat. Naprawdę marzyła o tym, ale nie dane jej było wpływać na innych. Musiała się zmierzyć ze światem, który atakował jej naiwną wiarę w każdego. Że każdy może się zmienić, każdy zasługuje na drugą szansę. Każdy może nauczyć się latać... Każdy ma jakąś zaletę. W każdym drzemie coś, co jest warte poświęcenia uwagi. I właśnie dlatego każdy miał w sobie coś innego, aby nie tylko panowała różnorodność, ale też po to, aby ludzie widzieli w sobie coś czego im brakuje i mogli złożyć to w całość. Np. Mattie miała wielu przyjaciół, w których dostrzegała perły, których brakowało u niej. Chciała umieć opowiadać prozą tak pięknie jak Raphael. Opisywać z lekkością te historie, w których opis zwiewnej kreacji staje się żywy i już widzisz jak tańczy... Jak statek płynie po morzu, a delikatny szum fal stanowi rytm według, którego tykają zegary... Dla Curtis zazdrościła tego, że potrafiła z taką lekkością podchodzić do kolejnych spraw. Kolorować obelgami pewną część świata, aby tylko dowieść swojej niezniszczalności. Math nie potrafiła... Math jedyne co umiała to schować się w kryśkowe ramiona, żeby ta podzieliła się z nią tajemniczą mocą... A dla Sherr zazdrościła tego, że potrafiła otwarcie mówić o swoich uczuciach, które były różnorakie... Różnie ją odbierano, ale byla. Potrafiła nie znikać, nie chować się za problemami jak np. Kai... Ale Kaiemu Math kibicowała. Że posiądzie tą cechę, aby spojrzeć prawdzie w oczy i dorosnąć. Bo choć silny z niego chłopiec to nie każdy ciężar da radę unieść. Jeszcze nie. Jeszcze nie jest na tyle niezniszczalny, ale z czasem... Z czasem tak. I pomimo tej całej niewiary w siebie Math wiedziała, że drzemał w nim talent, który wszyscy widzą. Coś, czemu po prostu trzeba dać się uwolnić. Bez względu na to czy ja kochał czy nie kochał... A może po prostu tak miało być. Te perły w osobowościach jej przyjaciół sprawiały, że nimi byli. Pełni opiekuńczości, swoistej radości, którą Math chciała zachować do końca świata. Wtulona w Rafałkowe ramiona po prostu obserwowała z góry smutny świat, który nie potrafił się już uśmiechać. Było w nim pełno goryczy... Mało ludzi dostrzegało perły. Czasem porzucali je byle gdzie znudzeni ich pięknem, które przerodziło się w nieciekawą codzienność. Nie potrafili jej docenić. Rozstali się burzliwie. Perła uciekła perle. Nic nie było takie samo. Wszechobecny brak zaufania zbijał z tropu... Ją szczególnie. - Każdy... Normalny... Człowiek... - Wydukała powoli tuż za nim zastanawiając się czy rozumie tą sentencję. Zapewne nie. Mattie odbierała wszystko inaczej. - Jesteś Rafałku całkiem normalny... Po prostu masz delikatne serce. Widzisz? - Po omacku odnalazła dłonią jego klatkę piersiową i instynktownie przyłożyła ją w miejscu gdzie powinno być serce... Mięsień. - To wszystko co masz. U innych jest ono głęboko schowane, czasem nie istnieje... A u Ciebie jest na wierzchu. Można je zdeptać, albo utulić... Ona chciała je zdeptać. Zdeptała... Ale jeszcze nie do końca. Jesteś tu ze mną. Nadal czujesz tak jak trzeba. Jak trzeba czuć, jak ufać... Widzisz Rafałku? Ono bije... Z pewnością za jakiś czas usłyszysz to wyraźniej. - Obiecała mrużąc szmaragdowe oczęta i odnalazła buteleczkę, z której znów skradła kilka łyków. - Wszystko będzie dobrze. Wszyscy musimy żyć.. Wiesz. Boli mnie to serduszko. Mi też je zdeptano. Ale zobacz. Jestem tu. A to znaczy, że to jeszcze nie koniec. Koniec będzie gdzieś indziej, będzie szczęśliwszy, albo smutniejszy... Albo go nie będzie. Ale jeszcze nie tu. - Powiedziała ostatnie zdanie bardzo cichutko czując jak wypełnia ją delikatna mgiełka nadziei. Jak tańczy w niej myśl, że to wszystko można jeszcze ochronić. Nawet zgliszcza... Zgliszcza wspomnień.
Raphael miał wrażenie, że cały ból, który spychał dotąd na dno swojego jestestwa, zaczął powoli przesuwać się do kolejnych warstw jego ciała. W tej chwili znajdował się tuż pod skórą i było to jeszcze bardziej dokuczliwe niż wcześniej. Spuścił wzrok, po czym wyrzucił niedopałek papierosa. Obserwował jego lot z dachu, zastanawiając się, ile to metrów do ziemi. Nie, nie chciał się zabijać, bo to by było zbyt ostateczne, a Raphael mimo wszystko kochał życie. Szkoda, że świadomości nie można wyłączyć na pewien czas, poczekać, aż wszystko ułoży się samo, nawet nie w życiu, ale w nas, w naszych głowach, w naszej psychice. O ile łatwiej by było zapaść w emocjonalny letarg i ocknąć się w momencie, kiedy sprawy zaczną przyjmować lepszy obrót. Westchnął, czując ciepłą rączkę Mattie na swojej piersi. Byłoby wspaniale, gdyby ten prosty gest był w stanie roztopić lód, w którym uwięzione było jego serce. Niestety, oprócz miłego poczucia, że nie jest tak beznadziejnie sam, jak mogłoby się wydawać, dotyk Mathilde nie zmienił nic. De Nevers nadal czuł ten przeraźliwy chłód, rozpacz, która powoli zaczynała go przyprawiać o zupełną znieczulicę i obojętność. Nigdy nie sądził, że będzie odczuwał coś do tego stopnia intensywnie, że będzie tak cierpiał przez jakąkolwiek dziewczynę. - Nie, Tillie, nie jestem normalny. Nigdy nie twierdziłem, że jestem i chyba nie chciałbym być. Tylko widzisz...- zamyślił się na moment, unosząc głowę i patrząc w gwiazdy, jakby to pomagało mu znaleźć odpowiednie słowa.- Nie traktuję życia poważnie, co zazwyczaj się sprawdza, pozwala unikać rozczarowań, ale... ale jest też druga strona medalu. Ja nie biorę życia serio, a ono mnie. Takie życie na niby. I uczucia też powinienem mieć zmyślone, ale to niestety tak nie działa, wiesz? Cała moja życiowa filozofia rozbija się o ten nieistotny detal, o drobinę, o ziarnko piasku, które blokuje cały doskonały mechanizm, unieruchamia tryby...- powiedział cicho, nakrywając jej drobną rączkę swoją- dużą i długopalcą, poplamioną atramentem i z widocznymi pod skórą żyłami. Był zmęczony i rozbity, nie potrafił znaleźć sobie miejsca, jednocześnie tęsknił za Grace i nie chciał jej widzieć, już nigdy więcej. Przypomniał sobie piosenkę Łez Feniksa i słowa I can't live- with or without you... Tak, tak właśnie było. Ani z nią, ani bez niej. Zacisnął usta, po czym upił potężny łyk wina, czując narastającą w nim frustrację i desperację. - Dlaczego życie składa się z takich małych końców świata? Możesz mi to wytłumaczyć, Mattie?- lekko ujął jej podbródek i zajrzał głęboko w oczy, jakby rozpaczliwie szukał w nich odpowiedzi na dręczące go pytanie. Sam nie wiedział, dlaczego chwilę później zrobił to, co zrobił. Może to wino, może to samotność, a może jeszcze coś zupełnie innego? Nie potrafił sobie wyjaśnić, dlaczego w jednej chwili pochylił się w stronę Tillie i przywarł wargami do jej ciepłych, słodkich usteczek. Raphael jest chyba jedyną moją postacią, która robi dokładnie to, na co ma ochotę, bywa bezmyślny i skrajnie nieodpowiedzialny i właśnie dlatego trzymał w czułym uścisku pannę Villadsen, obdarzając ją wprawnie delikatnymi pocałunkami i rozkoszując się ciepłem jej ciała. Idiota. Właśnie w ten sposób psuje się niewinne relacje. Tęsknotą za bliskością drugiej osoby i nieumiejętnością trzymania własnych pragnień na wodzy.
Czuję po prostu, iż jest to wspaniały moment na pojawienie się Kaiego. Przepraszam, przepraszam, przepraszam jeżeli wam w jakiś sposób tym przeszkodzę, ale mam nadzieję że nie będziecie mieć mi tego za złe i ogólnie lovki! Kapitan Krabów z Red Rocks od dłuższego czasu chodził po Hogwarcie osowiały. Tylko nieliczne okazje typu bal i zachlanie mordki z kolegami, potrafiło go odciągnąć od problemów, które mu niezmiennie towarzyszyły. Wiedział, że wszystko zepsuł. Wina leżała po jego stronie i nikt temu nie był w stanie zaprzeczyć, a on zdawał sobie z tego sprawę. I to bolało. Bolało nie tylko jego, ale i za niego. Każde zetknięcie się z parą szmaragdowo zielonych oczu, przyprawiało go o obezwładniające dreszcze, a ciarki towarzyszyły mu jeszcze napadając go niespodziewanie o różnych porach dnia. Brakowało mu dotyku jej gładkich dłoni, perłowych włosów, które godzinami potrafił gładzić i czochrać, kiedy przywierała do niego swoim drobniutkim ciałkiem. Nie mógł też zapomnieć o tych uroczych anegdotkach, którymi raczyła go za każdym razem kiedy się widzieli. Po prostu dzień bez entuzjastycznie opowiedzianej przez tą żywiołową osóbkę historii był dla niego jakiś pusty i szary. Wiecznie czegoś w nim brakowało. Mimo, że tą pustkę próbował zapełnić na wszelkie sposoby, nic nie wystarczało. Alkohol w końcu wyparowywał, przypominając mu o tym jaki jest żałosny niemiłosiernym kacem. Cóż wszystko kiedyś miało swój koniec i nawet w najpiękniejszej bajce pojawiały się słowa 'i żyli długo i szczęśliwie'. Co prawda nie zawsze ów koniec jest taki piękny jak piszą, ale wpływ na to ma osoba, której on dotyczy. Wszak każdy ma niezbywalne prawo do zmarnowania sobie życia, a każdy moment jest odpowiedni żeby coś zmienić. Mądre słowa. Kai chciał zmiany. Pragnął żeby wszystko w końcu poszło ku lepszemu. Niestety nikt nigdy nie wyjawił mu magicznego przepisu na szczęście, toteż marnował swoje życie w pustych butelkach po ognistej, które piętrzyły mu się stosem pod łóżkiem w pokoju, który posiadał w grzybku. Była też Polly. Polly była świetną przyjaciółką, a on od czasu do czasu wylewał jej swoje żale. Oczywiście robił to jak typowy chłop, czyli mrucząc dwa zdania i oznajmiając jej że będzie pił, ale ona rozumiała, a on wolał słuchać jej opowieści, które od razu poprawiały miu humor. Pod tym względem fantastycznie się dopełniali. Jednak niezależnie od tego jakimi wspaniałymi osobami się otaczał, nie potrafił zapomnieć o tej jednej uroczej osóbce, która w tak gwałtowny sposób zawładnęła jego sercem. Tego dnia na śniadanie wypił szklankę whiskey i tosta. Potem na drugie śniadanie wypił trochę więcej whiskey. Właściwie to stracił już po pewnym czasie rachubę ile to jej ubyło, ale kiedy spojrzał na stół butelka była prawie pusta. Pił poprzedniego wieczoru? Cóż, było to jak najbardziej prawdopodobne, ale czy właśnie z tej butelki, tego już nie umiał sobie za żadne skarby przypomnieć. W pewnym momencie wyrwał się z letargu i z impetem podniósł z krzesła, które przewróciło się i z hukiem wylądowało na podłodze. Dobrze, że w mieszkanku nie było właścicielki baru, bo mogłoby to ją wystraszyć. Posprzątał po sobie oczywiście, ale ponaglony własnymi myślami opuścił bardzo szybko swój pokój i skierował się w stronę jednego z dobrze znanych domów. Nikogo tam jednak nie zastał, więc zataczając się ruszył do zamku, pytając każdą spotykaną osobę czy nie widziała przypadkiem niskiej blondyneczki o zielonych jak kotek oczach. Niestety większość uczniów po prostu się od niego odsuwała, bo pachniało od niego nawet gorzej niż z gorzelni, a i nikt nie miał ochoty na żadne sprzeczki. W końcu Youngowi udało się spotkać jedną z Puchonek, które doskonale znały Math. Bambi chyba nawet miała na imię i ta właśnie wyjawiła mu, że Villadsen w towarzystwie jakiegoś Ronalda czy Roberta udała się na dach. Dalszą drogę przebył, napędzany nieludzką prędkością i niczym Herkules otworzył z donośnym trzaskiem drzwiczki, właz czy co to tam było, prowadzące na dach. Miał tyle jej do powiedzenia. Mathilde, kocham Cię. Mattie, przepraszam! To co jednak zobaczyły jego oczy, przekroczyło najśmielsze wyobrażenia. Wściekłosć jaka się w nim zagotowała była nie do opisania. Jak ona mogła! Widocznie szybko sobie poradziła z ich rozstaniem. Nigdy jej tego nie wybaczy. Niesiony jak na skrzydłach, zaraz znalazł się przy dwójce i kiedy tylko odsunęli się od siebie, zbierając wszystkie pokłady siły na jakie było go stać ( biedny, biedny Rafałek), napędzany złością i adrenaliną, przyłożył dłonią złozoną w pięść, prosto w nos Puchona, który tak śmiało sobie romansował z JEGO DZIEWCZYNĄ. - Cześć jestem Kai - przedstawił się grzecznie, patrząc na swoje dzieło w postaci prawdopodobnie złamanego nosa (bo nie wiem na ile mi pozwolicie<3). - A to chyba była moja dziewczyna. Witaj Mathilde - dodał po chwili jakby zastanowienia z chłodnym uśmiechem na twarzy. Oddychał głośno i powoli, a wszystko w nim się gotowało i czekało tylko żeby znowu przywitać się z Raphaelem.
Jakie to życie bywa przewrotne... Nigdy nie spodziewasz się co dla Ciebie przygotowało i to było dość przerażające. Wszak dzisiaj nie spodziewała się rozwijać żadnych dram. Zebrała się w sobie, aby wyjść do ludzi. Ułożyć sobie wszystko. Ale nie. To nie miało być tak. Dziś miał być kolejny dzień końca. Przyjaźń sklejana ich dłońmi miała zamiar się rozpaść, albo przejść ogromną próbę. Może to ten alkohol, którego nie powinna próbować. Może to paczka z babeczkami, które później ze strachu strąciła z krawędzi dachu... Może to wszystko miało się właśnie wydarzyć, aby ktoś mógł ruszyć naprzód? Ktoś... Ktoś poza nią. Jej chyba nie dane będzie to wszystko rozwiązać. Nie teraz. Ten mały świat zamknięty jakby w śnieżnej kuli zaczął się kołysać. I to bardzo szybko! Jakby jakieś niegrzeczne dziecko zaczęło nim podrzucać, aby zobaczyć ten śmieszny pyłek, który opadnie na sam dół... Ale czemu tym śmiesznym pyłkiem była Mathilde? Niespokojne spojrzenie dziewczyny krążyło jeszcze po niebie...A potem tak po prostu wylądowało na Raphaelu, kiedy tłumaczyło mu, że wszystko jest w porządku. Że da sobie radę, że nie istnieje żaden powód dla którego powinno być mu smutno. Wszak to strata Gigi... Czy jak jej tam było. Może ten świat tak miał, że karał naszych artystów? Ale Raphael miał częściowo racje... Nie warto być normalnym. Nie warto. Kompletnie nie warto. To same problemy. Nie można odbierać świata wtedy na swój sposób, co oni właśnie robili interpretując ułożenie gwiazd na niebie. Tak... Zdecydowanie wszystko tu nie pasowało. Spokojne spojrzenie Dunki nie spodziewało się niczego, co miałoby wyprowadzić ją z równowagi... Ale nawet nie zorientowała się, kiedy jej oczy zetknęły się z tymi raphaelowymi, a potem... A potem on nagle pochylił się w jej stronę. Nagle złożył pocałunek na jej wargach. A ona niby to w szoku, niby w amoku nie ruszyła się... Ani o milimetr. Nie cofnęła twarzy. Nie wiedziała, co tu się działo, ale dopiero po ułamku sekundy zdołała przyłożyć mocniej dłoń do jego klatki piersiowej, aby go odepchnąć... Siebie też. Siebie chciała zabrać jak najdalej. Nawet w tym celu zamknęła oczy próbując jakoś obejrzeć się dookoła czy nie porozrzucała swoich rzeczy i od czego zacząć ewakuację... Ale potem wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej... Wstała z ziemi i nagle zobaczyła Younga, który najpierw kulturalnie się przedstawił... A potem... - KAI NIE! - Krzyknęła głośno, ale bez nienawiści... Była zrozpaczona... Rozbita. I nigdy nie słyszała swojego głosu w tym wydaniu. Zatem ciężko było wydać osąd. Szybko znalazła się obok Younga łapiąc go za ramię. Chciała go odciągnąć od de Neversa, ale potem... Potem poczuła woń alkoholu. To by tłumaczyło zachowanie kapitana cudownej drużyny Red Rock i w ogóle wszystkiego, ale ona... Ona jedynie automatycznie puściła go oddalając się do tyłu od trzy kroki. Trzy... Raz, dwa, trzy... Przyłożyła dłoń do ust nieco przestraszona tym, co się działo. Co zrobiłaby w tej sytuacji Veronique? Może ona znalazła się w takiej sytuacji i dlatego spadła z klifu? Math też była teraz na wysokości, więc mały skok... Byłby jakby odbiciem tej historii... Pewnie gdyby myślała trzeźwo o wszystkim opcjach rozważałaby to gdyby tylko jej nogi nie przywarły do powierzchni jak beton. - KAI DO JASNEJ CHOLERY. PRZESTAŃ. - Krzyknęła jeszcze raz mając wrażenie, że coś robi nie tak. Między młotem, a kowadłem. Chciała stąd zniknąć. Jednocześnie wiedziała, że nie może zostawić ich samych, bo Kai w tym stanie byłby gotowy zabić Raphaela i go zrzucić stąd. Raphael zapewne... Nie znała go od tej strony. Westchnęła robiąc tym razem niepewny krok do przodu. Zlustrowała obu, a potem powoli podeszła do Younga splatając palce ich dłoni razem. - Potrzebujesz odpoczynku. Chodź. Odprowadzę Cię na dół. Chodź. Wszystko będzie dobrze. Kai chodź... Musisz wytrzeźwieć. - Szeptała mu cicho nie wiedząc czy zrozumiał z tego choć jedno słowo... A przy tym an razu nie spojrzała na Raphaela... Nie chciała widzieć krwi, która musiała teraz gościć na jego twarzy. Nie chciała, aby jej serce znów przeżyło kolejny upadek. - Proszę Cię. Kai... Nie rób tego. Nie chcesz tego robić. Nie jesteś taki. - Ale czy on był w stanie jej uwierzyć? Jeden cel... Rozdzielić ich. Odstawić Kaiego gdziekolwiek. Ukrywać się przed Raphaelem do końca świata z nadzieją, że będzie żył... Albo... Albo wyczyścić obojgu pamięc... Usunąć ten wieczór z głowy Younga i de Neversa. Pocałunku by nie było, rozkwaszony nos okazałby się przypadkowym wypadkiem na zajęciach... Nosiłaby w sobie te wspomnienia wierząc, że to sen. Zły sen.
Raphael nie chciał nic złego. To nie było nawet tak, że nagle zapałał jakimś wielkim uczuciem do Mattie, bo w chwili obecnej wszystkie naprawdę gorące uczucia przelał na Grace, która potraktowała go w sposób paskudny i nie do opisania. On po prostu uległ impulsowi, potrzebie bliskości, urokowi Tillie i alkoholowi, który zaszumiał mu w głowie. Zresztą on nigdy nie przejmował się specjalnie konsekwencjami swoich czynów- oczywiście, nie chciał jej sprawić przykrości, ale nie sądził, że tak to się wszystko potoczy. Poza tym... pocałunek jest oznaką pozytywnych uczuć, prawda? Dobrych emocji, bliskości, ciepła... dlaczego więc mógłby sprawić pannie Villadsen przykrość? Raphael nie wiedział, a może po prostu nie chciał się nad tym zastanawiać. Język ciała jest boleśnie ograniczony, bo między przytuleniem a pocałunkiem nie ma miejsca na nic większego niż to pierwsze, ale mniejszego niż to drugie. Francuz po prostu przechylił się odrobinę nie w tą stronę, w którą powinien, ale on naprawdę nie miał złych intencji, chciał tylko więcej niż powinien chcieć, był przybity, by nie powiedzieć- zdruzgotany i ta odrobina ciepła, którą ofiarowała mu Mattie wywołała jeszcze większą tęsknotę, jeszcze większą potrzebę bliskości i... no cóż, stało się. Nie można postrzegać go jako drania, który własne złamane serce leczy kolejną dziewczyną, bo to byłaby bardzo krzywdząca opinia. On po prostu się pogubił we własnej samotności, poczuciu skrzywdzenia i wyobcowania, na które przecież sam się skazał. Dopiero po chwili zareagowała, przyciskając dłoń do jego piersi i próbując go od siebie odsunąć. Nie nalegał. Nie miał do niej żalu, właściwie rozumiał, że nie powinien był tego robić, fakt, że go odpychała wcale Raphaela nie zaskoczył. Zaskoczył go za to cios Kai'ego, którego nie dostrzegł, zbyt pochłonięty osobą Mathilde. Nagle zrobiło mu się czarno przed oczami, a eksplozja bólu odebrała mu oddech, zdolność myślenia... wszystko. Runął jak długi, czując ciepłą lepkość krwi i chrzęst kości o kość. Zupełnie go zamroczyło. Leżał na dachu bezradny i pokonany, upokorzony do granic możliwości, odepchnięty, niekochany, skrzywdzony i nieszczęśliwy, ze złamanym nosem, sercem i psychiką. Czym sobie zasłużył na to wszystko? Dlaczego innym jakoś się udawało, a jemu nie? Nie miał zamiaru się bić z ukochanym Mathilde. Nawet nie umiał. Jego za długie ręce i za długie nogi nie nadawały się do walki, zresztą on nie miał w sobie nic z wojownika, jego jedyny oręż stanowiły urok osobisty, talent oratorski i inteligencja. Nic więcej. Właściwie sama nie wiem, jak ten człowiek mógł tak dobrze tańczyć, skoro koordynacja ruchów nie była jego najmocniejszą stroną- do latania na miotle talent miał umiarkowany, biegał jak paralityk i w ogóle... ech, Rafałek. Z trudem podniósł się do pozycji siedzącej i już bez zdziwienia wierzchem dłoni otarł krew, która zalewała mu usta. Spojrzał na Kai'ego z dziwną miną. Nie było w nim złości ani agresji. Nie było zupełnie nic. - Nie jestem pewien, czy na to zasłużyłem, biorąc pod uwagę, że zostawiłeś Mattie i złamałeś jej serce, de merde enculé- Raphael z lubością wykorzystywał fakt, że jest Francuzem, a mało który Anglik czy ogólnie osobnik pochodzący z anglojęzycznego kraju zadaje sobie trud, by poznać jakikolwiek inny język. Syknął, czując pulsujący ból nosa, cholera, chyba był złamany...- Mattie, przepraszam- powiedział cicho, po czym bezceremonialnie wyciągnął z kieszeni papierosa i go odpalił, gdzieś w głębi duszy żałując, że Kai po prostu nie zrzucił go z dachu. Ignorował krew cieknącą mu po twarzy, ignorował fakt, że dym gryzł w otwartą ranę, ignorował, że ten przeładowany testosteronem facet Mattie (bo widocznie wciąż się za niego uważał, nawet jeśli nie do końca świadomie) może zaraz dokończyć dzieła. Było mu niedobrze z obrzydzenia do świata. I nie miał zamiaru nic z tym robić. - Mam tylko szczerą nadzieję, że to miłość, a nie zraniona duma kazała ci rozpieprzyć mi nos- zwrócił się jeszcze go Younga, patrząc na niego chłodno, może z odrobiną politowania. Jeśli z tego wszystkiego wyniknie pojednanie Tillie i Kaia, Raphael będzie szczęśliwy. O dwa złamane serca mniej. A jeśli nie... cóż, jego wielki nos, będzie jeszcze bardziej pokraczny, chyba że szkolna pielęgniarka albo Elliott złożą mu nos jakimś fajnym zaklęciem (chociaż Elliott w roli chirurga plastycznego budzi pewien niepokój).
To nie tak, że Kai był jakimś bezmózgim dryblasem, który jak człowiek pierwotny rzucał się do każdego kto ruszy jego kobietę niezależnie od tego czy w obecnej chwili była z nim czy nie. Tu chodziło o to, że nieważne czy byli ze sobą czy byli jako dwie odrębne jednostki, Kai zawsze będzie czuł że słodka Mattie należy do niego i to nie wcale w ten rzeczowy sposób, jak gdyby była przedmiotem. Jego serduszko, mimo że działające na tak skomplikowanych zasadach, już dawno trafiło w jej ręce i za nic nie chciało do niego wrócić, więc zupełnie nieważnym było to czy w tym momencie byli dwoma ostatnimi osobami na świecie, które chciałyby przebywać ze sobą jednocześnie w tym samym miejscu. Byli ze sobą związani. Połączeni przez niewidzialną nić, która była w stanie znieść wszystko. Do tej pory przynajmniej tak było. W chwili kiedy Young, zataczając się wpadł na dach i zobaczył jakiegoś obcego chłopaka, składającego pocałunki na ustach Mathilde, ustach które powinny całować tylko jego i tylko od niego otrzymywać prezenty w tej postaci, coś w nim pękło. Niewidzialna czara zaczęła się niebezpiecznie kołysać, wylewając bokami to co w niej się znajdowało. Zostało coś jedynie na dnie. Jakieś szczątki, resztki tego co ją przepełniało. W tej chwili nie wierzył w to co widzi i nie pozostawiał tego przypadkowi. Z winą było tak, że jeżeli dochodziło do czegoś, to leżała ona zawsze po obydwu stronach. Nie musiała być koniecznie rozłożona w tych samych proporcjach, jednak nie było osoby bez winy. Nawet jeśli Villadsen nie chciała tego pocałunku, musiała sprawić coś co Raphaela do tego skłoniło. Pozwolić sobie na za dużo, nawet jeśli nieświadomie. Jeżeli zaś chodziło o Kaiego nie był w tej chwili w stanie się opanować. Wściekłość jaka w nim buzowała, osiągnęła w tej chwili apogeum, zalewając zdrowy rozsądek falą bezwzględnego gorąca, które zdawało się wrzeszczeć 'zero litości!'. Może i brzmi to trochę słabo, ale jakbyście się czuli gdyby wasze niewzruszone serce w reakcji na widok jakiego w życiu do siebie nie dopuszczaliście, rozleciało się na tysiące kawałków, a wy nawet nie mielibyście ochoty ich zbierać. Ba, zdeptalibyście je na tyle mocno żeby nikt już nigdy ich nie był w stanie zebrać i złożyć do kupy. Gdzieś tam między ciosem, a postawą gotową do dalszej bójki, włączyła się mała Australijka, która przerażona krzyczała na niego i próbowała go powstrzymać. Przed czym? On nic nie zrobił. Sprawiedliwości stało się zadość i nie mówcie mi, że postąpił jak góra mięsa, bo każdy z wściekłości potrafiłby zabić za taki widok. Kai był facetem. Facetem, który owszem mógł odpowiedzieć. Zadać cios werbalnie. Ale po co. Po co się wysilać jeżeli są na to inne sposoby. Prostsze sposoby. Nie ma sensu, marnowanie sił i nerwów na kogoś pokroju takiego Raphaela, który niby to był takim przyjacielem, a w rzeczywistości pewnie tylko czekał na moment, w którym będzie mógł się wśliznąć na Youngowe miejsce. Proszę bardzo. Niech tam zostanie. Jemu było już wszystko jedno. Na dosłownie kilka sekund owładnęła go zupełna bezsilność, targnięta obojętnością. Obraz jednak wrócił przed oczy, a w nim znowu się zagotowało. Nie wierzył. - Zostaw mnie - warknął, z bólem serca rozłączając ich dłonie. Nie chciał jej teraz dotykać. Nie chciał nawet na nią patrzeć. Niech go zostawi. - Jeszcze proszę, strzelcie mi teraz tekst 'o jej Kai, to nie tak jak myślisz', a zrzygam się tęczą - zaśmiał się gorzko i przesunął mętnym wzrokiem z Mathilde na de Neversa. Owszem, Young nie znał francuskiego, ale nie było też prawdą, że ograniczał się jedynie do swojego ojczystego języka. Był w połowie Rosjaninem i w tym języku również mówił biegle. Oprócz tego jego rosyjska dusza popychała go w stronę zawrotnych ilości alkoholu, co wspaniale zdawał się teraz prezentować, ale o tym porozmawiamy może kiedy indziej przy jakiejś bardziej sprzyjającej okoliczności. - Po pierwsze, to nie Twój zasrany biznes i nie wtykaj swojego długiego nosa w nieswoje sprawy. Czy to dotyczy Ciebie? Nie, w najmniejszym stopniu nie, więc się odpieprz, bo nie masz najmniejszego pojęcia o tym co nas łączy - warknął, mrużąc gniewnie oczy. Gotował się żeby dać mu kolejny strzał, ale jakby to świadczyło o kapitanie australijskiej drużyny. Wszak nie usłyszał pod swoim adresem żadnej obelgi i mimo, że każde słowo było bardziej bełkotem niżeli wyraźną odpowiedzią to jego pijany umysł dalej poprawnie przetwarzał wszystko, kontrolując jego emocjonalne rozedrganie. - Tak, cholernie ją kocham, a przez moją dumę musiałem się przemóc żeby w ogóle Cię dotknąć. Nje za szto, priwjet sjemje - dodał lekko się kołysząc, co mogłoby być nawet niebezpiecznym, bo przecież znajdowali się na dachu, a jego przecież wcale duża odległość nie dzieliła od krańca. Swoją drogą skoro Rafałek był na tyle bezczelny żeby z jakąś głupią satysfakcją odpowiadać mu w języku, którego on nie znał to on też musiał dodać od siebie swoje trzy grosze. Co prawda taki biegły umysł jak jego pewnie ogarniał jeszcze niemiecki, rumuński i suahili, ale Kai miał to głęboko w dupie. Odsunął się od dwójki z obrzydzeniem, jakby to była kupa gnoju, a nie jego największa miłość i jakiś fagas ze złamanym nosem. Wcale nie było mu go szkoda i według niego zasłużył sobie na to w zupełności. - I wiecie co? Róbcie sobie dalej co zaczęliście. Nie wiem w ogóle po co się tutaj znalazłem. jesteście pojebani. A nie, jednak wiem po co tu przyszedłem. Żeby powiedzieć, że Cię kocham Mattie i że żałuję wszystkiego co zrobiłem co kiedykolwiek zadało Ci ból. Mniejsza. To już nieważne - zatoczył się i skierował się teraz w stronę wyjścia. Jeśli zostałby jeszcze choć minutę dłużej nie byłby w stanie ręczyć za siebie i za to czy Łazienka Jęczącej Marty nie zyskałaby rywala w postaci Dachu Zjebanej Pary.
Biedna nasza Mattie, która w tym świecie chciała ułożyć coś idealnego, a po prostu się jej nie udawało. Wszystko zaczynało się komplikować. Dosłownie wszystko. Miała kilka pragnień. Rzeczywiście chciała zacząć wszystko od nowa, tutaj w Hogwarcie z Kaim. Myślała, że po prostu pozwoli sobie na kilka ustępstw... Na nowo porozstawia meble w domu. Uszyje kilka nowych sukienek. Zapozna nowych ludzi. Jednak jedno muszę wam powiedzieć... Nawet to, nie sprawiło, że wspomnienia postanowiły ją porzucić. Nawet to nie sprawiło, że mogła się wyrzec swojej tożsamości. Zmiana miejsca zamieszkania, która miała im w jakiś sposób pomóc miała też być dużą szansą dla Kaiego. Mieli wygrać ten mecz, właśnie po to, aby ten przestał zaglądać do butelki i uwierzyć, że ma szansę na dostanie się do jednej z tych szkół, które biorą najlepszych graczy. Miało mu się udać. Co do czego zawiedli składem.. Math chciała mu pomóc, a napotkała odrzucenie. Jak zawsze... W jej osobistym odczuciu zbyt wiele osób ją widziało jako niedorośnięte dziecko, które trzeba było chronić. A z Kaim taka była sprawa, że ona nie chciała być jego kimś, kogo trzeba utulić do snu. Chciała mu partnerować. Stanowić kogoś równego, do kogo będzie mógł się zwrócić z każdym problemem. A on wolał być w tym sam. Potem sobie przyjść. Przestawić komuś nos i wyjść. A Mattie już wiedziała. Miłość nie polegała na tym, aby o tym mówić. Utwierdzać kogoś w przekonaniu pustymi słowami. Do miłości należała zupełnie ważniejsza kwestia. Czyny. O miłości świadczyły czyny. Nie miała pojęcia czy chciała, aby o tym świadczył przestawiony nos Raphaela. Nie. Nie chciała. Do tego przypisane było coś innego. Zazdrość. Desperacka potrzeba świadomości, że druga osoba jest dla nas, a nie dla kogoś innego. Właśnie dlatego powinniśmy być bardziej uważni w tym co robimy, co może skłonić kogoś do takich działań jak pocałunek z kimś innym... Ale Math. Naprawdę nie miała już sił. Mattie przeniosła spokojne spojrzenie na Raphaela. Kai wyszedł... Nie obejrzała się zanim. Nie zrobiła kroku do tyłu, ani do przodu. On też musiał zrozumieć jedną rzecz. Nikogo się nie ma na pstryk. Każdego się ma poprzez starania. Pracę nad emocjami. Czasem potrzeba czasu, aby zebrać się z ziemi. Ułożyć wszystko na nowo. - Potrzebujesz pomocy. Powinieneś zgłosić się do Skrzydła Szpitalnego. - Powiedziała cichutko, acz jednak głosem, który nie znosił sprzeciwu. Jej niewidoczne skrzydła może opadły, ale wciąż potrafiła się troszczyć o innych. Zatem zbliżyła się do Raphaela przyglądając się dziełu Kaiego. - Naprawdę bardzo mi przykro. - Powiedziała cicho, a potem odwróciła się na pięcie i po prostu odeszła... A gdy była już tylko na schodach zaczęła po nich szybko zbiegać, jakby coś ją goniło. Może poczucie winy, złamane serce i chęć ucieczki nie tyle do odludnionego miejsca, a do miejsca, w którym jeszcze wszystko było w porządku?
[zt]
Katherine Russeau
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : kolczyk w języku i pępku, blizna na dłoni od noża, tatuaż jaszczurka na łydce
Oczywiście cała sytuacja z Aiko i Piątkiem sprawiła, że dziewczyna cała się trzęsła ze słości i irytacji. Wcześniej zdążyła wlecieć na miotle do zamku, co zostało od razu odebrane burą od jednego z nauczycieli. Musiała wiec zejść z miotły i zejść do swojego dormitorium pieszo. Tam zabrała swoją torbę do której schowała parę fiolek, smocze rękawice, słoiczek z odrobiną jadu z lekcji zielarstwa i pudełko z czekoladkami, które dostała niedawno od jednego z jej kolegów. Wraz z torba i nadal z miotłą w ręku ruszyła przed siebie w stronę siódmego pietra. Szła niczym ten wściekły smok, który nie mógł zionąć ogniem bo nie potrafił, jak to bywało w bajkach. Dlatego ten ogień gotował się w niej i nie miał jak wydostać się na zewnątrz. Wczesniej wysłała jeszcze sowę do Julki, że czeka na nią na dachu i że ta musi jej w czymś pomóc. Później gdy już wkroczyła na dach i poczuła powiew świeżego powietrza, to usiadła na tyłku i czekała na nią, nie otwierając jeszcze torby. Miotłę położyła po swojej prawej stronie. Była wściekła, teraz jednak starała się chociaż na chwilę wyciszyć.
Gittan nie mogła wysiedzieć w dormitorium. Dziewczyny tak mocno gadały o jakiś przystojniakach, że miała ochotę im powiedzieć, aby zajęły się bardziej przydatnymi rzeczami. Wzdychały do studentów, do profesorów. A na pewno naukę zaniedbywały! Nie mogła patrzeć jak wszyscy palą i rozmawiają o miłostkach. Rozumiała, że przyszła wiosna, ale czy ludzie nie mieli innego tematu? Być może wychodziła na samotnika, lecz czuła się zagubiona w Hogwarcie. Brakowało jej pewnej wolności. W Norwegii nie była ograniczana z dostępem do biblioteki i godzinami, w którymi powinna być w łóżku. Wyszła na dach, chcąc odetchnąć świeżym powietrzem. Tu przynajmniej nikt nie będzie ględził o przystojniakach! Zauważyła jakąś postać i juz miała zawrócić, ale się zawahała. Lekkie loki pobłyskiwały w świetle księżyca, a Gittan miała przypuszczenie kto tam może samotnie siedzieć. Zaczęła iść w jej kierunku, z każdym krokiem utwierdzała się w przekonaniu, że przed nią znajduje się nie kto inny jak Kat. Miała wrażenie, że zaraz wybuchnie ze złości. Widziała jak zaciska usta w jedną linię i marszczy czoło. Dotknęła lekko jej pleców. - Kat, wszystko okej? - spytała, od razu siadając koło niej. Spojrzała pytająco na miotłę. Dlaczego ciągnęła ją ze sobą?
Katherine Russeau
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : kolczyk w języku i pępku, blizna na dłoni od noża, tatuaż jaszczurka na łydce
Katherine już od dobrej godziny czekała na swoją koleżankę, aż ta wreszcie łaskawie się zjawi, a ta będzie mogła jej wytłumaczyć dokładnie w czym potrzebuje od niej pomocy. Ta się jednak nie zjawiła więc Ślizgonka musiała sama zacząć obmyślać jak tu zacząć się bawić w alchemika. Już miała przelewać jad do innego słoja i mieszać go na czuja z wodą, gdy nagle ktoś dotknął jej pleców a tego się nie spodziewała, więc odwróciła się gwałtownie. Mało brakowało a wylałaby swój jad na tą osobę. -Cholera, Gitty, to ty. Nie rób tak więcej bez ostrzeżenia jeśli nie chcesz bym ci zrobiła krzywdę- syknęła po czym uśmiechnęła się lekko do niej i wskazała dłonią by usiadła obok niej. -Powiedz, że znasz się na rozcieńczeniach. Pomożesz mi rozcieńczyć ten jad. Chcę komuś zaszkodzić, ale nie chcę go uciszyć na wieki, tylko na pewien czas i przestraszyć. Jeśli źle zrobię proporcję to nic z tego nie wyjdzie- powiedziała niezbyt zadowolonym tonem. Nie miała bladego pojęcia na temat rozcieńczeń a także bardziej interesowały ją zaklęcia aniżeli eliksiry. Często sobie na nich nie radziła i wychodziły jej dziwne wywary a nie prawidłowo uwarzone eliksiry. Nie nadawały się zazwyczaj do niczego innego jak do wylania do zlewu. -Nie przejmuj się moimi sykami, to silniejsze ode mnie, po prostu jestem wściekła na taką jedną dziewuchę, smoczyca jedna i wredna małpa. Mówiłam jej, że ma się trzymać ode mnie z daleka, nie posłuchałą to pożałuje- powiedziała starając się zbytnio przy tym nie warczeć. W czasie mówienia szybko rozstawiła w miejscu gdzie było zadaszenie i dość prosto wszystkie potrzebne do wykonania jej misji fiolki i szklane naczynka. Może im to wyjść, przecież nie chce nikogo zabić.
Dawno nie rozmawiała z Katherine. Nie miała pojęcia, co się totalnie dzieje u jej przyjaciółki. Czy mogła w ogóle ją tak nazwać? Nie opowiadała Katherine o swoim życiu ani o relacjach z innymi. Ślizgonka uczyła ją sprytny, czasami nawet rozsądku, a przede wszystkim siły. Nagle Gittan rozumiała, że inni nie mogą wchodzić jej na głowę, musiała każdemu pokazać, gdzie jego miejsce. Uczyła Svensson, że ludzie mają często podłą stronę i że nie powinna być tak naiwna. - Już tak nie groź, żmijo jedna - zaśmiała się, nachylając się i całując Katherine w policzek. Zerknęła w stronę tego, co wyprawiała na tych dachu. Miała ochotę złapać się za głowę. Eliksiry były dla niej gorsze niż zaklęcia. Specjalnie unikała tej lekcji, aby nie pokazywać swoich słabości, a co dopiero teraz miała pomóc Katherine. - Russeau, znam się tylko na runach i klątwach, eliksiry to dla mnie masakra, ale zawsze możemy na kimś potrenować - uśmiechnęła się, chwytając jedną z fiolek i czytając jej zawartość. Chyba była jakaś resztka płynu na buteleczce, bo zaczęła palić jej skórę. Czy Gittan musi mieć zawsze takie szczęście? Chciała już ją włożyć do buzi, ale prędko zaczęła wycierać paluszki w dach. Przeniosła spojrzenie na nią. - Co to za osoba, znam ją? - spytała od razu. Mogła przecież do niej podejść i narysować kilka run na ciele. Niech żyje magia czarownic z salem!
Katherine Russeau
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : kolczyk w języku i pępku, blizna na dłoni od noża, tatuaż jaszczurka na łydce
Katherine spojrzała na nią z wielkim wyrzutem na dziewczynę, jakby powiedziała w tym momencie coś w stylu " Przespałam się z twoim bratem i jestem z nim w ciąży, ale to nic takiego" . Swoją drogą nawet byłoby jej miło gdyby Brandon zainteresował się Gittan, chociaż znając jego charakter to wiedziała, że ten mógłby ją zranić i wtedy nie byłoby to już takie przyjemne i zabawne. Przelała trochę jadu do jednej z fiolek, zakładając wcześniej smocze rękawice by przypadkiem się nie poparzyć. Potem zakręciła słoiczek dokładnie by już go nie używać. Sądziła, że odrobinka jadu wystarczy. -Dobra, więc zrobimy to po prostu po amatorsku i na czuja. Najwyżej będziesz miała również kogoś na sumieniu. Zniesiesz to Gitty?- zapytała tonem pełnym stoickiego spokoju. Nie zauważyła, że ta oparzyła się czymś. Sama też nie pomyślała o tym by umyć fiolki, które miała przy sobie. No bo czy to było ważne? Dla niej nie, zresztą ona się na tym nie znała a tym bardziej na zasadach BHP z eliksirów. -Czyli tak, na początek może zrobimy tak, 3 krople tego jadu na całą fiolkę płynu i jak myślisz na kim sprawdzimy czy jest mocno żrące? Może jakieś myszy czy coś? Nie chcę by od razu jej coś wypaliło, chcę tylko podrażnić jej coś ale by zadziałało z lekkim opóźnieniem- powiedziała zgodnie z prawdą, jednakże w tym momencie wyglądała i brzmiała troche jak psychopata zamachowiec. -Co do tej dziewczyny. Nie znasz jej, ale pisano o niej w Obserwatorze. Aiko, ksywka ode mnie kleptomanka albo lepkie łapki. Naraziła mi się. Zostawiłam u przyjaciela wisiorek, ona mi go skradła i jeszcze nawrzucała mi, że to moja wina że go tam zostawiłam. Dziewiętnaście lat a zachowywała się jak jakaś totalna szczeniara. Rozwaliła mi nos i zaczęła zwiewać. Czaisz to? Co za tchórzliwa małpa- warknęła znowu wściekłym tonem pełnym jadu.
Stephena każdy list od Kattie martwił. Lubił z nią spędzać czas, bo potrafiła mu poprawić nastrój, ale wiedział, że kiedyś przesadzą i skończy się to źle. Ale póki co nic się nie stało, więc nie potrafił się powstrzymać przed spotkaniem z nią. Tym bardziej, że specjalnie do niego napisała z prośbą o spotkanie. Co z tego, że eliksiry były mu tak bliskie jak chomiki seczualskie. Nie wiedział nawet czy takie istnieją. Ale uznał, że dobre towarzystwo jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło. Dlatego udał się na dach szkoły "dla zasady". No i dlatego, że był jej potrzebny. Wspominała coś o jakiś myszach. Nie wiedział nawet gdzie je znajdzie. Dlatego zaczepił jakiegoś ucznia na korytarzu, który mu powiedział, że znajdzie takie albo w lochach, albo w sowiarni. W tej drugiej było zdecydowanie łatwiej. Zresztą jako czarodziej musiał sobie dać z tym radę. Myszy nie były problemem. Problemem było pokonanie tych wszystkich schodów. Ale przecież był młodym, silnym mężczyzną. Ciągle to słyszał. Co z tego, że używki robiły swoje. Na miejscu nie spodziewał się, że spotka kogoś jeszcze. Kogoś nieznajomego. - Cześć Kattie, mam to o co prosiłaś - powiedział do dziewczyny patrząc na osobę, która była mu nieznana. Kiwnął w jej stronę i rzucił do Kattie - Kto to? To, że był niedyskretny wiedział każdy, kto znał go dłużej niż piętnaście minut. To nie było trudne do zauważenia, skoro uwagi na temat osób rzucał tak luźno, jakby to były małośmieszne dowcipy o skrzatach. Po chwili podszedł do dziewczyny i pocałował ją w policzek na przywitanie. - I jeszcze powiedz co teraz. - powiedział po chwili nie wiedząc za bardzo co go czeka.
Gittan czasem nie rozumiała tego parcia na ludzi przez Katherine. Czy nie można było znaleźć jakieś linii porozumienia? Zbyt często Katherine zamyka się w swoim gniewie, nie pozwalając, aby inne emocje, może nawet bardziej pozytywne, do niej dotarły. Svensson chyba nie znała Brandona i na pewno nie spodobałoby się jej to parowanie. Gittan wcale nie należała do delikatnych osób, które poszukiwały uroczego romantyka. Sama była zbyt zgorzkniała, aby w jej życiu pojawiło się coś słodkiego. Wmawiała sobie, że nie da się nigdy w życiu skrzywdzić, ale naiwność wygrywała z "silnym" charakterem. - Jeśli to nie będzie jedna z nas, to moje lwie serce to poniesie. Chociaż nie powiem, jak wrócę do domu będę miała przez ciebie zepsutą psychikę - zaśmiała się. Kto ją uczył knucia, na kto? Ciekawe jakby zareagowała Katherine, gdyby poznała historię Svensson. Jak blisko byłaby w stanie siedzieć koło "mugolki"? Gdy przestały piec palce, odsunęła się nieco od dziewczyny. Bała się, że jad może zacząć pryskać, a ona nie mogła po raz kolejny wylądować z oparzeniami u opiekunki Slytherinu. - Trzy będą za dużo, jedna kropla pali, wystarczy jedna, dobra góra dwie, chyba na myszach nie ma, co sprawdzać, mają one mniejszą masę ciała od człowieka i u nich nawet mała kropelka zadziała. Jedna wystarczy - dodała, przytakując przy tym głową. Jeśli chciała, aby zadziałało z opóźnieniem to przecież idealnie. Miała nadzieję, że Katherine nie narobi sobie w ten sposób kłopotów. A co jeśli Anastazja zacznie je kojarzyć jako te dwie, złe dziewczynki, myślące, że mają władze w dłoniach? Jedna próbuje otruć innych, druga zaś bierze na swoje barki klątwy i rytuały od czarownic z salem. Zagwizdała. Kojarzyła ten wisiorek, więc nie chciała nawet pytać, czy jest pewna, ze to ona. Russeau odpowiadała sama za swoje czyny. - Co to za przyjaciel i co to za czarownica, która zamiast różdżki używa rąk? - spytała zbita z tropu. Ona, nawet jeśli jest kiepska z zaklęć, pierwsze co by zrobiła, to próbowała rzucić na kogoś chociażby drętwotę! - Wiesz, Kath, muszę ci o czymś powiedzieć... -zaczęła, ale usłyszała za sobą kroki. Nie były już same, prędko ugryzła się w język. Czyżby to był ten przyjaciel? Gittan uniosła głowę, chcąc zobaczyć jego twarz. Jak mógł jej nie kojarzyć skoro ona wiele razy widziała go w dormitorum? - Czyżby to ten przyjaciel? - spytała kąśliwie - Gittan, dziewczyna, która ciągle zajmuje miejsce przy kominku i o którą potykasz się w nocy - rzuciła niedbale.
Katherine Russeau
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : kolczyk w języku i pępku, blizna na dłoni od noża, tatuaż jaszczurka na łydce
Katherine zamyśliła się po czym zrobiła tak jak powiedziała jej Gitty. Fiolkę do której dodała trzy krople odłożyła do statywu, a ponownie odkręciła słoiczek by tym razem pobrać z niego tylko jedną kroplę i dodać ją do nowej fiolki. Tym razem prawidłowo. Wypełniła resztę wnętrza fiolki wodą, zakręciła słoiczek z resztą jadu i go odstawiła w bezpieczne miejsce. -Kochanie, ale możemy te myszy powiększyć i wtedy będzie to odpowiednio zdiagnozowana dawka jak dla małego dziecka. To może wtedy zadziałać- powiedziała niczym prawdziwa alchemiczka. -Wiedz też, że jedna kropla pali, ale bezpośrednio na skórze, ja chcę ją jednak bardzo mocno rozcieńczyć. Nie chcemy nikogo zabić albo też wypalić mu wnętrzności co nie? - powiedziała uśmiechając się przy tym tak jakby to co właśnie robią nie było niczym poważnym. -Co do tej osoby. Lepiej nie wiedzieć zbyt wiele prawda? Wiedz jednak, że dziewczyna jest japonką i ma ksywkę lepkie rączki. Niedługo powinno o niej być w Obserwatorze. Jesteś na wizzbooku kochana prawda?- zapytała z uśmiechem po czym zaczęła ruchem ósemkowym mieszać ową kroplę jadu z wodą destylowaną. -No i widzisz Gitty, ona użyła rąk a mój nos został szybko złożony, klątwa jednak na nią nałożona została nadal prawda? Więc jaki morał z tej historyjki? Jeśli jesteś czarodziejem używaj magi no bo po to w końcu masz różdżkę by z niej umiejętnie korzystać- wyszczerzyła się, przecież nie mogła być wiecznie wściekłą bo jeszcze Gittan by się jej zaczęła bać i uciekła by z tego dachu, a Kattie znowu zostałaby tutaj sama ze swoim gniewem. Zapomniała też jej powiedzieć o tym, że jej dobry kolega się tutaj zjawi, bo miał jej dostarczyć myszki. Po prostu wyleciało jej z głowy. Przypomniała sobie o tym dopiero, gdy Krukon pojawił się na dachu i zaczął się z nią witać słownie. -Gittan co chciałaś mi powiedzieć...- zaczęła gdy nagle dostrzegła Stephena. -aaa, ok powiesz mi o tym później- stwierdziła mówiąc do niej, po czym uśmiechnęła się do chłopaka i wstała by się do niego przytulić. -Misiek, to Gitty. Masz myszki?- zapytała po czym rozejrzała się jakby wypatrując owych zwierzątek. Gdy usłyszała, że są to skinęła tylko potakująco głową. -Będziesz im aplikował nasze lekarstwo i zostaniesz posłańcem kochany. Wiedz jednak gdy zawalisz spotkasz się z moim gniewem dobrze?- powiedziała wysyłając w jego kierunku buziaka. -Jak potykasz się o Gittan w nocy?- zapytała patrząc na niego podejrzliwie. No bo to było dla niej trochę dziwne zjawisko. Wzięła od niego myszy i jedną z nich wyciągnęła trzymając ją za ogon. Nada się o ile ją odrobinę powiększy i potem Stephen zaaplikuje jej witaminki z trucizną. -Czy ktoś ma pomysł w jaki skuteczny sposób można dostarczyć owe lakarstwo na piękno by ta osoba niczego nie podejrzewając z niego skorzystała? Stephen? Gitty?- spojrzała na nich pełnym nadziei spojrzeniem. Jak już są to niech się na coś przydadzą.
Katherine poprosiła o spotkanie na dachu, więc Anjali od początku była pewna, że chodzi o coś ważnego. Ciekawiło ją o co może chodzić. Miała nadzieję, że nic poważnego, ostatnio miała mniej czasu by złapać Katherine, każda z nich była zajęta. Teraz jednak było trochę czasu, wobec czego jak najszybciej umówiły się na spotkanie poza zasięgiem ciekawskich oczu. Dach nadawał się do tego po prostu doskonale! Ubrała się w błękitne sari i płaszcz, w końcu dach nie należał do najcieplejszych miejsc i o umówionej godzinie zaczęła się wspinać na górę, by po chwili być na miejscu. Jak tylko dotarła to doznała niezłego szoku. Przede wszystkim dlatego, że na dachu razem z Katherine siedzieli reprezentanci Ravenclaw. Katherine nic o tym nie wspominała. Myszki też nie były takim codziennym i pożądanym widokiem. Anjali zmarszczyła brwi. Dobrze, że nie przybyła na spotkanie w postaci węża jak to często ma w zwyczaju by potem się przemienić. -Cześć Kat. Co tu się dzieje? Oni nie są od nas...Cześć wam... powiedziała lekko mając oczywiście na myśli, że nie są ze Slytherinu. Oczywiście można było mieć znajomych w innych domach jednak spotykanie się z nimi w taki sposób budziło pewne obawy Anjali, a już na pewno wprawiło w zaskoczenie i to całkiem spore. Kto wie jak bardzo można było im ufać? Bardzo ją ciekawiło co też Katherine odpowie. Co takiego mogło się dziać, że potrzebni byli ci dwoje?
Anissa również postanowiła się zjawić na dachu, choć miała w środku jakieś obawy, że to będzie niewłaściwe. No bo co można o tej porze tam robić? Tylko i wyłącznie knuć. Nie mniej ubrała się dosyć ciepło, zabrała różdżkę, a potem zabrała się w drogę, starając, aby nikt jej nie zauważył i nie odprowadził z powrotem do dormitorium. Chwilę pobłądziła, szukając wyjścia na dach, ale wreszcie się udało. Weszła kilka chwil po Anjali, na której spoczął na moment wzrok Any. Potem jednak przeniósł się na Katherine i dwójkę nieznanych jej osób. - Cześć - przywitała się ze ślizgonkami, a w stosunku do reszty zachowując dystans. Jak zwykle. Nie wiedziała na ile może sobie pozwolić, plus, może byli tu tylko zakładnikami czy coś? Nie zamierzała się z nimi spoufalać, przynajmniej na razie, kiedy sytuacja nie jest dostatecznie jasna. Rozejrzała się dookoła, aby rozeznać się w sytuacji i dopasować widok do ostatnich słów Kat, które usłyszała, wchodząc tutaj. Powinna była ją wezwać wcześniej, w końcu z całego towarzystwa tutaj chyba ona znała się na eliksirach najbardziej? No, dobra, nie znała umiejętności tamtych osób, to prawda. Ale jakoś wciąż nie usłyszała od nich odpowiedzi na pytanie ślizgonki. - Mogę ci zrobić krem z tym jadem. Włożymy go do jakiegoś opakowania po tym starym, nie zorientuje się, a będzie mieć piękne bąble na mordzie. To całkiem proste, robiłam to już wcześniej - zaproponowała, uważnie oczekując na reakcję na swoje słowa.
Stephenowi wydawało się, że pojawił sie w środku zaawansowanej rozmowy i nie rozumiał za wiele z tego, co działo się dookoła. Jedynym co wydawło mu się proste było ostatecznie pytanie, które nawiązywało do sposobu dostarczenia lekarstwa. Głupio się jednak czuł w środku spisku otoczony grupą dziewczyn. Może dlatego nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Osoby, które był dookoła niego widział pewnie pierwszy raz w życiu. Głupio mu było wyciągać swoje pomysły przed szereg. Przecież mogły to zrobić za niego. On miał po prostu wykonać proste zadania. - Nie wiem co używają dziewczyny zaraz po wstaniu ale proponuję dorzucić do tego to lekarstwo - powiedział za naciskiem na ostatnie słowo. Miało to zabrzmieć prześmiewczo, bo wiedział, iż medykamentem tego nazwać nie można, z racji tego, że w żadnym wypadku nie mogło posłużyć jako środek poprawiający kondycję ciała. Popatrzył po dziewczynach i uznał, że nikt nie mógł się spodziewać jak różnorodne osoby zebrane w jednej grupie mogły po cichu siać postrach. Jeśli nauczyciele by o tym wiedzieli to pewnie dla wszystkich skończyłoby się co najmniej miesięcznym szlabanem. Ale co zrobisz?
Świetnie, jedna osoba ze zdjętą rangą, a my mamy prowadzić wątek, w którym zgubiłam się, o co chodzi. Ślizgońska krew sprawiła, że Gittan przestała się tu dobrze czuć. Chciała porozmawiać z Kat, a miała wrażenie, że co kilka minut wchodziły co raz to nowe jej pachołki. Nie wiedziała, czy ma być z niej dumna, że tak potrafi zgrać sobie ludzi czy zacząć się o nią martwić. - Czekoladki. Każdy lubi czekoladki. - odpowiedziała automatycznie, dopowiadając sobie, że ona należy od tych wyjątków, która każdy prezent by wyrzuciła przez okno. Czy w tym zamku już nikomu nie można było ufać? Gittan wolałaby załatwić to wszystko za pomocą krótkiego rytuału i run, ale teraz nie miała zamiaru wychodzić przed szereg. Nie znała tych ludzi, a tym bardziej nie wiedziała, czy powinna im ufać. Podniosła się z dachu, otrzepując spódniczkę. Chrząknęła. - Kat, odezwij się do mnie jak będziesz... wolna - rzekła z lekkim przekąsem. Wyminęła wszystkich zebranych zgrabnym ruchem, a następnie opuściła dach. zt
Wiadomym było gdzie należy szukać Joshuę, bo to jedyne miejsce w którym bywał zawsze. Od dziecka upodobał sobie wysokości. Początkowo wystarczały mu te mniejsze, ale z czasem przestało mu to wystarczać. Szczególnie lubił ten moment w którym mogło się stać wszystko. Chwila niepewności, która podnosiła poziom adrenaliny. Niewiele trzeba aby tak się stało. Mocniejszy podmuch wiatru, chwila nieuwagi, omsknięta noga, zachwianie. Moment w którym może się zmienić tak wiele, a do końca tak naprawdę nie wiesz co się zdarzy. Bo nie można wszystkiego przewidzieć. Najlepsze plany to nie wszystko, liczy się też czynnik ludzki, a Joshua tym właśnie był. Czynnikiem. I igrał z wysokością każdego dnia, bo wtedy przez taką krótką chwilę czuł, że wszystko jest jak należy. Dlatego znalazł się na dachu. Niemal jak każdego innego wieczoru i dlatego skakał po nierównych płytkach, aby poczuć pęd wiatru na twarzy. Rozpęd brał tylko po to, aby zatrzymać się tuż przy krawędzi i spojrzeć w dół. Wychylić się mocniej, zobaczyć na ile może sobie pozwolić. Mógł na wiele. Robił to od tak dawna. Nie od wczoraj, żeby być niepewnym swojej równowagi i koordynacji. Był pewny wszystkiego, dlatego jak przekroczył niewidzialną granicę cofnął ciało i wrócił do poprzednich czynności, aby finalnie skończyć na krawędzi. Z nogami zwieszonymi w dół. Siedział wygodnie i po raz kolejny szukał w tym widoku czegoś nowego. Jeszcze mu się nie znudził, bo to dopiero początek roku szkolnego. Za kilkanaście tygodni będzie robił wszystko, aby nie patrzeć przed siebie. Znów mu się wszystko znudzi i będzie błagał i koniec roku szkolnego. Ostatni rok. Jakkolwiek by to nie brzmiało, nie robiło na Gryfonie większego wrażenia. Gadki o przyszłości serwowane przez znajomych również. Decyzje, które będą rosły jak grzyby po deszczu jakoś też niekoniecznie. Dlatego tak spokojnie patrzył w dół i machał nogami. Nieczęsto to robił, ale dziś akurat miał ochotę na papierosa. Kolejnego. Trzeciego. Padło na Merlinowe Strzały, które od dłuższego czasu przekładał z kieszeni do kieszeni, aby dziś w końcu na coś się przydały. Nie oczekiwał, że będzie mieć towarzystwo. Rzadko kiedy ktoś mu go dotrzymywał na dachu i nieczęsto wpadł na przypadkowe osoby, które szukały tutaj relaksu. Dlatego tak chętnie tutaj przychodził mimo widoku, który z czasem stawał się nie do zniesienia.
Dany szła właśnie z sowiarni. Była tam, coby wysłać list do Antka. Właściwie to poleciała tam z prędkością światła. Była idiotką. Nawypominała Bonnetowi, że się nie interesuje w czasie, gdy miał ważniejsze problemy niż zajmowanie się nią. EGOISTKA. Krążyło jej do słowo po głowie niczym jakaś wredna mara, która nie chciała odpuścić i wlokła się za nią korytarzami i schodami, które mijała Dany w drodze do sowiarni. W końcu do niej dotarła. W końcu napisała ten list. List, który wcale nie sprawił, że czuła się lepiej. Veserion, jest wierny kuguar dreptał za nią. Chodził on też już swoimi drogami, ale często pojawił się znikąd, by potowarzyszyć przez chwilę Dany. Czasem zostawał na dłużej, czasem tylko ocierał się o jej nogi niczym rasowy kot, chociaż do nieszkodliwości kota kuguarowi zdecydowanie sporo brakowało. Jego jednego przynajmniej nie miała jak zranić. Powinna wracać do domu. Do mieszkania, które dzieliła razem z Bonnetem. Ale nie chciała jakoś czuła, że w mieszkaniu wcale nie poczuje się lepiej. A rzeczy Bonneta na każdym kroku będą jej tylko przypominały o jej idiotycznym zachowaniu. Rzucała się jak pusta pannica, że jej uwagi nie poświęcał w czasie, gdy musiał uporać się ze śmiercią własnego ojca. Zdecydowanie się nie popisała. Nawet nie wiedziała kiedy kroki pokierowały ją na dach. Może musiała poczuć odrobinę świeżego powietrza. Szkoda, że nie wzięła z sobą nic na dłuższy rękaw. Zawsze mogła rzucić jakieś zaklęcie rozgrzewające, prawda? Zrobiła kilka kroków patrząc w gwiazdy i oddając się zamyśleniu. Veserion znów otarł się o jej nogi. Jego obecność podnosiła na duchu. Dach zawsze trochę ją przerażał. Nie miała kompletnie pojęcia dlaczego. Wchodząc tu jednak czuła jak rośnie jej podniecenie w oczekiwaniu na nieznajome. Opuściła głowę, chcąc się schylić i pogłaskać swojego kuguara. I wtedy go zobaczyła. Chłopaka, stojącego, jak jej się wydawało na skraju. -Chce skoczyć- przeszło jej przez głowę. Wyciągnęła różdżkę, coby w razie czego złapać go leviosą, ale nie była pewna, czy jej zaklęcie uniosłoby jego ciężar. Zamiast więc zachować spokoj i nie prowokować go do skoku Dany wydarła się. -Nie musisz tego robić! Jest wiele powodów do życia. - nie krzyknęła. Wydarła się. Naprawdę wydarła, tak, że z sowiarni wyleciało kilka sów spłoszonych jej okrzykiem. Brawo Dany, przy tobie żaden samobójca nie zostałby żywy.
Kolejny raz się zaciągnął, kolejna myśl przemknęła mu przez głowę. Robił to wszystko tak wiele razy. Powtarzany i nudny schemat, którego nie wyzbywał się kolejnego roku, a tylko go pielęgnował jak to się robi z tradycjami. Zamiast przerwać on ciągle wychodził oknem na dach. Stawał na krawędzi, jak teraz, ale nigdy nikt nie posądził go o próbę samobójczą. Bez oszukiwania najmniejszego to wystraszył się tego krzyku. Nie słów, lecz tonu. Nie odwrócił się za siebie tylko wyciągnął do tyły rękę chcąc dać jasno do zrozumienia dziewczynie, żeby go za nią złapała. - Serio? Wiele? To wymieniaj - rzekł ukrywając rozbawienie. Nie mógł odpuścić sobie tego, żeby w tej chwili się z niej ponabijać. Sama się wręcz o to prosiła swoim krzykiem i pomysłem, że targnąć się chciał na swoje życie. Bo nie chciał. Ani teraz, ani w przeszłości nie miał takich myśli. Stanął teraz bokiem do niej i patrząc na jej przerażoną twarz zaczął iść po krawędzi udając, że nie może sobie poradzić ze złapaniem równowagi. Problemów z tym nie miał najmniejszych, ale nie musiała o tym wiedzieć. Nie mogła też, bo niby skąd. Kojarzył ją i owszem, ale tak szczerze to tylko z twarzy, bo nawet jej imienia nie mógł w pamięci przywołać. A szkoda. Ładniutka była i trochę gdzieś w środku mu się żal zrobiło dziewczyny, że tak bezczelnie zaczął ją wkręcać. Z roli nie wychodził i nie miał zamiaru ciekawy tych argumentów, które według niej przemawiały za życiem. Nie potrzebował ich, ale posłuchać nigdy nie zaszkodzi. - Żyć bo co? Bo tak? Czy są jakieś głębsze powody, tak głęboko zakopane, że nie mam o nich pojęcia i od jakiegoś czasu chowają się przede mną. Bo jak to jest zabawa w chowanego to jestem w tym ciulowy i nic nie mogę znaleźć - mówił uparcie się w nią wpatrując i nie zawracając sobie głowy z patrzeniem pod nogi. Co mogło ją tylko dodatkowo zdenerwować. Pamiętał w tym wszystkim o papierosie, którego powoli dopalał kontrolnie zerkając na niego. Zupełnie jakby od niego zależało kiedy ma zeskoczyć. Nieładnie z jego strony, ale co robić. Sama się o to prosiła.
Krew zaczęła krążyć szybciej. Jak zawsze gdy adrenalina e jej ciele zaczynała się wydzielać, a krew szybciej krążyć. Ze smokami było prościej. Odpowiedni zaklęcie, odpowiedni unik, odpowiedni zachowanie. Ale jak do jasnej cholery zachowywać się należało z samobójcami? Tego Dany nie wiedziała. Bo przecież nikt nie prowadził kursu który uczył Cię, jak zachować się w takiej sytuacji. Gdy chłopak zaczął iść sapnęła nabierając powietrza. Mocniej zacisnęła dłoń na różdżce, żeby w razie czego po prostu rzucić na niego zaklęcie. Gdyby spadł, czy raczej skoczył musiałaby działać szybko. Na jej szczęście jej koordynacja sprawnościowo ruchowa nie miała sobie nic do zarzucenia. Gdyby miała, pewnie nie wpuszczano by ją do jednej zagrody z młodymi smokami, które już i tak były większe niż ona. Co prawda nie obeszło się bez oparzeń, które nadal szpeciły jej dłonie. Nie przejmowała się nimi jednak, miała magiczny krem, który zawsze usuwał blizny całkowicie. Nie pora była teraz jednak na rozmyślanie o smokach, gdy to znany jej tylko z meczów chłopak chciał targnąć się na życie. I wtedy ją zobaczyła wyciągniętą rękę. Nie zwlekała długo. Czasem czekanie mogło kosztować życie. Ruszyła i złapała jego dłoń. Ciepły dotyk skóry poczuła pod opuszkami palców i swoją dłonią. Zaaferowana jednak ledwie w ogóle to zauważyła, unosząc twarz na chłopaka, który coś mówił. Pociągnęła lekko tą dłoń, ale napotkała opór. Nie chciała naciskać. Na samobójców nie powinno się chyba naciskać. Chłopak odwrócił się do niej bokiem. I zaczął iść. Szedł po krawędzi, ledwo łapiąc równowagę. Daenerys ponownie zaczerpnęła powietrza i mocniej ścisnęła jego dłoń. Jakby w razie upadku mogła go utrzymać. Niedoczekanie. -Nie żyjemy dla wielkich rzeczy, a dla tych małych, z których te wielkie się składają. - powiedziała przejęta, a jednocześnie niepewna, czy cokolwiek co powie, może w jakikolwiek sposób cokolwiek zmienić. Czy uda jej się go nakłonić by nie skakał. Czy uda jej się przekonać go, że ma po co żyć? Przecież go nie znała. Skąd mogła wiedzieć. - Dla mnie to moment, kiedy w końcu uda się choć odrobinę ujarzmić smoka, albo gdy lecę na miotle, czując wiatr we włosach. Zejdź. Ostatnie słowa powiedziała wprost błagalnie. Czerwone rumieńce zagościły na jej policzkach z przejęcia. A drobna dłoń ponownie wywarła lekki nacisk na dłoń chłopaka, chcąc dać mu do zrozumienia, w którą stronę zejść powinien.